Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ruiny przeszłości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ruiny przeszłości - ebook

Rok 1943. Wśród idyllicznych wzgórz na południe od Florencji mieszka rodzina Rosatich, włoski ród szlachecki, którego członkowie wierzą, że mury ich wiekowej rezydencji ochronią ich przed wojną pustoszącą całą Europę. Osiemnastoletnia Cristina spędza całe dnie na pływaniu w basenie oczy spacerach po należących do posiadłości ogrodach. Ale kiedy w willi Rosatich zjawiają się dwaj żołnierze, Włoch i Niemiec, aby obejrzeć starożytny cmentarz Etrusków, ten sielankowy spokój zostaje bezpowrotnie zburzony. Cristiną zaczyna się interesować młody niemiecki porucznik, naziści coraz śmielej nadużywają gościnności gospodarzy, a niegdysiejsze sanktuarium Rosatich powoli staje się ich więzieniem.

Rok 1955. Serafina Bettini, funkcjonariuszka wydziału dochodzeniowego florenckiej policji, zmaga się z własnymi demonami – piękna policjantka skrzętnie ukrywa blizny na swoim ciele, a także prześladujące ją wspomnienia z czasów wojny. Gdy zostaje jej przydzielone nowe, wyjątkowo makabryczne śledztwo – w sprawie seryjnego zabójcy, który morduje członków rodziny Rosatich – musi zagłębić się w tragiczną historię ofiar, ale przede wszystkim stawić czoło swoim traumatycznym przeżyciom.

„Toskania w czasie II wojny światowej była również krwawym potem bitwy – i tej niechlubnej historii nie można ukrywać. Książka Bohjaliana ukazuje ją w wymiarze osobistym, rodzinnym i społecznym. Zapadająca w pamięć, ważna i przekonywująca powieść historyczna”.

Historical Novel Society

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-382-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

Kobieta siedzi przed secesyjną toaletką. Czesze włosy, przeglądając się w lustrze. Jest pierwszy wtorek czerwca 1955 roku, gdzieś pomiędzy północą a trzecią nad ranem – tak przynajmniej zostało później napisane w raporcie policyjnym. Na kolację kobieta zjadła małą porcję doskonałego makaronu – konkretnie: fettuccine z serem pecorino, szczodrze podlane oliwą truflową – w restauracji przyciągającej zamożnych emigrantów z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, oddalonej o pięć przecznic od galerii Uffizi i o przecznicę od rzeki Arno. Była tam jedną z nielicznych Włoszek, które przyszły w charakterze gości, a nie do pracy w kuchni czy przy obsłudze klientów. Później zdążyła jeszcze wziąć kąpiel, aby zmyć z siebie zarówno zapach własnych perfum, jak i wody kolońskiej mężczyzny, który towarzyszył jej przy kolacji, po czym wrócił z nią do jej mieszkania i kochał się z nią na łóżku stojącym niecały metr od toaletki, a potem wyszedł. Śledczy przez krótką chwilę podejrzewali, że to on mógł być mordercą, ale szybko zmienili zdanie. Gdyby tylko przyszło mu do głowy zostać w tym mieszkaniu dłużej, jest więcej niż prawdopodobne, że tamtej nocy on także zginąłby z mojej ręki.

W tej chwili kobieta ma na sobie nocną koszulę (dosyć skromną), która jednak już niedługo zostanie rozcięta i zdarta z jej ciała. Tak, nawet nie ściągnięta przez głowę, tylko przecięta od dekoltu na wysokości obojczyka aż do samego dołu, do brzegu sięgającego połowy łydki. Oczywiście kobieta będzie już wówczas martwa. Wykrwawi się na śmierć po tym, jak rozkroję jej gardło od jednego końca żuchwy do drugiego.

Nawiasem mówiąc, ta secesyjna toaletka nie ma zbyt wielkiej wartości. Biała farba jest tu i ówdzie odrapana, a dwa ozdobne elementy w kształcie pejczów wieńczące jej prawą stronę ułamały się dawno temu. Jeszcze przed wojną. Z kolei koszula nocna to zwykła bawełna, zresztą już trochę zmechacona. Wspominam o tym po to, żeby ten pokój nie jawił wam się jako bardziej wytworny niż w rzeczywistości. Kobieta jest nadal piękna, nawet teraz, gdy osiągnęła już wiek średni, i to pomimo niewyobrażalnych strat, jakie poniosła dziesięć lat temu, w ostatnim roku wojny. Dziś mieszka we Florencji, w okolicy zdominowanej przez klasę robotniczą, gdzie turyści są rzadkością, trafiają tu tylko wtedy, gdy zabłądzą. Dziesięć lat temu pewnie sama by nie wiedziała, że taka dzielnica w ogóle istnieje.

W budynku nie ma ani odźwiernego, ani prymitywnego domofonu łączącego frontowe drzwi z kutego żelaza i matowego szkła z jej skromnym mieszkankiem. Dom jest zamknięty na klucz, ale dosyć łatwo się do niego włamać. (Naprawdę nie miałem z tym większych trudności). Jak podaje policja w swoim raporcie, w tym trzygodzinnym przedziale czasowym w nocy z poniedziałku na wtorek wybiłem szybę w pobliżu klamki jakimś tępym narzędziem (była to rękojeść mojego noża), następnie włożyłem rękę do środka, przekręciłem zamek i otworzyłem drzwi. Pamiętajmy, że mowa o niewielkim budynku, który nie wyróżnia się niczym szczególnym. Potem wszedłem cicho po schodach na drugie piętro, gdzie mieszkała kobieta, i zapukałem do jej drzwi. Wstała od toaletki i podeszła do nich, trzymając wciąż w ręku szczotkę do włosów.

– Tak? – zapytała po chwili milczenia. – Kto tam?

W tym momencie skłamałem. Powiedziałem, że jestem mężczyzną, z którym jadła kolację. Mówiąc to, trzymałem dłoń w rękawiczce przy ustach, by stłumić swój głos.

Tak więc otworzyła mi drzwi i kilka sekund później już nie żyła.

Dlaczego jednak rozciąłem jej koszulę nocną? Nie, nie zgwałciłem tej kobiety. Zrobiłem to po to, by wyciąć jej serce.

I tak właśnie kobieta o melodyjnie brzmiącym imieniu i nazwisku: Francesca Rosati, która niegdyś była synową toskańskiego markiza, stała się moją pierwszą ofiarą.

Ale, jak się wkrótce przekonacie, nie ostatnią.1943

W maju tamtego roku nad księżycowym krajobrazem Crete Senesi, wiejskim obszarem Toskanii leżącym na południowy wschód od Sieny, przelatywały chmary samolotów. W nocy były to brytyjskie i amerykańskie bombowce kierujące się w stronę Bolonii. Za dnia po niebie przesuwały się długie sznury niemieckich junkersów, których celem była Sycylia albo Neapol. Stamtąd próbowały dotrzeć do Tunezji, aby wzmocnić tam siły państw Osi, ale większość z nich – Cristina Rosati dowiadywała się o tym z BBC, nie z prasy w jej własnym kraju – zestrzeliwano jeszcze nad Morzem Śródziemnym. Włosi i Niemcy ponieśli klęskę w Afryce Północnej i ich oddziały nie miały żadnych szans na ewakuowanie się stamtąd, równie dobrze mogły się znajdować na innej planecie. Czasami Cristina żałowała, że jej bracia nie są w Tunezji, gdzie mogliby zostać wzięci do niewoli przez aliantów i wysłani do bezpiecznego obozu jenieckiego w Anglii, a tam spokojnie doczekaliby końca wojny. Marco jednak przebywał na Sycylii i przygotowywał tamtejsze plaże na spodziewaną inwazję wojsk alianckich. Był inżynierem. Z kolei Vittore, archeolog, znalazł na razie bezpieczny azyl we Florencji, ale ostatnio w radio i w gazetach coraz częściej wygłaszano patetyczne zdania o potrzebie wojny totalnej i nikt w rodzinie nie zdziwiłby się, gdyby jej bratu nagle wciśnięto do ręki karabin i wysłano go na Sardynię czy do Grecji, albo do którejś z baterii artyleryjskich rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża. Obaj bracia byli od niej starsi; zaledwie osiemnastoletnia obecnie Cristina była najmłodszym z trójki dzieci w rodzinie Rosatich.

Przez dłuższą chwilę stała na południowym tarasie willi i obserwowała samoloty. Ich ciemne kadłuby lśniły w słońcu. W rękach trzymała cztery szmaciane laleczki należące do jej małej bratanicy, a także skrawki czerwono-złotych serwetek; zamierzała z nich zrobić renesansowe suknie dla dwóch księżniczek i proste tuniki dla dwóch chłopców – jak zapewniła ją bratanica, żaden z nich nie był księciem. Cristina bawiła się z nią na tarasie, kiedy matka dziewczynki zarządziła drzemkę i zagoniła ją oraz jej brata – który akurat wtedy biegał bez opamiętania naokoło basenu, wymachując cienką bukową gałęzią jak szablą – na górę, do pokoju dziecinnego.

Cristina została więc sama i patrzyła na samoloty ciągnące na południe wysoko ponad dachami posiadłości Villa Chimera. Wpatrywała się w nie zafascynowana, wręcz urzeczona. Postanowiła, że pewnego dnia, kiedy na świecie znów będzie panował pokój, poleci gdzieś samolotem. Może do Pizy. Albo do Neapolu. A może aż do Paryża. Trudno było jej wyobrazić sobie coś wspanialszego.

Obok niej przebiegły dwie małe jaszczurki, szybsze niż węże. Zręcznie ominęły jej bose stopy i zniknęły wśród krzaków bzu rosnących zaraz za arkadami. Nieopodal rozległ się dźwięk dzwonków noszonych przez owce, a gdzieś dalej stłumione burczenie traktora. Cristinie wydawało się też, że słyszy ciche rżenie któregoś z koni, najprawdopodobniej Arabelli.

W końcu, gdy samoloty zniknęły z pola widzenia, weszła z powrotem do domu. Niemal w tym samym momencie na schodach prowadzących na piętro pojawiła się także jej bratowa, która schodziła z góry na palcach, żeby nie obudzić dzieci.

– Massimo zaczyna się już bać tych samolotów – powiedziała Francesca, kręcąc głową. Massimo miał siedem lat, był więc dość duży, żeby zrozumieć związek pomiędzy latającymi po niebie maszynami a niebezpieczeństwem, jakie groziło jego ojcu na Sycylii. Przypadkiem podsłuchał rozmowę jakichś mniej ostrożnych dorosłych, którzy rozprawiali o tym, gdzie uderzą alianci po zakończeniu walk w Afryce. Ponadto w domu ciągle mówiło się o bombardowaniach w Genui i Turynie; rodzina brała nawet pod uwagę możliwość przygarnięcia dzieci z miasta, których domy zostały zniszczone przez naloty wojsk alianckich.

– A Alessia? – zapytała Cristina. Jej bratanica miała pięć lat i nie bała się absolutnie niczego.

Francesca wzruszyła ramionami i nalała sobie szklankę mrożonej herbaty.

– Na szczęście jest zupełnie nieświadoma. Dla niej cały świat to zabawa.

Usiadła i rozprostowała swoje długie nogi. Ona także była boso, ale znalazła gdzieś buteleczkę lakieru i pomalowała paznokcie u stóp na czerwono. Miała na sobie jedną z tych eleganckich spódnic w kwiaty, które kupiła podczas ich wspólnego pobytu we Florencji na krótko przed Bożym Narodzeniem. Nie był to może odpowiedni strój do noszenia na wsi w środku dnia, ale spódnica przy każdym ruchu pięknie falowała jak u baletnicy, a Francesca nie urodziła się po to, by sobie czegokolwiek odmawiać. Miała dwadzieścia siedem lat, o dziewięć więcej niż Cristina, i dla swojej młodszej szwagierki zawsze stanowiła uosobienie szyku, który Cristina widywała jedynie podczas wizyt w Rzymie, Mediolanie, czy najczęściej we Florencji. Francesca farbowała włosy na kolor miodu i ewidentnie nie miała zamiaru zapuścić się i przytyć, choć jej mąż był na dalekiej Sycylii, a ona siedziała tutaj z dziećmi.

– Nie cierpię samolotów – dodała po chwili. – Z samolotów nigdy nie wynika nic dobrego. Chyba się ze mną zgodzisz, prawda?

Cristina skwitowała jej słowa uśmiechem. Francesca zawsze miała skłonność do przesadnego uogólniania.

– Wiesz przecież, że to nieprawda – stwierdziła.

– Nic podobnego – odparła bratowa. – Widziałam cię przez okno. Obserwowałaś samoloty. Pewnego dnia będziesz na nie patrzeć, a one zrzucą na ciebie bombę. Na nas. Na posiadłość. Tylko poczekaj. Pewnego dnia bomby zaczną spadać na nasze głowy.

Z zewnątrz dobiegł ich odgłos samochodu jadącego po żwirowej drodze prowadzącej do willi. Cristina podeszła do okna w jadalni. Był to długi czarny samochód należący do armii. Z pewnością ściągnął na siebie dużo uwagi, przeciskając się przez wąskie uliczki wioski, zanim minął potężny średniowieczny spichlerz i ruszył pod górę do mieszczącej się na wzgórzu rezydencji. Widziała, jak z pojazdu wysiada młody kierowca, szeregowiec, i otwiera tylne drzwi dla dwóch oficerów, Niemca i Włocha. Nie znała żadnego z nich i natychmiast ogarnął ją jakiś lęk. Na pewno nie przynoszą dobrych wieści, pomyślała, ale mimo wszystko starała się zachować spokój. Najgroźniejszą sytuacją, jaka przyszła Cristinie do głowy, były spory jej brata Vittore z Niemcami, którzy chcieli ukraść cenne dzieła sztuki z Arezzo czy Florencji i wywieźć je do Niemiec – lecz, jak sam podkreślał, dyskusje te przebiegały w bardzo cywilizowanej atmosferze. Niemcy pytali, czy mogą zabrać to czy tamto, a on im odmawiał. Gdy stawali się bardziej natarczywi, tłumaczył im, dlaczego jakiegoś obrazu czy wazy nie można ruszać z miejsca. A wtedy oni albo zupełnie go ignorowali i po prostu brali, co chcieli, albo – z przyczyn, których Vittore nie pojmował, ale podejrzewał, że zależało to od tego, czy dany eksponat był już wcześniej obiecany czyjejś żonie lub kochance, bądź też starszemu rangą oficerowi – wycofywali się i wybierali jakiś mniej wartościowy element kolekcji.

Ale jeśli ci wojskowi nie przyjechali tu z powodu Vittore, to czy w takim razie coś strasznego nie przytrafiło się Marcowi? Cristina uspokajała samą siebie, że to również mało prawdopodobne. Mąż Franceski przebywał na Sycylii, a tam nie trwały żadne walki. Niemniej jednak był on nie tylko inżynierem, ale i żołnierzem, w stopniu kapitana. Na samą myśl o tym, że mógłby zginąć lub zostać ranny, zrobiło jej się słabo i musiała oprzeć dłonie o rzeźbiony parapet, żeby nie stracić równowagi. Tłumaczyła sobie, że przesadza; na pewno chodzi o coś zupełnie innego. Czy armia wysyłałaby dwóch oficerów, by poinformowali rodzinę, że na sycylijskiej plaży stracił życie jej brat inżynier albo że drugi z braci, archeolog, zginął na swoim posterunku… w muzeum? Przecież chyba umieją wysyłać telegramy?

Cristina poczuła za sobą oddech swojej bratowej.

– Znasz ich? – zapytała.

Francesca pokręciła głową.

– Skąd miałabym znać jakiegoś zbira i jego żałosnego kumpla? – odparła.

Kierowca został obok samochodu, a dwaj oficerowie ruszyli w kierunku domu. Niemiec przewyższał Włocha rangą, ale wyglądał na młodszego o dobre dziesięć lat – Cristina dawała mu najwyżej trzydzieści pięć. Jego włoski towarzysz miał tyle pomady na włosach, że niemal płasko przylegały mu do głowy, do tego cienki wąsik, nawoskowany i podkręcony do góry. Ostre kości policzkowe podkreślały jego przystojną twarz. Niemiec był o kilka centymetrów wyższy, a jego włosy przypominały swą barwą spłowiały na słońcu łan pszenicy. W przeciwieństwie do Włocha miał przy pasie broń.

– Na pewno będą czegoś od nas chcieli, zobaczysz – stwierdziła Francesca. – Ci barbarzyńcy przyjechali tu, żeby coś zarekwirować. Pewnie któryś z samochodów. Albo ciężarówkę. A może chcą nam zabrać owce.

– Oby nie chodziło o nic więcej – mruknęła pod nosem Cristina.

Francesca pogładziła szwagierkę po ramionach i dodała uspokajającym tonem:

– Nie martw się o chłopaków. Na pewno to tylko kolejna drobna niedogodność, a nie żadna nowa tragedia.

Drzwi frontowe zostawiano otwarte, by wpuścić do środka nawet najlżejszy wietrzyk przychodzący od zachodu, ale dwaj oficerowie zatrzymali się w progu z czapkami w dłoniach. Francesca gestem ręki zaprosiła ich do holu, przestronnego i przewiewnego pomieszczenia z długim oknem i półkami, na których stały etruskie wazy, amfory i greckie kratery – zarówno repliki, jak i oryginały, przy czym te ostatnie były w tych stronach tak powszechne, że muzea nie miały już co z nimi zrobić.

– Moje dzieci śpią, więc musicie mówić cicho – powiedziała Francesca, w swoim stylu witając dwóch mężczyzn.

Włoch skinął głową.

– Jestem major Lorenzetti. A to pułkownik Decher. – Rzucił okiem w stronę kuchni i jadalni, po czym stwierdził: – Ten dom jest rzeczywiście tak piękny, jak słyszałem. Przypuszczam, że panie są córkami markiza.

– Ja jestem synową markiza – poprawiła go Francesca, kładąc specjalny nacisk na tytuł jej teścia, aby dać do zrozumienia, jak absurdalnie to dla niej brzmi. Zdaniem Franceski już samo istnienie diuków, hrabiów i książąt w połowie dwudziestego wieku było czymś zupełnie niedorzecznym. Nie mogła się nadziwić, że choć jej narodem rządzą dyktator i marionetkowy król, jej teść nadal jest właścicielem niewielkiego lenna. Cristina wiedziała, iż Francesca była osobą w gruncie rzeczy apolityczną, ale gdyby ją przycisnąć i kazać opowiedzieć się za jakąkolwiek strukturą władzy czy ideologią, najprędzej wyraziłaby pewnie poparcie dla systemu gwiazdorskiego panującego w Hollywood; gwiazdy filmowe i grube ryby z wytwórni przynajmniej dobrze się ubierały, tworzyły sztukę i nie zakłócały jej spokoju.

– Oto jedyna córka markiza – kontynuowała Francesca, wskazując na Cristinę. – Mój teść ma troje dzieci: dwóch synów oraz to urocze dziewczę.

Włoski major skłonił się ledwo zauważalnie.

– Oczywiście – stwierdził. – Powiedziałem to bez zastanowienia. Zatem pani to z pewnością Francesca, a pani – Cristina. Czy markiz jest w domu?

– Markiz i jego żona, markiza – tu Francesca znów na sekundę zawiesiła głos – są teraz w gaju oliwnym, razem z zarządcą.

– Ale niedługo wrócą?

– Możliwe.

– W takim razie zaczekamy.

– Pod warunkiem, że będziecie czekać w ciszy. Moje dzieci dopiero co zasnęły.

Włoch przytaknął, ale Niemiec pokręcił głową i skrzywił się. Cristina wyczuła, że jej zuchwała bratowa posunęła się za daleko, i postanowiła interweniować.

– Ależ proszę, możemy zaczekać na mojego ojca na werandzie – powiedziała. – Tam jest cień, będzie nam wygodniej. Zaraz przyniosę panom mrożonej herbaty.

Ta próba udobruchania gości była już jednak wyraźnie spóźniona. Stało się to jasne, gdy pułkownik Decher odezwał się po włosku z twardym niemieckim akcentem.

– Nie mamy czasu, żeby siedzieć i czekać, musimy wracać do Florencji – warknął. – Równie dobrze zamiast ojca pani może nam pokazać to, co chcemy zobaczyć. Z tego co wiem, w 1938 roku na terenie posiadłości odbywały się prace wykopaliskowe. Dlatego tu jesteśmy. Chcemy zobaczyć nekropolię. A ponieważ się nam spieszy – chcemy ją zobaczyć natychmiast.

Cristina, która przez cały czas lekko drżała, teraz omal nie wybuchnęła śmiechem, po czym w jednej chwili się rozluźniła. A więc ta wizyta nie miała nic wspólnego z jej braćmi ani z potrzebami aprowizacyjnymi jednej czy drugiej armii. Wyglądało na to, że ci dwaj chcieli jedynie rzucić okiem na podziemne groby znalezione po drugiej stronie winnicy. Ów stary cmentarz został odkryty przez rodzinę Rosatich w 1937 roku podczas prac związanych z powiększaniem winnicy. Rozkopano wówczas ziemię, aby postawić nową szopę, która pomieściłaby większą tłocznię i dodatkowe beczki. Robotnicy szybko zorientowali się, że odkopali mały etruski grobowiec. Pierwszymi elementami, jakie odkryli, były pozostałości trzech kolumn. Dwie z nich ocalały jedynie w małych fragmentach, ale trzecia nadal mierzyła ponad dwa metry – kiedy w końcu wydobyto ją spod cedrów, zarośli i ziemi. Potem znaleziono jeszcze dwie urny. Rodzina postanowiła więc przenieść planowaną szopę na drugą stronę winnicy, a kilka miesięcy później na miejscu pojawili się archeolodzy i historycy. Młodszy z dwóch starszych braci Cristiny, Vittore, dołączył wówczas do grupy prowadzącej wykopaliska i dzięki temu odkrył swoje życiowe powołanie.

– Tak, mogę panom pokazać to miejsce – odpowiedziała Cristina. – Ale mam nadzieję, że nie będą panowie rozczarowani. To naprawdę żadna nekropolia. To słowo sugerowałoby, że ten cmentarz jest o wiele większy niż w rzeczywistości. A teraz już naprawdę niewiele tam zostało. Wszystko, co miało jakąś wartość – urny, sarkofagi i większe wazy – trafiło do muzeum w Arezzo.

– Co oznacza, że teraz te rzeczy są już pewnie w Berlinie – mruknęła Francesca, ale mówiąc to, wyglądała akurat przez okno, więc Cristina uznała, że Decher tego nie usłyszał.

– Dobrze – powiedział pułkownik. – Proszę nam pokazać to, co zostało. Jedziemy samochodem czy idziemy pieszo?

– Możemy się przejść – odparła Cristina, po czym zwróciła się do bratowej: – Wezmę świece i zaprowadzę tam panów, a ty możesz zostać z dziećmi. Gdy wróci ojciec, na pewno będzie chciał do nas dołączyć. – Zerknęła w stronę samochodu, gdzie młody kierowca studiował właśnie mapę. Dopiero teraz dokładnie mu się przyjrzała. Szeregowiec także był Niemcem i wydawał się niewiele starszy od niej.

– Może wasz kierowca chciałby wejść do środka i zaczekać, aż wrócimy? – zapytała Lorenzettiego, ale zanim major zdążył odpowiedzieć, ponownie odezwał się Decher.

– Jego miejsce jest przy samochodzie – oznajmił pułkownik, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł na zewnątrz. Lorenzetti przewrócił oczami i przepraszająco wzruszył ramionami. Wyciągnął rękę, by przepuścić Cristinę przodem, jakby mieli właśnie wkroczyć do sali balowej. Cristina usłyszała za plecami ironiczne parsknięcie Franceski.

Minęli ustawione w ogrodzie przed willą rzeźby przedstawiające Wenus i Chimerę, po czym ruszyli w kierunku pól. Powietrze było suche, a trawa ocierająca się o palce Cristiny tak szorstka, że dziewczyna odruchowo spoglądała na wysokie czarne buty, które mieli na sobie dwaj oficerowie. Sama przed wyjściem z domu wskoczyła w sandały, ponieważ wiedziała, że po drodze do grobów będą musieli przejść kawałek wąską ścieżką wyżłobioną w kamieniu. Ścieżka ciągnęła się najwyżej przez sześćdziesiąt metrów – dwa tysiące lat temu wydawała się zapewne o wiele bardziej imponująca – ale tufowa skała, w której ją wykuto, miała tak ostre krawędzie, że bardzo nierozsądnie byłoby iść tamtędy boso. Mimo to Cristina nie potrafiła sobie wyobrazić, jak żołnierze są w stanie nosić skórzane oficerki w takie upalne popołudnie jak dziś. Też miała w domu buty w podobnym stylu, ale o tej porze roku nakładała je tylko nad ranem albo o zmierzchu, kiedy zarzucała siodło na grzbiet swojej ukochanej Arabelli i wybierała się na przejażdżkę.

Nad ich głowami śpiewały ptaki. W powietrzu unosił się zapach jaśminu i oleandrów. Przez całą drogę Decher i Lorenzetti nie odezwali się ani słowem, więc Cristina także postanowiła zachować milczenie, chociaż bardzo interesowało ją, dlaczego owi dwaj oficerowie pragnęli zobaczyć podziemne ruiny na terenie posiadłości. Minęli długie pergole porośnięte winoroślą Sangiovese i zaczęli schodzić po stromym zboczu. Tu Cristina wysunęła się naprzód, ponieważ zarośla stawały się coraz gęstsze i wyższe, zresztą zbliżali się już do ścieżki, którą musieli pokonać gęsiego. Za chwilę mieli dotrzeć do rozwidlenia dróg. Jeśli odbiją w prawo, będą iść przez zagajnik pełen cedrów i buków, aż dojdą do małego cmentarza rodu Rosatich, gdzie stoi między innymi skromna rzymska świątynia, którą zbudował dziadek Cristiny. Jeśli skierują się na lewo, będą mieli wrażenie, że schodzą do wnętrza ziemi. Ścieżka będzie się stawała coraz węższa, podczas gdy grunt będzie się wznosił coraz wyżej: zacznie im sięgać do bioder, potem do ramion, wreszcie ponad głowę. W otaczających ich ścianach ziemia zmieni się w kamień i będą się czuli, jakby zapuścili się w głąb szczeliny w jakimś skalnym klifie. Z nieba zostanie tylko cienki pasek błękitu, poprzecinany gałęziami drzew rosnących ponad nimi wzdłuż brzegów tego prastarego kanału. Cristinie ten odcinek przywodził na myśl zdjęcia okopów z poprzedniej wojny światowej; brakowało jedynie drewnianych kładek, po których chodzili żołnierze. Na samym końcu tej drogi czekały etruskie grobowce.

W końcu Lorenzetti przerwał ciszę.

– Miała pani ostatnio jakieś wieści od Marca?

Cristina odwróciła się do majora, zaskoczona.

– Nie wiedziałam, że zna pan mojego brata.

– Nie znam. To znaczy, nie znam Marca. Znam Vittore.

– Skąd?

– Z Florencji, rzecz jasna. Czasami pracujemy razem.

Cristina zastanowiła się nad tym, co usłyszała. Zdawała sobie sprawę, że gdyby Francesca była tu z nimi i Lorenzetti w jej obecności oznajmił to, co właśnie oznajmił, zapewne natychmiast przesłuchałaby obu oficerów.

– Dlaczego nie powiedział pan nam o tym w domu?

– Zacząłem. Ale pani bratowa nie wydawała się zbyt zadowolona z naszej wizyty.

– Tym bardziej powinien pan był o tym wspomnieć.

Wzruszył ramionami.

– Ani pułkownik Decher, ani ja nie mamy potrzeby zabiegać o jej względy.

– Czy Vittore wie, że pan tu przyjechał?

– Nie.

– Jest pan archeologiem? Historykiem sztuki?

– Tym drugim – odparł Lorenzetti. – Mógłbym zanudzić panią na śmierć swoją wiedzą na temat płaskorzeźb i Donatella. Obecnie jednak jestem tylko żołnierzem, a mówiąc dokładniej – przewodnikiem pułkownika Dechera. Pułkownik przyjechał do nas z Paryża. Przysłano go do Uffizi, ponieważ najwyraźniej trwają dyskusje o tym, czy wybrane dzieła sztuki nie powinny dla bezpieczeństwa zostać przeniesione do Niemiec do czasu zakończenia wojny. Ostatnio szczególnym zainteresowaniem cieszą się zwłaszcza wszelkie pozostałości po kulturze Etrusków.

Cristina rozumiała, iż za tym eufemizmem kryje się zwykła kradzież. Vittore zapewniał ją swego czasu, że nie ma się o co martwić, bo choć Niemcy chętnie rekwirują dzieła sztuki z muzeów i świątyń w okupowanych przez siebie krajach, to przecież nie będą zachowywać się tak samo wobec swoich śródziemnomorskich sojuszników. Lecz w miarę jak stawało się coraz bardziej oczywiste, że Włochy czeka inwazja aliantów, nasilała się także niemiecka obecność w kraju, mierzona zarówno liczbą czołgów, jak i kustoszy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: