Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sanktuarium 2. Rozłąka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sanktuarium 2. Rozłąka - ebook

Kontynuacja powieści „Sanktuarium”.

 

Decyzją Sędziego Sanktuarium Lela powróciła do Rhode Island, gdzie postrach sieje Zwierzolud, mordująca ludzi przerażająca istota poruszająca się na czworaka. Lela nie ma wątpliwości – istot tych z pewnością jest tu więcej i są to okrutne  Mazikiny. Lela nie jest jednak  tylko zwykłą uczennicą, przede wszystkim jest teraz dowódcą jednostki terenowej Straży. Wraz z nią pojawili się też Malachi, Rafael, Jim i Henry. W ciągu dnia dziewczyna stara się zachowywać tak, by nie zwracać na siebie uwagi opiekunki Diany, pani kurator czy nauczycieli, po zmroku zaś wraz z członkami swego oddziału poszukuje gniazda niebezpiecznych  Mazikinów. Wkrótce przekonuje się, że celem nieprzyjaciół są przede wszystkim ludzie jej bliscy, a to potęguje tylko niebezpieczeństwo. No i problemem są też coraz trudniejsze relacje z ukochanym Malachim…

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-7686-583-6
Rozmiar pliku: 849 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIERWSZY

Siedziałam na krześle pod ścianą, a mój argus krążył przy wejściu, tupiąc ciężko. Serce łomotało mi w piersi, dotrzymując rytmu tłukącej mi się w głowie instynktownej, animalistycznej myśli: Uciekaj, uciekaj, uciekaj.

Zagłuszany przez popęd racjonalny umysł przedarł się jakoś ze swoim podszeptem: To nie jest przecież sytuacja zagrażająca życiu. Wyjdę z tego. Miejmy nadzieję.

Pochyliłam się do przodu, opierając mocno stopy na posadzce, i zaczęłam obliczać, w ile sekund zdołałabym dotrzeć do drzwi.

Po zawziętym spojrzeniu strażniczki poznałam, że rozważa to samo. Stanęła w drzwiach ze skrzyżowanymi rękami na piersiach.

– Nawet o tym nie myśl, słonko. Jestem za ciebie odpowiedzialna. To poważna sprawa.

Odchyliłam się na krześle i lekko stuknęłam głową o ścianę.

– Nie, to ty zrobiłaś z tego wielkie halo.

Diana mruknęła swoje tak wiele znaczące, potępiające „hm”.

– Właśnie przeszłaś przez coś strasznego, a teraz…

Od konieczności wysłuchania wykładu ocaliło mnie pukanie do drzwi, jednak na myśl o tym, kto za nimi stoi, serce zabiło mi szybciej. Wstałam na miękkich nogach, a Diana nacisnęła klamkę i otworzyła.

Do tej pory widywałam go zwykle w mundurze i pancerzu, więc w cywilnym ubraniu wciąż stanowił dla mnie nowość. Tydzień temu śmiertelnie niebezpieczny Strażnik pojawił się w mojej szkole jako przeciętny uczeń. Cóż, „przeciętny” to może nieodpowiednie słowo. Nie mógłby wyglądać przeciętnie nawet wtedy, gdyby chciał. A chciał. Dzisiaj ubrany był w niebieskie dżinsy i szarą bluzę z kapturem. Miał wyraziste rysy twarzy, oliwkową cerę, kruczoczarne włosy i oczy tak ciemne, że tęczówki wydawały się wręcz hebanowe. Zrobił poważną minę, ale dobrze już znałam to spojrzenie.

Usiłował wyglądać na łagodnego, ale kiepsko mu to wychodziło. Nadal sprawiał wrażenie faceta, który może zabić i nawet się przy tym nie zmęczyć.

Może dlatego, że naprawdę był do tego zdolny.

– Dobry wieczór, pani Jeffries. – Mówił perfekcyjną angielszczyzną, ale każdą spółgłoskę wymawiał twardziej, a samogłoskę niżej, przez co ta wyrazista artykulacja pasowała do jego fizjonomii. Wyciągnął rękę na powitanie. – Jestem Malachi Sokol. Miło mi panią poznać.

Sprawdziłam reakcję Diany. Jej brwi podskoczyły pod niebo. Przez całe życie pracowała jako wychowawca w więzieniu o średnio zaostrzonym rygorze, miała więc świetne wyczucie niebezpieczeństwa, a widok Malachiego bez wątpienia włączył jej dzwonek alarmowy. Uścisnęła jego rękę i odsunęła się, by go wpuścić do środka.

– Mnie również jest miło. Lela wspominała, że przyjechałeś do Stanów niedawno?

– Tak, czasowa wymiana uczniów. Trafiła mi się szansa na zapoznanie się z kulturą amerykańską, zanim zdam maturę – odpowiedział, ale nie patrzył już na Dianę.

Patrzył na mnie.

Na jego ustach powoli pokazał się zabójczo pociągający uśmieszek, potem wyciągnął zza pleców owinięty w celofan bukiet kwiatów, kilka żółtych, białych i zielonkawych jeszcze pąków.

– To dla ciebie.

Zajęło mi to kilka sekund, ale udało mi się wreszcie nakłonić ręce do współpracy i wzięłam od niego kwiaty.

– Dziękuję – zdołałam jeszcze wydusić.

Malachi zmarszczył czoło, najwyraźniej zaniepokojony moją reakcją, ale szybko zwrócił się znów do Diany.

– Chciałbym przedstawić pana Rafaela, mojego opiekuna na czas wymiany.

Do przedpokoju wszedł Rafael. Ukłonił się i podał rękę Dianie.

– Dobry wieczór, jestem John Rafael. Bardzo dziękujemy za zaproszenie na kolację. Ucieszyłem się, że Malachi tak szybko nawiązał znajomość.

Kiedy się uśmiechnął, jego twarz z przeciętnej, trudnej do zapamiętania przemieniła się w… cóż, po prostu anielską. Zawsze, gdy to robił, żałowałam, że nie mam przy sobie aparatu.

Napięcie widoczne w postawie Diany ustąpiło, kiedy tylko przywitała się z Rafaelem. Uśmiechnęła się ciepło.

– Ja również się cieszę. Z powodu Leli – powiedziała, a ja omal nie wybuchnęłam śmiechem, bo całe popołudnie kłóciłyśmy się o to, czy mogę wyjść wieczorem z Malachim. Po raz pierwszy, odkąd z nią zamieszkałam, powiedziałam, że mam spotkanie z chłopakiem, a sądząc po tym, że usłyszawszy to, chwyciła się za serce, musiałam ją naprawdę zaskoczyć. Szczególnie że po samobójstwie Nadii obie przechodziłyśmy nerwowy okres. Diana najwyraźniej nie potrafiła zrozumieć, jak to się stało, że tak nagle otrząsnęłam się z żałoby.

Nie wiedziała, że podążyłam za przyjaciółką poza śmierć, że ją widziałam i że nie tylko miałam nadzieję, że Nadia jest w lepszym miejscu, ja po prostu wiedziałam to na pewno. Dopilnowałam, żeby tak się stało.

Oddałam za to własną wolność.

Zostawiłam Dianę i Rafaela dzielących się blaskami i cieniami wychowywania nastolatków i poszłam do kuchni po wazon. Wyjęłam go z szafki, a kiedy się odwróciłam, Malachi stał przy mnie.

– Nie podobają ci się? – zapytał.

Potrząsnęłam głową.

– Są wspaniałe. Po prostu… pierwszy raz dostałam kwiaty. – Pogładziłam płatki. Był to jeden z tych tanich marketowych bukiecików. Tegan, która po śmierci Nadii zajęła miejsce na tronie miss popularności w liceum w Warwick, prychnęłaby zapewne pogardliwie na widok przywiędłych, wystrzępionych pąków, ale dla mnie…

Malachi musnął palcami moje ramię.

– A ja pierwszy raz je wręczyłem. – Roześmiał się cicho. – Długi czas nie widziałem kwiatów w ogóle.

Kilka ostatnich dziesięcioleci spędził w otoczonym murami mieście z betonu, stali i śluzu, gdzie jedynymi rzeczami, które rosły, były pragnienia nieżyjących, zrozpaczonych ludzi, którzy tam utknęli. No, właściwie to nie do końca. Bo przecież pomiędzy nami coś się narodziło i urosło.

Położyłam rękę na jego dłoni. Jeszcze nie przywykłam do swobodnego dotykania go. Jego skóra była taka ciepła. Prawdziwa. Była tutaj.

– To niesamowite.

Rozpromienił się i przyciągnął mnie do siebie, ale w tej właśnie chwili do kuchni weszła Diana. Malachi odsunął się ode mnie i odchrząknął spłoszony.

– Mam nadzieję, że lubisz makaron – Diana zwróciła się do niego. Pozornie lekkiemu tonowi jej głosu towarzyszyło jednak znaczące spojrzenie. Ostrzegła go.

– Przypuszczam, że smakowałoby mi wszystko, cokolwiek pani ugotuje – odparł.

Nie wątpiłam w szczerość tego stwierdzenia. Tak naprawdę ostatni raz Malachi zjadł coś porządnego na początku lat czterdziestych, przed śmiercią.

Nakrywaliśmy do stołu, a Rafael tymczasem wlewał lemoniadę do szklanek. Kolacja była pomysłem Diany, która uparła się, że musi poznać Malachiego i jego „ludzi”, zanim mnie z nim wypuści z domu. Podczas przygotowań ciągle marszczyła brwi, jakby zastanawiała się, czy Malachi przyszedł uzbrojony. Ja również o tym myślałam. Wielokrotnie widziałam Malachiego z gracją i zabójczą precyzją wykańczającego Mazikiny, ale po raz pierwszy mogłam obserwować go przy tak przyziemnej czynności jak rozkładanie sztućców. Sądząc z tego, jak skupiał się na własnych rękach i jak przykładał się do umieszczenia każdego przedmiotu na stole, pewnie też bez reszty zajmowało mu to myśli. Umierałam z niecierpliwości, chciałam wreszcie zapytać go o to, co dzieje się w jego głowie, żeby lepiej go poznać. Liczyłam, że teraz, skoro oboje wyrwaliśmy się z piekła i byliśmy na ziemi, będziemy mieć wiele okazji, żeby porozmawiać.

Jednak zeszły tydzień nie był dla nas łaskawy. Spędziliśmy razem niewiele czasu, a i ten przeznaczaliśmy głównie na naukę Malachiego poruszania się we współczesnym świecie, czyli na przykład posługiwanie się mikrofalówką czy komórką. Do tego popołudniami, po szkole, grzecznie chodziłam z Dianą do różnych lekarzy, którzy mieli ocenić, czy nie potrzebuję hospitalizacji na oddziale psychiatrycznym. Kiedy wreszcie Diana upewniła się, że wszystko ze mną jest w porządku, natychmiast zapytałam, czy mogę wyjść z Malachim. Nie mogliśmy pozwolić sobie na dalsze zwlekanie.

– Skąd dokładnie jesteś? – zagaiła go Diana, kiedy zasiedliśmy przy stole.

– Z Bratysławy. Ze Słowacji.

– Czym zajmują się twoi rodzice?

Aż ścisnęło mi się gardło na widok lekkiego, smutnego uśmiechu, którym obdarował Dianę.

– Tata ma sklep z butami, a mama zajmuje się domem. Świetnie gotuje. – Spuścił na moment głowę. – Brakuje mi jej kuchni.

Podejrzliwa mina Diany natychmiast złagodniała.

– Tęsknisz za domem, biedaku.

Malachi z trudem przełknął ślinę i głęboko odetchnął.

– Cały czas. Ale cieszę się, że tu jestem. I cieszę się, że poznałem Lelę.

– To miło, że pozwoliła pani Leli zabrać samochód – powiedział Rafael, podając Dianie pieczywo czosnkowe. Chciał odwrócić jej uwagę od Malachiego, a tym samym dać mu chwilę na pozbieranie myśli. Malachi nadal przeżywał śmierć rodziców, którzy zginęli z rąk nazistów.

– Uważam, że dziewczyna powinna prowadzić. Daje jej to niezależność. – Wcześniej Diana oświadczyła, że powinnam móc w każdej chwili wrócić do domu, gdyby Malachi za bardzo się „kleił”.

Rafael, dzięki swemu urokowi, tak pokierował konwersacją, że po chwili Diana zaczęła mówić o sobie, o swojej rodzinie i o tym, jak bardzo jest dumna z tego, że dostałam się na uczelnię. Podczas gdy on zajmował Dianę, ja obserwowałam jedzącego Malachiego. Każdy kęs przeżuwał niemal z czcią. Przynajmniej dziesięć razy powtórzył Dianie, jak wspaniale gotuje. Pewnie pomyślała, że to takie podlizywanie się, ale ja wiedziałam, że naprawdę wszystko mu smakuje. Jedzenie w Mrocznym Mieście było ohydne.

– Musimy się pospieszyć, żeby zdążyć na seans – powiedziałam. Nie mogłam się już doczekać, kiedy zostaniemy z Malachim sam na sam.

– Do którego kina się wybieracie? – zapytała Diana. – Chyba nie do Galerii Providence?

Oho, zaczyna się.

– Nie, ale to naprawdę nie…

Złapała widelec niczym broń i łypnęła na mnie groźnie.

– Widziałam nagranie z tymi szaleńcami. Nakręcili ich ledwie kilkanaście kilometrów stamtąd. Nie możesz się kręcić po tamtej okolicy, dopóki ich nie złapią.

Nie tylko Diana reagowała tak histerycznie. Mieszkałyśmy co prawda w Warwick, ale Rhode Island to niewielki stan, więc informacje o pojawieniu się szaleńców postawiły na nogi całą ludność.

Rafael otarł usta serwetką.

– Widziałem to w wiadomościach. Nagranie jest tak słabej jakości, że to mógł być równie dobrze wściekły pies.

Diana popatrzyła na niego, jakby ją zdradził.

– Pies w dżinsach i trampkach? – Energiczniej niż trzeba przeżuła porcję makaronu. – Nie twierdzę, że to wilkołak albo coś takiego, nie zwariowałam jeszcze. Ale facet biegający na czworaka? Pewnie jakiś ćpun. A ja wam mówię, te świry są nieprzewidywalne. Tak czy owak, macie się trzymać z dala od tamtych rejonów.

– Kino jest tutaj, w Warwick – uspokoił ją Malachi, zarabiając sobie na aprobujące skinienie. Przerabialiśmy tę kwestię i Malachi odetchnął z ulgą, że podołał.

– Na co idziecie? – drążyła już spokojniej.

– Na „Nocnych łowców” – wyrecytował. – Ma dobre recenzje.

– Słyszałam, że to jatka – mruknęła i zaczęła sprzątać ze stołu.

Pomagając jej, z trudem powstrzymywałam się od histerycznego chichotu.

– Dzięki za kolację. I za to, że byłaś spoko.

Wzruszyła ramionami i fuknęła:

– Zapracowałaś sobie na moje zaufanie, słonko. Nie popsuj tego, dobrze?

– Jasne. Nie musisz na mnie czekać.

– Niezła próba. Jutro szkoła. Ciesz się, że w ogóle cię puszczam. Wróć przed dziesiątą. – Diana wychyliła się z kuchni i obrzuciła Malachiego podejrzliwym spojrzeniem. – A ty lepiej jej pilnuj, młodzieńcze.

Malachi podszedł i ujął mnie za rękę.

– Przysięgam oddać własne życie w jej obronie.

Diana roześmiała się. Gdyby tylko wiedziała, że już nieraz to robił.

Wypuściła nas już bez większego zamieszania, choć nie powstrzymała się przed pożegnalnym uściśnięciem Rafaela. Ten jednak nie miał nic przeciwko. Cokolwiek Diana sądziła o Malachim, Rafaela polubiła od pierwszego wejrzenia, a to dobrze wróżyło.

– Misja wykonana – stwierdził Rafael, kiedy oddaliliśmy się od domu. – Bawcie się dobrze. Ja muszę być gdzie indziej, ale dajcie znać, gdybyście potrzebowali pomocy.

– Wszystko będzie dobrze – zapewnił go Malachi i uścisnął mi lekko dłoń. – Ale dziękujemy.

– A ja mam prośbę – odezwałam się. – Potrzebuję pomocy, chodzi o Dianę. Dobrze, że w ogóle mnie dziś wypuściła, ale kazała wrócić tak wcześnie…

– Kiedy pani Jeffries nie będzie miała nocnej zmiany, a te powinny w zasadzie pasować do grafiku twoich patroli, zadbam, żeby mocno spała.

Przygryzłam wargę. Głupio mi było robić to Dianie, ale nie miałam wyboru.

– Dzięki.

Rafael odjechał swoim nierzucającym się w oczy szarym samochodem, a my wsiedliśmy do mojej zdezelowanej toyoty. Przez chwilę siedziałam bez słowa, a serce waliło mi tak mocno. Trudno mi było uwierzyć, że naprawdę siedzę w samochodzie z Malachim. Mimo niesamowitych okoliczności przytłoczyła mnie zwyczajność tej chwili. Zerknęłam na niego, żeby sprawdzić jego reakcję. Gapił się na mnie otwarcie.

– No co?

Uśmiechnął się leciutko.

– Nic. Mam ochotę cię pocałować.

Te proste słowa podniosły temperaturę w samochodzie o tysiąc stopni.

– Taaak? – zapytałam bez tchu.

Pochylił się powoli.

– Mogę?

– Nie powinniśmy… Powinniśmy jechać… Diana może…

Wystarczyło, że poczułam na twarzy muśnięcie jego palców i cały mój opór zniknął.

– Ale tylko raz – wyszemrałam.

Na więcej słów zabrakło czasu, bo nasze wargi już się zetknęły, a ja poczułam się tak, jakbym stanęła w płomieniach i jednocześnie ziemia osunęła mi się spod nóg. Delikatnie gładziłam jego szyję, wodząc palcami po gładkiej, srebrzystobiałej bliźnie, pamiątce ze spotkania z Jurim, wyjątkowo groźnym Mazikinem i jedynym człowiekiem – nie, istotą – której odebrałam życie. Nasz pocałunek pogłębił się, języki splotły w pieszczocie, a moje myśli rozpadły się, pozostawiając w umyśle jedynie jego smak, nierówny rytm naszych oddechów i spalające pożądanie. Malachi wplótł palce w moje niesforne loki, a ja położyłam dłoń na jego piersi, żeby poczuć bicie serca. Kiedy jednak zsunęłam ją niżej, na brzuch, zamiast spodziewanych twardych mięśni natrafiłam na coś zupełnie innego. Na widok mojego zaskoczenia Malachi zatrząsł się od śmiechu i odsunął.

– Musiałem je gdzieś schować.

Zerknęłam w stronę domu, obawiając się, że Diana podgląda nas zza zasłony, ale nie dostrzegłam żadnego ruchu. Poza tym słońce już zaszło, uznałam więc, że nas nie widać. Podciągnęłam jego bluzę, odsłaniając przytroczony pas z nożami do rzucania.

– Wiedziałam, że przyjdziesz gotowy – skomentowałam.

– Dla ciebie też mam. – Wziął zawiniątko z tylnego siedzenia. – Michael podrzucił nam to po południu, a Rafael zaraz schował tu.

Zajrzałam do środka. Noże, dwie pałki i… Dobry Boże!

– Dał nam granaty?!

– Ty zdecydujesz, czy je wykorzystamy, czy nie. W końcu jesteś dowódcą. – Usiadł prosto na swoim fotelu i obserwował przez chwilę, jak oddycham nierówno. – Poradzisz sobie, Lela. Jestem tu, żeby ci pomóc.

Jeszcze przez moment trzymałam się kurczowo kierownicy, po czym energicznie wetknęłam kluczyki do stacyjki.

– Mój pierwszy patrol w służbie Straży – powiedziałam cicho, żałując, że nie brzmi to bardziej autentycznie, a mniej wariacko. Żałując, że słowa te nie dodały mi odwagi, zamiast mnie zmrozić, i że nie obudziły we mnie dumy, a jedynie irytację na Sędzię Sanktuarium, która chłodną kalkulacją wmanipulowała mnie w rolę dowódcy „jednostki terenowej” na ziemi. Co gorsza, na dodatek zdegradowała Malachiego i wysłała go tutaj, zamiast dać mu to, na co zapracował dziesiątkami lat wiernej służby – pełną spokoju wieczność na Wsi. Oczywiście nie byłam zła, że miałam go przy sobie, po prostu czułam się winna. Przecież to, co zrobił, zrobił dla mnie.

Malachi umieścił pakunek pod nogami, a potem wyprostował się i uśmiechnął. Jakby nawet w najmniejszym stopniu nie żałował okoliczności. Jakbyśmy naprawdę wybierali się do kina.

– No to ruszajmy na polowanie.DRUGI

Opuściwszy miasto, skierowałam się na autostradę. Malachi poruszył się niespokojnie, kiedy przyspieszyłam na West Shore Road.

– W porządku? – zapytałam.

– Tak, tylko… szybko.

Spojrzałam na niego uważnie.

– Nadal nie przywykłeś do jazdy samochodem?

– Uhm. Kilka razy przejechałem się w Bratyslawie, ale to były inne samochody. – Uważnie obserwował drogę, pobocza, mijane sklepy, stacje benzynowe i biurowce. – Nic nie było takie jak tu.

– Wybacz. – Kiedy zatrzymałam się na czerwonym świetle, dotknęłam jego ręki. – Ciągle zapominam, że dla ciebie to wszystko jest nowe i obce. Ale świetnie sobie radzisz.

Nagrodził mnie seksownym uśmiechem.

– Tylko dzięki tobie i twoim naukom. Dokąd jedziemy?

Zacisnęłam ręce na kierownicy.

– Do Providence. Kamera, która uchwyciła Mazikiny, jest na terenie kampusu uniwersyteckiego, a dwóch świadków, którzy ich widzieli, to studenci. – Gdyby coś stało się któremuś ze studentów uczelni Browna, informacja znalazłaby się w ogólnokrajowych mediach, a policja zareagowałaby wzmożonymi działaniami. Tyle że to utrudniłoby nam zadanie.

– To gęsto zaludniony teren?

– Bardziej zurbanizowany niż Warwick, ale nie tak ciasno zabudowany jak miasto mroku. Ale sam na pewno zauważyłeś, że miasta na ziemi są inne. Ludzie dostrzegają, co się wokół nich dzieje, i dostrzegają innych ludzi. Nie błąkają się po ulicach pochłonięci własnymi sprawami. – Mój wzrok padł na chodnik, po którym szło kilkoro ludzi z twarzami oświetlonymi ekranami komórek. – No dobra, czasami, ale nie ciągle.

Światło zmieniło się i znów przyspieszyłam, tym razem spokojniej, jednocześnie odbijając na zjazd na północ.

– To dziwne – zaczął Malachi, obserwując mijany krajobraz – że Mazikiny przedostały się dokładnie tu, gdzie mieszkałaś wcześniej.

– Co ty powiesz? Kto by pomyślał, że portal z piekła otworzy się na Rhode Island. – Zawahałam się, ale w końcu postanowiłam podzielić się z nim tym, co od początku chodziło mi po głowie. – Sądzę, że Sędzia dobrze wiedziała, gdzie wylądują, kiedy przebiją się przez mur niedaleko Sanktuarium. Może nawet… – Urwałam, bo nagle poczułam się jak głupiec cierpiący na manię prześladowczą.

– Celowo zwabiła cię do miasta mroku i wmanewrowała w służbę? – Nie powiedział jednak tego tak, jakby to było absolutnie nie do pomyślenia.

– Właśnie. Jeśli tak było, to Sędzia ma osobliwe przekonania co do cech dobrego Strażnika.

– Nie doceniasz się, Lela. – Malachi zachichotał.

– Miejmy nadzieję – mruknęłam.

Przed nami pojawiły się światła Providence. Zjechałam z autostrady i wjechałam w ulicę Wickenden. Minęłam salon, w którym zrobiłam sobie tatuaż z twarzą Nadii, potem skręciłam w lewo, na drogę prowadzącą w głąb wschodnich dzielnic miasta. Malachi przeczesywał wzrokiem plamy cienia na chodnikach. Zatrzymałam się trochę z boku, pod rozłożystym drzewem, które osłaniało nas przed światłem ulicznych latarni. Malachi natychmiast wziął pakunek na kolana.

– Musimy o tym porozmawiać – rzekłam, a kiedy popatrzył na mnie zdziwiony, wyjaśniłam: – Nie możemy sobie tu biegać po ulicach z granatami w kieszeniach. Poza tym… Wcale mi się nie uśmiecha noszenie ich przy sobie.

Malachi skinął głową ze zrozumieniem.

– Bo to dla ciebie nowość. Ale przywykniesz, jak trochę z nimi poćwiczysz.

– Tak, ale…

Wyjął z pakunku znajomo wyglądający pas. Stanowił on część pancerza, zestawu z czarnej skóry, jaki zrobił dla mnie Michael, kiedy rezydowałam w mieście za Bramą Samobójców.

– Załóż pas i weź jeden nóż. – Podał mi sztylet o lekko wygiętym ostrzu. – Tym się nie rzuca. Jest zakrzywiony, więc wygodniejszy do cięcia niż prosty, ale krzywizna nie jest na tyle duża, żeby utrudniała pchnięcia. Sam kazałem Michaelowi zrobić go dla ciebie.

– Uhm, dzięki. – Wzięłam pas, ale na nóż nadal patrzyłam z rezerwą. Bałam się, że prędzej sama się nim dziabnę, niż zrobię komuś krzywdę. – Ale może nie natkniemy się…

– Nie ma powodu, by zaniedbywać środki ostrożności. – Włożył nóż do futerału, który następnie przypiął do pasa. Ujął mnie delikatnie pod brodę i podniósł twarz. – Jeśli Mazikiny cię złapią, będziesz dla nich nie lada kąskiem. Już wcześniej Sil i Juri zorientowali się, ile dla mnie znaczysz, a teraz przecież jesteś w dodatku kapitanem. Nawet nie chcę myśleć, jak świętowaliby, gdyby dostali cię w swoje łapska. Proszę, weź.

Nie przychodził mi do głowy żaden argument, zapięłam więc pas, zarzuciłam kurtkę i wysiadłam z samochodu.

– To co… – Kiedy już ten moment nadszedł, nie miałam pojęcia, co robić podczas patrolu.

Malachi założył plecak. Jego baczny wzrok wędrował już w dół i w górę ulicy, a postawa zdradzała czujność i gotowość.

– Ok, Lela, w Mrocznym Mieście wiele razy łaziliśmy po ulicach w poszukiwaniu jakichś podejrzanych ruchów. Czasami chodziliśmy tak wiele dni bez żadnych efektów. Na początek to miejsce jest równie dobre jak każde inne.

– Mamy się rozdzielić? – Tam często chodził na samotne patrole, a ja nie chciałam być mu kulą u nogi.

– Jesteś kapitanem, więc to twoja decyzja. – Westchnął. – Oczywiście w ten sposób sprawdzilibyśmy więcej terenu. Ale… – Podszedł na tyle blisko, że mogłam go dotknąć, na tyle blisko, że serce zabiło mi szybciej. – Wolałbym, żebyś pozwoliła mi iść ze sobą. – Pocałował mnie w czoło, a dotyk jego ust wywołał falę żaru w dole mojego brzucha. – No i jako twój starający się chciałbym mieć możliwość dotrzymania obietnicy danej pani Jeffries.

– Starający się? – Nie udało mi się powstrzymać chichotu.

– Wybacz. – Malachi spłoszył się i zakłopotał. – Wiem, że jestem porucznikiem, ale myślałem, że…

– Nie! Nie o to mi chodziło. Chciałeś powiedzieć, że jesteś moim chłopakiem, tak? Nigdy nie miałam chłopaka, ale… Podoba mi się ten pomysł.

– Chłopakiem? – Niezrozumienie w jego oczach pogłębiło się bardziej. – Nigdy bym nie śmiał… Nie chciałbym, żeby ludzie wzięli cię za… – Odchrząknął i wbił wzrok w chodnik. Zdałam sobie sprawę, że możemy mieć niewielki problem z porozumieniem na poziomie definicji. Problem wynikający z dorastania w kompletnie innych czasach.

– Za kogo? Chyba wiem, co masz na myśli, ale „chłopak” to ktoś, z kim się… – Cholera. Wiódł ślepy kulawego. – To znaczy, że jesteśmy razem. Że… uhm… umawiamy się. Ze sobą. I… z nikim innym. Ale nie na poważnie – dorzuciłam pospiesznie, czując zdradliwe ciepło na policzkach.

Malachi uśmiechnął się niepewnie.

– Możesz mnie nazywać, jak sobie chcesz, byleby to oznaczało, że mogę cię dotykać. – Musnął palcami mój policzek.

– W porządku. – Z wysiłkiem oderwałam wzrok od jego ust. I natychmiast się upomniałam: Skup się, Lela, to twoja praca. – Mazikiny widziano sześć ulic stąd w tamtą stronę – powiedziałam, wskazując na Hope Street. Temperatura wewnątrz mnie opadła do powolnego ognia. – Czego Mazikiny mogą chcieć? – zapytałam, kiedy już powoli szliśmy ulicą. – Wiedząc to, moglibyśmy przewidzieć, co zrobią, prawda?

– Sądzę, że ich pragnienia są nieskomplikowane. Podczas przesłuchań tych osobników, które złapaliśmy w Mrocznym Mieście, każdy mówił to samo: że chce się wydostać z naszej krainy. Każdy. Uważają, że są tam uwięzieni.

– Myślisz, że chcą przenieść tu całą populację? – Dreszcz, który przebiegł mi po plecach, nie był wywołany zimnem, ale i tak objęłam się ramionami. – Jak myślisz, ile ich tam może być?

– Kiedyś zapytałem o to Rafaela. Powiedział, że na początku były tylko dwa, co oznacza, że mogły się rozmnożyć, a to z kolei znaczy, że teraz mogą być ich setki tysięcy. Miliony. W końcu było to wiele lat temu. Więcej się od niego nie dowiedziałam.

– Aha, a zwykle jest taki rozmowny.

– Fakt. – Malachi się roześmiał. Zerknął na mnie z ukosa i jego wesołość zniknęła. – W mieście mroku byli zamknięci wewnątrz murów, a tu…

– Tu mają cały świat – dokończyłam. – Mogą się rozproszyć i iść wszędzie. I jedyne, co powstrzymuje ich przed kradzieżą ciał milionów ludzi, to… my.

Malachi wziął mnie za rękę. Mijaliśmy właśnie grupkę studentów, którzy wyszli z uczelnianego obiektu sportowego. Kiedy pogładził kciukiem moje palce, musiałam się mocno wysilić, by skupić uwagę na jego słowach, a nie dotyku.

– Może mamy trochę czasu – powiedział. – Mazikiny są jak stado zwierząt. Trzymają się razem. W trakcie mojego pobytu w Mrocznym Mieście tylko raz miały dwa gniazda w tym samym czasie i to tylko dlatego, że ich grupa się bardzo rozrosła. Zazwyczaj wybierali jedno miejsce, bazę, i stamtąd robili wypady. Prawdopodobnie tutaj też postąpią tak samo, zaszyją się gdzieś, zanim nie opracują sposobu jak najszybszego zwiększenia swojej liczby. Podobnie jak ja, muszą się wpierw sporo nauczyć o tym świecie.

Uścisnęłam go za rękę, mając nadzieję, że nie uczą się tak szybko jak on.

– A twoim zdaniem, jak najłatwiej byłoby im powiększyć swoją grupę?

– Jeszcze nie wiem, ale skoro Sil przedarł się przez mury, to on będzie tu rządził. A niestety, jest on najbystrzejszym Mazikinem, na jakiego się natknąłem. I dlatego jest ich przywódcą. Przypuszczam, że ściągnie tu także Ibrama i Juriego, żeby mieć obok siebie silnych, zaufanych towarzyszy. Większa grupa będzie potrzebowała jedzenia, schronienia i miejsca do przetrzymywania ofiar. Na pewno od razu spróbują założyć gniazdo.

– Skoro jest ich tak wiele, to jak wybiorą tych, którzy przejmą ciała porwanych ludzi? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?

– Podejrzewam, że mają jakiś system. Najsilniejsze Mazikiny, szczególnie przywódcy, przejmowały już niejedno ciało i dobrze potrafią udawać ludzi. Niektórzy nawet mają swoje ulubione typy, na przykład Juri, pamiętasz? Lubi mężczyzn z Europy wschodniej. – Malachi nachmurzył się i mocniej chwycił mnie za rękę. Jego konflikt z Jurim znacznie wykraczał poza zwyczajną walkę Strażnika i Mazikina. Podchodzili do tego osobiście, a podejrzewałam, że po tym, co Juri chciał mi zrobić w Mrocznym Mieście, Malachi z niecierpliwością wyczekuje potyczki.

– A więc część ma swoje typy ciał, a reszta? – dopytywałam się, chcąc zmienić przedmiot rozmowy. – A inni?

– Mazikin, który po raz pierwszy przejmuje ciało, zachowuje się jak zwierzę, a im słabsze i starsze przejął ciało, tym bardziej będzie zdradzał zachowanie Mazikina.

– Ana mówiła, że według niej Mazikiny są bardziej zwierzętami niż ludźmi.

Malachi przytaknął.

– Muszą się najpierw nauczyć, a potem specjalnie przykładać do udawania człowieka.

A więc to dlatego zwracały na siebie uwagę. Zarejestrowały je nie tylko kamery ochrony, ale też kilku ludziom udało się nagrać je telefonem komórkowym i przynajmniej jeden z takich filmików był już na YouTubie.

– Dla nas to dobrze, że się jeszcze nie wprawiły i że zachowują się tak dziwnie. – Zatrzymaliśmy się, żeby przepuścić biegnącego z naprzeciwka chłopaka niosącego na barana dziewczynę. Podtrzymywał ją pod kolanami, a ona obejmowała go za szyję. W pewnej chwili pocałowała go w policzek i zapiszczała ze śmiechem. Jej szalik powiewał za nimi niczym proporzec.

Malachi nie mógł oderwać od nich wzroku.

– Rzeczywiście, dobrze, że zachowują się dziwnie.

Szliśmy, omawiając kolejne pomysły. Mijaliśmy przecznicę za przecznicą, niezliczone kluby i bary, wędrowaliśmy zatłoczoną ulicą i bocznymi zaułkami. Liczyłam, ile razy mijała nas straż uniwersytecka i policja, i zastanawiałam się, za czym tak naprawdę się rozglądają, skoro nie wiedzą, z czym mają do czynienia. Żałowałam, że nie mogę na ich barkach zostawić tej sprawy i po prostu naprawdę iść z Malachim do kina.

Mój partner tymczasem nie wyglądał na przytłoczonego zawiłymi rozważaniami. Przygważdżał każdego przechodnia spojrzeniem tak natarczywym, że niektórzy nawet odsuwali się od nas na sam skraj chodnika. Malachi był idealnym Strażnikiem, zwartym i gotowym na wszystko, traktującym swoje zadanie z pełnym profesjonalizmem. Ja również się starałam, usiłowałam zachować stałą czujność, ale godziny wlokły się niemiłosiernie, a marcowy chłód coraz bardziej dawał nam się we znaki. Zgrabiały mi palce u stóp, zaczęłam potykać się na chodniku, który w zachodniej części kampusu był popękany i nierówny. Kiedy zatarłam dłonie i chuchnęłam, żeby je rozgrzać, Malachi wziął moją rękę i wraz ze swoją włożył sobie do kieszeni bluzy.

– Należało wziąć rękawiczki – zauważył, ściskając moją dłoń. – Masz palce jak sople lodowe.

Na sekundę przymknęłam oczy, rozkoszując się tym nieznanym uczuciem, tym czułym gestem i tym, co on oznaczał – Malachi troszczył się o mnie. A kiedy uniosłam powieki, zobaczyłam, że obserwuje mnie z takim napięciem, że aż przebiegły mnie ciarki.

– Tak, nie pomyślałam o tym – wyjąkałam. Nie chciałam tu być, nie chciałam nawet już iść z nim do kina. Nagle zapragnęłam zaszyć się z nim w jakimś przytulnym miejscu, gdzie mogłabym rozwikłać zagadkę tego szalonego pożądania, gdzie mogłabym może przejąć nad nim kontrolę. Ponieważ teraz nie miałam nad nim żadnej kontroli.

Kiedy zaczęłam wyciągać rękę z jego kieszeni, Malachi uniósł pytająco brwi, a potem nagle jego zielone oczy rozszerzyły się, bo wsunęłam mu dłoń pod koszulkę. Kiedy nasze ciała zetknęły się, zaparło nam dech w piersiach. Malachi zniżył głowę i przymknął oczy.

– Jesteś przeraźliwie zimna – szepnął i przyciągnął mnie bliżej.

– Nie chciałam… – Oczywiście, że chciałam, ale i tak zaczęłam wycofywać rękę.

– Nie rób tego. – Wsparł się czołem o moje czoło.

– Malachi… – Serce biło mi tak, że nie mogłam złapać tchu.

– Lela. – Objął mnie w talii. – Jest późno i strasznie zimno, a jutro mamy szkołę. Nie widzieliśmy niczego podejrzanego, więc może wrócimy i…

Urwał. Równocześnie usunęliśmy się, by zejść z drogi dwóm chłopakom w puchówkach i czapkach baseballowych. Podchwyciłam jeszcze urywki ich rozmowy o Red Soxach, ale odwróciłam się z powrotem do Malachiego.

– Wrócimy i… co? – zapytałam, wpatrując się w jego rozchylone usta, które znajdowały się centymetry od moich. Zdecydowanie za daleko.

Wplótł mi palce we włosy, a ja objęłam go, wyczuwając dłonią blizny na plecach, ślady po szponiastych pazurach Juriego. Parzyły mnie w opuszki. Malachi jęknął cicho i…

Gwałtownie uniósł głowę i spiął się w sobie.

– Na kolana, dupku. Już. – Gdzieś zza niego dobiegł nas czyjś spokojny, zdecydowany głos.

Goście w puchówkach. Miałam ochotę zdzielić się w ten swój pusty łeb za to, że skupiając się na Mazikinach, przestałam zwracać uwagę na inne zagrożenia czyhające na ulicy.

Malachi stał przez chwilę nieruchomo, wpatrując się we mnie. Tymczasem drugi napastnik wychylił się zza niego i spojrzał na mnie z ironicznym uśmieszkiem, na którego widok zalała mnie fala adrenaliny. Kiedy się lekko cofnęłam, potrząsnął głową.

– O nie, nie, nawet nie drgnij – ostrzegł, wymachując nożem. – Tobą zajmiemy się za moment.

Nozdrza Malachiego drgnęły.

– Damy wam wszystko, czego chcecie – wyjąkał piskliwie i podniósł ręce gestem, którego spokój przeczył jednak brzmieniu głosu. – Wszystko, tylko nie róbcie nam krzywdy…

W tym momencie okręcił się, przytrzymując rękę uzbrojonego chłopaka pod swoim ramieniem, potem szarpnął się w bok, odwracając ode mnie odsłoniętą lufę pistoletu. Łokciem uderzył w krtań napastnika, potem kolanem w krocze, jeszcze w brzuch, w udo i na koniec w twarz. Każdemu ciosowi towarzyszyły łupnięcie i jęk. Widząc to, drugi napastnik rzucił się na plecy Malachiego, ale natychmiast padł uderzony potężnie łokciem, a kiedy zatoczył się, trzymając za pierś, oberwał miażdżącego kopniaka w kolano.

Wszystko to trwało niecałe pięć sekund.

Malachi wyrwał broń z bezwładnej dłoni chłopaka, który kulił się na chodniku, trzymając za krwawiący nos. Jego towarzysz podciągnął się na zdrowej nodze, przyciskając ręce do klatki piersiowej i rzężąc spazmatycznie. Po chwili, pokurczony, przerażony niczym karaluch spryskany środkiem owadobójczym, uciekał w koślawych podrygach.

Malachi, z wyrazem czystej odrazy i nienawiści, cisnął broń w mrok zaułka, potem dobył spod bluzy jeden ze swoich noży. Otrząsnęłam się z szoku i zdążyłam złapać go za ramię, kiedy zamierzył się, żeby rzucić nóż.

– Nie, Malachi, niech ucieka!

– Chciał cię skrzywdzić – stwierdził ostro i napiął mięśnie, gotów cisnąć ostrzem.

– Nie! Nie możesz tego zrobić! To byłoby morderstwo!

Malachi zamarł z twarzą ściągniętą wściekłością. Opuścił rękę i patrzył, jak bandzior oddala się w podskokach, zostawiając krwawiącego kolegę na pastwę losu. Wciąż z nożem w dłoni, ukląkł przy łobuzie, który okazał się śmiertelnie wystraszonym, chuderlawym dzieciakiem, prawdopodobnie młodocianym gangsterem usiłującym grać twardziela. Ale Malachi nie patrzył na niego jak na łobuza. Z zimnymi jak u rekina oczami chwycił smarkacza za włosy i szarpnął jego głowę do tyłu.

– O kurde, facet, nie chciałem ci nic zrobić! Przysięgam – bełkotał dzieciak przez zasmarkany, zakrwawiony nos, bojąc się nawet spojrzeć na Malachiego. Nie dziwiłam mu się.

Położyłam Malachiemu rękę na ramieniu.

– Musisz go puścić. Nie wezwie policji, bo sam nie chce mieć z nią do czynienia. – Starałam się przemawiać spokojnie, ale nie było mi łatwo. Nigdy jeszcze nie widziałam Malachiego tak bezwzględnego i drapieżnego.

Malachi pochylił się.

– Jeśli jeszcze raz cię zobaczę, nie pożyjesz na tyle długo, żeby tego pożałować – powiedział smarkaczowi prosto w twarz. Przytrzymał go mocno, dopóki dzieciak nie spojrzał na niego i z jeszcze większym przerażeniem uświadomił sobie, jak prawdziwe są te słowa. – Uciekaj – szepnął wreszcie, szczerząc zęby.

Dzieciak zawahał się, jakby bał się, że Malachi złapie go przy pierwszej próbie ucieczki, co wydawało się bardzo prawdopodobne.

– Lepiej zmykaj, koleś – poradziłam mu, przytrzymując klęczącego Malachiego za ramię. – Rób, co mówi.

Dzieciak spojrzał na mnie ze zgrozą, ale zerwał się na równe nogi i pognał przed siebie, ciężko tupiąc o bruk i młócąc rękami powietrze. Malachi obserwował go, a sądząc z guli na zaciśniętych szczękach, wiele wysiłku kosztowało go, żeby nie wbić łobuzowi noża w plecy. Po kilku sekundach, które trwały wieczność, młodociany bandzior zniknął za zakrętem. Malachi spuścił głowę i nakrył ręką moją dłoń, jakby potrzebował tego kontaktu tak bardzo jak ja.

– Nic ci nie jest? – zapytałam drżącym głosem.

Malachi nienawidził broni palnej. Widział, jak jego brat umiera od kul nazistów. To jeden z powodów, dla których nie zasugerowałam Michaelowi, by wyposażył nas w broń palną.

– Wszystko w porządku.

Gapiłam się na plamę krwi zostawioną przez dzieciaka.

– Musimy się stąd zbierać.

Malachi, milcząc, wstał i schował nóż do futerału.

– Chodź. – Chwyciłam go za rękę. – Wracamy do domu.

Do samochodu dopadłam niemal biegiem, chciałam jak najszybciej oddalić się od miejsca napadu. Malachi nie odezwał się aż do chwili, kiedy włożyłam kluczyki do stacyjki.

– Rozczarowałem cię – stwierdził tak cicho, że ledwie go usłyszałam.

Usiadłam wygodniej za kierownicą.

– Nie. Wystraszyłeś mnie. Musisz zrozumieć, jak to wygląda tutaj. To nie miasto, do którego przywykłeś.

– Wiem.

Zapaliłam silnik i odjechałam od krawężnika.

– Ludzie tutaj nie są tacy jak tam. Nie tylko Mazikiny ci się postawią i nie tylko one stanowią tu zagrożenie. – Wiedziałam o tym aż za dobrze. – A Strażnicy nie posiadają tu takiego autorytetu, więc musisz uważać, żebyś nie wylądował w areszcie. Nie chciałbyś się tam znaleźć, uwierz mi. – Dobrze wiedziałam, o czym mówię. – Jesteś przyzwyczajony, żeby robić to, co uznasz za konieczne, ale tu nie możesz tak postępować. Przywykłeś do stanowienia i egzekwowania prawa, tu jednak nie masz takiej władzy.

– Tak, Kapitanie, rozumiem. – Jego głos był równie nieobecny jak wyraz twarzy. Skrzyżował ramiona i odwrócił się do okna. Neony i latarnie uliczne oblewały go różową, zieloną i żółtą poświatą. Miałam ochotę zatrzymać się i przytulić do niego, ale nie mogłam tego zrobić. Porządnie mnie wystraszył i musiał to zrozumieć dla dobra nas obojga. I dla dobra naszej misji.

Ale i tak czułam się nieswojo. Z nas dwojga to Malachi tak naprawdę był przywódcą, nie ja. I bardzo pragnęłam, żeby to on dowodził, choć jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że nie może. Nie tutaj. Nie na moim terenie, na którym wszystko, czego nauczył się w Mrocznym Mieście, mogło wpakować nas w poważne tarapaty.

Skręciłam na podjazd położonej na uboczu uroczej wiktoriańskiej willi, znajdującej się niecały kilometr od rezydencji, w której mieszkała osierocona matka Nadii. Zastanawiałam się, czy Rafael wybrał to miejsce dla żartu, dom bowiem bardziej przypominał chatkę z piernika niż Strażnicę.

Z bolącym sercem weszłam z Malachim na werandę. Wydarzenia na ulicy położyły się między nami cieniem. Nie miałam pojęcia, jak to jest być w związku, ale to, co czułam, nie wydawało się w porządku.

– Odezwij się – wydusiłam w końcu.

Odwrócił się do mnie, jakby tylko czekał na pozwolenie.

– Nigdy mi przez myśl nie przeszło, że mogę być obciążeniem, Lela. – Otworzył usta i natychmiast je zamknął, jakby nie był pewien, czy powinien mówić dalej. – Chciałem być twoim atutem. Chciałbym usunąć wszystko, co mogłoby ci zagrażać.

Napięcie w jednej chwili wyparowało ze mnie. Objęłam go w pasie i wtuliłam głowę w jego pierś. Słyszałam łomot jego serca. To uczucie, ten dźwięk, ten zapach dodawały mi sił. Nikt inny na całym świecie nie mógł mi tego zapewnić. Przez tyle lat odgradzałam się od ludzi, nienawidziłam dotyku, którego tak długo nie byłam w stanie unikać. Ale z Malachim… było inaczej. On pozwalał mi dokonywać wyboru, czekał na pozwolenie, czekał na mnie, oddawał mi kontrolę. A kiedy pokazałam mu, że jestem gotowa, był przy mnie. Otoczył mnie ramionami i przyciągnął do siebie, a jego dłoń powędrowała po plecach w górę, zatrzymując się na włosach. Poczułam się tak, jakby w moim sercu rozjarzyła się kula światła, rozsyłając po całym ciele fale ciepła.

– Ależ jesteś moim atutem. I przecież mnie obroniłeś, prawda? Ale ja też chcę ciebie chronić, a to znaczy, że musimy być ostrożni.

– Zgoda. – Pocałował mnie w skroń. – Wiesz, Lela, tyle lat pracowałem nad poskromieniem gniewu, a dziś nieomal mu się poddałem. Gdyby nie ty, mógłbym uczynić coś, czego zawsze bym żałował. Dziękuję.

Kiedy nasze usta się zetknęły, ktoś otworzył drzwi i zalało nas światło z wewnątrz.

– To dopiero będzie nieziemska zabawa – odezwał się nieznajomy głos. – Mogę zaklepać sobie kolejkę, jak z nią skończysz?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: