Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Rysa. Wydanie filmowe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rysa. Wydanie filmowe - ebook

Nowe serialowe wydanie „Rysy” Igora Brejdyganta! Znakomita powieść kryminalna, na podstawie której powstał głośny serial w gwiazdorskiej obsadzie (w rolach głównych m.in. Julia Kijowska, Maciej Zakościelny, Kinga Preis, Dawid Ogrodnik).

Współczesna Warszawa. Ginie bezdomny alkoholik. Prowadząca śledztwo komisarz Monika Brzozowska przeczuwa, że w sprawie chodzi o coś więcej niż porachunki kloszardów. W toku śledztwa okazuje się, że dawne grzechy ofiar wiążą się z błędami młodości samej komisarz. Cierpiąca na zaniki pamięci Brzozowska zostaje wplątana w niebezpieczną grę, która zmusi ją do spojrzenia wstecz i walki z demonami przeszłości. Demonami, które przed laty pokonała tylko pozornie.

„Rysa” to nie tylko trzymające w napięciu połączenie kryminału z thrillerem psychologicznym, w którym największą zagadką okazują się zepchnięte do podświadomości bolesne doświadczenia. To także przekonująco opowiedziana przez mężczyznę opowieść o kobiecie, która stara się odnaleźć w patriarchalnym policyjnym świecie, wygrać z dręczącymi ją lękami i ocalić samą siebie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-9014-9
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dziś w czasie mszy porannej Jan Paweł II poświęcił sanktuarium w Łagiewnikach. Podczas liturgii obecni byli przedstawiciele władz państwowych, wśród nich premier Leszek Miller. W homilii papież poruszył temat miłosierdzia Bożego – prowadzący Teleexpress mówił z emfazą, która z reguły uchodziła, ale dziś może w związku z panującym upałem wydawała się ciężka do zniesienia.

– Umiłowani bracia i siostry! Powtarzam dzisiaj te proste i szczere słowa świętej Faustyny, by wraz z nią i z Wami wszystkimi wielbić niepojętą i niezgłębioną tajemnicę Bożego miłosierdzia. – Papież mówił bez emfazy, jego głos drżał delikatnie, ale jednocześnie miał w sobie stanowczość i spokój, którego brakowało prowadzącemu program.

– Borys, chcesz, żebym zwariowała? Mam wysłać kogoś na tamten świat, a ten mi tu będzie o miłosierdziu ględził. Możesz to ściszyć? – na oko trzydziestopięcioletnia blondynka o wyrazistej twarzy z delikatnie wystającymi kośćmi policzkowymi zwróciła się do stojącego przy oknie rosłego mężczyzny z kilkudniowym zarostem.

Mężczyzna podszedł do stolika, podniósł pilota i wyłączył telewizor, a papież przestał mówić o miłosierdziu.

– Ściszyć, mówiłam. – Zajęta zaciąganiem jakiejś brązowej substancji ze słoika do strzykawki kobieta nie podniosła już głowy.

Rosły, przystojny brunet o imieniu Borys wrócił do wyglądania przez okno i na jej kolejną uwagę nawet już nie zareagował.

Pokój, w którym wszystko się działo, wyglądał na hotelowy, ale z gatunku tych, które jeszcze nie do końca oderwały się stylistycznie od ery słusznie minionego PRL-u. Na podłodze leżała brązowa wykładzina, która miejscami nie trzymała się już podłogi. Przy ścianie stała szafa z płyty pilśniowej. Jedne z jej drzwi wyraźnie opuściły się na zawiasie i nie dawało się ich już zamknąć. Nikt z obecnych jednak i tak jej nie używał. Ogólnie pokój wyglądał na nieużywany, tak jakby ktoś wynajął go tylko po to, żeby pooglądać telewizję albo postać przy oknie, może napełnić strzykawkę brunatną substancją ze słoika. Nawet zasłane kocami łóżko typu king size, zestawione z dwóch węższych, było nietknięte, więc obecni najwyraźniej tu nie nocowali.

Kobieta skończyła tymczasem napełnianie strzykawki, zakręciła pusty już słoik i włożyła go do torby podróżnej.

– No to gotowe – powiedziała bardziej do siebie niż do niego i dopiero po tej konstatacji zerknęła w stronę okna. – A ty gotowy?

Mężczyzna zgasił papierosa na parapecie i pokiwał głową.

– Wejdę na chwilę do łazienki, potem idziemy. – Kobieta uśmiechnęła się. – Ona gotowa?

– Gotowa. – Mężczyzna znów wyglądał przez okno i teraz odpowiedział, nie odwracając się nawet w jej stronę.

– Jesteś pewien, że chcesz przy tym być? – Kobieta uśmiechnęła się z dziwnie złośliwą przekorą.

– Tak. – Mężczyzna odwrócił się od okna i spojrzał jej w oczy, a w jego spojrzeniu było coś, co spowodowało, że kobieta przestała się uśmiechać.

Kiedy wyszła do łazienki, on podszedł szybkim krokiem do plecaka wiszącego na klamce od szafy, wyjął z niego plastikową butelkę, w której też była jakaś brązowa substancja, podniósł strzykawkę ze stolika, podszedł z nią do okna, sporą część zawartości wystrzyknął na trawnik dwa piętra niżej, następnie przebił igłą plastikową butelkę i uzupełnił zawartość strzykawki do pierwotnego poziomu płynem z butelki. Na koniec odłożył ją na stolik dokładnie w to samo miejsce, z którego ją wziął, butelkę schował z powrotem do plecaka, zasunął suwak i wrócił pod okno.

– Idziemy? – Kobieta zerknęła w stronę strzykawki, jakby upewniając się, czy nadal tam leży.

– Idziemy – odpowiedział Borys.

Ona podeszła do stolika i zabrała strzykawkę do torby, po czym ruszyła w kierunku drzwi; kiedy wyszła, on ruszył za nią.

Od tamtego dnia upłynęło piętnaście lat i sześćdziesiąt pięć dni, papież nie żył od lat dwunastu z okładem, zaś o miłosierdziu pamiętało coraz mniej ludzi na świecie.

Remigiusz ocknął się raptownie. Przez krótką chwilę nie wiedział, gdzie jest, i było mu z tym dobrze, bowiem przeczuwał, że kiedy już za moment zorientuje się w swojej lokalizacji, to wraz z tą świadomością dotrze też do niego coś znacznie gorszego. Był alkoholikiem, a jego choroba osiągnęła stadium na tyle zaawansowane, że był też lumpem, kloszardem, bezdomnym samotnikiem. Miejsce, w którym się ocknął, z czego właśnie zdał sobie sprawę, było meliną, którą zamieszkiwał, korzystając z chwilowej niefrasobliwości dewelopera. Budynek, od trzech miesięcy wysiedlony, czekał już tylko na moment, kiedy zjawią się maszyny burzące i zniosą go z powierzchni ziemi w ciągu kilku godzin. Tak naprawdę mieszkania z oknami przeważnie zabitymi dechami nie spełniały żadnych norm budowlanych. Nie było tu prądu, wody, gazu ani ogrzewania, był tylko dach nad głową, a to w październiku tak naprawdę zupełnie już nie wystarczało nawet mieszkańcom tak mało wymagającym jak Remigiusz. On jednak mimo ciągłego wyziębienia, brudu i głodu trwał tutaj, bo alternatywą był ośrodek pomocy społecznej, a tam po pierwsze nie wolno było spożywać alkoholu, a po drugie trzeba było być wśród ludzi. Remigiusz zaś tak bardzo nie lubił siebie, że konfrontacja własnej osoby z kimkolwiek innym absolutnie go przerastała. Poza tym, co też było nie bez znaczenia, miał obiecane, że przynajmniej na razie nikt go stąd nie wyrzuci.

Czy mam wódkę? To pytanie zadawał sobie zawsze najpóźniej minutę po przebudzeniu, i to bez względu na to, czy budził się rano, w środku nocy czy w środku dnia.

Sięgnął za głowę, tam gdzie znaleziony na śmietniku i wtaszczony tu kilka tygodni wcześniej materac stykał się ze ścianą. Na ścianie w tym miejscu jakieś dziecko narysowało dom i ogródek, były tam też jeszcze inne bazgroły. Po chwili grozy dłoń natrafiła na zimny szklany kształt, po przechyleniu trzymanej w ręku butelki rozległ się delikatny odgłos chlupnięcia. Ulga. Remigiusz uniósł się na łokciu do pozycji półsiedzącej, odkręcił butelkę i szybko wypił dwa łyki. Alkohol miał dziwny, lekko gorzkawy posmak, ale to było bez znaczenia, bo poza tym ponad wszelką wątpliwość był alkoholem. Po stoczeniu kilkunastosekundowej walki z odrzutem mężczyzna usiadł na łóżku w oczekiwaniu na efekt, czyli choćby częściowy zanik przemożnego lęku, który dopadł go chwilę wcześniej. Alkohol mościł się w żołądku, delikatne ciepło zwiastowało spokój niezbędny do tego, by wstać i wyruszyć na poszukiwanie kolejnej porcji uspokojenia. Remigiusz zerknął za okno, było jeszcze ciemno, nie miał pojęcia, która mogła być godzina, ale przeczuwał, że nadszedł właśnie moment na to, żeby powoli ruszać. W pewnym momencie wydało mu się, że w oknie naprzeciwko, po drugiej stronie podwórka, zobaczył lekką błękitnawą poświatę. Szybko jednak doszedł do wniosku, że coś mu się przywidziało. Spróbował wstać. Udało mu się to, ale tylko na moment, bo nagły zawrót głowy pozbawił go równowagi i chwilę później siedział znów w swoim barłogu. Dziwne, alkohol normalnie uspokajał, ale dawał też niezbędną porcję energii. Teraz był spokój, narastający, zniewalający spokój, ale nie było oczekiwanego przypływu sił witalnych. Kolejny zawrót głowy zmusił go do tego, by z powrotem położyć się na łóżku. Chwilę później nie był już w stanie utrzymać otwartych oczu. Wtedy w ostatnim przebłysku świadomości przypomniał sobie, że wódka była dziwnie gorzka.

Kiedy trzydzieści sekund później zasnął, a tak naprawdę zapadł w coś znacznie głębszego niż sen, do mieszkania, pokonując jedynie zastawione kijem od szczotki zbutwiałe drzwi, weszła kobieta. Było tak ciemno, że nawet gdyby był przytomny, niewiele byłby w stanie zobaczyć, a przecież przytomny nie był. Kobieta podeszła do leżącego z rozrzuconymi na boki ramionami Remigiusza. Skojarzenie z krzyżem przyszło samo. Po chwili w nozdrzu Remigiusza utkwiła igła, przez którą wtłoczyła kolejną porcję leku nasenno-zwiotczającego.

W lesie, przez który Remigiusz prowadził za rękę małego chłopca, zrobiło się nagle złowieszczo mrocznie. Chwilę później, gdy w końcu odważył się spojrzeć w twarz dziecka, zrozumiał, że w głąb mrocznej gęstwiny prowadzi za rękę sam siebie. To było ostatnie, co zobaczył, potem wszystko zalało nagle oślepiające ciepłe światło.

Tymczasem do pokoju wszedł mężczyzna, który uśmiechnął się do kobiety. Ona, zajęta myślami, zdawała się jednak w ogóle go nie widzieć. Mężczyzna zza poły skórzanej kurtki wyciągnął długi bagnet, który chwilę później wbił w wiotkie ciało po raz pierwszy, potem drugi, później wbił jeszcze wiele razy, a na jego twarzy pojawił się wyraz narastającego z każdą chwilą zobojętnienia. Jego oczy też były jakby gdzie indziej. Krew rozlała się po brudnej, utytłanej pyłem podłodze.

Komisarz Monika Brzozowska wciągnęła powietrze bardzo głęboko i w tym momencie obudziła się przerażona. Sekundę później siedziała i wpatrywała się w okno, za którym słońce rozbijało właśnie poranną mgłę. Coś jej się śniło, coś przerażającego, ale nie miała pojęcia co. Na stoliku obok leżała szklana fajka z brzydkim, brudnym nagarem i odrobiną opalonych resztek tytoniu. Monika chwilę wpatrywała się w lulkę. Już sto razy obiecywała sobie, że przestanie to robić. Nie mogła, nie powinna się w to pakować. Nikt nie powinien, ale ona nie powinna bardziej niż nikt, bo już raz była na totalnym dnie, z którego wyszła przed laty, a teraz powoli, acz nieuchronnie, zbliżała się znów nad krawędź przepaści. Tłumaczyła sobie wprawdzie wciąż, że to tylko niewinne blanty, marihuana i haszysz to nie to samo, że wtedy była hera, a z hery wychodzi się najtrudniej. To mogła porzucić w każdej chwili. Tylko dlaczego tego nie robiła? Do tego wszystkie te koszmary, których nie pamiętała, ale wiedziała, że są, bo każdego ranka budziła się zmęczona, jakby w nocy stoczyła z czymś jakieś wielkie boje. Z czym?

– Nie chciałem cię budzić – usłyszała za sobą miękki i sympatyczny głos mężczyzny.

Kiedy się odwróciła i zobaczyła stojącego w drzwiach Piotra, ostre krawędzie rzeczywistości lekko się zaokrągliły. Uśmiech na twarzy przystojnego mężczyzny, z którym częściej bądź rzadziej, ale w miarę regularnie spotykała się od roku, pomógł jej wrócić do żywych. W rękach Piotra zobaczyła dwie filiżanki kawy. Bez większego namysłu wywnioskowała, że jedna z nich jest dla niej. Wyciągnęła rękę.

– Dzięki. – Wypiła pierwszy łyk i poczuła się już prawie tak, jakby była nieodłączną częścią tego, co ją otaczało.

Spojrzała na zegarek. Za kwadrans powinna być na odprawie. Może i oswoiła trochę rzeczywistość, ale wciąż nie miała pojęcia, jak z takiego stanu w ciągu kwadransa znaleźć się w pełnej intelektualnej gotowości, z uśmiechem na twarzy, w wyprasowanej białej bluzce i w sztywnej garsonce wśród dwudziestu samców nasączonych testosteronem albo w każdym razie zobligowanych do tego, by być nim nasączonym, w sali konferencyjnej warszawskiej komendy wojewódzkiej. Jak?

– Podwiozę cię. – Piotr z uśmiechem odpowiedział na pytanie, którego nie zadała.

Kiedy pół godziny później weszła do sali przez otwarte podwójne, przeszklone drzwi, widziała już, że spotkanie, a przynajmniej jego część oficjalna, właśnie dobiegło końca. W konferencyjnej zostało już tylko kilku kolegów, którzy zbici w grupkę rozmawiali w rogu pomieszczenia. Brzozowska zerknęła na białą tablicę znajdującą się u szczytu sali, ustawioną tuż za fotelem, na którym jeszcze kilka minut temu siedział prawdopodobnie prowadzący odprawę zastępca komendanta wojewódzkiego. Na tablicy oprócz kilku hasłowych sformułowań w rodzaju „lepsza organizacja, ekonomia czasu, drożność komunikacji”, z których nie wynikało nic i które powtarzały się na każdej odprawie, jej wzrok odnalazł jedno nieco bardziej frapujące… Na tablicy widniał częściowo starty napis „rzeź na Pradze”.

– Konkretnie na Inżynierskiej. – Monika usłyszała za plecami lekko sarkastyczny głos swojego zastępcy aspiranta Adama Wójcika, który uzupełnił fragmentaryczną informację z tablicy.

– Zauważyli, że mnie nie ma? – zapytała Brzozowska, odwracając się do Wójcika.

– No co ty. Kto by zauważył, że nie ma na spotkaniu jedynej kobiety w wydziale, którą każdy przy byle sposobności chciałby zastąpić na stanowisku? – Wygląd Adama w pewnym stopniu tłumaczył jego permanentny sarkazm. Aspirant Wójcik był niski, raczej chudy, a z jego poznaczonej potrądzikowymi bliznami twarzy nigdy nie znikał, a tylko czasem się na niej wzmagał lekko szyderczy uśmiech.

– I co? – Monika dopytała niepewnie. – Zastąpili mnie?

– Nie wiem, nie pytałem. – Teraz właśnie uśmiech Wójcika lekko się wzmógł, a Monika odetchnęła z ulgą.

– Jedziemy? – Zerknęła raz jeszcze w stronę jedynego napisu na białej tablicy, który miał jakikolwiek sens, acz, czego nie mogła jeszcze w tym momencie wiedzieć, zwiastował też dla niej absolutny rozpad wszelkiego sensu.

Wójcik pokiwał głową.

Samochód postawili przy bramie. Kiedy stanęli i Monika wyjrzała przez okno, przez moment wydało jej się, że już tu kiedyś była. Adam wyłączył silnik i otworzył drzwi, żeby wysiąść.

– A ty co? – zapytał, patrząc na Monikę, która wciąż wpatrywała się w bramę – Zostajesz?

Brzozowska nie odpowiedziała, zamiast tego też otworzyła drzwi i wysiadła. Znajomość miejsca zniknęła jak ręką odjął.

W podwórku na Inżynierskiej stało już kilka wozów policyjnych, karawan przedsiębiorstwa pogrzebowego i co rokowało mało optymistycznie, skoda superb prokuratora Celińskiego z rejonowej Warszawa Praga.

– Zabrali już? – Zerknęła w kierunku zamkniętego karawanu i zapytała retorycznie.

– Nie sądzę. – Wójcik wyciągnął papierosa z paczki, popatrzył na Monikę i nie do końca chętnie podał jej otwartą paczkę.

Monika paliła, teraz jednak czuła się jeszcze wciąż na tyle wczorajsza, że pokręciła głową. Adam schował papierosy z wyraźną ulgą.

– Świadkowie? – zapytała, kiedy ruszyli w kierunku wejścia do klatki.

Adam pokręcił głową.

– Monitoringi? – Monika spojrzała w górę fasady. Okna na parterze i na pierwszym piętrze były zamurowane, wejście do klatki zresztą też, ale tutaj ktoś wydłubał kilka cegieł. Obok stały dechy, którymi prawdopodobnie zastawiał wejście.

– Najbliższy chyba na Czterech Śpiących – odpowiedział Wójcik.

– Uczymy się Warszawy. – Monika się uśmiechnęła. On nie mógł jednak tego zauważyć, bo szedł kilka kroków za nią. – A wiesz, dlaczego tak się nazywa ten plac?

– Bo był na nim kiedyś pomnik żołnierzy radzieckich, wokół cokołu stało czterech typa tak zamulonych, że wydawało się, jakby spali – odpowiedział Adam, zadowolony z siebie.

– Teraz to mi zaimponowałeś. – Monika weszła do klatki schodowej, na której cuchnęło mieszanką wilgoci i ludzkich odchodów. – Mało który z młodych warszawiaków dzisiaj to wie.

W mieszkaniu, a właściwie w tym, co kiedyś było mieszkaniem, a teraz stanowiło jedynie po nim wspomnienie, kręciło się zdecydowanie zbyt wiele osób. Wszyscy, oprócz zażywnej kobiety w wieku około sześćdziesięciu lat, patomorfolog doktor Lucyny Walińskiej, która wstępnie oceniała, co spowodowało śmierć leżącego w kałuży krwi denata, oraz fotografa, błyskającego fleszem i utrwalającego szczegóły wnętrza, tłoczyli się w wejściu i przy drzwiach squatu. Chodziło prawdopodobnie o to, że w ten sposób mieli przynajmniej poczucie, iż nie zadeptują śladów pozostawionych we wnętrzu przez sprawcę. Monika stała w drzwiach i przyglądała się temu wszystkiemu mocno zafrasowana. Już na pierwszy rzut oka widać było, że ślady wbrew życzeniowemu myśleniu tłoczących się przy wejściu były totalnie zadeptane. Pozostawał jedynie okruch nadziei, że kryminalistyka była tu przed zakładem pogrzebowym, prokuratorem Celińskim, jego asystentką i szwendającymi się wokoło chłopakami z prewencji w czarnych moro.

– O, jest pani nareszcie, coś zatrzymało? – Siwy, łysawy, niski mężczyzna o wiecznie spoconej twarzy, prokurator Celiński, słynął ze swojej kąśliwej ironii.

– Obowiązki. – Monika spojrzała mu prosto w oczy, a właściwie w wąskie szparki, za którymi jak robaczki przesuwały się frenetycznie ciemne rogówki. – Dzień dobry, panie prokuratorze.

– Dzień dobry, pani komisarz. – Prokurator zerknął w stronę dwóch stojących przy oknie na półpiętrze rosłych mężczyzn w wyświechtanych garniturach. – Panowie chcieliby już zabrać. Też mają obowiązki.

– Zabiorą. – Monika weszła w głąb meliny, pod jej stopami chrzęściła mieszanka gruzu i szkła. – Szkoda że tu tyle ludzi jest.

– Mieliśmy nie wchodzić w oczekiwaniu na panią? – Robaczki w szparkach zatrzymały się nagle. – Muchówki zjadłyby nam zwłoki w końcu.

Monika już go nie słuchała, zerknęła na stojącą nad ciałem doktor Walińską. W jej spojrzeniu był promyk nadziei. Walińska dostrzegła promyk i się uśmiechnęła.

– Coś tam zebrali – powiedziała, a jej głos brzmiał jak balsam po szorstkim niczym peeling z orzechowych skorup głosie Celińskiego. – Pewnie nie wszystko.

– A gdzie oni w ogóle są? – Monika patrzyła na pokiereszowane zwłoki mężczyzny.

– Chyba poszli coś przekąsić. – Walińska wzruszyła ramionami, tak jakby mimo lat doświadczeń wciąż nie była za bardzo w stanie zrozumieć, jak można cokolwiek zjeść po obejrzeniu czegoś takiego.

Zwłoki Remigiusza leżały na podłodze, ale plamy krwi ciągnęły się aż z materaca znajdującego się za nim. Cała klatka piersiowa, szyja i uda zalane były krwią tak bardzo, że mimo wpadającego przez okno szerokiego strumienia światła trudno było ocenić, jakiego koloru było pierwotnie ubranie denata. Monikę zastanowiło to, że na twarzy mężczyzny nie widać było właściwie żadnych oznak przebytego cierpienia, nie było na nich też tego, co tyle razy widziała już w swoim życiu i przed czym tak bardzo wciąż uciekała, czyli lęku.

– Przyczyna zgonu? – Monika podeszła bliżej.

– Proszę cię. – Doktor Walińska patrzyła na to samo co Monika, czyli na zmasakrowane ciało z zimną, szarą twarzą bez lęku.

Komisarz pokiwała głową i rozejrzała się po pomieszczeniu. W kącie między łóżkiem a ścianą coś łagodnie załamywało światło. Podeszła bliżej. Świetlną soczewką okazała się wciśnięta w róg pusta butelka po wódce. Monika wetknęła w jej szyjkę wyjęty z kieszeni długopis, podniosła butelkę i powąchała.

– Dykta? – zdziwiła się, spoglądając w stronę Walińskiej.

– Co? – zapytała patolog, która rozchyliła właśnie to, co zostało z koszuli denata.

Do Moniki podszedł Wójcik, który pochylił się, żeby też sprawdzić woń wydobywającą się z butelki.

– Dykta, dętka, denaturat? – uściśliła Monika.

– A skąd ja mam wiedzieć? Oddaj kryminalistom, jak wrócą. – Walińska teraz dopiero w pełnej krasie zobaczyła ogrom masakry, którą ktoś zgotował denatowi.

– Dla mnie jak Soplica. – Do rozmowy włączył się Wójcik.

– Piłeś kiedyś wódkę? – Monika zwróciła się w stronę swojego asystenta.

– Raz, na weselu kuzyna. – Wójcik się zafrasował. – Nie pamiętam, jak piłem, pamiętam, jak rzygałem.

– Tak. To się na szczęście przeważnie pamięta najlepiej – skonstatowała Monika w zamyśleniu, tak jakby cytowała z jakiegoś własnego doświadczenia, którego wolałaby nie pamiętać, po czym jej uwaga przekierowała się w inną stronę.

Do mieszkania weszło dwóch mężczyzn, którzy wyglądali jak bracia, choć nimi nie byli. Jeden z nich wycierał usta serwetką z tłoczonym logo Amrita.

– Jak kebs? – Monika wciąż trzymała przed sobą butelkę z wetkniętym w środek długopisem.

– Z baraninką palce lizać. – Ubrany w obcisłą skórę starszy z braci niebędących braćmi zwany Mirkiem uśmiechnął się. – A ciebie co tu przyniosło?

– Poczucie obowiązku. – Monika podeszła bliżej z butelką na długopisie. – Sprawdźcie mi, co było w tej butelce.

– Soplica? – Mirek przekrzywił głowę i przeczytał etykietkę.

– Oraz. – Monika wskazała trzymaną butelką w stronę okna. – Mieszkanie po drugiej stronie podwórka. Okna na wprost. Zabezpieczcie ślady.

– A jakbym ci powiedział, że już zabezpieczyliśmy? – Mirek się uśmiechnął.

– Tobym ci nie uwierzyła. – Monika podała mu butelkę. – Gdzie ten kebs?

Od kilku minut stali, marznąc, w bramie kamienicy na Prostej. Monika, która znała Roberta od dwudziestu pięciu lat z okładem, po kilkunastoletniej przerwie zaczęła się z nim niedawno znów spotykać. W tych spotkaniach bardziej niż o niego chodziło o towar, który sprzedawał. Kiedy poznali się przed ćwierćwiekiem, Robert handlował lokalną samosieją, teraz gandzia była importowana i znacznie mocniejsza. Jednak tak naprawdę poza tym nie zmieniło się wiele.

– Powinnaś się częściej relaksować. – Starszy o kilka lat od Moniki Robert z burzą niemożliwych do ogarnięcia dredów na głowie wypuścił kłąb dymu i podał jej szklaną lulkę.

– Nie powinnam tego palić. – Monika przejęła lulkę z rąk Roberta.

– To akurat nic ci nie robi, palę trzydzieści lat i jakoś mnie nie pokręciło. – Robert wypuścił kłąb odfiltrowanego przez pęcherzyki płucne dymu.

Monika spojrzała na jego pokręcone włosy i zmęczone dożywotnim chaosem w głowie oczy.

– A jakbym chciała coś mocniejszego? – Skupiła spojrzenie na czubku szklanej lulki, w której pełgał żar.

– Tobym ci nie sprzedał. – Robert odpowiedział szybko i zdecydowanie, jakby na to pytanie był przygotowany zawczasu. – I kopnąłbym cię w tyłek.

Monika zaciągnęła się dymem.

– Śnią mi się jakieś dziwne rzeczy – skonstatowała, wypuszczając dym.

– Robotę masz trochę pokręconą. – Robert sięgnął do kieszeni, wyciągnął dwie torebki ze zgniłozieloną zawartością i podał je Monice.

Monika rozejrzała się wokoło, po czym wyciągnęła z kieszeni przyszykowane zawczasu dwa banknoty, które podała Robertowi, drugą ręką zabierając od niego torebki.

– Pewno od tego mi się tak śni. – Wskazała głową na ich zawartość.

– Nie od tego ci się śni. – Robert pokręcił głową. – Ja tego palę trzy razy tyle i śpię jak noworodek.

Monika wyciągnęła rękę po fifkę, którą Robert trzymał w ustach. Podał jej po chwili razem z wyjętą z kieszeni zapalniczką. Monika przypaliła czubek szklanej lulki i zaciągnęła się dymem.

– Tobie już wypaliło nawet sny. – Pokiwała głową z lekkim politowaniem.

Oddała mu fifkę i zapalniczkę.

– Zatrzymaj, przydadzą ci się. – Uśmiechnął się.

– Idę do kostnicy. – Monika pokiwała głową z wdzięcznością, po czym schowała ostygniętą już trochę lulkę i zapalniczkę do wewnętrznej kieszeni kurtki. – Na razie.

– I się dziwisz, że potem masz sny – odpowiedział Robert, ale już w plecy Moniki, która szybkim krokiem oddalała się w kierunku ronda ONZ.

Na stole ze stali nierdzewnej, wokół którego wytłoczona była podłużna rynienka, leżały nagie zwłoki Remigiusza. Jedyne źródło światła w pomieszczeniu stanowiła lampa operacyjna wisząca nad stołem. Wkoło panował półmrok, co całej sytuacji w oczach Moniki znajdującej się dodatkowo wciąż jeszcze pod znaczącym wpływem środka zmieniającego świadomość przydawało jakiejś lekko mistycznej atmosfery. Gdzieś z tyłu głowy pobrzmiewały głęboko wkorzenione w jej skądinąd zupełnie ateistyczną świadomość wątki religijnych skojarzeń.

– Chrystus? – powiedziała do stojącego obok niej Wójcika.

Ten przyjrzał się chwilę leżącemu.

– Raczej Łazarz – odparł. – Chrystusa nikt na katafalku nie widział.

– Że nie widział, to nie znaczy, że nie możemy sobie wyobrażać – brnęła Monika.

– Zresztą ani Chrystus, ani Łazarz, tylko Remigiusz Wąsik. – Wójcik zajrzał do notatek. – Urodzony w Płońsku dwunastego maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego…

– Dziesięć lat starszy ode mnie – przerwała Monika refleksyjnie, po czym wyszła z cienia, podeszła bliżej do stołu i przyjrzała się zniszczonej twarzy denata. – Też bym już pewnie teraz tak wyglądała…

Wójcik nie zrozumiał tego ostatniego zdania, już miał dopytać, ale Monika zapobiegawczo zmieniła temat.

– Wąsik to nazwisko czy ksywka?

Twarz Remigiusza pokryta była grubą szczeciną, a wąs w najmniejszym stopniu z owej szczeciny się nie wyróżniał.

– Ksywka w dowodzie? – Adam też patrzył teraz na pokrytą szczeciną twarz nieżyjącego.

– Motyw? – Monika zapytała trochę retorycznie.

– Butelka wódki? – Adam też przyglądał się zniszczonej twarzy denata.

– Trochę zbyt wymyślne te obrażenia. – Monika się zamyśliła. – Gdyby to była pijacka historia, to może dostałby dechą przez łeb, w najlepszym razie kosę pod żebro, ale żaden lump nie kłopotałby się z zadawaniem takiej ilości ciosów.

– Chyba że psychol? – Adam bronił swojej hipotezy.

– Nie wydaje mi się. – Monika uniosła trochę prześcieradło, którym przykryte były zwłoki. – Obrażenia są rozległe, ale też, mam wrażenie, nieprzypadkowe.

Adamowi zabrakło argumentów, więc wzruszył tylko ramionami, co oznaczało, że czuje się pokonany, ale nie przekonany.

– W KSIP-ie coś jest?

– Jeszcze nie sprawdzałem, dowód miał wszyty w podpinkę od kurtki. – Adam chciał rozwinąć myśl, ale w tym momencie otworzyły się drzwi za ich plecami i poprzedzona snopem lodowatego jarzeniowego światła do sali weszła doktor Walińska.

– Przepraszam, że musieliście czekać – zaczęła, a Monika poczuła znajomy zapach delikatnie przetrawionego, pokrytego jedynie powierzchownie wonią wypalonego naprędce papierosa, koniaku.

– Nie szkodzi, popatrzyliśmy sobie. – Monika wskazała na przykryte tylko częściowo prześcieradłem zwłoki.

– Coś wypatrzyliście? – Walińska odsunęła zamaszystym ruchem całe prześcieradło, ukazując sedno problemu, czyli tułów podziurawiony jak szwajcarski ser.

– Zanim to się stało, musiał długo pić. – Monika spojrzała Walińskiej w oczy.

– Możliwe, ale nie to go zabiło. – Doktor odbiła piłeczkę, unikając wzroku Moniki.

Monika nie patrzyła na nią w celach umoralniających ani tym bardziej w jej spojrzeniu nie było groźby, o czym zresztą Walińska doskonale wiedziała. Jej uporczywe spojrzenie było raczej emanacją swoistej przekory, którą nosiła w sobie, odkąd piętnaście lat temu dotarło do niej, że nie może już robić tego, co robić bardzo lubiła, czyli wstrzykiwać sobie brudnej heroiny w żyły na rękach, nogach, szyi i głowie. Cieszyła się, że żyje, cieszyła się, że nie bierze, ale jednak ofiary aktywnego nałogu nadal trochę czasami grały jej na nerwach. Mimo upływu lat wciąż odrobinę im zazdrościła, i to nawet gdy byli już trupami.

– Piętnaście ciosów nożem o długim i szerokim ostrzu. Jak długim, będę wiedziała po opracowaniu ran. – Walińska przejechała dłonią po pokrytym ranami brzuchu ofiary, a w jej geście była jakby czułość. – Przyczyna śmierci, odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie, to obrażenia wielonarządowe… przynajmniej osiem z piętnastu zadanych ran było śmiertelnych.

– Niezły odsetek. – Monika zerknęła w stronę Wójcika, informacje Walińskiej zdawały się potwierdzać jej hipotezę. – W sensie dużo śmiertelnych wśród ogólnej liczby.

– Rany są głębokie, więc ciosy były zadawane z dużą siłą. Zważywszy na ich liczbę, ktoś musiał chyba działać w szale, w każdym razie przy tak głębokich ranach odsetek śmiertelnych jest zawsze duży. – Walińska zerknęła na leżące ciało i wskazała jedną z ran. – Ta, na przykład, gdyby był płytsza, nie doszłaby do trzustki i nie byłaby śmiertelna.

– Zadawał mężczyzna? – Do rozmowy włączył się Adam.

– Nie mam stuprocentowej pewności, ale siła ciosów… – Walińska gołymi palcami rozszerzyła lekko jedną z ran, wzięła do ręki skalpel, wprowadziła w nią, ten wszedł swobodnie dość głęboko, po chwili wyciągnęła go ze środka. – Na oko dziesięć centymetrów. To wymaga sporej krzepy…

– I wściekłej determinacji – skomentował Adam, przyglądając się zakrwawionemu ostrzu skalpela. – Psychol.

– Psychole, wbrew krążącym opiniom, rzadko się wściekają. – Monika przyglądała podziurawionym zwłokom, ta sytuacja coś jej przypominała, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć, co mianowicie.

Zwłoki… dużo krwi, dużo ran na całym ciele, podłoga z zaniedbanej klepki, która rozsycha się gdzieniegdzie i strużki krwi spływają do szpar między klepkami, tak jak tu spływają do rynienek opasujących stół z inoxu. Coś tak samo, coś trochę inaczej.

Déjà vu. Tak, to też stawało się ostatnio jej udziałem coraz częściej. Kiedyś, gdy była jeszcze po ciemnej stronie księżyca, déjà vu prześladowało ją na okrągło, potem przez lata właściwie przestało jej się przydarzać, tak jakby udało jej się w końcu wydobyć z jakiejś bezsensownej pętli czasoprzestrzennej. Od kilku tygodni nie było dnia, żeby jakaś okoliczność nie wydawała jej się znajoma, jakby już przeżyta.

– Sprawdź mi tego faceta w KSIP-ie – powiedziała jeszcze do Adama, po czym obróciła się i ruszyła w kierunku drzwi.

Nagle dotarło do niej, że nie może już dłużej przebywać w tym miejscu, tak jakby cała misternie budowana przez lata gruboskórność zniknęła nagle i sytuacja, która jeszcze przed sekundą wydawała jej się absolutnie rutynowa i wręcz nużąca, uderzyła w nią z siłą, z jaką uderzyłaby w każdego normalnego człowieka wprowadzonego tu z ulicy. Fetor martwych ciał przykryty jedynie powierzchownie mdlącym zapachem formaliny i lizolu, sztywne, sine zwłoki podziurawione jak gumowy materac, zimne światło chirurgicznej lampy, rynienki, w których niespiesznie gromadziły się płyny fizjologiczne, półmrok skrywający słoje z osobliwościami wydobytymi z ludzi na przestrzeni dziesiątków lat, wszystko to nagle dotarło do niej z całą siłą swojej potworności.

Na korytarzu, na którym z jakichś prawdopodobnie ekonomicznych względów paliła się jedynie co druga świetlówka, nie było lepiej, było wręcz gorzej, bo nagle do wszystkich poprzednich czynników dołączyły samotność i pustka. Monika chciała wyjść, wybiec do światła, powietrza i ludzi, ale im bardziej chciała, tym bardziej nie wiedziała, jak to zrobić. Kolejne drzwi prowadzące do kolejnych sal, ślepe korytarze, coraz ciemniej, w końcu schody. Na podwórko zakładu medycyny sądowej Monika wybiegła zdyszana, jakby wynurzyła się spod wody albo jakby właśnie znów obudziła się z koszmaru, którego nie pamiętała.

Na szczęście był Piotr. Dziś trzeci raz z rzędu udawała orgazm, a do tej pory najczęściej już po tym, gdy coś takiego zdarzało się po raz pierwszy, kończyła związek z facetem, który tracił dla niej w tym momencie walor zasadniczy, o ile nie jedyny. Trzeci raz udawała, a jednak teraz przytuliła się do niego i było jej dobrze. Czyżby to było coś innego, a może ona potrzebowała już teraz czegoś innego. Czyż nie jest tak, że mamy to, czego chcemy?

– Udawałaś? – Oddech Piotra powoli się uspokajał.

– Może. – Próbowała znaleźć idealne wyjście z sytuacji. – A co to ma za znaczenie?

– A nie ma? – Uśmiechnął się. – Mówiłaś, że po pierwszym udawaniu kończysz związek.

– A teraz udawałam już po raz trzeci. – Monice, zupełnie nie wiedzieć czemu, chyba z woli jakiegoś niekontrolowanego impulsu, nagle zeszło się na szczerość.

– Czyli? – Piotr przestał się uśmiechać.

– Słabo się czuję, to dlatego…

– Byłaś u tego Zimeckiego, o którym ci mówiłem? – zapytał bez przesadnej nadziei na pozytywną odpowiedź.

– Jeszcze nie – skłamała, bo chodziła do doktora psychiatry psychologa Zenona Zimeckiego od trzech tygodni. – Chodź tu… – Monika przytuliła się mocniej do Piotra.

Kochali się raz jeszcze i wtedy ona na moment przestała się bać i orgazm wybuchł w jej wnętrzu, rozrywając je na miliony drobinek. A potem oboje zasnęli z bezsiły.

Zaraz, zaraz… Dlaczego ja tu w ogóle jestem? Monika ocknęła się nagle, stojąc przed otwartą lodówką.

Nie pamiętać, po co dokądś przyszła, zdarzało jej się już nie raz, ale tym razem chodziło o coś zupełnie innego. Tym razem doskonale wiedziała, że przyszła po kubełek z lodami, ale nie wiedziała, ani skąd przyszła, ani co było, zanim znalazła się przed drzwiami lodówki. Zerknęła na zegar wiszący na ścianie, żeby zorientować się, jak długo trwała przerwa w dostawie świadomości. Wiedza o tym, że jest piąta nad ranem, wiele nie zmieniła, bo nadal nie wiedziała, ani kiedy poszedł Piotr, ani kiedy zasnęła, ani kiedy się obudziła. Czy przyszła tu prosto z sypialni, czy może było coś jeszcze po drodze? Dlaczego była ubrana i dlaczego miała takie zimne ręce? Była niedziela, ona nie miała dziś służby, a jedyne, co ją obligowało, to właśnie wizyta u psychologa Zimeckiego, który wrócił z jakiegoś sympozjum i w niedzielę postanowił odrobić z nią zaległe spotkanie. Za oknem szarzał poranek.

Miała czterdzieści lat, ostatnie piętnaście przeżyła, nie praktykując używania żadnych środków zmieniających świadomość, nawet z papierosami rozstała się kilka lat temu. Pierwszego po latach jointa zapaliła miesiąc temu. Dlaczego to zrobiła? Bo spotkała na ulicy znajomego sprzed lat, rastamańskiego dilera Roberta, którego musiała albo aresztować za propozycję, którą jej złożył, albo jej ulec? Bo chciała go spotkać? A może to nie miało nic wspólnego, może to jakaś szczególna odmiana alzheimera, a może po prostu coś ją trapiło. Tylko co? Zanim przed laty przestała, wcześniej mniej więcej do dwudziestego piątego roku życia waliła w swój mózg wszystkimi możliwymi chemikaliami. Wychodziła z tego w męczarniach przez lata, czyżby tamtej kary było mało i teraz znów przyszło jej za to zapłacić jakieś dodatkowe odsetki…

O, pani Monika. – Drzwi od gabinetu uchyliły się i w szparze ukazała się okolona szpakowatymi włosami twarz w okularach.

– Przyszłam chwilę wcześniej, bo… – Monika chciała jakoś się wytłumaczyć, ale tak naprawdę nie miała pojęcia, dlaczego dziś przyszła wcześniej, zważywszy na to, że przeważnie przychodziła później.

– Zapraszam. – Szpakowaty doktor Zimecki pokiwał głową, uchylił drzwi szerzej i sam zniknął w oświetlonej czeluści gabinetu z kozetką.

– Proszę mówić. – Chwilę później zerknął na nią sponad szkieł okularów w szylkretowych oprawkach.

– Ale co? – Monika zapytała właściwie bardziej samą siebie.

– Jak zawsze. Cokolwiek, co przychodzi pani do głowy. – Doktor nie patrzył już na nią, bo ona nie patrzyła na niego, oboje wyglądali za okno, jakby tam szukając czegoś, co pomoże rozpocząć rozmowę.

– Ciągle szaruga. – Monika utkwiła wzrok w szarej fasadzie budynku po drugiej stronie ulicy, nad którym wolno przepływały od miesięcy te same tony szarych chmur.

Po chwili spojrzała jednak na niego, on zerkał na nią, ale nic nie mówił.

– Boję się trupów – zaczęła Monika po chwili i od razu utknęła.

– To akurat nic dziwnego, większość ludzi się boi. – Doktor nadciągnął z odsieczą, nie do końca trafioną.

– Ale ja się wcześniej nie bałam, nie mogę się bać, jestem policjantką, teraz to trochę tak, jakby pan bał się depresji. – Monika uruchomiła się nieco bardziej.

– Ja się boję depresji, zawsze się bałem, to instynktowne, bardziej mnie zastanawia to, że pani wcześniej się nie bała, niż że teraz się nie boi. – Doktor przerwał i popatrzył na nią. – A jak się pani boi?

– Nie wiem. – Monika odpowiedziała od razu, po czym zamilkła na chwilę w nadziei na kolejną podpórkę ze strony doktora, ale ta już nie nadeszła.

Zimecki czekał.

– Mam lęki, bo… – Chciała dokończyć, ale nie starczyło jej odwagi. – Poza tym źle śpię, mam koszmary, których nie pamiętam, na jawie też zdarza mi się nie pamiętać. Tak, najgorsze jest to, że czasem gdzieś się znajduję i nie wiem, co robiłam wcześniej, gdzie byłam, skąd się tam wzięłam. No i tracę siły, jakby był we mnie jakiś drugi obieg, nieuświadomiony, który mnie wypala, a ja nie wiem nawet jak i kiedy, jakbym była pasożytem samej siebie.

– Leki? Albo coś innego? – Teraz pytanie doktora było bardzo konkretne, a Monika nie wiedziała, co na nie odpowiedzieć.

Odczekał chwilę.

– Nie boi się pani, że w końcu w robocie ktoś każe pani zrobić badania i to wyjdzie? – Patrzył na nią bardzo przenikliwie. – Krew, mocz, te sprawy. Coś ich zaniepokoi w pani zachowaniu albo, jak to często bywa, wpadnie pani przez przypadek.

– Boję się. Wszystkiego się ostatnio boję. – Monika spoglądała w dół na blat stołu, na swoje połamane paznokcie. – Dlatego tu jestem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: