Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ryngraf - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 listopada 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ryngraf - ebook

Rok 1794. Ostatnie miesiące istnienia I Rzeczypospolitej. Uście Solne — senne miasteczko w zaborze austriackim u ujścia Raby do Wisły. Do Stanisława Krzysztofczyka, kowala i byłego podoficera piechoty koronnej, przybywa jego dawny przyjaciel, oficer artylerii, dziś sprzysiężony emisariusz Julian Zakrzeński i próbuje nakłonić go do uczestnictwa w przygotowywanej insurekcji. Krzysztofczyk początkowo odmawia, jednak późniejsze zdarzenia zmuszą go nieoczekiwanie do dokończenia misji przyjaciela i tym samym do udziału w powstaniu.

Ryngraf to epopeja powstańcza, w której pojawiają się piękna i tragiczna miłość, ciemna intryga i zamach na Kościuszkę, a obok postaci fikcyjnych występuje cała plejada historycznych, z królem Stanisławem Augustem, księciem Józefem, księdzem Kołłątajem, pułkownikiem Kilińskim czy feldmarszałkiem Suworowem.

Każdą stroną opowieści rządzą wojna i miłość. Bellona ściera się z Wenerą…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0589-0
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog Nocni goście

Noc z 3 na 4 marca 1794 roku była wyjątkowo ciemna i mglista. Trudno więc było dostrzec dwóch okutanych w samodziałowe kapoty i siermięgi wędrowców, którzy niestrudzenie przedzierali się przez gęsty las łęgowy nad Rabą, od czasu do czasu tylko wychodząc na drogę w miejscach oddalonych od siedzib ludzkich. Szli już prawie tydzień okrężnymi drogami, wiodąc z sobą myszatego mierzyna objuczonego dwoma worami. Rzadko kiedy odpoczywali, wybierając na nocleg raczej brogi niż wygodne łóżko w żydowskiej austerii. Poruszali się bowiem w niebezpiecznym terenie, który dwadzieścia lat temu przestał należeć do Korony i traktatem rozbiorowym z 1773 roku wszedł w skład Cesarstwa Austriackiego. Granicę z okrojoną Rzeczpospolitą stanowiła Wisła, ku której wytrwale dążyli.

Podróż nie należała do łatwych. Wiosenne roztopy naruszyły polne drogi, a pola zmieniły w błotnistą pustynię, usianą nielicznymi wioskami i przysiółkami. Im bliżej Wisły, tym więcej pojawiało się austriackich patroli strzegących traktów i rozstajów. Korpus generała Harnoncourta rozciągał się długą linią od Morawskiej Ostrawy i sięgał daleko poza Tarnopol. Po wsiach i miasteczkach obozowały liczne kompanie austriackiej piechoty i szwadrony dragonów. Przejście granicy, nawet z paszportem lub glejtem, nie należało do rzeczy łatwych. Wędrowcy nie posiadali żadnych dokumentów, stali się więc ostrożniejsi i baczyli, by nie wpaść na wszędobylskie lotne ronty^() huzarów.

Niebawem stanęli w progach Uścia Solnego, niewielkiego miasteczka u ujścia Raby do Wisły. Mieścina spała kamiennym snem. Nawet psy nie ujadały w obejściach, szczując po polach zastrachane zające lub śpiąc w brogach.

– Nie pobłądzimy, wielmożny panie? – Młody chłopak lękliwie spojrzał na wąsacza w zawadiacko nasuniętej na bok głowy magierce^(). – Ćma, że nijak drogi rozeznać.

– Cichaj, Maciek! Znam drogę – zgromił go zapytany. – I ilem ci razy gadał, żebyś mnie panem nie nazywał?

– A jak mam zwać, skoroście syn mości pana dziedzica?

– Tutaj Julkiem, a za Wisłą obywatelem porucznikiem.

Obszedłszy miasteczko, skierowali swe kroki ku położonym bliżej Wisły Starym Niedarom, gdzie przy drodze stała samotna kuźnia. Wiatr rozgonił mgłę i chmury, zza których wyłaniać się zaczął rąbek księżyca i nieliczne gwiazdy. Zrobiło się jaśniej i przyzwyczajonym do mroku okiem łatwiej rozpoznawali otoczenie. Wąsacz sięgnął za pazuchę i wydobywszy nabity pistolet, odwiódł kurek i bez obawy wylazł na drogę. Za nim podążył Maciek.

Kuźnia spała spokojnym snem. Na mokrym od rosy gontowym dachu i w błonach^() okien odbijało się zimne światło księżyca. Pod ścianami leżały w nieładzie gospodarskie narzędzia i różnorakie żelastwo nieznanego bliżej przeznaczenia. Pod oknami mieszkalnej części z prowizorycznych, zbitych naprędce z dranic skrzynek wystawały kikuty zeszłorocznych krzewinek i ziół. Wędrowcy zbliżyli się ku ciężkim dębowym wrotom zaopatrzonym w boczną furtkę. Załomotali.

– A kogóż to diabeł po nocy nosi? – mruknął, zbudzony nagłym łoskotem, uściecki kowal Franciszek Krzysztofczyk. – Trza Stacha zbudzić.

Wyjrzał przez okno, ale w ciemnościach nie dostrzegł nikogo. Wdziawszy kapotę, wymacał na stole krzesiwo i hubkę, by rozniecić nikły płomyk łojówki. Ze skrzyni stojącej przy drzwiach w rogu izby zabrał dwa zawsze nabite pistolety i ostrożnie, by nie potrącić rozłożonych pod ścianami sionki licznych narzędzi, dotarł do niskich drzwi, które otworzył lekkim pchnięciem.

– Zbudź się! – Podszedł do wąskiego łóżka, gdzie spod pierzyny wystawała okolona gęstymi kudłami i brodą głowa. – Stachu!

– Daliby ojciec spać – burknął młody Krzysztofczyk i przeciągnął się, ziewając. – Noc przecie jeszcze.

– Noc nie noc, a tam ktoś we wrota wali, że mało z zawiasów nie wyskoczą.

– Może jaki z drogi konia chce okuć? – zagadał Stanisław, stawiając bose stopy na deskach podłogi.

– W nocy?

– A bo to w nocy konie podków nie gubią?

– Nie mędrkuj, a chodź prędko. Krócicę weź. – Podał synowi jeden z pistoletów.

– Kto tam?! – Franciszek rzucił przez drzwi, jednocześnie odwodząc kurek.

– Otwórzcie, kowalu! – dobiegł głos z zewnątrz.

– Czego akurat do mnie? Mało to w Uściu kowali? Wedle rynku ze sześciu znajdziecie.

– Ale Krzysztofczyk jeden?

– Ano jeden. A wy kto?

– Zakrzeński. Syna waszego szkolny kompan.

– Julo?! – Stanisław, usłyszawszy nazwisko przyjaciela, śpiesznie zdjął z wrót żelazną sztabę i uchylił furtkę. – A cóż ty tu robisz?! Ki diabeł cię przygnał?!

– Już myślałem, żeś gdzie pomarł w świecie! – Julian przypadł do przyjaciela.

– A ten kto? – Franciszek wzrokiem wskazał chłopaka, który wiodąc mierzyna, w milczeniu wsunął się do środka.

– Maciek, parobek z majątku ojca.

– Nie mogliście za dnia przyjść?

– Z tym na pewno nie. – Julian wskazał tajemnicze worki. – Już z tydzień będzie, jak po wertepach łazimy.

– Kontrabanda?

– Robotę dla was mam. Ojciec powiadał, żeście tęgi kowal.

– Ze Stachem gadać musicie. On tu teraz majster.

– A wy?

– Mnie już zdrowie nie pozwala. Ot, podkowę czasem odkuć, ale resztę to on.

– Aleś się zapuścił… – Julian oglądał starego druha. – Z tą brodą i łbem rosochatym ledwiem cię poznał.

– Tyś też prawie jak jaźwiec^(). Oficera po tobie nie znać. – Stanisław dotknął długiej kapoty z grubego samodziału.

– Bo i nie powinno. Nie czas po temu, żeby w tym po gościńcach paradować. – Uchylił poły kapoty, spod której błysnął złoty guzik na czarnych wyłogach ciemnozielonej kurtki.

Stachowi na widok munduru zabłysły oczy. Trwało to jednak ułamek sekundy, bo zaraz spochmurniał i rzucił, opryskliwie niemal:

– Gadaj, coś chciał. Roboty teraz dużo. Kosy czas klepać. Wnet trawa wzejdzie.

– Ja właśnie z tym. – Wskazał na worki pod ścianą, a do Maćka rzucił: – Pokaż!

Parobek rozsupłał jeden z worów i wydobył owinięty szmatami i powrósłem pokaźny pęk kos, wśród których było też sporo rzezaków^() do sieczki.

– Do nowego folwarku? – naiwnie spytał Stanisław. – Rzuć to pod kowadło. Jutro, jak czasu starczy, wyklepię.

– A te naostrzysz? – W dłoniach Juliana zalśniły dobyte z drugiego worka szable.

– Ładne – pochwalił Franciszek. – Pokażcie. Dawnom takiej w ręce nie miał.

Julian podał jedną z augustówek^(), a stary Krzysztofczyk zadał w powietrzu kilka cięć i pchnięć, po czym dokładnie obejrzał broń. Przejechał dłonią po głowni, wyważył i raz jeszcze ciął, tym razem na odlew, aż końcem ostrza niebacznie zawadził o pieniek do rąbania drzewa leżący przy palenisku.

– Sam naostrzę – rozrzewnił się. – Niejeden raz ją brusem^() traktowałem. Znam jak własną.

– To ojca mego – wyjaśnił Julian. – Dał mi ją, gdym z domu wychodził.

– Ojciec zdrów?

– Chwalić Boga, zdrów, choć czasem żal go okrutny za dawnymi laty bierze i nijak wtedy spokojnie usiedzieć nie umie. Po świecie tułał się długo, do domu wrócić nie mógł. Prawiem go nie znał, bo ledwo od ziemi odrosłem, a on już uchodzić musiał przed proskrypcjami. Infamisem^() go okrzyknięto i na gardle karać chciano.

– Wiem ja coś o tym. – Krzysztofczyk pokiwał głową. – Wyście z moim Stachem pieluchy w zębach nosili, kiedy my obaj w pole chadzali wiary i wolności bronić.

– A szabla? Powiadacie, że znajoma.

– Wszystkie w partii naszej znałem… – Po twarzy starego kowala spłynęła łza, którą starł na wąsy. – Wiele łbów naznaczyła i wielu w diabły posłała. Jednego tylko dosięgnąć nie mogła.

– Kogóż to? – zainteresował się Stanisław.

– Hetmana Branickiego. Konfederację naszą gnębił, kurwi syn, towarzyszy siekał i wieszał jak najpodlejszych chamów. Każdy, co przeciw imperatorowej i jej gachowi wystąpił, chciał go pod swą rękę dostać.

– Dawno było – uspokajał Krzysztofczyk. – Na nic ojca żale. My pod Zelwą też nic nie wskórali. Za Targowicą Moskal twardo stał.

– I do dzisiaj stoi. Nasz niedojda król kroku zrobić nie może, żeby Petersburg o tym nie wiedział – złościł się Julian. – Restrykcje nowe zaprowadzają, armia w Koronie i na Litwie na psy schodzi, a jakby tego mało było, redukować ją mają podług grodzieńskich ustaleń sejmowych. Mnie też już z tabeli płac skreślili i do dom odesłali. Ledwo na grosz sierocy się załapałem, bo ci od kapitana w górę asekurację na trzy procent tylko otrzymać mają.

– Siądziemy, to opowiesz, a i trza dać wam co zjeść, boście całkiem z sił opadli. – Stanisław poprowadził gości do świetlicy. – Z jadłem na przednówku krucho, ale i tak lepiej niż u zagrodników, co przed żniwami na wycug chadzają, żeby skórkę chleba powąchać.

Franciszek pozostał sam w kuźni. Siedział na zydlu przy tlącym się palenisku, do którego dorzucił – dla większego światła – kilka smolnych szczap i nadal oglądał starą szablę. Przypomniały mu się czasy sprzed ćwierćwiecza, kiedy zostawił nieboszczkę żonę i małego Stasia i jak wielu innych, co z obcą interwencją na polskiej ziemi pogodzić się nie mogli, ruszył w sukurs konfederacji barskiej, dołączając pod Sandomierzem do kompanii Józefa Bonawentury Zakrzeńskiego, który w tamtejszych stronach organizował zbrojne kupy szlachty i plebejuszy do wojny za wiarę i prawo. Za wiarę i prawo tylko, bo za takiego króla, jakiego Katarzyna II na tron polski usadziła, nikt głowy nadstawiać nie chciał, a i niejeden z niekłamaną radością sam by plenipotenta Rosji o czerep pudrowany skrócił. Wkrótce też na czoło partii się wybił, bo choć szlachcicem nie był, zebrać w jedno niesubordynowanych potrafił i na Moskala ich prowadzić. Nie herby i nobilitacje się wtedy liczyły, ale ręka silna, zdolna ludźmi kierować, choćby i taka, która przedtem tylko pług albo szewskie szydło dzierżyć umiała.

Tymczasem w świetlicy buzowało już w kominie, a zdrożeni wędrowcy pojadali kaszę i ser, zapijając wszystko cienkim piwem, które Stanisław rozlał do cynowych kubków.

– Nic więcej nie ma. – Zapalił lulkę. – Na przednówku nędza, a i miasto ostatnimi czasy zubożało. Na soli już takiej fortuny nie robi. Ze dwadzieścia lat będzie, jak Rakus^() nas zagarnął i, widzi się, nieprędko puści.

– Więcej by wziął, gdyby go wojna z Francuzami nie absorbowała – mruknął Julian, żując kaszę. – A po ostatnich naszych bojach Moskal z Prusakiem nowe kawały dla siebie wydarli. Już i tak żyjemy granicą nową oddzieleni, a kto wie, co za lat parę być może.

– Powiadasz, że armia w likwidację postawiona…

– Nie inaczej. Redukcją to na razie zwą, ale przecie widać, że wszystko zrobią, aby tylko nas rozgonić. Kraj bez armii łacniej oddać carycy. W Warszawie aż huczy. Zda się, że do nowej wojny dojdzie. Regimenty ukraińskie bunty wznoszą, ale ich Moskal rozpędza, a żołnierza w swoją służbę gna.

– Jakże to?

– Ano tak. Każdemu dobry żołnierz potrzebny. Aż dziw, żeś się uchował cało, boś przecie do wojaczki zdatny. Cesarscy cię nie werbowali?

– Wykpiłem się od służby. Jak tu dragony albo huzary zjadą konie kuć, to głupka stroję, żem niby głuchy i na umyśle szwankuję. A ciebie co tu zagnało? – zagadnął przyjaciela.

– Z misją szedłem. W Warszawie zawiązała się w maju zeszłego roku konfederacja patriotów. Skumałem się z nimi, zanim redukcja mnie objęła. Potem wysłali do austriackiego zaboru ludzi werbować dla przyszłej insurekcji i broń zbierać. Takich jak ja poszło wielu. Do kompanii Maćka wziąłem, żeby raźniej było, a i gdyby mnie po drodze gdzie ubili, to może choć on wróci i zda sprawę.

– Tylko mi nie gadaj, że kosą się będzie żąć Moskala.

– Jutro ci powiem, co i jak robić, żeby się kosa do walki nadawała.

– Lepiej mów teraz, bo o świtaniu kuć zaczynam.

Zamiast opowiadać, Julian zza cholewy wyciągnął złożony równo półarkusik papieru, na którym dokładnie wyrysowano, jak ma wyglądać powstańcza broń, do niedawna funkcjonująca jeszcze jako gospodarskie narzędzie. Każda kosa miała piętkę z otworem. Piętkę należało wyprostować, zaokrąglić na końcu i wybić dodatkowy otwór. W przypadku rzezaków prócz piętki trzeba było wyprostować, rozklepać i zaostrzyć w szeroki grot ogonek służący do osadzania rączki. Nad instrukcją pracowała ponoć tajna komisja, której wytyczne przesyłał przebywający na emigracji sam generał Kościuszko, desygnowany przez warszawskich konspiratorów – tak przynajmniej twierdził Zakrzeński – na przyszłego dyktatora insurekcji.

Długo jeszcze siedzieli i rozprawiali cicho o sobie tylko wiadomych sprawach, o czasach szkolnych i wspólnej służbie w odległym warszawskim garnizonie, skąd dwa lata temu powędrowali na Litwę w sukurs walczącym z Moskalami oddziałom.

Siedzący na ławce pod oknem Maciek słuchał wszystkiego z rozdziawioną gębą. Chłonął każde słowo panicza i jego przyjaciela. Nie przypuszczał, że tych dwóch może łączyć aż tak wiele. Wspomnienia krążyły tymczasem wysoko pod powałą izby, rozpalały namiętności i chęć do czynu. Serce chłopaka rozsadzała duma, że siedzi w towarzystwie tęgich zabijaków, którym z niejednego patrontasza^() dane było proch wąchać na długiej wojennej wyprawie. Zmęczenie i senność wzięły jednak górę nad ciekawością i syty wrażeń chłopak, owinąwszy się derką, zasnął, marząc o wojnach w odległych krainach.

Posnęli wkrótce i obaj kompani. Stach odstąpił swoje łóżko Julianowi, a sam powędrował na stryszek nad kuźnią, gdzie w grochowinach i sianie wymościł sobie wygodne leże.

Nie spał tylko stary kowal, któremu w duszy odżyły nagle wydarzenia sprzed ćwierćwiecza. Konfederacka szabla przypomniała o dawnych klęskach i upadku Rzeczypospolitej, której nie zdołała obronić garstka straceńców. Siedział na zydlu przed paleniskiem i gładził głownię broni…

Jak żywy stanął nagle obraz potyczki pod Sandomierzem, gdy z towarzyszami, wśród których był również ojciec Juliana, bronili się na Salve Regina. Zastępy Moskali co i raz próbowały zdobywać wzgórze, jednak trzy armatki konfederackie, celnie wymierzone w ciżbę atakujących, spędzały ją skutecznie aż na nadwiślańskie łąki. Prochu było jednak coraz mniej, a i kamienie^() ołowiu szybko topniały.

Kiedy już ostatnie kule stemplami przybito, a z konfederackich szeregów pozostała garstka zaledwie poranionych i oczadziałych prochem żołnierzy, zdecydowano się na ostatni desperacki krok. Połapawszy niedobitki koni, wsiedli, czasem po dwóch, i ostatnim, szaleńczym i przeczącym zupełnie wszelkiej logice wysiłkiem uderzyli. Kilkadziesiąt szabel zajaśniało krótko wśród dymów i wybuchów, kilkadziesiąt głów przylgnęło do końskich karków, a z zaschniętych gardeł dobywał się szept – bo na śpiew brakowało sił – bojowej pieśni konfederackiej:

Chwała Ci, Panno, Patronko tej ziemi,

Tej naszej nędznej dziś Rzeczpospolitej,

A miejże baczność nad sługami swymi,

Co Ci krew leją w ilości obfitej.

Rota rosyjskich jegrów nie zdołała powstrzymać uderzenia. Konfederaci wpadli na nią akurat wtedy, gdy pierwszy szereg kończył nabijać broń. W ruch poszły szable i pałasze, gdzieniegdzie fuknął ogniem pistolet. Niejeden z nich pierwszy raz był w takowej bitwie i przypominając sobie dawne, dziecinne jeszcze potykanie się w palcaty^(), ciął precyzyjnie, jak po lekcjach fechtunku pod bokiem ojca czy dziada czynionych. Proporczyki lanc pruły powietrze i z impetem grzęzły w brzuchach i piersiach oniemiałych jegrów i grenadierów. Rosjanie przeważali jednak znacznie wyszkoleniem i dyscypliną. Garstka partyzantów dosłownie utonęła w zielonym tłumie. Niejeden tęgi rębajło, zanim padł skłuty bagnetami, zdążył posłać do piekła spory zastęp Moskali. Ostatnich szesnastu barzan^(), którzy wyrwali się z matni, dopadło traktu krakowskiego – jedynej wolnej drogi odwrotu. Goniły ich muszkieterskie i jegierskie kule, z których wszakże żadna – oprócz dziur w wylotach kontuszy i połach kapot – znacznej nie uczyniła krzywdy.

Gnali co koń wyskoczy, chcąc jak najprędzej oddalić się od najeźdźcy, który zadowolony ze zdobycia kolejnego punktu oporu, nawet nie usiłował ich ścigać. Zatrzymali się dopiero pod Zawierzbiem nad samą Wisłą. Rozpuścili na paszę spienione konie, odpoczywali i opatrywali rannych. I oto nagle, nie wiedzieć jak i skąd, stanął naprzeciw nich szwadron dragonów. Spieszeni konfederaci nie mieli szans z przeważającym wrogiem. Z życiem uchodził ten, któremu udało się dopaść konia, wypalić z pistolców, a potem uciekać, gdzie oczy poniosą.

Dragoni, z koni nie zsiadając, w przepisowym szyku oddali salwę, a potem uderzyli na obozujących Polaków. Rzeź to już była, nie potykanie się z przeciwnikiem. Kto konia pod sobą nie miał, ginął pod szablami. Ostatni spieszeni – jak żubry, co zadami się ku obronie stykają, łby rogate groźnie nadstawiając – zbili się w koło najeżone bronią. Placu nie oddawszy, padli jak jeden.

Zakrzeński, pod którym ubito konia, przeleciał przez łeb na ziemię. Tam dopadł go oficer dragonów i bezbronnego ciął szablą. Ta omsknęła się jednak i zamiast na głowie wylądowała na piersi chronionej przez ryngraf z wyobrażoną w barwnej emalii Matką Bożą. Cios był tak silny, że ryngraf omal nie pękł na dwoje, a po Madonnie pozostał pusty kontur. Konfederat zasłonił twarz przed powtórnym cięciem i zdążył wyszeptać: Królowo anielska…, gdy poczuł nagle, że wali się nań ogromny ciężar. Odemknął oczy i zobaczył leżącego na sobie dragona z rozłupaną czaszką. Na tle zasnutego dymem i kurzem nieba spostrzegł zwalistą sylwetkę Krzysztofczyka z ociekającym krwią nieodłącznym, osadzonym na długim stylisku młotkiem.

– Dzierżyj, waść! – Żylasta kowalska łapa wciągnęła oniemiałego Zakrzeńskiego na siodło…

Złote łzy świtu zastygły na pogiętym ryngrafie. To już tyle lat… Ów kawałek blachy, który kiedyś wyratował Józefa Bonawenturę od niechybnej śmierci, obracały niespokojnie spracowane silne dłonie. Krzysztofczyk obiecał wiernemu druhowi, że rychło naprawi i odda po wojnie przy najbliższym spotkaniu. Lata mijały i nie spotkali się więcej. Po upadku konfederacji drogi się rozeszły: Józef zniknął gdzieś w świecie, a Franciszek wrócił do swej kuźni. Traktat rozbiorowy rozdzielił ich na zawsze.

Ledwie słońce liznęło zasnuty mgłą horyzont, a z warsztatu dobiegło metaliczne kucie. Rozsypało się po okolicznych polach i łęgach nadrzecznych tysiącami dzwonków. Pierwsze uderzenia młota spędziły z kowadła zaspane krople rosy. Stanisław pracował z niemal automatyczną precyzją. Jego półnagie ciało lśniło węzłami żył w nikłym świetle paleniska i wschodzącego słońca, a liczne blizny po oparzeniach i pchnięciach bagnetem nadawały mu wygląd człowieka starego i steranego życiem, mimo że dochodził dopiero lat Chrystusowych.

– Machaj, Pietrek, machaj! – ponaglał co chwila stojącego za miechem młodego, piętnastoletniego co najwyżej chłopaka o dużych zielonych, zapatrzonych Bóg wie gdzie oczach. – A szybko, bo ogień przygasa!

Odgłosy pracy zbudziły całą kuźnię. Julian, który wstał był już dość dawno, przemywszy się nieco w stojącym w sionce cebrzyku, otulony artyleryjską kurtką stał oparty o framugę i z założonymi na piersiach rękami przyglądał się w milczeniu pracy przyjaciela. Pod wprawnymi uderzeniami narzędzia żniwiarzy w mig stawały się straszną bronią. Stanisław nie musiał nawet spoglądać na instrukcję. Spamiętał wszystko dokładnie.

– Wystarczy. – Odłożył młot, a piętkę kosy zahartował w węborku^() z wodą.

– Zdałbyś się teraz Rzeczypospolitej – odezwał się Julian. – Potrzeba będzie kowali i rzemieślników. Każda para rąk tam zdatna.

– Jam cesarski poddany, nie Rzeczypospolitej obywatel. – Krzysztofczyk okrył się burką i przysiadł na progu kuźni. – Od pacholęcia nawykłem do tego, że moi panowie we Wiedniu posadowieni, nie w Warszawie.

– Czyś ty całkiem zdurniał?! – Zakrzeński dopadł przyjaciela. – Cesarski poddany?! I to mówisz ty, któryś jeszcze dwa lata temu chodził pod polskimi znakami Najjaśniejszej Rzeczypospolitej bronić?! Chybaś zgłupiał, że takowe farmazony wygadujesz!

Stanisław ze stoickim spokojem nabił lulkę, zapalił i z lubością zaciągnął się dymem. Na pytanie Juliana nie odpowiedział. Zmrużył oczy i zwróciwszy twarz ku słońcu, zastygł w bezruchu.

– Ty myślisz, że ja tu dla własnej wygody jestem? Że mnie nic lepszego do łba nie przychodzi, tylko taplać się po bocheńskich błotach? Żaden dla mnie honor tyłek moczyć! – Zakrzeński wpadł w pasję. – Powiesz pewnie, żem durny szlachciura, który winien gospodarstwa pilnować, a nie błąkać się, gdzie licho nie śpi, ale wiedz, że mnie dobro ojczyzny na sercu postawione i choćbym miał zdechnąć, to zdechnę dla niej. Dla niej! Pojmujesz, Stasiu?!

Krzysztofczyk zerwał się nagle i zrzuciwszy burkę z pleców, stanął przed przyjacielem w samych zgrzebnych czechczerach^() i skórzanym fartuchu. Złapał go za poły munduru i przyciągnął ku sobie.

– Niech się więc waćpanu nie zdaje, żem pogodzony z tym, co się stało! – Potrząsnął Julianem. – A to wiedz, że i ja chciałbym w Rzeczypospolitej mieszkać; w orżniętej jak kawał sukna przez ościennych drabów, ale w Rzeczypospolitej!

– Mogłeś zostać przecież.

– I starego ojca na pastwę losu i rakuskiego łajdactwa zostawić? Matki prochy… Matuś moja ze dwadzieścia lat już w świętej ziemi leży… Kto miałby tu rządzić? Pietrek? Ledwo od ziemi odrósł i podkowy odkuwać się nauczył. Komu miałbym to wszystko zostawić?

– Inny byłeś kiedyś… – Zakrzeński zmrużył oczy. – Inny i inaczej na imponderabilia patrzyłeś. Nie było lepszego żołnierza w kompanii Sulatyckiego. Cały regiment Działyńskiego o tobie prawił, gdzie tylko jaka sposobność była.

– Bom ze zwykłej służby, bez niczyjej łaski, od prostego gemajna^() do unteroficera doszedł. Mnie nikt szarży nie kupował ani w oficerskich szkołach nie kształcił. Sam wszystko musiałem zdobyć i kapralskie kije na dupie poczuć, żeby wiedzieć, co to służba. Tyś szlachcic, tobie zawsze łatwiej było o awans i wyższy lenung^().

– Mnie nikt szlifów nie kupował – oburzył się Julian – a w szkołach instruktory niejedną rózgę na łbie połamali, zanim pojąłem geometrię i jak ją w poligonie stosować. Od pół roku złamanego tynfa^() nie widziałem i gdyby nie ojciec mój, pewnikiem skapiałbym jak komornik na wycugu. Maciek świadkiem, bo był ze mną w garnizonie, że cholewy butów obrzynałem i skóręśmy gotowali, jak nic innego nie było. W korpusie powiadali, że jak buty zjemy, boso przyjdzie wojować.

– I cóż mi z tego? Ja wojowanie skończyłem. Nawet wtedy, gdyśmy pod Zelwę szli, już ojczyzny nie miałem. Nie wiesz i nigdy się nie dowiesz, co to znaczy mieć dom, ojca i prochy matki zakordonowane. Tam w boje chadzać, a tu nie móc wrócić!

– To nie tak… Wiesz przecież, Stachu, że nie tak…

– Tam masz kosy odkute. – Krzysztofczyk wskazał za siebie, gdzie przy palenisku w równym rządku stały, oparte o ławkę, ostrza groźnej broni. – Zapłaty od ciebie nie chcę, boś mój druh serdeczny. Zabierz, co twoje, i bywaj zdrów.

Julian z niedowierzaniem patrzył na Stanisława. Nie potrafił wytłumaczyć sobie tego, co zaszło w duszy i sercu przyjaciela. Skąd ta obojętność na sprawy, za które jeszcze nie tak dawno dałby się zabić w pierwszym szeregu?

Krzysztofczyk tymczasem obmył się w cebrzyku, zrzucił fartuch, wciągnął na grzbiet koszulę i kubrak, wyszedł z kuźni na gościniec i popatrując w niebo, mruknął do siebie:

– Znów drogi pozalewa i Hirsch z rudą nie dojedzie, psiakrew!

– Dureń jesteś! – rzucił w nerwach Zakrzeński. – Dureń, bo nie takiego cię znałem. Tam, w Koronie i na Litwie, armia w redukcję oddana, zatwierdzony dekret Igelströma wykonywać mają, a tobie we łbie jedno: że ci Żyd na czas rudy nie dowiezie.

– Bo z tego żyję! – odciął się Stanisław. – Z kucia, klepania i podkuwania. A co do dekretu, pokażę ja ci dekret, Juleczku! Ba, dekret, ja ci taki uniwersał pokażę, że cię pierw zatka, a potem się wszystkiemu dziwić przestaniesz!

To mówiąc, na chwilę zniknął w sąsiadującym z warsztatem alkierzu, by wrócić z arkuszem papieru zapisanym równym pismem.

– Masz tedy, przyjacielu, poczytaj sobie.

Oczy Juliana, początkowo bezładnie biegające po rozwiniętym rulonie, skupiły się nagle w jednym punkcie i długo odeń oderwać się nie mogły.

Krzysztofczyk drwił:

– A co, nie mówiłem, że cię zatka?!

– To niemożliwe! Toż to kaduka prawo!

– Kaduka, powiadasz? Widziałeś cyfry na górze?

– My, Maria Teresa z Łaski Bożej Cesarzowa Rzymska etc… – Zakrzeński czytał powoli, a zaraz potem wściekle rzucił: – Ale to niemożebne, by cudze ziemie krajać jak postaw sukna!

– Słowo ciałem się stało! – Stach wyrwał pismo z rąk przyjaciela i przybrawszy błazeńską pozę, czytał dalej: – Ponieważ przejrzawszy niniejszy Polski stan, My z imperatorowej rosyjskiej i króla pruskiego dworem złączywszy się, radę uczyniliśmy, które z osobna nam do niektórych tego królestwa prowincji z dawna należą się i rzeczą samą teraz odebrać; My ten kraj, jako cząstkę Naszym prawom powinną, wojsku naszemu objąć kazaliśmy…

– Dość! Toż to gwałt! – przerwał mu Julian.

– A my pod tym gwałtem już dwudziesty drugi rok żyjem – za plecami usłyszał cichy głos starego Krzysztofczyka. – Nikt tam o nas w Warszawie nie pyta ani nie wspomni, a przecież i my Polacy jak tamci.

– Więc jarzmo obce trza zrzucić i do insurekcji akces uczynić!

– Próbowali ojcowie nasi, próbowaliśmy i my. I co? Za każdym razem Rzeczpospolita mniejsza. Raz jeszcze spróbujcie, a wcale jej nie obaczym – rzucił Stanisław i wyszedł z kuźni na gościniec.

– Stach! – Zakrzeński próbował go zatrzymać.

– Ostawcie go. Niech idzie. – Stary Krzysztofczyk złapał Juliana za ramię. – Czasem tak trzeba.

Wiosenny, ostry wiatr drażnił nozdrza zapachem mokrej ziemi, wdzierał się pod kapotę i koszulę, wyganiając resztki ciepła. Stanisław otulił się szczelnie i ruszył przez pola ku Wiśle. Lepkie błoto mlaskało pod butami, gdy zszedł z gościńca na polną drogę. Z pozoru obojętny na sprawy, z którymi przybył doń przyjaciel, niósł w sercu ogromny ból i ciężar gnący do ziemi jego zwalistą sylwetkę.

Z rozrzewnieniem wspomniał czas, gdy podczas obrad Sejmu zwanego Wielkim stali całym regimentem na warszawskich zamkowych podworcach, pilnując, by żaden pomyleniec nie zamieszał postanowień pamiętnych majowych obrad. Ileż wtedy było zapału i uniesienia, choć przecie stróżowali na Zamku noc całą z 2 na 3 maja 1791 roku i cały trzeciomajowy wtorek. W porannym słońcu żółciły się wyłogi granatowych mundurów, lśniły cynkowe blachy kaszkietów, zaś wypolerowane szable, bagnety i lufy karabinów łapały w siebie promienie i rozbijały je w tysiące słońc. A potem? Potem, gdy przyszło w obronie tejże konstytucji karku nadstawić, poszedł wraz z regimentem na daleką Litwę i Ruś Czarną, w kraje odległe od rodzinnych stron tak daleko, że aż zamorskimi się wydawały. Ukochał wtedy ponad wszystko na świecie miarowy rytm butów sunącej do ataku piechoty i obronne trwanie w miejscu pod ciągłym ogniem z nerwami napiętymi jak postronki, gdy życie, wystawione na największy hazard, w jednej chwili postradać można.

Sam nie wiedząc kiedy, stanął nad brzegiem Wisły. Rzeka nabrzmiała brudem wszelakim i złogiem, które zima po sobie w przepaściach górskich zostawia, wartko i złowieszczo toczyła swe wody. Jakby drwiła ze wszystkiego i wszystkich, którzy chcieliby stanąć na jej drodze. Na tym i na tamtym brzegu ziemia taka sama, zorana i brzemienna czekającym słońca i ciepła złocistym ziarnem. Gorzki jednak chleb na tym brzegu z nowego zboża będzie; gorzki, bo już od prawie ćwierćwiecza obcy, pod obcym berłem wypiekany.

Łzy same do oczu nabiegły i w kudłatą brodę wsiąkły. Krzysztofczyk, choć już nie pacholę ani młodzieniec, rozrzewnił się niczym smark ledwie od ziemi odrosły. Jawiły mu się marsze i potyczki, wielkie bitwy, gdy z Moskalem się ścierali na bagnety, a wszystko to po tamtej stronie Wisły, gdzie i szkoła niegdyś była nieukończona, bo przerwana nagłą potrzebą ucieczki w samodzielny świat, i na poły cygańskie, obozowe życie pod namiotami na manewrach pod Gołębiem, i ujazdowski zamek, gdzie stali skoszarowani.

Przybyły ubiegłej nocy przyjaciel zburzył cały dotychczasowy, pozorny spokój, opokę cichej desperacji i pogodzenia się z losem kierowanym przez wielkich tego świata. Na nowo odżyły wspomnienia i żądze przygód, dla których obaj zdolni byli do największych szaleństw. Tym razem jednak nie o przygodę tu szło, ale o hazard największy, na szali którego legło dobro matki rozdartej i podeptanej przez trzy czarne orły, co roku szczuplejszej i umniejszanej, upodlonej i zhańbionej, z której uczyniono pośmiewisko ościennych mocarstw. Kraj Piastów, Jagiellonów, Batorych i Sobieskich wyrodził się we wrzód ropą cuchnącą nabiegły, na którym sprzedajne łajdactwo używało jak na taniej dziwce.

– Jezu, co czynić?! – załkał w sobie i krzyżyk żelazny, w dzień chrztu ręką ojca odkuty, co go na piersi nosił, mocno w garści ścisnął. – Co czynić?!

– Ja go do niczego nie mam prawa namawiać ani przymuszać tym bardziej. – Stary Krzysztofczyk cedził każde słowo. – Zechce, to pójdzie z wami. Znacie go przecie, boście razem ze szkoły do wielkiego świata w kamasze uciekli.

– Ale co się stało, że taki zawzięty na moje słowa?

– Miałem nie gadać, ale powiem, bo komu innemu? Wy przecie druh jego serdeczny. Pamiętacie, jakeście wojnę o konstytucję przegrali i czas było do dom wracać?

– Pamiętam.

– Ledwo przez granicę się przedarł i do domu wrócił, a już następnego dnia czterech huzarów z oficerem zjechało pod kuźnię, niby konie kuć, a po prawdzie węszyć, bo – jak powiadali – kupa uciekinierów z polskiego wojska po wojnie z Moskalem przegranej do Galicji uchodzi. Zaraz się też Staszkiem moim zainteresowali. Pytali, skąd się tu wziął, skoro jeszcze dwie niedziele temu nikogo, prócz Pietrka, do pomocy nie miałem.

– Powiadał, że się wyłgał od cesarskiej służby, że głupka stroi, co to głuchy i niemota.

– A co miał rzec? O takowych sprawach łatwo się nie gada. Cudem z łap kostuchy się wydarł.

– Jakże to?

– Zanim, jak powiadacie, głupka stroić zaczął, przyjechało tu paru unteroficerów z listą, wedle której syn mój winien jest stawić się do asenterunku^(). Pech chciał, że akurat głupiego stroić się nie dało, bo go ujrzeli, jak sobie z dziewuchą w opłotkach gwarzy. Wziąć się jednak tak łatwo nie dał. Trzech obił, że ledwo uszli z życiem. Za dnia nic wskórać nie mogli, to nocą nas naszli, jak zbóje. Całą kupą się na niego zwalili i drabiną przygnietli do ściany. Mnie starego, chociażem nie ułomek jeszcze, ławą do pieca przydusili i nie zwolnili, dopóki Stasia jak ciołka nie spętali. Zanim go wzięli, niejednemu kulasy poprzetrącał. I tak dobrze, że żadnego nie ubił, bo za to stryk grozi.

– A potem?

– W kamasze wzięli gdzieś aż za Ołomuniec czy Morawską Ostrawę, ale długo tam nie siedział, bo trzy miesiące nie minęły, a już był z powrotem. Powiadał, że go urlopowali, ale widać było od razu, że dezerter: bez munduru, brudny i głodny, jakby go ścigali. Zaszył się na stryszku i na robotę schodził tylko wtedy, jak nikogo w obejściu nie było, ale przecie całe życie ukrywać się nie sposób. Węszyli tu za nim i dopadli wreszcie, jak razu pewnego nos wychylił i na rynek zaszedł do kramów w dzień jarmarczny. Łatwo wziąć się nie dał, dopiero jak mu lufy do łba przystawiono, odeszła go para i dał się powlec.

– I nie ubili za dezercję? – Zakrzeński coraz szerzej otwierał oczy ze zdumienia.

– Odesłali go do regimentu i tam przez kije przeszedł. Nie wiem, kto go wtedy od śmierci ustrzegł, Bóg czy czort, ale przeżył i cudem do sił wrócił, choć mu o mało grzbietu nie przetrącili. Ze dwa miesiące w lazarecie przeleżał jak skóra z diabła, a ledwo tylko na nogi stanął, od razu o ucieczce myślał. Medyk tamtejszy, Polak, odwiódł go od tego zamiaru i zaświadczył w dowództwie, że Stanisław całkiem do służby niezdatny, że ogłuchł i oniemiał od bicia i nijak dogadać się z nim nie idzie. Uwierzyli widać, bo jak tylko ducha i siły odzyskał, zaraz do domu wrócił. Sam zacząłem wierzyć, że na umyśle szwankuje, bo z nikim nie gadał, mało co z chałupy wychodził. Zarósł jak cap, że ledwo go poznać. Tylko te ślepia zimne, stalowe spod kudłów znać było. Sam nieraz się bałem tych oczu, gdy tak patrzył przed siebie w zamyśleniu, jakby go już wśród żywych nie było. Dopiero jakoś tak przed ostatnimi Godami na zydlu przy kuźni przysiadł i mówi przytomnie: Dajcie mi, ojciec, jaką robotę, bo mnie żałość żywcem zeżre.

– I daliście?

– Dałem. Zapomnienia w niej szukał. Radowałem się, że kowalskiego rzemiosła, com go sam wyuczył, nie zapomniał. O wojnie i rakuskiej służbie gadać nie chciał. Najbardziej go bolało, że dla polskich awansów żadnego honoru nie mieli, nie uszanowali patentu na feldfebla^(), tylko prostego rekruta z niego zrobili i karabin nabijać uczyć chcieli. Rzekł tylko jedno, co do dziś mnie we łbie siedzi: „My już, ojciec, sieroty obcym butem zdeptane; my już spaleni, bo popiół jeno został…”.

– Może i prawda, ale jakiś ogień tli się jeszcze i są tacy, co chcieliby raz jeszcze wielkość i niezawisłość zobaczyć! W Wielkopolsce, co pod pruskie poszła władanie, naród do walki sposobny. Dać tylko hasło, a pójdą na każde wezwanie! Tu też trza ludzi światłych znaleźć, co innych poprowadzą!

– Nie patrzcie tak na mnie. – Stary kowal zaprzeczył głową. – Mnie już nie pora, choć wiem, co to w polu z bronią stawać, i sam Moskali sporo natłukłem. Tu nikogo waszmość nie znajdziesz, bo całe jedno pokolenie pod obcym jarzmem zrodzone i pod nim pewnie pomrze. Dla takich panem jest cesarz we Wiedniu, a matką Austria.

– Stach też tak gada, a przecie w wolności jeszcze zrodzony.

– To z przekory i rozpaczy. Zarzekł się, że do żadnej wojaczki nikt ani po dobroci, ani po niewoli go nie nakłoni.

Stanisław nie wracał. Pietrek, który po robocie Uście niemal całe obleciał, nie potrafił go znaleźć, choć znał wszystkie miejsca, gdzie majster mógł bywać. Wszystko na nic. Przyniósł za to wiadomość, że od Niedar szwadron huzarów przeszedł i na Strzelce się skierował, a za nim piechota idzie – tak na oko pół kompanii.

– Chyba staną na popas – mówił. – Huzary poszły dalej, ale piechota pewnikiem zostanie. Już ronty stawiają.

– Może nie chodźcie teraz na przeprawę. Czas niebezpieczny. Przy promie zawsze żandarm stoi i każdemu do kalet zagląda – odradzał Julianowi stary Krzysztofczyk. – Stach przyjdzie, to przeprowadzi. Zna brody.

– To może ja poprowadzę? – wyrwał się Pietrek.

– Ty lepiej siedź i głupot nie gadaj!

– Sami pójdziemy – zadecydował Julian. – Na nas pora. Już i tak za długo tu siedzimy, a wojsko nad granicą tak czy inaczej zawsze stać będzie. Jak szedłem na tę stronę, też ronty przy mostach i brodach widziałem.

– Wejdźcie w łęgi. Na przeprawę wyjdziecie, jak się ściemni – doradził stary kowal, a sięgnąwszy za nadrę^(), dobył niewielki pakunek, który wręczył Zakrzeńskiemu. – To dla was, a właściwie dla ojca. Oddajcie i kłaniajcie się od starego kompaniona.Ront (z fr.) – patrol wojskowy.

Magierka (z węg.) – czapka z grubego sukna, obszyta barankiem, element stroju ludowego.

Błony okienne – płótno woskowane przejrzyste, stosowane w uboższych domach zamiast szkła.

Jaźwiec – ludowa nazwa borsuka.

Rzezak – rodzaj ostrza w sieczkarni, pługu lub innych gospodarskich narzędziach mechanicznych.

Augustówka – rodzaj szabli z czasów panowania Augusta II i III lub Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Brus – kamień szlifierski, m.in. do ostrzenia szabli.

Infamis – człowiek skazany przez sąd na utratę czci i praw obywatelskich.

Rakus (daw.) – Austriak.

Patrontasz – torba na ładunki do broni palnej, ładownica.

Kamień (daw.) – jednostka wagi równa 12,96 kg.

Palcat – kij używany do nauki fechtunku.

Barzanie (także: barżanie) – uczestnicy konfederacji barskiej (1768–1772).

Węborek – wiaderko bednarskiej roboty.

Czechczery – długie spodnie wojskowe z białego płótna.

Gemajn (z niem.) – prosty szeregowiec.

Lenung (z niem.) – żołd, płaca żołnierza.

Tynf – dawna srebrno-miedziana moneta polska.

Asenterunek (z niem.) – pobór rekruta, branka.

Feldfebel – w dawnym wojsku polskim stopień podoficerski, sierżant.

Nadra (daw.) – zanadrze, pazucha.

Fizylier (z fr.) – żołnierz uzbrojony w fuzję, strzelbę.

Lederwerki – żołnierskie pasy rzemienne podtrzymujące tornister i ładownicę.

W obliczu śmierci (łac.).

Oskoma – chęć, chętka, apetyt na coś.

Dranica – wąska deska nie rżnięta, lecz łupana z pnia drzewa iglastego.

Intrata – dochód, zysk, tu: korzyść.

Mochy (pot.) – Moskale, Rosjanie.

Wacek – skórzany woreczek na pieniądze, ściągany sznurkiem.

Pendent – pas zakładany przez ramię do noszenia na nim broni białej, np. szabli, pałasza, szpady.

Furier – żołnierz dbający o żywność i kwatery dla wojska i koni wojskowych. W dawnym wojsku polskim stopień podoficerski pomiędzy kapralem a sierżantem.

Flintpas – pas przez ramię, na którym żołnierz nosił karabin lub inną broń palną.

Karneol – krwawnik, półszlachetny kamień, odmiana chalcedonu.

Chcesz pannę zdobyć, a jak wróg… (ros.).

No tak, piękna (ros.).

Generał Suworow mówi, że kula głupia, bagnet zuch (ros.).

Porwanie dziewczyny (łac.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: