Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Samolot z papieru - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Samolot z papieru - ebook

Miłość przychodzi tak nagle. Przyjaźń dyskretnie, po latach.

Emocjonalna i wielowątkowa opowieść o trudnych wyborach, miłości i tęsknocie.
Na tle przemian ustrojowych i obyczajowych po roku 1980.

Jest zimowy wieczór 1982 roku. Emilia Ostrowska, ulegając namowom swojej matki, niechętnie udaje się na spotkanie z synem znanego kardiochirurga, Nikodemem Karbowskim. Chłopak zamierza zaprosić ją na swoją studniówkę w elitarnej szkole lotniczej. Wydaje się, że będzie to nudne spotkanie dwojga młodych ludzi, od lat kojarzonych ze sobą przez ich rodziny. Ale tak nie jest. Spędzają udany wieczór, snując opowiadania o swoich marzeniach i planach na przyszłość: ona biernie poddaje się woli rodziców, którzy od lat przygotowują ją do zawodu lekarza, on chce zostać pilotem wojskowym, znajdując pełne poparcie i zrozumienie swojej rodziny o głęboko zakorzenionych tradycjach lekarskich.
Po spotkaniu z Nikodemem, w drodze do domu, Emilia zostaje zaczepiona przez grupę młodych mężczyzn. Jednak jej nietuzinkowe zachowanie robi wrażenie na przywódcy grupy, Jeremim. Chłopak bezpiecznie odprowadza ją do domu. Wydaje się, że wszystko ich dzieli: ona jest subtelną blondynką w śmiesznych jak żart okularkach i berecie z antenką, on bardzo wysokim brunetem o mrocznym wyglądzie i ze śladami na twarzy po ulicznych bójkach; ona lubi Dostojewskiego i taniec, on lubi swój motor, boks i ma inne priorytety; ona jest córką znanego kardiologa o lewicowych poglądach, on planuje ucieczkę z kraju owładniętego stanem wojennym, by zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej.

Czy mimo dzielących ich różnic, znajdą do siebie drogę?
Ile można poświęcić dla miłości?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8195-157-9
Rozmiar pliku: 577 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Miłość przychodzi tak nagle.

Przyjaźń dyskretnie, po latach…

PROLOG

Od piętnastego roku życia moim naturalnym środowiskiem było powietrze. Szybowałem jak ptaki na prądach powietrznych i zawsze dogadywałem się z siłami natury. Mój milczący towarzysz, bezkresne Niebo, upijał mnie poczuciem prawdziwej wolności.

Żartowała: „Lataj nisko i powoli, no i hamuj na zakrętach!”. Ja i moje skrzydła nie mieliśmy zatem innego wyjścia, jak tylko bezpiecznie wylądować w jednym kawałku.

„Lataj nisko i powoli, no i hamuj na zakrętach!”

To pierwsze wspomnienie, które przychodzi mi do głowy, kiedy o niej myślę. Do końca będę miał w uszach: „Lataj nisko i powoli…”.

Zamykam oczy i widzę ją. Dziewczynę w berecie i śmiesznych drucianych okularkach. Widzę ją i słyszę w każdej piosence, którą ze sobą przetańczyliśmy.JESIEŃ 2015

„Eeech! To się jesień zaczęła i nie ma komu dać w mordę…”. Boże, skąd u mnie ten Gałczyński, pomyślała.

Melancholijny chłód rozbudził wspomnienia i wstrząsnął drobnym ciałem. Dygocąc z zimna, otuliła się skórzaną, o wiele za dużą, męską kurtką. Zapach skóry okazał się silniejszy od subtelnych aromatów wrześniowego poranka. Być może to właśnie to podsunęło jej do głowy Cyrulika jesiennego. Szpaler przygaszonych świateł sączący się ze stylowych lamp wyznaczał drogę do otulonego mgłą jeziora.

Za plecami zostawiła luksusowy kompleks hotelowy z okazałym dworem i dwoma eleganckimi domami. Basen. Spa. Korty tenisowe. Oraz teren rozkopany pod budowę lądowiska.

Od lat obserwowała, jak zmienia się to miejsce. Jak z peerelowskich, obitych dyktą domków kempin­gowych przepoczwarza się w butikowy, ociekający luksusem kurort z wysmakowanymi wnętrzami oraz miłą i dyskretną obsługą. Lekkość. Harmonia. Spokój.

Zatrzymała się pod rosnącą nad brzegiem jeziora majestatyczną wierzbą, o pniu przypominającym wzniesione w niebo ludzkie ramiona, z długimi, zanurzonymi w wodzie witkami. Objęła ją.

Przywierając do drzewa swym wątłym ciałem, uwolniła z pamięci wydarzenia sprzed ponad trzydziestu lat, szukając w nich tamtych zapachów, tamtych kolorów, tamtych słów…LATO 1983

– Pięknie tu.

– Pięknie – przyznała.

– Coś mi to przypomina… – Rzucił kamyk przed siebie, a rozchodzące się kręgi zaburzyły gładką powierzchnię wody. – Mama zabierała mnie w różne miejsca, najczęściej na Mazury. Zawsze lubiłem przyglądać się tafli jeziora. To mnie uspokajało…

– Po czym?

– Słucham? – Był zamyślony i nie dosłyszał pytania. I dobrze!

Wciąż stanowił dla niej zagadkę. Chciałaby wiedzieć o nim więcej, choćby to, jakie rany goił widokiem spokojnego jeziora. Pomyślała jednak, że zupełnie niepotrzebnie przeszła do spraw osobistych, za szybko chciała pokonać tę bezpieczną odległość dzielącą ich na pomoście. Zrozumiała, że jej ostatnie pytanie jest nieco… inwazyjne, a jej ciekawość może zostać przez niego źle odebrana – jako natarczywość lub nawet brak taktu.

Wzięła głęboki oddech i zadała pierwsze pytanie, jakie przyszło jej do głowy.

– Lubisz Dostojewskiego?

– Aaa… powinienem? – Miał minę, jakby właśnie otrząsnął się z głębokiego szoku.

„Boże, co mnie podkusiło z tym Dostojewskim”.

– Wybacz, pomyliłam pytania. Ciekawiło mnie, co jeszcze lubiłeś robić, gdy byłeś mały. – Starała się zachować beztroski ton, mimo że czuła się strasznie głupio.

Zdezorientowany uniósł brwi z niedowierzaniem, a jednocześnie z rozbawieniem, po czym przybliżył się do niej, skracając dzielący ich dystans.

– Gdy byłem mały? Wolałbym, abyś interesowała się tym, co lubię robić teraz.

– Dlaczego? Przeszłość nie ma dla ciebie znaczenia?

– Nie. Nie ma.

– Mówisz to tak kategorycznie, że jestem skłonna ci uwierzyć.

– Uwierz.

Nie ciągnęła tematu, nie zamierzała już go o nic wypytywać, czuła, że i on tego nie chce.

– Hej! Zamilkłaś.

– Bo lubię.

– Ja też. – Trącił ją w bok ramieniem.

Speszyło ją to. Natychmiast przyjęła postawę obronną, skrzyżowała zwisające nad wodą nogi i spojrzała w dół.

Milczeli.

– Ten Dostojewski to taki test, czy z kimś warto pogadać? – odezwał się nieoczekiwanie.

Podniosła na niego wzrok. Uraził ją tym pytaniem.

– Nie testuję ludzi. Po prostu lubię Dostojewskiego.

– To jakiś aktor?

– Pisarz.

– Pisarz?! Teraz będę wiedział.

– Wiedziałeś już wcześniej.

– Coś mi się obiło o uszy.

– Teraz to ty mnie testujesz!

– Testuję? Nie, zażartowałem.

Miał dziwną manierę przeskakiwania z chmurnego nastroju w rozbawienie. To jej się nawet w nim podobało. Nie sposób się było przy nim nudzić.

– Lubisz Dostojewskiego… A co lubisz robić?

– Tak w ogóle czy tu, nad jeziorem?

– Wybór należy do ciebie.

– Co lubię robić?… – Rozkołysała zwisające nogi i spojrzała w dal. – Nic, co warte byłoby twojej uwagi… Kąpać się… Pływać kajakiem… Włóczyć się po łące… Zbierać kwiaty… Pleść z nich wianki i… – Ugryzła się w język. O nie! O czytaniu książek wolała nie wspominać. Podejrzewała, że to akurat mogło znajdować się na szarym końcu listy jego priorytetów.

– Rozczarowałaś mnie.

– To znaczy? – Nerwowo zamrugała.

– Żadnych imprez do białego rana, alkoholu, chłopaków…

– To cię śmieszy czy nudzi?

– Nie, no, daj spokój! Tak tylko droczę się z tobą. Lubię, gdy się dąsasz. Zresztą… Wiem, jaka jesteś.

– Tak? Jaka?

– Taka jak ja.

– Czyżby?

– Jasne! Bo widzisz… Ja też lubię się kąpać z kumplami, pływać kajakiem po jeziorze, włóczyć się po łące… Zbieram kwiaty, plotę wianki… Nie śmiej się! Naprawdę potrafię pleść wianki.

– I co potem robisz z tymi wiankami?

– Co robię? Zakładam kumplom.

– I jak wyglądają? – Ledwie zachowywała powagę.

– Kto? Wianki czy kumple? – Nie mógł się powstrzymać, by nie zerknąć na wianek na jej głowie, upleciony z wysokich traw, liści i polnych kwiatów. Delikatny powiew wiatru muskał jej lekko rozchylone usta niesfornym pasemkiem włosów spływających miękkimi falami po jej ramionach.

– Kumple – doprecyzowała, zgarniając z ust kosmyk.

– A jak facet może wyglądać z łąką na skroniach? Niewinnie i czysto.

Śmiała się do łez.

– No dobra, ustaliliśmy, że oboje lubimy pleść wianki. A potrafisz zrobić to? – Rzucił kamień w wodę pod takim kątem, że trzy razy odbił się o powierzchnię jeziora.

– W tym jestem kiepska. Kiedyś próbowałam, ale nie wychodziło mi.

– To nic trudnego. – Podniósł się. – Teraz ci się uda. Nauczę cię.

Zszedł na brzeg, rozejrzał się dookoła, potem schylił się po kilka kamieni i wrócił z nimi na pomost.

– Wstaniesz? – Wyciągnął do niej swoją dłoń, przesuwając wzrokiem po jej zgrabnych nogach.

Zaczerwieniła się. O, matko! Wiedziała! Szorty przycięte ze starych jeansów były jednak stanowczo za krótkie! Jakby czytając w jej myślach, przeniósł wzrok na trzymane w dłoni kamienie. Poczuła ulgę.

– Zobacz. Trzeba wybrać takie gładkie. Potem rzucasz kamyczek z ukosa, nie w dół, tylko prawie równolegle do powierzchni wody. Ma tylko musnąć taflę. – Lekko przechylił się w bok i wypuścił kamień z ręki. Podskoczył kilka razy, po czym skończył na dnie jeziora.

Obserwowała każdy jego gest, każdy ruch. Jak bierze zamach, jak się uśmiecha, a potem poważnieje. Jak zgarnia z czoła długą czarną grzywkę. Jak podciąga rękawy czarnej koszuli. Musiał poczuć na sobie jej spojrzenie, bo nagle odwrócił się do niej.

– Teraz ty. Pamiętaj, że trzeba rzucić pod odpowiednim kątem, lekko podkręcając. Spróbuj!

Mimo podjętych wielu prób kaczki jej nie wychodziły. Rozbawiony, bacznie się jej przyglądał, gdy śmiała się ze swojej nieporadności i trochę denerwowała. Po przegranej bitwie z kaczkami na kamienie zrezygnowana usiadła na pomoście tuż obok niego. Poczuła, że coś ją łączy z tym chłopakiem, i była pewna, że on czuje to samo. Oddychali wspólnym powietrzem, milczeli, spoglądając w tym samym kierunku – w stronę jeziora oświetlanego blaskiem sierpniowego księżyca.

Odkąd się poznali, nieustannie ją zaskakiwał. Pojawiał się nie wiadomo skąd, a potem znikał na długie tygodnie, a nawet miesiące. Niedawno przyłapała się na tym, że coraz bardziej wyczekuje tych nieoczekiwanych spotkań, choć nie nazwałaby tego tęsknotą. Tym razem jego pojawienie się w tym miejscu i o tak nietypowej porze zaskoczyło ją bardziej niż kiedykolwiek. Co prawda nie była jeszcze gotowa omdlewać ze szczęścia, ale poczuła się szczęśliwa. Nie chciała pytać, od kogo dowiedział się, że właśnie tutaj, nad jeziorem, od dwóch tygodni spędza z Gabrysią wakacje. Zresztą domyślała się: to pewnie Nikodem mu powiedział.

– Emi! Emilia! – rozległo się od strony kempingu.

Chciała poderwać się szybko, ale… „Powoli. Z gracją. I małymi kroczkami” – Po jej umyśle snuły się dobre rady matki.

– Pora na mnie! – Wstała nieśpiesznie, z gracją, przytrzymując na głowie wianek z omdlałych już kwiatów.

– Słuchaj… – Przeczesał ręką włosy za karkiem. – Niedaleko zaparkowałem motor.

– Niestety, w tym też jestem kiepska. Nie potrafię jeździć na motorze.

– Taką miałem nadzieję. Jeśli nie boisz się…

– Ani trochę. To gdzie jest ten motor?

* * *

Odpalił silnik, wrzucił jedynkę i odwrócił się przez ramię.

– Połóż ręce na moich biodrach – krzyknął, próbując przebić się przez hałas maszyny.

Jak?! Chwycić go za biodra?! Była przerażona. Nienaturalnie sztywno objęła bardziej powietrze niż jego.

Przy niskim pomruku wydawanym przez motocykl i trzeszczącym pod kołami żwirem czuła pod siedzeniem każdy wybój i każdą koleinę. Wreszcie wyjechali z terenu ośrodka na asfaltową drogę i wówczas przyspieszył. Naciągnęła wianek głębiej, niemal na uszy, modląc się, by nie odleciał, ale jakimś cudem trzymał się głowy. Pierwszy raz jechała motocyklem i pierwszy raz była tak blisko chłopaka. Nie bała się. Bez cienia wahania powierzyłaby mu swoje bezpieczeństwo. To uczucie również było dla niej nowe. W pewnym momencie chwycił jej ręce, zmuszając do mocniejszego objęcia go w pasie i wówczas całe to paraliżujące ją napięcie mięśniowe puściło. W jednej chwili poczuła się swobodna i wolna.

Mknąc przed siebie w tę sierpniową noc, obserwowali, jak orbita Perseidów przecina się z ziemską, jakby zrzucając na nich kilka gwiazd. I przypomniała sobie pierwsze ich spotkanie, w tamtą zimną noc grudniową, gdy odprowadził ją pod dom. Wzruszona chwilą, której zdawała się sprzyjać cała przyroda, zapragnęła, by ta podróż nigdy się nie skończyła. Oczywiście, stało się inaczej: po dwudziestu minutach znów byli na pomoście.

Uniósł głowę i spojrzał w ciemną toń roziskrzonego gwiazdami nieba. Zastanawiała się, co widzi.

– Też to zauważyłaś?

– Co takiego? – Speszyła się, bo przyłapał ją na gapieniu się w niego.

– Zawsze świecą nam gwiazdy. Te spadające to Perseidy. Ale kiedy pierwszy raz cię spotkałem, świeciły nam Geminidy.

– Geminidy?

– Geminidy. Rój meteorów po planetoidzie Phaethon.

Nie miała pojęcia, co to są Geminidy, a tym bardziej Phaethon.

– Interesujesz się astronomią?

– Astronomią? Nie, dlaczego tak sądzisz?

– Opowiadasz o tym z takim entuzjazmem…

– Mój brat jest w tym oblatany. – Dalej błądził wzrokiem po niebie, ale w jego tonie wyczuła coś uroczystego, jakby szacunek.

– Masz brata?

– Tak, ale… – zawahał się. – To skomplikowana relacja. Spójrz na nie! Są niezwykłe! Światło niektórych z nich wciąż do nas dociera, choć tak naprawdę dawno temu zgasły. Z miłością jest jak z gwiazdami…

– Myślisz, że po śmierci ukochanej osoby jej miłość ciągle nas ogrzewa?

– Wciąż czujemy jej energię. Wiesz… – spojrzał na przekrzywiony wianek na jej głowie i poprawił go szybkim ruchem ręki – do twarzy ci w nim. Nie pozwól go sobie zbyt szybko zdjąć.

– Sama go sobie dzisiaj zdejmę! – palnęła bez zastanowienia.

Roześmiał się.

– Jesteś taka…

Miała wrażenie, że nie bardzo wiedział, jak dokończyć zdanie. A ona nie miała pojęcia, jak zareagować… Czy miała spodziewać się komplementu?

– Zrobiło się bardzo późno… – Skierowała swoje i jego myśli na bezpieczny tor.

– Mów dalej…

– Stwierdziłam tylko, że jest późno, powinieneś chyba już jechać…

– Powinienem.

– Jedź ostrożnie. – Jej matka zawsze tak mówiła do ojca, gdy wyruszał w podróż, uznała więc, że i ona powinna tak się zachować. Naprawdę chciała, by jechał ostrożnie.

Spojrzał na nią tak, jakby ta krótka rada była wielokrotnie złożonym zdaniem wymagającym głębszej analizy. Była pewna, że chce jej coś ważnego powiedzieć, ale on wyciągnął tylko swoją dłoń w geście pożegnania.

– Będę.

Wsiadł na motor i odjechał.

Przez resztę nocy nie mogła zasnąć. Przed chwilą latała motorem wśród gwiazd, a teraz Perseida spadła wprost na twarde łóżko w zatęchłym domku kempingowym, przygniatając ją do ziemi kompletną ciszą. Tak bardzo pragnęła zatrzymać tę uciekającą noc. Jej serce przypominało spłoszonego ptaka, który bezskutecznie miota się w klatce… W dodatku nękały ją wciąż te same niepokojące pytania: Czy przejechał kilkaset kilometrów tylko z mojego powodu? Żeby spędzić ze mną te kilka godzin?

Zaczynało widnieć. I nagle, jak na pstryknięcie palcami, ciszę przerwał głośny chór ptasich gardeł.

Z łóżka obok dochodziło miarowe pochrapywanie Gabrysi. Spała jak zabita.

„Może go zasuszyć?” – myślała o wianku.

Nagle przypomniała sobie zabawę z dzieciństwa. Wzięła ze stołu woreczek foliowy, wianek i latarkę. Wyszła przed dom i rozejrzała się wokół. Chwyciła zostawioną przez małego chłopczyka dziecięcą łopatkę, pod ośrodkową świetlicą znalazła odłamek stłuczonej szyby. Potem skierowała się w kierunku jeziora i pod wierzbą o pniu przypominającym wzniesione do góry ramiona, z długimi zanurzonymi w wodzie witkami, wykopała łopatką niewielki dołek. Jego spód wyłożyła woreczkiem foliowym, na to położyła wianek, a wszystko przykryła kawałkiem szkła. Swój sekret zasypała ziemią i sama przed sobą złożyła obietnicę: za sto lat wrócę tu i odgarnę ziemię, by przez to szkiełko spojrzeć na swoje wspomnienia.JESIEŃ 2015

– Witam panią! – Męski głos wyrwał ją z kontemplacji. Odwróciła się. Rozpoznała wędkarza, z którym nieprzerwanie od dwudziestu czterech lat wymieniała w tym miejscu i o tej porze poranne uprzejmości.

Obok przechodzili właśnie dwaj grzybiarze, dzierżąc w dłoniach wiklinowe kosze. Na głowach mieli kaszkiety, na nogach kalosze. Przywitali się, zagadali. Kiedy już sobie poszli, schyliła się po kamyki. Wybierała same płaskie.

Mgła znad jeziora cofnęła się, odsłaniając zupełnie jego wody. Usiadła na pomoście, solidnym, drewnianym, pomalowanym na biało jak sopockie molo. Nawet te stylowe latarnie nawiązywały do niego. Nie było już spróchniałych desek, niebezpiecznych zwłaszcza dla biegających po pomoście małych dzieci – takich jak tamten chłopczyk, którego on wziął na ręce z okrzykiem: „Hola, hola, mały smyku! Chcesz wpaść do wody?”.

Rzuciła kamień. Z ukosa, pod odpowiednim kątem i lekko podkręcając. Tak, jak ją uczył. Kamień podskoczył kilka razy, po czym skończył na dnie jeziora. Idealna kaczka. Efekt wieloletnich prób. Szkoda, że on nie może tego zobaczyć… Chwyciła następny kamień i w tym momencie poczuła w kieszeni spodni wibrację komórki.

– Cześć, Nikodem! Jaka niespodzianka! Miałeś odezwać się w sobotę.

– O, sorry! Już się rozłączam. Zadzwonię planowo w sobotę.

– Stój, wariacie!

– Spokojnie, moja piękna. Cały czas stoję, nigdzie się nie wybieram… I wcale nie zamierzam się rozłączyć. Tęsknię za tobą, wiesz?

– Wiem. Też tęsknię.

– Bardzo?

– Bardzo!

– Serce moje, za dwa dni przyjeżdżam do Wrocławia.

– W sprawach służbowych?

– Nie. Prywatnych.

– Wpadniesz do mnie?

– Nie wpadnę, ale zagoszczę! Na całe trzy dni.

– To cudownie. Tak się cieszę!

Jej nieco podniesiony głos zwrócił uwagę znajomego wędkarza, stojącego nieopodal. Mężczyzna pomachał i posłał uśmiech. W odpowiedzi uniosła swój kciuk w górę.

– W takim razie wracam do hotelu. Spakuję się i jadę do domu – rzuciła do telefonu.

– Przecież planowałaś dopiero jutro. Emilio, nie skracaj pobytu!

– Poprzytulałam się już do drzewa, wystarczy. Nabrałam cudownej energii na cały rok.

– A jak tam kaczki?

– Nie mam sobie równych! Nikt nie puszcza kaczek tak, jak ja. Szkoda, że to nie olimpijska konkurencja, miałabym szansę na złoto.

– Miałaś dobrego trenera.

– Najlepszego… – Przymknęła na chwilę oczy, a w gardle poczuła znajomy uścisk. – Weźmiesz rodzinę? – Zmieniła temat.

– Gabrysia przez cały tydzień jest w Petersburgu, na wykładach. Przyjadę tylko z Marysią. Zabierze ze sobą sztalugę, bo chce uwiecznić jesienną pergolę, wiesz, tę przed Halą Ludową.

– Ciągle maluje?

– Bez przerwy coś ją zachwyca i potem musi przelać to na papier, płótno, ściany pokoju… Maluje, szkicuje… I tak godzinami!

– To cudownie! Dziewczyna z pasją. Dawno jej nie widziałam. Chyba… ze dwa lata. Wciąż córeczka tatusia?

– Dwa i pół. Nie widziałyście się dokładnie dwa i pół roku. Niewątpliwie jest i zawsze będzie moją księżniczką. Tatusiowie mają słabość do córeczek.

– Potwierdzam. Też byłam kiedyś córeczką cudownego tatusia.

– Potwierdzam. Był cudownym człowiekiem.

– Dziękuję ci.

– Za co?

– Za to, co powiedziałeś o moim tacie. I za to, że jesteś moim przyjacielem…

* * *

– Pani Emilio, co tak krótko w tym roku? – Recepcjonistka wydawała się zaskoczona jej nagłą decyzją o wymeldowaniu.

– Rodzina chce mi zrobić niespodziankę. Muszę się przygotować.

– Aa… Rozumiem. Zatem szczęśliwej podróży. I jak zwykle zapraszamy za rok!

W odpowiedzi posłała kobiecie szeroki uśmiech, a potem podniosła z marmurowej posadzki swoją niewielką skórzaną torbę i skierowała się prosto do wyjścia.

Stojąc już na parkingu przy srebrnym golfie, spojrzała jeszcze raz na jezioro. Na biały pomost i samotną wierzbę. Gdy zatrzasnęła drzwi samochodu i odpaliła silnik, w uszach wciąż słyszała ostatnie słowa recepcjonistki: „Zapraszamy za rok”.

Czy przyjedzie tu za rok? Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że coroczne pobyty w tym miejscu spowalniały proces gojenia ran w jej sercu. Może najwyższy czas pozwolić im się zasklepić? Ale z drugiej strony… Czy chce się wyleczyć?

Od dwudziestu czterech lat szła przez życie jak po kruchym lodzie. Dokładnie od dwudziestego ósmego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku, gdy ogłoszono zakończenie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. To wtedy boleśnie odczuła, jak bardzo życie zwykłego szarego człowieka weryfikowane jest przez pomysły rodzące się w głowach zupełnie obcych ludzi, w odległych zakątkach świata. Wspominając wydarzenia, które trwale naznaczyły życie jej i jej najbliższych, przyłapywała się na tym, że pamięć zaczyna płatać jej figle, bo im dalej sięgała w jej zakamarki, tym wyraźniejsze były obrazy…1980–1982

Czerwiec tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku był dla jej rocznika wyjątkowo uroczysty. Wkrótce miała zostać dumną absolwentką szkoły podstawowej – jednej z tysiąca tysiąclatek.

Z długimi do pasa jasnymi włosami, starannie zaplecionymi w warkocz, w białej bluzeczce i granatowej plisowanej spódniczce, stała na mównicy z orzełkiem bez korony na tle biało-czerwonych szarf i w imieniu absolwentów żegnała szkołę, grono pedagogiczne oraz młodszych kolegów.

Wyrażając wdzięczność za trud ich wychowania oraz kształtowania życiowych postaw, spoglądała znad drucianej ramki swych okrągłych, śmiesznych jak żart okularków w kierunku zebranych na uroczystości rodziców i nauczycieli. Jej głos był spokojny, rozważny, a słowa oszczędne, dzięki czemu wszyscy zebrani słuchali jej z uwagą. Ale ona swoją uwagę skupiała przede wszystkim na ładnej kobiecie i eleganckim mężczyźnie, zajmujących miejsca w trzecim rzędzie. Siedzieli blisko siebie, trzymając się za ręce. To im zawdzięczała najwięcej. Swoim rodzicom. Matka ze wzruszenia połykała łzy, a ojciec jak zwykle ze spuszczonym wzrokiem sprawiał wrażenie, jakby sprawdzał, czy wystarczająco dokładnie wyglancował swoje eleganckie wiedenki. Zawsze tak robił, gdy chciał ukryć targające nim emocje. Zarówno te złe, jak i te dobre. Emilia nigdy nie widziała go płaczącego. Ponoć zapłakał tylko raz, na pogrzebie babci Władzi – swojej matki.

Z chwilą otrzymania z rąk pani dyrektor ostatniego świadectwa szkołę podstawową imienia Karola Świerczewskiego zepchnęła w zakamarki swej pamięci, nie mając wówczas świadomości, że już wkrótce podobnie zostanie wymazany z galerii wielkich Polaków jej patron. Pokolenie Emilii na lekcjach historii poznawało Karola Świerczewskiego, pseudonim Walter, jako wielkiego bohatera Polski i Hiszpanii, osławionego generała, który kulom się nie kłaniał.

Odkąd pamiętała, rodzice przygotowywali ją do zawodu lekarza. Ciągle powtarzali, że to zapewni jej godną pracę, a ludzie będą ją szanować, tak jak ojca. Nigdy jednak nie rzucali argumentów o zarobkach. Sami żyli zresztą skromnie, wystarczało im dwupokojowe mieszkanie i mały samochód.

Wychowując córkę na przyszłego kardiologa, wyznaczyli również konsekwentną ścieżkę jej edukacji, zgodnie z którą wybór szkoły średniej był oczywisty. Miało to być najlepsze w mieście liceum. Tego chcieli jej rodzice. A czego chciała ona? Wówczas chyba tego samego. Podjęła więc decyzję: będzie lekarzem.

* * *

Koledzy w jej nowej klasie integrowali się ze sobą na różne sposoby. Najchętniej poza szkołą. Nie znaczy to wcale, że nie korzystali z imprez i spotkań, jakie organizowało ich elitarne liceum. Numerem jeden były jesienne wyjazdy na wykopki, którym nadawano rangę niemal święta narodowego. Kopał każdy. I wieś, i miasto. Właśnie tam, po raz pierwszy i ostatni, zaciągnęła się dymkiem. Bardzo szybko przekonała się, że to nie dla niej, gdyż nie dodało jej to ani uroku, ani pewności siebie. Nie wspominając o gracji. Z gracją paliła tylko jej sąsiadka z bloku, Jadzia Nowakowska. Zatem zamiast popalania papierosów w krzakach w towarzystwie znajomych, swój udział w wykopkach zaznaczała dość swobodną interpretacją piosenek ukochanego Edwarda Stachury, przygrywając sobie na gitarze. Jej muzyczne występy nad pieczonym ziemniakiem sprawiły, że wkrótce stała się w szkole dość popularna i lubiana. Ale bratnią duszę odnalazła tylko w jednej dziewczynie.

Gabrysia Franków o twarzy anioła, z wielkimi błękitnymi oczami i mocno skręconymi lokami, była typem cichej myszki. Nie należała do osób towarzyskich i poza Emilią z nikim nie utrzymywała kontaktu. Jej przyjaciółka nie rozumiała, dlaczego ktoś tak inteligentny i elokwentny woli zaszywać się w kącie i z reguły wybierać miejsce w ostatnim rzędzie. A jednak dobrze jej było ze świadomością, że spośród wszystkich dziewczyn w szkole to właśnie przed nią Gabrysia otworzyła swój zamknięty dla innych świat. Pod wpływem tej przyjaźni zaczęła rozczytywać się w Dostojewskim, Tołstoju, Błoku, Achmatowej.

Emilia lubiła swoją codzienność. Bez marudzenia wstawała o piątej trzydzieści, a potem szła na autobus, który zawoził ją aż pod samą szkołę. A po zajęciach znowu na autobus, do domu, nauka i książki.

Trzynastego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdzie­siątego pierwszego roku wydarzyło się jednak coś, co przecięło codzienną rutynę. I to nie tylko Emilii, ale wszystkich jej znajomych, jak i zupełnie obcych ludzi – niezależnie od ich wieku, zamieszkania albo wiary.

Stan wojenny.

Z pierwszych tygodni zapamiętała śnieg oraz zamknięte kina, kawiarnie, muzea i teatry. Brak połączeń telefonicznych, gazet, wszechogarniający strach i niepewność, godzina milicyjna, tysiące ludzi wywożonych w nieznane, życie w poczuciu paranoi. Wojsko i czołgi na ulicach.

Pod blokiem Emilii młodzi żołnierze grzali się przy koksowniku. Matka od czasu do czasu dokarmiała ich gorącym rosołem, mówiąc o nich, że to tylko zziębnięci chłopcy – niewinne ofiary rozkazów swoich przełożonych. Niektórzy sąsiedzi z bloku głośno wyrażali swoje oburzenie, bo dla nich ci wygłodniali żołnierze ochoczo siorbiący rosół matki, byli wyłącznie bezdusznymi strażnikami dogorywającego reżimu.

Tymczasem wiosna, nieświadoma tego, co działo się w kraju, postanowiła i tak nadejść. Wraz z roztopami ludzie zaczęli stopniowo oswajać się z codziennością. Wkrótce zniesiono najostrzejsze rygory, a część internowanych zwolniono do domów. Ale nadal brakowało niemal wszystkiego. Prawie wszystkie towary były reglamentowane, na kartki. Na półkach sklepowych królem obecności był ocet. Tylko czasami, po odstaniu swojego w wielogodzinnej kolejce, cierpliwość szarego obywatela była wynagradzana proszkiem do zębów, masłem roślinnym, kawą zbożową, szarym mydłem, złotym środkiem do prania, jak i do obmywania kobiecych ran po porodzie.

Stan wojenny przede wszystkim tłamsił ludzi spod znaku SOLIDARNOŚCI. Ale nie tylko ich.

Ojciec Emilii zawsze twierdził, że jego poglądy są tam, gdzie jego serce – po lewej stronie. Jednak w tych dniach coś zaczęło w tym sercu pękać… Obie z mamą z niepokojem dostrzegały, jak dzień po dniu wracał ze szpitala do domu coraz bardziej przybity. Nie mógł pogodzić się z faktem, że niektórzy znajomi lekarze, pielęgniarki, ratownicy cierpieli represje. Byli internowani, zwalniano ich z pracy, pozbawiano środków do życia, szykanowano, nękano rewizjami.

Nieludzkie pozbywanie się niewygodnych pracowników miało miejsce nie tylko w szpitalu ojca, o czym Emilia miała się przekonać wkrótce, na swoim szkolnym podwórku.

Zawsze lubiła czytać, ale w tamtym czasie książki stały się dla niej czymś więcej: były niczym środek przeciwbólowy na bolesną rzeczywistość. Często dyskutowała o tym z profesor Burską, polonistką. Po lekcji zwykle miała ochotę pobiec do domu, by jeszcze raz w zaciszu czterech ścian pokoju przemyśleć wszystko, co działo się na polskim, albo spotkać się ze znajomymi, by przedyskutować podrzucony niby przypadkiem przez nauczycielkę jakiś intrygujący temat i rozebrać go na czynniki pierwsze.

Tego entuzjazmu nie podzielała Gabrysia. Szanowała Burską, ale lekcji polskiego nie lubiła. Miała wielkie zastrzeżenia co do obowiązującego kanonu lektur. Twierdziła, że jest skostniały i w geście buntu nie czytała zalecanej literatury, co oczywiście odbiło się na jej ocenach.

Któregoś dnia Burska, wpisując jej z ciężkim sercem kolejną dwóję, zapytała:

– Gabrielo, dlaczego nie lubisz czytać?

Dziewczyna milczała.

Nauczycielka patrzyła na nią wyczekująco, ale uczennica nie podniosła nawet głowy.

– Pani profesor, Gabrysia uwielbia czytać – wtrąciła Emilia, zapierając się rękoma o stojące przed nią krzesło. Nie pierwszy raz wyręczała w odpowiedzi swoją nieśmiałą koleżankę, której głos niewiele osób miało okazję poznać.

– Tak? A czy Gabrysia podziela opinię swojej porte-parole?

– Podzielam. Czytam to, co jest tego warte, co jest prawdziwe – odezwała się niespodziewanie Gabrysia, wywołując tym ogromne poruszenie w klasie.

– Hm… A co jest prawdziwe według ciebie? – Burska skrzyżowała ręce i z uwagą czekała na odpowiedź.

– Dostojewski i Tołstoj.

– O! Sięgasz ambitnie, po samych gigantów. Na czym więc, twoim zdaniem, polega wartość ich utworów?

No to teraz się zacznie, pomyślała Emilia i spokojnie zajęła swoje miejsce, bo od dobrych kilku minut stała w ławce, zastanawiając się, czy wypada jej usiąść.

– To jakby podróż w głąb mojego własnego umysłu. – Gabrysia starannie dobierała słowa. – Takie literackie rozwinięcie koncepcji psychoanalizy. Autorzy polemizują z wartościami chrześcijańskimi, poza tym świetnie prowadzą dialogi. Gdy czytam ich książki, to czuję się tak, jakbym była… yyy… – przewróciła oczami – w samym środku toczącej się akcji. Zapominam o całym Bożym świecie. Po prostu to czuję. Wartością jest też to, że czytam w oryginale, po rosyjsku.

Burska z uznaniem pokiwała głową i wyraziła żal, że dopiero teraz odkryła pasję swojej nieco zamkniętej i tajemniczej uczennicy. A potem… Potem Emilia i cała reszta klasy stali się świadkami gorącej dyskusji, jaka rozgorzała między uczniem a mistrzem. Pozbawionej pouczeń, zbędnych frazesów i megalomanii.

Nie można było nie zauważyć, że Gabrysia faktycznie z wypiekami na twarzy pochłania książki pisane cyrylicą… I tylko cyrylicą. Matematyka, fizyka, biologia i cała reszta nie liczyły się dla niej, oznaczały stratę czasu. Nie znajdowały się nawet w najodleglejszych obszarach jej zainteresowań. Dlatego nie była w stanie podołać wyzwaniom, jakie rzucało ich elitarne liceum, i wkrótce dla wszystkich stało się jasne, że prędzej czy później Gabrysia będzie musiała zmienić szkołę.

Gdy żegnała się z Emilią na dworcu kolejowym, nie kryła smutku i rozczarowania.

– Emi, dlaczego wszyscy mówią mi, co mam robić? Co mówić, co czytać, co oglądać. A może to ja mam rację? Może to inni się mylą? Dlaczego świat nie pozwala mi być sobą? Przecież nikomu nie robię krzywdy! – Odwróciła głowę, by ukryć nagły błysk napływających łez.

Emilia nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie chciała rzucać banalnych słów, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że często nie znajdując zrozumienia dla swej wyjątkowości, młody człowiek świadomie gasi dar, którym wyróżniła go natura, i jedynym jego pragnieniem jest wtopić się w szare tło przeciętności. I czuła, że jedyne, co mogła w tej chwili zrobić dla swojej przyjaciółki, to wysłuchać jej.

Tylko że… w oddali zagwizdał pociąg, a potem wagony wtoczyły się na peron i nie zostało już wiele do powiedzenia.

Jej przyjaźń z Gabrysią rozwijała się nadal, co prawda na odległość, przez telefon, w listach, ale to wtedy właśnie Emilia przekonała się, że z bratnią duszą nie trzeba codziennie wymieniać spojrzeń. Z bratnią duszą wymienia się myśli i marzenia.

Wkrótce ze szkoły odeszła także profesor Burska. Dyrekcja poinformowała, że powodem jest wcześniejsza emerytura, ale wszyscy dobrze wiedzieli, że chodziło o coś innego. Rozbudzanie przez nauczycielkę w młodzieży świadomości czasów, w jakich przyszło jej dorastać, rozpalanie w młodych umysłach ognia mającego strawić marazm i poddaństwo, stało się dla wielu niewygodne.

W ostatniej odsłonie swojej imponującej kariery pedagogicznej, gdy żegnała już swoich ukochanych uczniów na ostatniej lekcji, zwróciła się do młodzieży z płomiennym apelem:

– Moi drodzy, czytajcie. Chłońcie wszystko, co się wokół was dzieje, i wyciągajcie wnioski. Myślcie. Będą wam wmawiać, że jesteście pokoleniem straconym. Ale to nieprawda. To właśnie wy jesteście naszą przyszłością. To wy będziecie za kilka lat odpowiedzialni za nasz kraj. I to wy będziecie przekazywać swoim dzieciom, a potem wnukom, prawdę o tych dniach, w jakich przyszło rozkwitać waszej młodości.

Ukochana polonistka przeszła do historii szkoły, a w pamięci Emilii zapisała się jako autorytet, do którego często miała się odwoływać w dorosłym życiu.JESIEŃ 2015

Swoim srebrnym golfem wjechała na dwupasmówkę. Lubiła podróżować sama. Uśmiechać się do dobrych wspomnień z młodzieńczych lat. O szkolnej przyjaźni z Gabrysią, o profesor Burskiej… Nucić z radiem ulubione piosenki.

Nawet nie zauważyła, jak świat pogrążył się w ciemności i znalazła się w samym środku wielkiej burzy. Piorun uderzył tak głośno, że aż podskoczyła. Rozbryzgujące się na przedniej szybie krople sprawiały, że pomimo blasku samochodowych reflektorów niewiele widziała. Pochyliła się więc do przodu i z zaciśniętymi na kierownicy dłońmi, marszcząc czoło, wytężała wzrok.

Podczas takiej pogody jak ta jej myśli zawsze krążyły wokół matki. Wyobrażała sobie, jak z modlitwą Zdrowaś, Maryjo na ustach stawia na okiennym parapecie zapaloną gromnicę, która niczym egida Zeusa miała chronić ich dobytek przed wyładowaniami atmosferycznymi. A ona, mała przerażona dziewczynka, wpatruje się w płomień tańczący niespokojnie z powodu wiatru wiejącego przez szpary nieszczelnego okna.

Burza ustała równie szybko, jak nadeszła, i samochody znów spokojnie sunęły po mokrym asfalcie.

Patrząc na kałuże rozjeżdżane kołami pojazdów, swoje myśli znów ubierała we wspomnienia…

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: