Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Saga rodu Forsyte’ów. Tom 3. Przebudzenie. Do wynajęcia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2009
Ebook
20,90 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga rodu Forsyte’ów. Tom 3. Przebudzenie. Do wynajęcia - ebook

Trzytomowa powieść obejmuje losy kilku pokoleń bogatej mieszczańskiej rodziny. Historia zaczyna się w 1886 r., kiedy młody Jolyon wdaje się w romans z guwernantką swojej córki, a kończy w 1920 r., gdy umiera Tymoteusz - "ostatni ze starych Forsyte'ów".

Bazując na własnych doświadczeniach, John Galsworthy opisuje z humorem i ironią charakterystyczne postawy członków angielskiej socjety epoki wiktoriańskiej. Pokazuje skomplikowane relacje rodzinne, dramaty i namiętności, burzliwe romanse, głęboko skrywane tajemnice. Barwnie kreśli sylwetki poszczególnych członków rodziny, a jednocześnie po mistrzowsku oddaje klimat obyczajowy i polityczny przełomu wieków.

Kategoria: Antologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-250-1
Rozmiar pliku: 877 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

I. Spo­tka­nie

Po–po­łu­dniu, dnia 12 maja 1920 roku, So­ames For­sy­te wy­szedł z Kni­ghts­brid­ge Ho­tel, gdzie pod­ów­czas miesz­kał; miał za­miar obej­rzeć ko­lek­cję ob­ra­zów w ga­le­rii na Cork Stre­et i zajść do Ga­le­rii Fu­tu­ry­stów. Szedł pie­cho­tą. Od cza­su woj­ny sta­rał się nig­dy nie jeź­dzić do­roż­ka­mi. Do­roż­ka­rze byli w jego mnie­ma­niu nie­kul­tu­ral­ną ho­ło­tą, cho­ciaż te­raz, gdy woj­na się skoń­czy­ła i po­daż znów za­czę­ła prze­wyż­szać po­pyt, sta­li się – zgod­nie z na­tu­rą ludz­ką – nie­co grzecz­niej­si. On w każ­dym ra­zie im nie prze­ba­czył, upo­rczy­wie ko­ja­rząc ich z po­sęp­ny­mi wspo­mnie­nia­mi prze­szło­ści, a obec­nie – w spo­sób dość nie­okre­ślo­ny, jak wszy­scy lu­dzie jego kla­sy – z re­wo­lu­cją. Chwi­le wiel­kiej trwo­gi, ja­kie prze­szedł pod­czas woj­ny, i więk­sza jesz­cze trwo­ga, ja­kiej do­znał na­stęp­nie w cza­sie po­ko­ju, po­zo­sta­wi­ły w jego od­por­nej psy­chi­ce trwa­łe śla­dy. Ty­le­kroć już prze­żył w wy­obraź­ni ru­inę, że w koń­cu prze­stał wie­rzyć w jej ma­te­rial­ne praw­do­po­do­bień­stwo. Pła­cąc rocz­nie czte­ry ty­sią­ce po­dat­ku do­cho­do­we­go i po­dat­ku od zbyt­ku, trud­no od­czuć po­gor­sze­nie się wa­run­ków bytu! Ćwierć­mi­lio­no­wa for­tu­na, ob­cią­żo­na tyl­ko żoną i je­dy­nacz­ką-cór­ką, a za­in­we­sto­wa­na w bar­dzo róż­nych przed­się­bior­stwach, sta­no­wi­ła istot­ną gwa­ran­cję na­wet mimo owych „dra­pież­nych za­ku­sów” – da­ni­ny ma­jąt­ko­wej. Co się ty­czy kon­fi­ska­ty zy­sków wo­jen­nych, uszło mu na su­cho, gdyż nie miał ich wca­le, więc… „udław­cie się tym, i kwi­ta!” Na do­bit­kę cena ob­ra­zów, jak gdy­by nig­dy nic, po­szła w górę, tak iż od chwi­li wy­bu­chu woj­ny miał ze swej ko­lek­cji więk­szy po­ży­tek niż kie­dy­kol­wiek do­tych­czas. Na­lo­ty rów­nież od – dzia­ła­ły do­bro­czyn­nie na ostroż­ny od uro­dze­nia umysł i wzmo­gły wro­dzo­ny hart du­cha. Nie­bez­pie­czeń­stwo cał­ko­wi­tej ka­ta­stro­fy osła­bia­ło wraż­li­wość na drob­niej­sze i cząst­ko­we ka­ta­stro­fy, wy­ni­kłe z po­dat­ków i tak­sa­cji, jed­no­cze­śnie zaś zwy­czaj rzu­ca­nia gro­mów na bez­czel­nych Niem­ców wiódł So­ame­sa – je­że­li nie otwar­cie, to przy­najm­niej w skry­to­ści du­cha – do po­msto­wa­nia na po­dob­ny bez­wstyd Par­tii Pra­cy.

Szedł pie­cho­tą. Na do­miar miał aż nad­to cza­su, gdyż z Fleur umó­wił się w ga­le­rii o czwar­tej, a te­raz do­cho­dzi­ło do­pie­ro wpół do trze­ciej. Prze­chadz­ka była mu po­trzeb­na dla zdro­wia – gnio­tło go coś w wą­tro­bie, a ner­wy miał wy­czer­pa­ne do osta­tecz­no­ści. Żona, ile­kroć ba­wi­ła w Lon­dy­nie, sta­le zni­ka­ła z domu, a cór­ka, jak więk­szość mło­dych ko­biet po woj­nie, wiecz­nie la­ta­ła i plo­tła trzy po trzy. Po­wi­nien się jesz­cze cie­szyć, że była zbyt mło­da, by roz­wi­nąć ja­kąś dzia­łal­ność pod­czas sa­mej woj­ny. Nie zna­czy to, ma się ro­zu­mieć, by So­ames nie po­pie­rał woj­ny od sa­me­go po­cząt­ku – i to całą du­szą; jed­nak­że co in­ne­go ją po­pie­rać, co in­ne­go zaś an­ga­żo­wać w tym oso­bę żony lub cór­ki. Po­mię­dzy jed­nym a dru­gim le­ża­ła prze­paść, utwo­rzo­na przez ja­kieś sta­ro­świec­kie na­wy­ki bu­dzą­ce od­ra­zę do uczu­cio­wych a nie­do­rzecz­nych wy­bry­ków. Tak więc sta­now­czo wziął za złe Anet­ce – tak po­nęt­nej i li­czą­cej w roku 1914 do­pie­ro trzy­dzie­ści czte­ry lata – za­miar wy­jaz­du do ro­dzin­nej Fran­cji (zwa­nej te­raz przez nią pod wra­że­niem woj­ny ma chère pa­trie⁴) dla pie­lę­gno­wa­nia jej bra­ves po­ilus⁵… Po­trzeb­ne jej to było! Do­praw­dy!… Żeby zruj­no­wać zdro­wie i uro­dę! Jak gdy­by ona na­praw­dę mo­gła być pie­lę­gniar­ką! Prze­ciw­sta­wił się sta­now­czo tej za­chcian­ce. Nie­chże le­piej szy­je dla nich lub robi na dru­tach tu w domu! Osta­tecz­nie nie wy­je­cha­ła – i od­tąd nig­dy już nie była taka jak daw­niej; wzro­sła w niej zła skłon­ność do po­drwi­wa­nia so­bie z męża, wpraw­dzie nie otwar­cie, nie­mniej jed­nak usta­wicz­nie, przy róż­nych drob­nych oka­zjach. Co się ty­czy Fleur, woj­na roz­wią­za­ła kło­po­tli­wy pro­blem, czy na­le­ży ją po­słać do szko­ły, czy też nie. Le­piej było usu­nąć ją spod wpły­wów prze­ży­wa­ją­cej wo­jen­ne na­stro­je mat­ki, ochro­nić od gro­zy na­lo­tów i od oka­zji do róż­nych wy­bry­ków; umie­ścił ją prze­to w ja­kiejś szko­le z in­ter­na­tem tak da­le­ko na Za­cho­dzie, jak to uznał za li­cu­ją­ce z za­sa­da­mi wy­twor­no­ści – i od­tąd bra­ko­wa­ło mu jej okrut­nie. Fleur!… Nig­dy nie po­ża­ło­wał, iż zde­cy­do­wał się tak na­gle nadać jej po uro­dze­niu to nie­co cu­dzo­ziem­skie imię – choć było to wy­raź­nym ustęp­stwem na rzecz fran­cusz­czy­zny. Fleur! Ślicz­ne imię – i ślicz­ne dziec­ko! Ale ja­każ wier­ci­pię­ta – żeby choć chwi­lę usie­dzia­ła spo­koj­nie! – i jaka upar­ta! I jak świa­do­ma swej wła­dzy nad oj­cem! So­ames czę­sto roz­my­ślał, ja­kim błę­dem było tak tra­cić gło­wę dla wła­snej cór­ki. Ze­sta­rzaw­szy się stra­cić gło­wę! Sześć­dzie­siąt pięć lat! Po­su­nął się już w la­tach. Jed­nak­że nie od­czu­wał tego, gdyż – może na całe jego szczę­ście ze wzglę­du na mło­dość Anet­ki i jej uro­dę – dru­gie mał­żeń­stwo oka­za­ło się uło­żo­nym na chłod­no kon­trak­tem. Raz je­den w ży­ciu ko­chał z całą na­mięt­no­ścią – pierw­szą żonę, Ire­nę. Tak. A ten drab, jego ku­zyn Jo­lyon, któ­ry mu ją sprząt­nął, wy­glą­da dziś, jak mó­wią, bar­dzo mar­nie. Nic dziw­ne­go, w sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim roku ży­cia, po dwu­dzie­stu la­tach trze­ciej że­niacz­ki!

So­ames przy­sta­nął na chwi­lę, by oprzeć się o ba­rie­rę przy alei Rot­ten Row. Było to miej­sce od­po­wied­nie do snu­cia wspo­mnień, gdyż znaj­do­wa­ło się w po­ło­wie dro­gi mię­dzy ka­mie­ni­cą na Park Lane, któ­ra wi­dzia­ła jego uro­dzi­ny i śmierć ro­dzi­ców, a ma­łym dom­kiem na Mont­pel­lier Squ­are, gdzie przed trzy­dzie­stu pię­ciu laty cie­szył się pierw­szą edy­cją swe­go mał­żeń­stwa. Te­raz, po dwu­dzie­stu la­tach dru­giej edy­cji, wy­da­wa­ło mu się, że owa sta­ra tra­ge­dia wy­da­rzy­ła się w ja­kimś po­przed­nim wcie­le­niu – któ­re za­koń­czy­ło się, gdy na miej­sce spo­dzie­wa­ne­go syna uro­dzi­ła się Fleur. Od wie­lu lat prze­stał ża­ło­wać – choć­by pod­świa­do­mie – owe­go nie na­ro­dzo­ne­go syna; Fleur po­we­to­wa­ła mu ten nie­do­bór ser­ca. Ko­niec koń­ców, no­si­ła prze­cież jego na­zwi­sko! O tym, że z cza­sem je zmie­ni, nie my­ślał na ra­zie wca­le. A na­wet je­że­li my­ślał o po­dob­nym nie­szczę­ściu, to my­śli tej to­wa­rzy­szy­ło nie­ja­sne po­czu­cie, że może uczy­nić ją na tyle bo­ga­tą, by mo­gła cho­ciaż­by na­być i uni­ce­stwić na­zwi­sko czło­wie­ka, któ­ry ją po­ślu­bi. I cze­muż­by nie mia­ło tak się stać, sko­ro dziś po­dob­no ko­bie­ty zrów­na­ły się w pra­wach z męż­czy­zna­mi?

I w głę­bi du­cha prze­ko­na­ny, że zrów­na­nie to jest fik­cją, So­ames prze­je­chał ener­gicz­nie po twa­rzy na wpół przy­mknię­tą dło­nią, któ­ra spo­czę­ła wresz­cie wy­god­nie na bro­dzie. Dzię­ki wstrze­mięź­li­we­mu try­bo­wi ży­cia nie był i te­raz ani na­la­ny, ani tłu­sty; nos miał cien­ki i by­najm­niej nie czer­wo­ny, siwe wąsy krót­ko przy­cię­te, wzrok jesz­cze by­stry. Lek­kie po­chy­le­nie cia­ła tu­szo­wa­ło i ko­ry­go­wa­ło zmie­nio­ne pro­por­cje twa­rzy – siwe wło­sy prze­rze­dzi­ły się bo­wiem na skro­niach i czo­ło na sku­tek tego sta­ło się wyż­sze. Czas nie­wie­le zmie­nił w „naj­obrot­niej­szym” z mło­dych For­sy­te­ów, jak­by się wy­ra­ził ostat­ni ze sta­rych For­sy­te­ów, Ty­mo­te­usz, li­czą­cy obec­nie sto je­den lat.

Cień pla­ta­nów padł na wy­twor­nie mięk­ki fil­co­wy ka­pe­lusz – So­ames za­nie­chał no­sze­nia cy­lin­drów – w cza­sach ta­kich, jak obec­ne, le­piej nie zwra­cać ni­czy­jej uwa­gi na to, że się jest bo­ga­tym! Pla­ta­ny! My­śli So­ame­sa prze­nio­sły się na­gle do Ma­dry­tu – przy­po­mniał so­bie Wiel­ka­noc przed woj­ną, kie­dy to, ma­jąc zde­cy­do­wać się na kup­no owe­go ob­ra­zu Goi, przed­się­wziął po­dróż od­kryw­czą chcąc stu­dio­wać mi­strza w jego oj­czyź­nie. Szel­ma uczy­nił na nim wiel­kie wra­że­nie – pierw­sza kla­sa, praw­dzi­wy ge­niusz! Ce­nio­ny tak wy­so­ko, do­cze­ka się, być może, jesz­cze więk­sze­go uzna­nia, za­nim – na ko­niec – zo­sta­nie za­po­mnia­ny. Dru­ga faza sza­łu dla Goi bę­dzie jesz­cze go­ręt­sza od pierw­szej; o tak! Prze­to So­ames za­ku­pił ob­raz. Pod­czas owej wy­pra­wy za­mó­wił – cze­go nie czy­nił do­tąd nig­dy – ko­pię ma­lo­wi­dła al­fre­sco, zwa­ne­go La Ven­di-mia⁶, na któ­rym wy­obra­żo­na była po­stać dziew­czy­ny pod­par­tej w bok jed­ną ręką, a przy­po­mi­na­ją­cej mu cór­kę. Ko­pię tę miał obec­nie w ga­le­rii w Ma­ple­dur­ham, lecz była dość kiep­ska – Goi nie­po­dob­na sko­pio­wać! W każ­dym ra­zie przy­glą­dał się jej, ile­kroć cór­ki nie było w domu; po­cią­ga­ło go ja­kieś ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo w lek­kiej, strze­li­stej rów­no­wa­dze ki­bi­ci, w roz­stę­pie łu­ko­wa­tych brwi, w na­mięt­nym roz­ma­rze­niu ciem­nych oczu. Rzecz oso­bli­wa: Fleur mia­ła oczy ciem­ne, gdy on miał sza­re (ża­den z For­sy­te­ów czy­stej krwi nie miał piw­nych oczu), a mat­ka nie­bie­skie! Choć praw­da i to, że jej bab­ka La­mot­te mia­ła oczy ciem­ne jak me­la­sa!

Po­czął znów iść w stro­nę Hyde Park Cor­ner. Nig­dzie w ca­łej An­glii tyle się nie zmie­ni­ło, co w alei Rot­ten Row! Uro­dzo­ny opo­dal – nie­mal o trzy kro­ki – od tego miej­sca, pa­mię­tał je od roku 1860. Przy­pro­wa­dza­ły go tu damy w kry­no­li­nach, aby przy­glą­dał się ele­gan­tom no­szą­cym bo­ko­bro­dy i ob­ci­słe spodnie i jeż­dżą­cym kon­no po ka­wa­le­ryj­sku; pa­trzył na zdej­mo­wa­ne w ukło­nach bia­łe cy­lin­dry o za­gię­tych ron­dach, na bez­tro­skę tego wszyst­kie­go i na ma­łe­go, krzy­wo­no­gie­go czło­wiecz­ka w dłu­giej czer­wo­nej ka­mi­zel­ce, któ­ry cho­dził mię­dzy dys­tyn­go­wa­nym gro­nem trzy­ma­jąc na smy­czy kil­ka psów i na­ma­wia­jąc mat­kę So­ame­sa, by ku­pi­ła jed­ne­go z nich; były tam wy­żły kró­la Ka­ro­la i char­ty wło­skie, oka­zu­ją­ce sym­pa­tię dla jej kry­no­li­ny – dziś już się ta­kich nie wi­du­je! To praw­da, nie wi­dzi się tu dziś nic szy­kow­ne­go; sie­dzą, ot, je­dy­nie sza­re sze­re­gi lu­dzi pra­cu­ją­cych, nie ma­jąc na co pa­trzeć, poza kil­ko­ma mło­dy­mi, po­dry­gu­ją­cy­mi i sie­dzą­cy­mi na ko­niach okra­kiem isto­ta­mi ro­dza­ju żeń­skie­go, w ka­pe­lu­si­kach jak gar­nusz­ki, albo na nie­chluj­nych ofi­ce­rów ko­lo­nial­nych pę­dzą­cych to tu, to tam na okrop­nych szka­pi-skach; to znów od cza­su do cza­su wi­dać małe dziew­czyn­ki na ku­cy­kach lub sta­rych dzia­dy­gów wy­trzą­sa­ją­cych z sie­bie wą­tro­bę, a wresz­cie or­dy­nan­sów woj­sko­wych usi­łu­ją­cych buń­czucz­nie ga­lo­po­wać na ka­wa­le­ryj­skich ko­niach; nie wi­dać ani lu­dzi szla­chet­ne­go rodu, ani lo­ka­jów, ani dy­gów, ani ukło­nów, nie sły­chać mi­łych plo­te­czek – sło­wem, nie ma nic. Je­dy­nie drze­wa po­zo­sta­ły te same – obo­jęt­ne na po­chód po­ko­leń i na wy­rod­nie­nie ro­dza­ju ludz­kie­go. De­mo­kra­tycz­na An­glia – roz­czo­chra­na, za­la­ta­na, ha­ła­śli­wa i naj­wi­docz­niej po­zba­wio­na swych szczy­tów! W du­szy So­ame­sa – mi­ło­śni­ka wy­kwin­tu – aż się coś prze­wra­ca­ło. Zni­kła bez­pow­rot­nie za­mknię­ta do­me­na to­wa­rzy­skiej dys­tynk­cji i ogła­dy! Zo­sta­ło jesz­cze bo­gac­two – o tak, bo­gac­two! – wszak on sam był znacz­nie bo­gat­szy niż kie­dy­kol­wiek jego oj­ciec; lecz do­bre ma­nie­ry, nie­uchwyt­ny aro­mat do­bre­go sma­ku i wy­twor­no­ści, wszyst­ko to gdzieś zgi­nę­ło w od­mę­tach wiel­kie­go, szpet­ne­go tłu­mu, roz­py­cha­ją­ce­go się w tło­ku łok­cia­mi i zio­ną­ce­go odo­rem ben­zy­ny. Tu i ów­dzie kry­ły się jesz­cze ską­pe, na wpół po­ko­na­ne ostat­ki du­cha ka­sto­we­go i szla­chec­twa, ale roz­pro­szo­ne i sła­be – chétif, jak ma­wia­ła Anet­ka – nig­dzie jed­nak nie moż­na się już było do­pa­trzyć sta­ło­ści czy we­wnętrz­nej spój­ni, I wła­śnie w ten no­wo­mod­ny har­mi­der złych oby­cza­jów i roz­luź­nio­nej mo­ral­no­ści do­sta­ła się jego cór­ka – kwiat jego ży­cia!… A gdy jesz­cze doj­dą do wła­dzy te dra­by z Par­tii Pra­cy – je­śli to w ogó­le na­stą­pi – wte­dy trze­ba być przy­go­to­wa­nym na naj­gor­sze!

Prze­szedł pod ar­ka­dą, któ­rej – dzię­ki Bogu – na­resz­cie już nie szpe­ci­ła sta­lo­wo­sza­ra pla­ma re­flek­to­ra.

„Le­piej by zro­bi­li, kie­ru­jąc re­flek­tor tam, do­kąd wszyst­ko to zmie­rza, i oświe­tla­jąc całą tę swo­ją sza­cow­ną de­mo­kra­cję” – po­my­ślał.

Szedł da­lej mi­ja­jąc fa­sa­dy klu­bów na Pic­ca­dil­ly. Je­rzy For­sy­te, ma się ro­zu­mieć, bę­dzie sie­dział we wnę­ce okien­nej klu­bu „Ise­eum”. Chło­pak roz­rósł się i tkwił tu­taj nie­mal bez­u­stan­nie, niby ja­kieś nie­ru­cho­me, sar­do­nicz­nie uśmiech­nię­te oko, ob­ser­wu­ją­ce prze­mi­ja­nie lu­dzi i rze­czy. So­ames przy­śpie­szył kro­ku, gdyż wzrok ku­zy­na przy­pra­wiał go za­wsze o fi­zycz­ny nie­po­kój. Ten Je­rzy, jak cho­dzi­ły słu­chy, na­pi­sał w cza­sie woj­ny list (pod­pi­sa­ny „Pa­trio­ta”), w któ­rym uskar­żał się na hi­ste­rię rzą­du ob­ci­na­ją­ce­go por­cje owsa dla koni wy­ści­go­wych. Tak, otóż i on, wy­so­ki, im­po­nu­ją­cy, ele­ganc­ki, sta­ran­nie ogo­lo­ny, o gład­kich, le­d­wie tro­chę prze­rze­dzo­nych wło­sach, pach­ną­cych nie­wąt­pli­wie naj­lep­szym ga­tun­kiem bry­lan­ty­ny; w ręce trzy­ma ka­wa­łek ró­żo­we­go pa­pie­ru. No, ten nic się nie zmie­nił! I So­ames – może po raz pierw­szy w ży­ciu – uczuł pod ka­mi­zel­ką coś w ro­dza­ju sym­pa­tii dla tego sar­do­nicz­ne­go krew­nia­ka. Jego po­tęż­na po­stać, jego ide­al­ny roz­dzia­łek we wło­sach i by­cze spoj­rze­nie da­wa­ły gwa­ran­cję, że bę­dzie jesz­cze komu za­stą­pić sta­rą gwar­dię.

So­ames spo­strzegł, iż Je­rzy wy­ma­chu­je ró­żo­wym pa­pier­kiem, jak gdy­by za­pra­sza­jąc ku­zy­na, by ze­chciał wejść na górę – nie­wąt­pli­wie pra­gnie do­wie­dzieć się cze­goś o swym ma­jąt­ku. Ma­ją­tek ten znaj­do­wał się wciąż jesz­cze pod kon­tro­lą So­ame­sa. Wy­co­faw­szy się bo­wiem dwa­dzie­ścia lat temu, gdy brał roz­wód z Ire­ną, z czyn­ne­go udzia­łu w kan­ce­la­rii, So­ames pra­wie bez­wied­nie za­cho­wał kon­tro­lę nad wszyst­ki­mi czy­sto for­sy­tow­skim! spra­wa­mi.

Za­wa­hał się tyl­ko przez chwi­lę, ski­nął gło­wą i wszedł do klu­bu. Od cza­su gdy w Pa­ry­żu zmarł jego szwa­gier, Mon­ta­gue Dar­tie (o szcze­gó­łach śmier­ci nikt nie wie­dział nic pew­ne­go poza tym je­dy­nie, że z pew­no­ścią nie było to sa­mo­bój­stwo), klub „Ise­eum” wy­da­wał się So­ame­so-wi bar­dziej sza­now­ną in­sty­tu­cją. Nad­to Je­rzy wy­szu­miał się już i od­dał się nie­po­dziel­nie ucie­chom sma­ko­szo­stwa, od­ży­wia­jąc się przed­nio, ale strze­gąc się zbyt­niej oty­ło­ści i za­dłu­ża­jąc się – jak mó­wił – „tyl­ko u paru sta­rych skne­rów, żeby mieć w ży­ciu ja­kieś za­ję­cie”. So­ames wie­dział o tym, prze­to pod­cho­dząc ku wnę­ce, gdzie tkwił przy oknie jego ku­zyn, nie miał onie­śmie­la­ją­ce­go po­czu­cia nie­dy­skre­cji, ja­kie­go do­zna­wał tu pier­wej za każ­dym po­by­tem. Je­rzy wy­cią­gnął ku nie­mu sta­ran­nie utrzy­ma­ną rękę.

– Nie wi­dzia­łem cię od cza­su woj­ny – za­czął. – Jak­że się mie­wa two­ja żona?

– Dzię­ku­ję – od­rzekł chłod­no So­ames. – Cał­kiem do­brze.

Mię­si­sta twarz Je­rze­go wy­krzy­wi­ła się na chwi­lę drwią­cym uśmie­chem, jak­by skry­cie szy­dził; w oku po­ja­wił się rów­nież szy­der­czy błysk.

– Ten Belg Pro­fond – oznaj­mił – jest obec­nie człon­kiem na­sze­go klu­bu. To dziw­na fi­gu­ra.

– Do­praw­dy! – mruk­nął So­ames. – W ja­kiej spra­wie chcia­łeś wi­dzieć się ze mną?

– Idzie mi o sta­re­go Ty­mo­te­usza. Może lada chwi­la wy­cią­gnąć nogi. Przy­pusz­czam, że już spo­rzą­dził te­sta­ment.

– Tak.

– A więc ty lub kto inny po­win­ni­ście zaj­rzeć do nie­go. Prze­cież to ostat­ni ze sta­rej gwar­dii… jak wiesz, li­czy so­bie już set­kę. Po­dob­no wy­glą­da jak mu­mia. Gdzie za­mier­za­cie go po­cho­wać? Miał­by naj­zu­peł­niej­sze pra­wo spo­cząć w pi­ra­mi­dzie.

So­ames po­trzą­snął gło­wą.

– Na Hi­gh­ga­te, w ro­dzin­nym gro­bie.

– No tak, przy­pusz­czam, że sta­re pan­ni­ce stę­sk­ni­ły­by się za nim, gdy­by le­żał gdzie in­dziej. Po­wia­da­ją, że wciąż jesz­cze lubi do­brze zjeść. Wi­dzisz, on jesz­cze może dłu­go po­cią­gnąć. Cóż my wo­bec tych sta­rych For­sy­te­ów? Było ich dzie­się­ciu… prze­cięt­ny wiek osiem­dzie­siąt osiem lat… sam to ob­li­czy­łem. To za­słu­ga rów­na uro­dze­niu tro­jacz­ków!

– Czy to wszyst­ko? – za­py­tał So­ames. – Mu­szę iść da­lej.

„Ależ z cie­bie nie­to­wa­rzy­skie by­dlę!” – zda­wa­ły się od­po­wia­dać oczy Je­rze­go.

– Tak, to wszyst­ko., Od­wiedź go w jego mau­zo­leum. Sta­ry może ma ocho­tę ba­wić się w pro­roc­twa. – Z peł­nej, mięk­ko za­ry­so­wa­nej twa­rzy znikł szy­der­czy uśmiech i Je­rzy do­dał: – Cóż, pa­no­wie ple­ni­po­ten­ci, jesz­cze­ście nie wy­na­leź­li spo­so­bu na wy­krę­ce­nie się od tych prze­klę­tych po­dat­ków do­cho­do­wych? Sta­łym, dzie­dzicz­nym do­cho­dom dają się one we zna­ki jak sam dia­beł. Przy­wy­kłem mieć rocz­nie dwa ty­sią­ce pięć­set; te­raz do­sta­ję dzia­dow­skie ty­siąc pięć­set. A kosz­ta utrzy­ma­nia wzro­sły w dwój­na­sób.

– Aha! – mruk­nął So­ames. – Wy­ści­gi za­gro­żo­ne!

Po twa­rzy Je­rze­go prze­mknął wy­raz sar­do­nicz­nej sa­mo­obro­ny.

– No, no! – po­wie­dział. – Nie zmu­szo­no mnie jesz­cze, bym ro­bił co­kol­wiek; sie­dzę tu, wy­schły i po­żół­kły, z każ­dym dniem bied­niej­szy. Te dra­pi­chru­sty z Par­tii Pra­cy my­ślą opa­no­wać sy­tu­ację, za­nim kto zdo­ła się im prze­ciw­sta­wić. I z cze­góż ty bę­dziesz się utrzy­my­wał, gdy do tego doj­dzie? Ja będę pra­co­wał sześć go­dzin dzien­nie na­ucza­jąc po­li­ty­ków, jak po­znać się na żar­tach. Przyj­mij moją radę, So­ame­sie: idź do par­la­men­tu, za­pew­nij so­bie czte­ry­sta fun­tów. i daj mi po­sa­dę.

I wi­dząc, że So­ames już wy­cho­dzi, usiadł z po­wro­tem we wnę­ce pod oknem.

So­ames ru­szył wzdłuż Pic­ca­dil­ly, głę­bo­ko po­grą­żo­ny w my­ślach, ja­kie zro­dzi­ły w nim sło­wa ku­zy­na. On sam prze­cie przez całe ży­cie wciąż pra­co­wał i oszczę­dzał, na­to­miast Je­rzy za­wsze był trut­niem i mar­no­traw­cą, a prze­cież gdy­by kie­dyś przy­szło do kon­fi­ska­ty, to ogra­bio­ny zo­sta­nie wła­śnie on, czło­wiek, któ­ry pra­co­wał i oszczę­dzał! Sta­no­wi­ło to za­prze­cze­nie wszel­kiej za­słu­gi, oba­le­nie wszel­kich za­sad for­sy­tow­skich! Czyż na in­nych za­sa­dach może wspie­rać się i wzra­stać cy­wi­li­za­cja? On, So­ames, nie są­dzi, by to było moż­li­we. I cóż? Przy­pu­ść­my, że nie za­bio­rą mu ob­ra­zów, bo nie będą się zna­li na ich war­to­ści. Ale cóż będą war­te same ob­ra­zy, gdy ci ma­nia­cy za­czną doić ka­pi­tał? Bę­dzie to nie­po­kup­ne śmie­cie.

„Nie cho­dzi mi o sie­bie – my­ślał – w moim wie­ku mogę wy­żyć z pię­ciu­set fun­tów rocz­nie i na­wet nie po­czu­ję róż­ni­cy”.

Ale Fleur!… Ten ma­ją­tek, tak mą­drze ulo­ko­wa­ny, te skar­by, tak tro­skli­wie wy­szu­ki­wa­ne i gro­ma­dzo­ne – wszyst­ko to było prze­zna­czo­ne dla niej. A je­że­li wy­pad­ki tak się po­to­czą, że nie bę­dzie mógł jej tego po­da­ro­wać lub zo­sta­wić w spad­ku – no, to nie ma po co żyć! I cóż komu przyj­dzie z tego, że pój­dzie te­raz po­pa­trzeć na te wa­riac­kie fu­tu­ry­stycz­ne bzdu­ry, tę sztu­kę przy­szło­ści, by zo­rien­to­wać się, czy ma ona w ogó­le ja­kąś przy­szłość?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: