Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Salomon Creed - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Salomon Creed - ebook

Jak można ocalić kogoś, kto jest martwy?
„Thriller z wartką akcją, który okazuje się świetną lekturą. Idealny dla fanów powieści Lee Childa” The Sun
Na pustyni w Arizonie rozbija się samolot. Kiedy Salomon Creed wydostaje się z wraku, w głowie ma tylko jedno: musi uratować mężczyznę, który znajduje się w niebezpieczeństwie.
W miejscowości znajdującej się w pobliżu miasta o nazwie Redemption Holly Coronado uczestniczy w pogrzebie swojego męża, mężczyzny młodego i silnego. Czy jego śmierć rzeczywiście była nieszczęśliwym wypadkiem czy może czymś o wiele straszniejszym?
Tylko jeden człowiek może odkryć prawdę i jest nim Salomon Creed. Po spotkaniu z Holly, Creed wie, że musi zrobić wszystko, by ujawnić mroczne, skrywane przez dziesięciolecia tajemnice, które na zawsze mogą zmienić życie mieszkańców miasteczka.
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-6578-121-5
Rozmiar pliku: 668 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Na początku jest droga. I ja. Idę drogą. Nie pamiętam, kim jestem, skąd przybyłem jak się tu znalazłem. Jest tylko droga i pustynia rozciągająca się we wszystkich kierunkach aż po wypalone niebo i jestem ja.

Salomon Creed wyłonił się z płonącego wraku samolotu, który roztrzaskał się na pustyni w Arizonie. Tego samego dnia, kiedy Holly Coronado pochowała męża, szeryfa. James Coronado najwyraźniej odkrył w miasteczku Odkupienie coś, co mogło ściągnąć piekło na jego mieszkańców. I niedługo potem znaleziono go w wąwozie ze zmiażdżoną czaszką.

Salomon Creed nie wie, kim jest, ale wie na pewno, że przybył do Odkupienia, by uratować Coronada.

Teraz dowiedział się, że przybył za późno. Śmierć nie zmienia jednak faktu, że misja musi zostać wykonana. I Salomon Creed z niej nie zrezygnuje.1

Na początku jest droga. I ja. Idę drogą.

Nie pamiętam, kim jestem, skąd przybyłem ani

jak się tu znalazłem. Jest tylko droga i pustynia

rozciągająca się we wszystkich kierunkach aż po

wypalone niebo

i jestem ja.

Rośnie we mnie niepokój niczym bańki mydlane, nogi odliczają kolejne fragmenty drogi i pchają mnie naprzód w rozżarzonym powietrzu, jakby wiedziały coś, o czym ja nie mam pojęcia. Chętnie bym im powiedział, żeby zwolniły, lecz chociaż jestem oszołomiony, wiem, że nie rozmawia się z nogami, chyba że się zwariowało, a ja raczej nie zwariowałem. Tak sądzę.

Patrzę na lśniącą asfaltową wstęgę wznoszącą się i opadającą na pofałdowanej pustyni, rozgrzana jezdnia faluje w gorącym powietrzu, wydaje się nierealna, a droga przede mną niepewna, co jeszcze bardziej roznieca mój niepokój. Czuję, że znalazłem się tu, aby wykonać ważne zadanie, ale nie pamiętam jakie.

Staram się oddychać powoli – głęboko ukryte wspomnienie mówi mi, że to uspokaja – i w suchym pustynnym powietrzu wyławiam zapachy: smolisty aromat ułamanej gałęzi krzewu kreozotowego, słodkawy odór gnijącego owocu karnegii olbrzymiej, spieczoną nutę pyłku agawy, a każdy z nich jest dla mnie tak oczywisty i znajomy. Z pełnego ziarna każdej nazwy kiełkują kolejne informacje – terminologia łacińska, właściwości lecznicze, odżywcze lub trujące, nazwy regionalne. To samo się dzieje, kiedy spoglądam w lewo i w prawo – wszystko, co widzę, iskrzy nowymi określeniami, potokiem odkrywanych faktów, aż po chwili zaczyna mi huczeć w głowie. Wydaje się, że znam na wskroś cały świat, a nie wiem niczego o sobie. Nie mam pojęcia, gdzie jestem, czemu się tu znalazłem ani nawet jak się nazywam.

Silny podmuch wiatru uderza mnie z tyłu i pcha do przodu. Przynosi też nowy zapach, który sprawia, że mój niepokój zamienia się w paniczny strach. Oleisty, gryzący dym budzi na wpół uformowane wspomnienie, a z nim pewność, że na drodze za moimi plecami czai się coś przerażającego, coś, przed czym muszę uciekać.

Zaczynam biec, wbijam wzrok przed siebie, nie mam odwagi się obejrzeć. Asfalt jest twardy i gorący, spoglądam w dół i dopiero teraz zauważam swoje bose stopy uderzające o ziemię, białą skórę lśniącą w jaskrawym słońcu. Podnoszę do oczu dłoń, jest taka sama, biała, aż muszę zmrużyć oczy przed jej blaskiem. Czuję, że moja skóra czerwienieje od palącego słońca, muszę uciec z pustyni, jak najdalej od tego żaru lejącego się z nieba i tego, co czyha za moimi plecami. Skupiam spojrzenie na wzniesieniu, coś mi mówi, że jeśli zdołam tam dotrzeć, będę bezpieczny, że dalej powiedzie już prostsza i wyraźniejsza droga.

Wieje silny wiatr, smród dymu zagłusza wszystkie inne zapachy, niczym trujący całun. Moja koszula, a nawet ciemna marynarka nasiąka potem. Powinienem je zdjąć, schłodzić się, ale gruby materiał chroni mnie przed palącym słońcem, więc tylko podnoszę kołnierz i biegnę dalej. Jeden krok, drugi, byle dalej, a między kolejnymi krokami zadaję sobie pytania: „Kim jestem? Gdzie jestem? Co tu robię?”. Powtarzam je tak długo, aż w końcu w moim pustym umyśle wyłania się jakiś kształt. Odpowiedź. Imię i nazwisko.

– James Coronado – wyrzucam z siebie na głos i w tej samej chwili zapiera mi dech od przeszywającego bólu w lewym ramieniu.

Zaskakuje mnie mój własny głos, brzmi łagodnie, obco, nieswojo, ale imię i nazwisko rozpoznaję i powtarzam kilkakrotnie: „James Coronado, James Coronado”, licząc, że należy do mnie i że w ten sposób wydobędę więcej szczegółów ze swej milczącej pamięci. Jednak im więcej razy je powtarzam, tym bardziej się ode mnie oddala, aż w końcu utwierdzam się w przekonaniu, że to nie moje nazwisko. Umyka mi, choć w jakiś sposób jestem z nim związany, jakbym złożył temu człowiekowi obietnicę, której muszę dotrzymać.

Docieram na szczyt wzniesienia i otwiera się przede mną widok na nowe rejony pustyni. W oddali dostrzegam duży billboard, a za nim leży miasteczko, rozpościera się, niczym ciemna plama, u podnóża czerwonego masywu górskiego.

Podnoszę dłoń, aby osłonić oczy i przeczytać nazwę miejscowości, lecz znak stoi za daleko i litery rozmywają się w upale. Na drodze, na skraju miasta, widać ruch.

Samochody.

Jadą w moim kierunku. Na dachach mrugają czerwono-niebieskie światła.

Zawodzenie syren miesza się z rykiem wiatru niosącego zapach dymu i czuję się złapany w potrzask między dwoma niepokojącymi dźwiękami. Skręcam w prawo, żeby zejść z drogi na pustynię. Wtedy dociera do mnie nowy zapach, dochodzący z głębi spieczonego słońcem pustkowia, który jest dla mnie bardziej znajomy niż pozostałe. To zapach śmierci i zgnilizny, czegoś ukrytego poza zasięgiem wzroku, rozgrzanego słońcem, cuchnącego i słodkiego jak karmel, jakby przeczucie tego, co mnie spotka, jeśli zboczę z drogi.

Przede mną syreny, po obu stronach śmierć, a co za mną?

Muszę się dowiedzieć.

Odwracam się, aby spojrzeć, przed czym uciekałem, i cały świat staje w ogniu.

Na środku drogi płonie roztrzaskany samolot, skrzydła sterczą niczym błoniaste ramiona wielkiego płonącego stwora. Otacza go krąg płomieni, który rozprzestrzenia się szybko z rośliny na roślinę, pełznie w górę po wielkiej karnegii, wznoszącej ręce w geście poddania, jej miąższ syczy i pęka, zgromadzona w środku woda wrze i bucha kłębami pary.

Niezwykły widok. Wspaniały. Przerażający.

Dźwięk syren przybiera na sile, pożar ryczy ogłuszająco. Jedno ze skrzydeł zaczyna się przechylać, wlecze za sobą welon ognia i udręczony zgrzyt skręcającego się metalu. Upada na ziemię z głuchym dudnieniem, w powietrze wzbija się fala płomieni, wyciąga się jak macka i sięga w moją stronę, próbuje mnie złapać, zawrócić.

Zataczam się w tył, odwracam na pięcie i uciekam.2

Burmistrz Ernest Cassidy podniósł wzrok znad piaszczystego grobu i popatrzył w dal nad tłumem żałobników. Drżenie ziemi było niemal tak samo wyraźne, jak grzmot przetaczający się nad pustynią. Inni również musieli je poczuć, bo kilka pochylonych w modlitwie głów obróciło się w stronę rozciągającej się w dole pustyni.

Cmentarz leżał wysoko, wtulony w zbocze gór Chinchuca, otaczających miasto na kształt podkowy. Gorący wiatr znad doliny targał czarnymi ubraniami żałobników i siekł piaskiem wygładzone deski starych grobów, upamiętniających z okrutną, milczącą powściągliwością burzliwe narodziny miasteczka:

Poganiacz. Zabity przez Apaczów. 1881

Chinka Mae Ling. Samobójstwo. 1880

Susan Goater. Zamordowana. 1884

Chłopiec, 11 miesięcy. Umarł porzucony. 1882

Tego dnia dodano do listy zgonów nowe nazwisko i niemal całe miasto przyszło to zobaczyć. Pozamykali sklepy i warsztaty na całe przedpołudnie, aby wziąć udział w pogrzebie, który odbył się na tym historycznym cmentarzu po raz pierwszy od sześćdziesięciu lat. Przynajmniej tyle mogli zrobić. Tylko tyle. Tego dnia zapewniono miasteczku bezpieczną przyszłość, podobnie jak w tamtych niepewnych latach pod koniec dziewiętnastego wieku, kiedy pochowano tu pierwszych zamordowanych, powieszonych, oskalpowanych i potępionych.

Kiedy ucichł grzmot, zebrani powrócili do modlitwy, a burmistrz Cassidy, który tego dnia włożył swój kapelusz pastora, wrzucił do suchego grobu garść ziemi. Grudki zadudniły na prostej, staroświeckiej sosnowej skrzyni, która posłużyła za trumnę – co było nader udanym akcentem, zważywszy na okoliczności – on zaś kontynuował nabożeństwo.

– Bo prochem jesteś i w proch się obrócisz – mówił cichym, pełnym szacunku głosem, zarezerwowanym specjalnie na takie sytuacje. – Amen.

Tłum wyszeptał za nim „amen”, po czym nastąpiła minuta smaganej wiatrem ciszy. Zerknął ukradkiem na wdowę stojącą nad grobem męża niczym samobójca na skraju przepaści. Jej włosy i oczy błyszczały w słońcu, czarniejsze niż ubrania żałobników łopoczące na wietrze. Była młoda i piękna, nawet w żałobie wyglądała ładnie. Wiedział, że bardzo kochała swego męża, co dodawało sytuacji tragicznej wymowy. Lecz ponieważ była młoda, miała przed sobą dość czasu, aby iść naprzód, i to przynosiło nieco pociechy. Wyjedzie z miasta i rozpocznie gdzieś nowe życie. Na szczęście nie mieli dzieci, żadna twarz nosząca jego rysy nie będzie jej przypominać utraconej miłości. Niekiedy brak dzieci okazuje się błogosławieństwem. Niekiedy.

W tłumie zapanowało poruszenie, burmistrz podniósł wzrok i zobaczył, że komendant policji włożył właśnie kapelusz na krótko ostrzyżone szpakowate włosy i ruszył szybko w stronę wyjścia z cmentarza. Cassidy popatrzył dalej, w kierunku pustyni, i zrozumiał dlaczego.

Nad główną drogą wyjazdową z miasta wznosił się czarny słup dymu. To, co słyszeli przed chwilą, nie było grzmotem, to nie burza nadciągała, lecz znacznie poważniejsze kłopoty.3

Komendant Morgan odjechał sprzed cmentarza, starając się nie zasypywać ludzi wsiadających za nim do samochodów chmurą piasku i kurzu.

On również słyszał huk, lecz od razu wiedział, że to nie burza. Ten odgłos przeniósł go do czasów, gdy nosił inny mundur i patrzył, jak rozbłyski ognia artyleryjskiego rozświetlają noc nad inną pustynią, w innym kraju. Zaschło mu w ustach.

Na drodze przyspieszył i przyciskiem w kierownicy włączył radio.

– Tu Morgan. Jadę na północ drogą na Eldridge, w kierunku przypuszczalnego miejsca wybuchu, około pięciu kilometrów od miasta. Czy ktoś jeszcze coś zgłaszał?

Pick-up podskoczył i Morgan z piskiem opon wyjechał na szosę. W tej samej chwili głośnik zatrzeszczał i odezwał się dyżurny dyspozytor Rollins.

– Rozumiem, panie komendancie. Dostaliśmy zgłoszenie od Ellie na ranczu Tuckerów. Mówi, że słyszała wybuch na południowym zachodzie. Zgłasza się pięć jednostek: dwa wozy strażackie, patrol na szosie, ambulans ze szpitala i drugi w drodze z King. Razem z pańskim sześć samochodów.

Morgan zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył na drodze migające światła. Potem popatrzył przed siebie, na słup dymu rosnący znacznie szybciej, niżby na to wskazywała prędkość jego radiowozu.

– Będziemy potrzebować więcej – powiedział.

– Co się stało, panie komendancie?

Morgan przyjrzał się rosnącej czarnej ścianie.

– Jeszcze nie dojechałem na miejsce, ale dym wznosi się szybko i wysoko, to wygląda na paliwo. Był wybuch.

– Tak, też słyszałem.

– Słyszałeś w biurze?

– Tak. Nawet poczułem.

Rollins siedział na posterunku dwa kilometry dalej. To musiała być niezła eksplozja.

– Widzisz pożar?

Wsłuchiwał się w ciszę i wyobraził sobie Rollinsa opierającego się na krześle, aby wyjrzeć przez wąskie okno dyspozytorni.

– Tak, widzę.

– Wiatr niesie ogień w waszą stronę, więc lepiej bierzcie się do roboty. Zadzwoń na lotnisko, niech przyślą samoloty gaśnicze. Musimy działać szybko, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.

– Już się robi, panie komendancie.

Morgan wyłączył radio i spojrzał w górę przez przednią szybę. Słup dymu sięgał już na wysokość ponad stu metrów i nadal się wznosił. Za każdym razem, kiedy samochód wyjeżdżał na szczyt wzniesienia, komendant widział coś płonącego w środku pożogi. Wpatrywał się w pożar z taką uwagą, że o mały włos nie przejechał człowieka biegnącego środkiem drogi.

Zareagował odruchowo i panicznie. Skręcił gwałtownie w prawo i przygotował się na uderzenie, które na szczęście nie nastąpiło. Skontrował w lewo, tylne koła wjechały na piaszczyste pobocze i wpadły w poślizg. Z całej siły wcisnął hamulec, a potem znowu gaz, aby odzyskać kontrolę nad pojazdem. Koła wypluwały w powietrze strumienie piachu i żwiru. Znów nacisnął hamulec i prawie położył się na kierownicy, wchodząc w poślizg, aż w końcu grzmotnął w krzak i samochód wreszcie stanął, on zaś walnął głową w szybę.

Przez chwilę siedział bez ruchu, z dłońmi na kierownicy i sercem walącym tak głośno, że niemal zagłuszało ryk pożaru i bębnienie piasku opadającego na szybę. Minął go z wyciem syreny pierwszy wóz strażacki, spod kół trysnęła w niego następna fontanna kamienistego kurzu, a w środku rozległ się trzask radia.

– Panie komendancie? Jest pan tam?

Wziął głęboki oddech i wcisnął guzik.

– Tak, Rollins, jestem tu.

– Jak to wygląda?

Drogą śmignął drugi wóz strażacki i Morgan ruszył za nim, w stronę ściany ognia i poskręcanego kadłuba płonącego samolotu.

– Jak koniec świata – mruknął.

Obejrzał się na drogę i ze zdziwieniem zobaczył mężczyznę, którego omal nie przejechał: podnosił się właśnie z ziemi, gdzie rzucił się, aby uniknąć zderzenia. Wyglądał wyjątkowo osobliwie – miał całkiem białe włosy i tak samo białą, niemal przezroczystą skórę.

Morgan nasłuchał się w życiu dość opowieści o duchach nawiedzających drogę, którą zbudowano na starym szlaku wozów osadniczych. Ludzie widywali tu najróżniejsze rzeczy, zwłaszcza nocą, kiedy zimno ściskało ziemię jak imadło i wydobywało z niej smugi oparów, snujące się w świetle reflektorów i w wyobraźni ludzi, którzy słyszeli te same historie co on. Przychodzili do niego i opowiadali o duchach koni, o wozach unoszących się nad ziemią, lecz aż do tej pory Morgan sam nie widział czegoś takiego na własne oczy.

– Panie komendancie, jest pan tam?

Ocknął się z zamyślenia, nie odrywając oczu od nieznajomego.

– Tak, jestem. Co z tymi samolotami?

– Jeden już wystartował z naszego lotniska, możliwe, że dwa następne przyślą z Tucson. Trochę się ociągają, ale pracuję nad tym. Jeśli dostaną zgodę, będą tu za dwadzieścia minut.

Morgan skinął głową, ale nie odpowiedział. Za dwadzieścia minut pożar rozprzestrzeni się dwukrotnie, a może nawet trzykrotnie. Dobiegł go zbliżający się ryk kolejnych syren, za chwilę na miejsce przyjedzie już wszystko, czym dysponowało miasto. Ale to nie wystarczy.

– Wezwij, co się da – powiedział. – Musimy ustawić blokady na wszystkich drogach wokół miasta, nie chcę, żeby ktoś się kręcił po tym pobojowisku. Trzeba też wykopać pas zaporowy, żeby powstrzymać rozprzestrzenianie się ognia. Jeśli ludzie chcą, żeby ich domy stały jeszcze po zachodzie słońca, to niech każdy, kto ma łopatę i samochód nadający się do wywożenia ziemi, stawi się przy tablicy pod miastem.

Rozłączył się i sięgnął do kieszeni po telefon. Znalazł odpowiedni kontakt i otworzył okno wiadomości. Palce mu drżały, kiedy pisał: „Uciekaj. Pogrzeb się skończył wcześniej. Znalazłeś coś?”.

Wysłał wiadomość i podniósł wzrok na nieznajomego. Mężczyzna patrzył na pożar z dziwnym wyrazem twarzy. Morgan uniósł telefon, zrobił zdjęcie, po czym obejrzał to, co wyświetliło się na ekranie. Zdawało się, jakby nieznajomy dosłownie świecił w kłębowisku czarnego dymu i kurzu. Przypomniały mu się zdjęcia, które oglądał w książkach i na stronach internetowych poświęconych duchom pojawiającym się w okolicach miasta. Tylko że tamte fotografie sprawiały wrażenie mistyfikacji, podczas gdy w tym, co widział przed sobą, nie było żadnego oszustwa. Na drodze stał człowiek z krwi i kości i oczami barwy kamienia wpatrywał się w płonący samolot.

Zabrzęczał telefon w dłoni Morgana. Odpowiedź: „Nic. Właśnie się wynoszę”.

Niech to szlag. Wszystko dzisiaj idzie na opak. Wszystko.

Chwycił kapelusz, po czym wysiadł z samochodu na gorące pustynne powietrze, rozgrzane jeszcze bardziej przez huczący pożar. W tej samej chwili blady mężczyzna odwrócił się i ruszył przed siebie biegiem.4

Patrzę w serce szalejącej pożogi i mam uczucie, jakby ona odpowiadała mi takim samym uważnym spojrzeniem. Ale to niemożliwe, wiem o tym. Powietrze wokół mnie wiruje, ryczy i lamentuje, jakby cały świat skręcał się z bólu.

Pierwszy wóz zatrzymuje się na skraju pożaru, ze środka wybiegają ludzie i wyciągają z jego brzucha węże niczym wnętrzności zwierzęcia składanego w ofierze płonącemu bogu. Wydają się tacy maleńcy, a ogień taki potężny. Wiatr targa płomieniami, czerwone języki pełzną z rykiem w kierunku ludzi, w moim kierunku. Ogarnia mnie przerażenie, odwracam się, aby uciec, i omal nie wpadam na kobietę w granatowym mundurze, która szła drogą za moimi plecami.

– Nic panu nie jest? – pyta i patrzy na mnie z łagodną, ciepłą troską.

Mam ochotę ją objąć, pragnę, aby ona też mnie przytuliła, lecz strach przed ogniem jest zbyt silny. Omijam ją i biegnę dalej, prosto na mężczyznę w takim samym mundurze. Chwyta mnie za ramię, próbuję się wyrwać, ale nie daję rady, za mocno mnie trzyma. Dziwię się, zupełnie jakbym nie przywykł do tego, że jestem słaby.

– Muszę się stąd wydostać – mówię tym swoim łagodnym, obcym głosem i zerkam przez ramię na płomienie, które wiatr nagania coraz bliżej.

– Nic już panu nie grozi – odpowiada rzeczowo i spokojnie, co jednak budzi we mnie jeszcze większy niepokój.

Skąd on może wiedzieć, czy coś mi grozi, czy nie?

Znów się oglądam, a potem patrzę w drugą stronę, w kierunku dużej tablicy powitalnej na skraju miasta, ale teraz z kolei karetka zasłania mi widok i nazwę. Zaczynam się niepokoić jeszcze bardziej.

– Muszę uciekać – tłumaczę, próbując wyrwać ramię. Chcę, żeby zrozumiał. – Wydaje mi się, że ten pożar wybuchł przeze mnie.

Kiwa głową, jakby rozumiał, ale widzę, że wyciąga drugą rękę, aby mnie przytrzymać, więc chwytam go za ramię i pociągam energicznie do przodu, a jednocześnie podcinam mu nogi. Upada na ziemię, a ja się uwalniam. Wszystkie ruchy są dla mnie tak naturalne jak oddychanie i tak płynne jak kroki tańca. Najwyraźniej moje ciało nie straciło pamięci. Patrzę w dół na jego zaskoczoną twarz.

– Przepraszam, Lawrence – mówię, przeczytawszy jego imię na plakietce służbowej.

Potem odwracam się i rzucam do ucieczki, byle jak najdalej od pożaru. Udaje mi się zrobić jeden krok, po czym policjant chwyta mnie za nogę, a jego silne palce zaciskają się na mojej kostce jak kajdany.

Tracę równowagę, ale tylko na chwilę, odwracam się i podnoszę stopę. Nie chcę go kopnąć, ale zrobię to, jeśli nie będę miał wyjścia. Wszystko, byle się uwolnić. Na myśl o moim twardym obcasie rozkwaszającym mu nos, rozcinającym skórę do krwi, przez moje ciało przepływa ciepłe powietrze. To przyjemne uczucie zatrważa mnie tak samo jak wcześniej znajomy zapach śmierci. Próbuję się skupić na czymś innym, stłumić instynkt i powstrzymać stopę, a w tym samym momencie wpada na mnie coś dużego i twardego, co wyrywa moją nogę z jego uścisku.

Przewracam się, a kiedy uderzam głową o asfalt, w mojej czaszce eksploduje biały płomień. Ogarnia mnie furia. Walczę zaciekle, żeby się uwolnić od tego, co mnie zaatakowało. Na policzku czuję gorący oddech, kwaśny zapach kawy i psujących się zębów. Odwracam głowę i widzę twarz policjanta, który mnie powalił.

– Proszę się uspokoić – mówi, przygniatając mnie swoim ciężarem do ziemi. – Oni chcą panu pomóc.

Nieprawda. Gdyby chcieli mi pomóc, pozwoliliby mi uciec.

W jakiejś części mojego umysłu rodzi się myśl, że mógłbym go ugryźć w policzek albo w nos, zaatakować tak wściekle, że zrobiłby wszystko, aby się ode mnie uwolnić. Jestem tym spostrzeżeniem jednocześnie zafascynowany, oszołomiony i podniecony: mógłbym się bez trudu uwolnić, lecz coś mnie w środku powstrzymuje.

Chwyta mnie coraz więcej rąk i przyciska mocno do ziemi. Czuję w ramieniu ukłucie, jakby mnie użądlił ogromny owad. Obok przykuca kobieta z pogotowia, patrzy w skupieniu na strzykawkę sterczącą z mojego ramienia.

– To nie jest uczciwa walka – próbuję powiedzieć, ale zanim ostatnie słowo uchodzi z moich ust, język mi się już plącze.

Świat zamienia się w gęstą ciecz, moje ciało wiotczeje. Czyjaś dłoń podtrzymuje mi głowę i układa ją powoli na ziemi. Staram się walczyć, nie zamykać oczu. W oddali widzę miasteczko oprawione w ramkę drogi i nieba. Chcę im powiedzieć, żeby się spieszyli, że nadciąga ogień, że muszą stąd uciekać, lecz nie mogę poruszyć ustami. Obraz przed oczami zamienia się w tunel, z czarną obwódką i kurczącą się jasną plamką w samym środku, jakbym wpadł do głębokiej studni. Za ambulansem dostrzegam tablicę z nazwą miejscowości, a kiedy wiatr na moment rozwiewa kłęby dymu, mogę nawet odczytać słowa. Jest to ostatnia rzecz, jaka pozostaje mi przed oczami, zanim świat zapada się w ciemność.

WITAMY
W ODKUPIENIU5

Mulcahy oparł się o jeepa i patrzył na zjeżone linie skrzydeł za siatką ogrodzenia. Z miejsca, gdzie stał, widać było bombowiec B-52 z wojny w Wietnamie, oklejony chyba trzydziestoma symbolami misji, dalej inny bombowiec, z drugiej wojny światowej, ciężki transportowiec przypominający wieloryba oraz eskadrę groźnych ostronosych myśliwców z wymalowanymi barwami różnych krajów, w tym radziecki MiG z czerwoną gwiazdą na boku i dwoma mniejszymi pod szybami kokpitu, oznaczającymi liczbę przeciwników zestrzelonych w walce.

Za tą ekspozycją samolotów wojskowych biegła w głąb pustyni strzała pasa startowego, a nad nią wił się wąż rozgrzanego powietrza. Na północy nad jakąś padliną krążyły myszołowy, poza nimi nie było nawet najmniejszego obłoczka, chociaż jakiś czas temu słyszał grzmot. Przydałoby się trochę deszczu, Bóg świadkiem, że go potrzebowali.

Spojrzał na zegarek.

Późno.

Łaskotała go i szczypała spocona skóra na plecach i głowie, uwięziony pod koszulą południowy upał dawał się we znaki. Srebrny grand cherokee, o który się opierał, miał przyciemniane szyby, chłodne skórzane siedzenia, a klimatyzacja utrzymywała w kabinie idealne osiemnaście stopni Celsjusza. Słyszał jej cichy szum współgrający z silnikiem pracującym na wolnych obrotach. Mimo to wolał stać na pustynnym skwarze, niż siedzieć w samochodzie z dwoma idiotami, których musiał niańczyć i wysłuchiwać ich głupiej gadaniny.

– Jak myślisz, stary, ilu faszystów rozwalił ten ptaszek?

– A ile dobrych dzieciaków wysadził w powietrze tamten?

Z jakiegoś powodu uznali ponad wszelką wątpliwość, że Mulcahy jest byłym wojskowym, co w ich przeżartych narkotykami ptasich móżdżkach czyniło go ekspertem od każdej wojny, jaką toczono na świecie, tudzież broni, jakiej w nich używano. Powtarzał im już kilka razy, że nie miał nic wspólnego z żadnym rodzajem sił zbrojnych, a w związku z tym wie o samolotach wojskowych tyle samo co oni, lecz to ich nie zniechęciło do zadawania niekończących się pytań i szacowania w wyobraźni prawdopodobnych ofiar.

Ponownie spojrzał na zegarek.

Kiedy dostarczą przesyłkę w umówione miejsce, będzie mógł stąd odjechać, wziąć długi zimny prysznic i zmyć z siebie brud całego dnia. Obok niego zabuczało otwierane okno, z samochodu powiało schłodzone powietrze.

– Gdzie ten samolot, stary?

To był Javier, niższy i mniej irytujący z jego towarzyszy, daleki krewny Papy Tío, wielkiego szefa działającego po stronie meksykańskiej.

– Nie ma go – odparł Mulcahy.

– Bez jaj, powiedz mi coś, o czym nie wiem.

– Nie mam pojęcia, od czego zacząć.

– Co?

Mulcahy odszedł kilka kroków i przeciągnął się, aż poczuł w plecach strzykające kręgi.

– Nie martw się – powiedział. – Gdyby coś było nie tak, dostałbym wiadomość.

Javier namyślał się przez chwilę, po czym skinął głową. Przejął nieco pewności siebie od rodziny szefa, ale mocno zbywało mu na rozumie, przynajmniej zdaniem Mulcahy’ego. Odziedziczył też, niestety, rodzinną aparycję, więc łącząc przysadzistą posturę, dziobatą cerę oraz mięsiste, wiecznie wydęte wargi, bardziej przypominał ropuchę w dżinsach i podkoszulku niż mężczyznę.

– Człowieku, zamknij to okno, tam na zewnątrz jest jakiś pieprzony piekarnik. – To był Carlos, dureń numer dwa, niespokrewniony z Papą Tío, ale najwyraźniej zajmujący na tyle dobrą pozycję w kartelu, że pozwolono mu z nimi jechać.

– Rozmawiam – warknął Javier. – Zamknę okno, jak skończę i będę miał ochotę.

Mulcahy odwrócił się do nich plecami i podniósł wzrok na puste niebo.

– Jakiego samolotu szukamy? Takiego z wielką dupą jak te bombowce atomowe? Stary, ale to by była jazda.

W pierwszej chwili Mulcahy zamierzał nie odpowiadać, lecz to akurat wiedział, ponieważ tę informację podano im przed odjazdem. Poza tym im dłużej rozmawiał z Javierem, tym dłużej z samochodu przez otwarte okno wydostawało się chłodne powietrze.

– To ma być beechcraft – odrzekł.

– Co to takiego?

– Myślę, że stary samolot osobowy.

– Znaczy co, prywatny odrzutowiec?

– Raczej awionetka.

Javier ściągnął usta wielkości rękawicy bokserskiej i skinął głową.

– I tak brzmi nieźle. Kiedy ja uciekałem przez granicę, to w środku nocy musiałem się przeprawiać przez rzekę jakąś nędzną szalupą.

– Mimo to dotarłeś gdzie trzeba, prawda?

– Chyba tak.

– To najważniejsze. – Mulcahy podniósł głowę. Na niebie, nad jedną z większych hałd wznoszących się po drugiej stronie lotniska, wykwitła ciemna smuga. – Nieważne, jak się tu dostałeś, ważne, że jesteś.

Smuga pociemniała i po chwili zamieniła się w słup czarnego dymu. Usłyszał daleki odgłos syren. Wtedy w jego kieszeni zabrzęczał telefon.6

Obudziło go kołysanie.

Zamrugał oczami i popatrzył na niski biały sufit. W górze wisiał worek z kroplówką, przejrzysta rurka wiła się z niego niczym przezroczysty wąż, a wszystko poruszało się w rytm podskakującego ambulansu.

– Witamy z powrotem na jawie.

Zamajaczyła nad nim twarz lekarki. Kobieta poświeciła mu latarką w lewe oko. Poczuł przeszywający ból, próbował podnieść dłoń, żeby osłonić oczy, lecz nie mógł ruszyć ręką. Kiedy spojrzał w dół, zakręciło mu się w głowie, leki jeszcze działały. Leżał przypięty do noszy grubymi nylonowymi pasami.

– To dla pańskiego bezpieczeństwa w czasie jazdy – powiedziała, jakby wyjaśniała mu oczywistą rzecz.

On jednak znał prawdziwy powód. Musieli go uśpić przed zapakowaniem do karetki, potem go przywiązali, żeby nie powtórzyła się historia z miejsca pożaru.

Nie znosił tego uczucia. Łączyło się ono z jakimś głęboko przejmującym wspomnieniem, jak gdyby wiedział aż za dobrze, co znaczy być zamkniętym i nigdy więcej nie chciał doznać tego uczucia. Skupił się na nim, próbował sobie przypomnieć, skąd się wzięło, lecz uparty umysł nie podsuwał mu żadnego wyjaśnienia.

Zrobiło mu się niedobrze od kołysania samochodu i mieszaniny zapachów – jodyny, sody oczyszczanej, opioidów, potu, dymu i okropnie syntetycznej woni kokosowego odświeżacza powietrza, dochodzącej z kabiny kierowcy. Pragnął poczuć pod nogami twardą ziemię i świeże powietrze na twarzy. Chciał się uwolnić, aby się skupić i przypomnieć sobie, po co tu jest. Na tę myśl znów poczuł palący ból w ramieniu, zagrzechotała poręcz noszy, kiedy próbował do niego sięgnąć.

– Czy mogłaby pani poluzować pasy? – Zmusił swój głos, aby zabrzmiał cicho i spokojnie. – Tylko tyle, żebym mógł poruszać ramieniem.

Kobieta przygryzła wargę, obracając w palcach cienki naszyjnik ze złotymi literami: „Gloria”.

– Dobrze – powiedziała. – Ale jeśli będzie się pan szarpał, natychmiast pana uśpię, czy to jasne? – Uniosła latarkę. – Proszę mi nie utrudniać pracy.

Skinął głową. Odczekała jeszcze chwilę, aby dać mu do zrozumienia, kto tu rządzi, po czym pociągnęła za pasek przy noszach. Nylonowa taśma, krępująca mu dłonie, opadła i mógł unieść ręce, aby rozetrzeć ramię.

– Przykro mi – powiedziała Gloria, pochylając się i ponownie świecąc mu w oko. – To najszybszy sposób, aby człowieka uspokoić, zanim zrobi komuś krzywdę.

Światło latarki sprawiło mu ból, ale tym razem wytrzymał.

– Jak się pan nazywa?

Zajrzała mu w drugie oko. Pochylała się nad nim tak nisko, że czuł na skórze jej oddech, miał ochotę wyciągnąć dłoń, aby jej dotknąć, aby ją poczuć, nawiązać z kimś łagodny kontakt, zamiast szarpać się i walczyć.

– Nie pamiętam – odparł. – Niczego nie pamiętam.

– Może Salomon? – wtrącił się inny głos, męski, wysoki, lecz nieco chropawy. – Salomon Creed, czy to panu coś mówi?

Gloria nachyliła się, aby coś zanotować, i wtedy dopiero zauważył, że za jej plecami siedzi policjant, który go obezwładnił.

– Salomon – powtórzył. Brzmiało wygodnie, sprawiało wrażenie, jakby włożył buty, w których przeszedł wiele kilometrów. – Salomon Creed. – Popatrzył na policjanta z nadzieją, że wie o nim coś więcej. – Czy pan mnie zna?

Funkcjonariusz pokręcił głową i podniósł małą książeczkę.

– Znalazłem to w pańskiej kieszeni. Z dedykacją dla Salomona Creeda, więc pomyślałem, że należy do pana. To samo nazwisko jest na pańskiej marynarce. – Wskazał głową złożone szare ubranie leżące obok niego na noszach. – Wyszyte na metce złotą nitką, po francusku. – Powiedział „po francusku”, jakby wypluwał coś gorzkiego.

Salomon obejrzał książeczkę. Na okładce widniała surowa sepiowa fotografia mężczyzny oraz tytuł wydrukowany grubą staroświecką czcionką:

BOGACTWO I ODKUPIENIE
Wspomnienia wielebnego Jacka „Kinga” Cassidy’ego,
założyciela i pierwszego obywatela miasta

Miał ochotę wyrwać mu książkę z ręki i zobaczyć, co jeszcze się w niej znajduje. Nie poznawał jej. Nie pamiętał, ale musiała być ważna. To było takie deprymujące. Doprowadzało go do szału. Czemu właściwie ten gliniarz grzebał mu w kieszeniach? Na tę myśl dłonie zacisnęły mu się w pięści.

– Dlaczego uciekał pan z miejsca pożaru, panie Creed? – spytał policjant.

– Nie pamiętam – odrzekł Salomon.

Na mundurowej odznace widniały dane: komendant Garth B. Morgan. Wskazywały na walijskie pochodzenie i wyjaśniały różową piegowatą skórę, wyraźnie nieprzystosowaną do tutejszego klimatu. Taką jak jego.

Co on tu robi, do diabła?

– Sądzi pan, że mógł lecieć tym samolotem?

– Nie.

Morgan zmarszczył brwi.

– Skąd pan wie, skoro niczego pan nie pamięta?

Salomon spojrzał przez okno karetki na płonący samolot i przez jego głowę przewaliła się kaskada nowych informacji, które skrystalizowały się w wyjaśnienie.

– Bo widzę, jak złożyły się skrzydła samolotu.

Morgan podążył za jego wzrokiem. Jedno skrzydło sterczało wygięte do góry w środku szalejącego pożaru.

– Co to znaczy?

– Ułożenie skrzydeł wskazuje, że samolot spadł pionowo na ziemię. Impet uderzenia musiał rzucić pasażerami z miażdżącą siłą w dół, nie na boki. Spowodował również rozerwanie zbiorników z paliwem i zapłon. Paliwo lotnicze płonące na otwartym powietrzu osiąga temperaturę między dwieście sześćdziesiąt a trzysta sześćdziesiąt stopni Celsjusza, wystarczającą, aby w ciągu kilku sekund spalić ludzkie ciało do kości. Gdybym leciał tym samolotem, nie mógłbym teraz z wami rozmawiać.

Morgan drgnął, jakby dostał prztyczka w nos.

– Więc skąd się pan wziął, jeśli nie z samolotu?

– Pamiętam tylko drogę i ogień – odparł Salomon, rozcierając ramię, które nie przestawało mu dokuczać.

– Obejrzę ten pański bark – oznajmiła lekarka.

Pochyliła się nad nim i zasłoniła Morgana. Rozpinając koszulę, Salomon obserwował swoje poruszające się palce, skórę równie białą, co koszula.

– Tam na miejscu mówił pan, że pożar wybuchł przez pana – powiedział policjant. – Co pan miał na myśli?

Salomon przypomniał sobie obezwładniający strach i panikę oraz pragnienie, by uciec stamtąd jak najdalej.

– To było bardziej odczucie niż wspomnienie – odrzekł. – Miałem wewnętrzne przeświadczenie, że ten pożar ma jakiś związek ze mną. Nie potrafię tego wyjaśnić.

Rozpiął mankiety, wyjął ręce z rękawów i wyczuł w powietrzu nagłe napięcie.

Gloria wytrzeszczała oczy na jego ramię. Morgan też się gapił. Salomon podążył za ich wzrokiem i zobaczył jaskrawoczerwoną przyczynę nawracającego bólu.

– Co to jest? – spytała szeptem Gloria.

Na to pytanie Salomon również nie umiał odpowiedzieć.7

– Co to znaczy: roztrzaskał się?

Cherokee mielił kołami piach. Mulcahy siedział za kierownicą i patrzył na dym wznoszący się szybko na zachodzie.

– Katastrofa lotnicza – wyjaśnił. – Chyba wiesz, co to znaczy? Dużo się o nich mówi.

Javier wlepiał wzrok w ciemne kłęby na horyzoncie i próbował zrozumieć, co się stało. Jego grube wargi wisiały rozchylone i wilgotne. Carlos siedział skulony z tyłu i milczał, wytrzeszczając oczy i patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Mulcahy wiedział dlaczego. Papa Tío słynął z tego, że lubił karać dla przykładu ludzi, którzy spaprali robotę. Jeśli przesyłka przepadła w katastrofie, a szczególnie ta konkretna przesyłka, to mają przesrane. Nikt nie może się czuć bezpiecznie, ani Carlos, ani on, ani nawet siedzący obok niego kuzyn Warga.

– Nie panikujcie – powiedział, aby uspokoić nie tyle ich, ile samego siebie. – Wiemy tylko, że jakiś samolot się roztrzaskał. Nie wiemy, czy to nasz beechcraft i czy sytuacja rzeczywiście wygląda aż tak źle.

– Moim zdaniem wygląda chujowo! – wyrzucił z siebie Javier, nie odrywając oczu od rosnącej chmury dymu.

Mulcahy’ego aż palce bolały od ściskania kierownicy. Rozluźnił je i zdjął nogę z gazu.

– Poczekajmy. Zobaczymy, co się wydarzy – powiedział, zmuszając się, aby zabrzmiało to spokojnie. – Na razie trzymamy się planu. Samolot nie dotarł na miejsce, więc jedziemy do kryjówki, żeby się przegrupować, złożyć raport i czekać na dalsze instrukcje.

Instynkt podpowiadał Mulcahy’emu, żeby uciekać. Wpakować swoim pasażerom kulki, porzucić ich na pustyni, odjechać i rozpocząć wszystko od nowa. Nieważne, czy samolot rozbił się z jego winy, czy nie – Papa Tío zabije wszystkich, którzy mieli z tym coś wspólnego tylko po to, żeby inni dostali właściwy komunikat. Gdyby Mulcahy zabił w tej chwili Javiera i Carlosa, po czym zniknął, Tío uznałby, że to on stoi za katastrofą samolotu, i nie spocząłby, dopóki by go nie dopadł. Poza tym, mimo swej niezbyt chwalebnej kartoteki, Mulcahy nie przepadał za zabijaniem ludzi, nie lubił także uciekać. Wiódł całkiem przyjemne życie, miał ładny dom i kilka rozwódek, którym wystarczało to, co mógł im zaofiarować, nie obchodziło ich też, czym się zajmuje ani jak się dorobił tylu blizn. W ostatecznym rozrachunku nie było to wiele, lecz teraz, kiedy stanął przed perspektywą utraty wszystkiego, zdał sobie sprawę, jak bardzo pragnie to zachować.

– Trzymamy się planu – powtórzył. – Jeśli komuś się nie podoba, może wysiąść.

– A kto powiedział, że ty tu dowodzisz, pendejo?

– Tío, w porządku? Tío wezwał mnie osobiście i poprosił, abym wyświadczył mu przysługę i odebrał przesyłkę. Poprosił również, żebym zabrał was ze sobą, a ponieważ jestem cholernym frajerem, zgodziłem się. Jeśli chcecie przejąć dowodzenie i wziąć na siebie odpowiedzialność, to proszę bardzo, a jeżeli nie, to zamknijcie jadaczki i pozwólcie mi się zastanowić.

Javier zagłębił się w fotelu jak nadąsany nastolatek, który dostał szlaban.

Po zachodniej stronie nieba widać było już ogień. Z ziemi wyrastała szybko rosnąca ściana płomieni. Krążyły też karetki pogotowia, co oznaczało, że i gliny mają pełne ręce roboty.

– Samolot! – krzyknął Javier, wskazując palcem lotnisko, z którego właśnie odjechali.

Mulcahy poczuł w piersi słabe migotanie nadziei. Może jednak skończy się to dobrze. Może po prostu zawrócą samochód, odbiorą przesyłkę zgodnie z umową, a potem będą się ze wszystkiego śmiać przy zimnym piwie. Może wróci do swojego ułożonego, w sumie dość prostego życia z dala od wielkich wydarzeń. Zdjął nogę z gazu, oderwał oczy od pustej drogi i odwrócił się, aby sprawdzić, o czym mówi Javier. Zobaczył jaskrawożółty samolot, przechylający się w powietrzu nad lotniskiem, i szybko obrócił się z powrotem. Wdepnął z całej siły pedał gazu, żeby odzyskać straconą prędkość.

– Co ty wyprawiasz, do kurwy nędzy?! – wrzasnął Javier, patrząc na niego jak na wariata.

– To nie jest samolot, na który czekamy – powiedział Mulcahy, znów czując kamień przygniatający mu piersi. – Poza tym właśnie startuje, a nie ląduje. To samolot gaśniczy, pewnie MAFFS.

– MAFFS? Co to za pieprzony MAFFS?

– Lotnicza straż pożarna, dużo się o niej mówi, od kiedy zaczęła się susza.

Samolot przeleciał nad ich głowami, siekąc śmigłami powietrze, warkot silników zadudnił w piersi Mulcahy’ego.

Javier znowu opadł na siedzenie jak nastolatek, kręcąc głową i cmokając przez zęby.

– MAFFS – prychnął, jakby powtarzał największe przekleństwo, jakie kiedykolwiek słyszał. – Mówiłem, że jesteś jakimś pieprzonym żołnierzem.8

Skóra Salomona błyszczała w świetle żarówek, na jej tle rzucał się w oczy jaskrawoczerwony znak długości i szerokości palca, z cieńszymi kreskami poprzecznymi na obu końcach, tak że symbol przypominał literę I.

– Wygląda jak piętno, którym znakują bydło – powiedział Morgan, nachylając się. – Albo… – Nie dokończył myśli, wyciągnął z kieszeni telefon.

Gloria delikatnie obmacała skórę wokół wypukłej blizny.

– Pamięta pan, jak to się stało?

Salomon przypomniał sobie dotkliwy piekący ból, jakby od rozpalonego metalu przyłożonego do skóry. To było wtedy, gdy w jego myślach po raz pierwszy wypłynęło imię i nazwisko James Coronado, tylko miał wtedy na sobie koszulę i marynarkę, a ból zdawał się wydobywać ze środka.

– Nie – odpowiedział.

Nie miał ochoty dzielić się tymi wrażeniami z Morganem.

Gloria przemyła zaczerwienione miejsce wacikiem ze środkiem dezynfekującym.

– Był pan wcześniej w naszym mieście, panie Creed? – spytał Morgan.

Salomon pokręcił głową.

– Myślę, że nie.

– Jest pan pewien?

– Nie. – Zerknął na policjanta. – Czemu pan pyta?

– Po pierwsze z powodu tego krzyża, który pan nosi na szyi. Pamięta pan, skąd go ma?

Salomon spojrzał w dół i po raz pierwszy zobaczył na swojej piersi trochę nieforemny krzyżyk, zawieszony na cienkim rzemyku. Wziął go do ręki i zważył w dłoni.

– Nie poznaję go – powiedział.

Obracał go powoli w palcach z nadzieją, że kiedy przyjrzy mu się bliżej, coś sobie przypomni. Wisiorek był dość toporny, zrobiony ze starych hufnali, zespawanych i skręconych tak, że u dołu sterczały ostre końcówki. Jednak mimo pozornej zgrzebności cechowała go pewna symetria i harmonia, jakby rzemieślnik starał się zamaskować precyzję wykonania surowym materiałem i niedbałym wykończeniem.

– Czemu ma to świadczyć, że tu kiedyś byłem?

– Ponieważ to jest replika krzyża, który stoi na ołtarzu w tutejszym kościele. Nosi pan również w kieszeni książkę, która jest zapisem historii naszego miasta, i wygląda na to, że dostał ją pan od jednego z mieszkańców.

Jednego z mieszkańców. Kogoś, kto może mnie znać i powiedzieć, kim jestem.

– Czy mogę ją zobaczyć? – spytał Salomon.

Morgan przyglądał mu się, niczym pokerzysta próbujący odgadnąć, co jego przeciwnik trzyma w ręku, i Salomon poczuł wzbierający gniew z powodu własnej bezsilności. Jego ciało naprężyło się, jakby chciało wyskoczyć i wyrwać książkę z ręki policjanta. Zdawał sobie jednak sprawę, że leży za daleko, aby dosięgnąć Morgana, jego nogi są nadal unieruchomione nylonowymi pasami i nie zdołałby zadziałać odpowiednio szybko, a nawet gdyby mu się udało poderwać, to natychmiast zareagowałaby Gloria. Znów by mu wstrzyknęła środek usypiający, prawdopodobnie propofol, wnosząc po tym, jak szybko się ocknął…

…propofol… skąd on wie takie rzeczy?

Jak to możliwe, że te wszystkie informacje wpadają mu do głowy z taką łatwością, a nie może sobie przypomnieć żadnych faktów z własnego życia?

Mam na skórze wypaloną literę I, ale nie wiem, kim jestem.

Odetchnął powoli i głęboko.

Odpowiedzi. Pragnął ich bardziej niż ujścia dla swego gniewu. Odpowiedzi uśmierzyłyby jego wściekłość i wniosły jakiś ład w kotłujący się zamęt. Odpowiedzi musiały się znajdować w książce, którą Morgan trzymał w ręku.

Morgan patrzył na nią, jakby się zastanawiał, czy mu ją dać. W końcu podniósł ją nieco i obrócił w dłoniach, aby Salomon mógł ją zobaczyć. Była otwarta na stronie specjalnie zaprojektowanej na dedykację, tak by zachęcać ludzi do wręczania książki w upominku.

DAR AMERYKAŃSKIEJ HISTORII

a poniżej:

dla… Salomona Creeda
od… Jamesa Coronada

I znowu ból przeszył lewe ramię Salomona, kiedy przeczytał nazwisko, i znów odniósł to samo wrażenie co wcześniej na drodze – poczucie obowiązku wobec człowieka, którego nie pamiętał, lecz który najwyraźniej znał go na tyle dobrze, aby mu ofiarować książkę.

– Domyśla się pan, skąd może znać Jima? – spytał Morgan.

„Jima”, nie „Jamesa”. Ten policjant go zna. James Coronado musi być gdzieś w pobliżu.

– Sądzę, że znalazłem się tu z jego powodu – odparł Salomon.

W tej samej chwili zrodziło się w nim nowe odczucie, które z wolna nabierało kształtu.

Pożar wybuchł przez niego.

A on zjawił się tu z powodu Jamesa Coronada.

Morgan przekrzywił głowę.

– Co to znaczy?

Salomon spojrzał przez okno w drzwiach ambulansu. Nisko nad ziemią leciał żółty samolot. Dotarł do granicy pożaru od wschodniej strony i wypuścił z ogona jaskrawoczerwoną chmurę. Zanurzył się w kłębach czarnego dymu, po czym zanurkował w kierunku ziemi. Wypluł cały ładunek, zanim zdążył dolecieć choćby do połowy ognistego muru. To za mało. O wiele za mało. Pożar nadal się rozprzestrzeniał w ich stronę, w stronę miasta i jego mieszkańców. Wielka płonąca groźba. Siła niszcząca. Oczyszczająca. Taka jak on. To była jego odpowiedź.

– Myślę, że jestem tu, aby go uratować – powiedział, odwracając się do Morgana. Teraz nie miał już wątpliwości, że to prawda. – Jestem tu, aby uratować Jamesa Coronada.

Po twarzy Morgana przebiegł cień. Policjant patrzył na Salomona z wyrazem twarzy, który nie mógł oznaczać niczego dobrego.

– James Coronado nie żyje – oznajmił głucho. Podniósł wzrok i spojrzał przez boczne okno w kierunku gór wznoszących się za miastem. – Dzisiaj rano go pochowaliśmy.Fragment książki
BOGACTWO I ODKUPIENIE
Wspomnienia wielebnego Jacka „Kinga” Cassidy’ego,
założyciela i pierwszego obywatela miasta
(ur. 25 grudnia 1841, zm. 24 grudnia 1927)

Zapewne na każdego człowieka, który znajduje wielki skarb, spada przekleństwo, za sprawą którego do końca życia skazany jest na opowiadanie, jak do tego doszło. Mam przeto nadzieję, że kiedy opiszę swoją historię w niniejszej książce, ludzie dadzą mi wreszcie spokój, albowiem jestem już zmęczony ciągłym powtarzaniem tych samych wydarzeń. Wiodłem życie całkiem innej barwy, zanim bogactwo nadało mu złoty odcień, i gdybym mógł powrócić do tamtego szarego, zwyczajnego żywota, uczyniłbym to bez zawahania. Lecz nie da się odwrócić tego, co się stało, a dzwon, który raz zadzwonił, nie oddzwoni.

Historia wypadków, które doprowadziły mnie do zdobycia fortuny i wzniesienia dzięki niej kościoła oraz miasta o nazwie Odkupienie, jest okrutna i tragiczna, lecz niepozbawiona boskiego pierwiastka. Albowiem Bóg kierował moimi poczynaniami, tak jak kieruje wszystkim, i to On wskazał mi drogę do skarbu. Uczynił to jednak nie za pomocą mapy czy kompasu, lecz własnymi narzędziami: Biblią i krzyżem.

Najpierw dostałem Biblię. Trafiła do mnie z rąk umierającego kaznodziei, ojca Damona O’Briena, który przyjechał ze swego rodzinnego kraju, uciekając przed prześladowaniami. Poznałem go w Bannack w stanie Montana, dokąd obu nas przywiodła nadzieja na znalezienie złota, lecz obaj odkryliśmy, iż złotonośne złoża w tych okolicach zostały już wyczerpane. Kiedy nasze drogi się skrzyżowały, ojciec O’Brien leżał na łożu śmierci. W tym czasie szczęście się ode mnie odwróciło i brakowało mi pieniędzy, zgodziłem się więc zająć sąsiednie łóżko – po niższej cenie, ponieważ inni bali się jego kaznodziejskich majaków i przerażających cieni, których nikt poza nim nie widział. Uważał, że chcą mu wykraść Biblię, która, jak mi później wyznał w zaufaniu, doprowadzi swego posiadacza do wielkiego skarbu, za co będzie on musiał wybudować kościół i założyć miasto na wielkich pustyniach zachodu.

– Tu jest ukryty kamień węgielny – powiedział, przyciskając wielką zniszczoną księgę do piersi, niczym własne dziecko. – Ziarno, które trzeba zasiać, albowiem On jest drogą prawdy i światłem.

Właściciel noclegowni był zbyt przesądny, aby wyrzucić duchownego na ulicę, więc wsunął mi do ręki kilka drobniaków, żebym kupił nieszczęśnikowi coś do picia, a przede wszystkim zamknął mu usta. Bliski skrajnej nędzy wziąłem pieniądze i zająłem się ojcem O’Brienem. Wycierałem mu pot, przynosiłem chleb, kawę, whisky i wysłuchiwałem mamrotania o wizjach, o bogactwach tryskających z ziemi, o wielkim kościele, który on wybuduje, i o tym, jak Biblia posłuży mu za kompas i doprowadzi do miejsca, gdzie spoczywa skarb.

Kiedy nadszedł jego czas, popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami i powiedział, że słyszy trzepot skrzydeł ciemnych aniołów przy swoim łożu, po czym wcisnął mi do rąk Biblię i kazał przysiąc na nią uroczyście, że dokończę jego misję i zaniosę księgę na południe.

– Nieś Jego słowo po bezdrożach ziemi jałowej – powiedział. – Nieś Jego samego, bo On cię ochroni i powiedzie ku nieprzebranym bogactwom.

Powiedział mi też, że ma pieniądze ukryte w woreczku wszytym w podszewkę płaszcza, trochę złota, które przypieczętuje naszą umowę i pomoże mi w podróży. Wziąłem pieniądze i przyrzekłem, że zrobię to, o co mnie prosi, a on podpisał Biblię moim nazwiskiem, jakby podpisywał w ten sposób swój wyrok śmierci, po czym zasnął i więcej się nie obudził.

Muszę przyznać, że ku wiecznej mej hańbie, składając obietnicę umierającemu księdzu, myślałem bardziej o ziemskich bogactwach, o których opowiadał, niźli o wyższych duchowych dobrodziejstwach i budowaniu kościoła. Podejrzewałem bowiem, że stracił rozum na długo, zanim rozstał się z życiem, i w brzęku jego złota słyszałem jeno ulgę od własnego ubóstwa.

Zapłaciłem jego pieniędzmi za podróż i przemierzając kraj w wagonach barowych, dyliżansach pocztowych, a wreszcie wozach osadniczych aż na kres cywilizacji południowych krańców Arizony, przeczytałem całą Biblię, od Księgi Rodzaju do Objawienia. Spodziewałem się odkryć w niej jakąś mapę lub zapisane wskazówki mówiące, gdzie mam szukać obiecanej fortuny, lecz znajdowałem jeno kolejne dowody na to, że ksiądz szwankował na rozumie – fragmenty tekstu zaznaczone jego dłonią oraz bazgroły wzmiankujące o pustyni, ogniu i skarbie – nigdzie natomiast nie natrafiłem na konkretne informacje, gdzie mianowicie owe bogactwa są ukryte.

Aby w tej długiej podróży ustrzec świętą księgę przed łapami rabusiów, śpiąc, używałem jej jako poduszki. Z czasem wizje kaznodziei jęły się wsączać w moje sny. Pokazywał mi się kościół z białego kamienia, lśniący na pustyni, tak jak go opisywał O’Brien, a w środku otwarta Biblia i blada postać Chrystusa na spalonym krzyżu nad ołtarzem.

Kościół, który musiałem zbudować.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: