Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ściana - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ściana - ebook

 

 

Najlepszy analityk CIA siedzi w więzieniu federalnym oskarżony o sześć morderstw. Jest geniuszem obdarzonym pamięcią ejdetyczną i był filarem rządowego programu wywiadowczego. Na tzw. Ścianie – monstrualnym ekranie, przez który przepływają w czasie rzeczywistym wszystkie dane wywiadowcze, potrafił skojarzyć tysiące faktów, zrozumieć ich logikę i przewidzieć konsekwencje. Co sprawiło, że dopuścił się tak potwornej zbrodni? Czemu milczy? Czy w ogóle rozumie sytuację, w jakiej się znalazł? Te i inne pytania nurtują parę prywatnych detektywów, Seana Kinga i Michelle Maxwell, niegdyś asów Secret Service, teraz poproszonych o pomoc przez adwokata oskarżonego. Wyniki śledztwa, które wywróci ich życie na nice, przejdą najśmielsze oczekiwania.

David Baldacci to jeden z mistrzów powieści sensacyjnej, pisarz niezwykle płodny – przynajmniej co roku ukazuje się jego nowa książka.

Jednym z jego najbardziej poczytnych cykli powieściowych jest seria z parą prywatnych detektywów, byłych agentów Secret Service, Seanem Kingiem i Michelle Maxwell. Trzymający w napięciu bestseller Ściana (The Sixth Man, 2011) jest najnowszą powieścią z tego cyklu.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-842-7
Rozmiar pliku: 818 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Zatrzy­maj­cie to!

Męż­czy­zna sku­lił się nad zim­nym me­ta­lo­wym sto­łem. Cały był na­pię­ty, za­ci­snął po­wie­ki, a głos mu się ła­mał. Od­dy­chał tak, jak­by za chwi­lę miał na za­wsze prze­stać. Szyb­ki i nie­po­wstrzy­ma­ny po­tok słów wle­wał się przez słu­chaw­ki do jego uszu i za­le­wał mózg. Tu­łów opi­na­ła mu uprząż z gru­be­go płót­na, do któ­rej umo­co­wa­no wie­le czuj­ni­ków. Oprócz tego na gło­wie miał ob­ręcz z elek­tro­da­mi do po­mia­ru fal mó­zgo­wych. Po­miesz­cze­nie było ja­sno oświe­tlo­ne.

Z każ­dą por­cją sy­gna­łu au­dio i ob­ra­zów wi­deo ku­lił się, jak­by wła­śnie otrzy­mał cios od mi­strza wagi cięż­kiej, któ­ry nie­mal zwa­lał go z nóg.

Za­czął pła­kać.

W przy­le­głym, za­ciem­nio­nym po­ko­ju kil­ku męż­czyzn przy­glą­da­ło się w zdu­mie­niu tej sce­nie przez lu­stro we­nec­kie.

Na ścia­nie po­miesz­cze­nia, w któ­rym się znaj­do­wał szlo­cha­ją­cy czło­wiek, umiesz­czo­no ekran sze­ro­ki na dwa i pół me­tra, wy­so­ki na metr osiem­dzie­siąt. Ide­al­nie by się nadał do oglą­da­nia me­czów fut­bo­lu. Jed­nak prze­su­wa­ją­ce się po nim w za­wrot­nym tem­pie ob­ra­zy cy­fro­we nie przed­sta­wia­ły wiel­kich fa­ce­tów w jed­na­ko­wych stro­jach, wpa­da­ją­cych na sie­bie z im­pe­tem i w ten spo­sób po­zba­wia­ją­cych się na­wza­jem ko­mó­rek mó­zgo­wych. Nie, to były ści­śle taj­ne dane, do któ­rych do­stęp mia­ło bar­dzo nie­wie­lu.

Do­świad­czo­ny ob­ser­wa­tor do­strzegł­by w nich fa­scy­nu­ją­ce ob­ra­zy ujaw­nia­ją­ce dzia­ła­nia do­ko­ny­wa­ne po­ta­jem­nie na ca­łym świe­cie.

Z kry­sta­licz­ną ostro­ścią wi­dać było po­dej­rza­ne ru­chy wojsk w Ko­rei, wzdłuż trzy­dzie­ste­go ósme­go rów­no­leż­ni­ka.

Sa­te­li­tar­ne zdję­cia przed­się­wzięć bu­dow­la­nych w Ira­nie uka­zy­wa­ły pod­ziem­ne si­lo­sy ra­kiet da­le­kie­go za­się­gu, wy­glą­da­ją­ce jak wy­grze­ba­ne w zie­mi wiel­kie po­jem­ni­ki na ołów­ki, wraz z roz­grza­ny­mi do czer­wo­no­ści syl­wet­ka­mi czyn­nych re­ak­to­rów ją­dro­wych.

Na tar­gu w Pa­ki­sta­nie, na zdję­ciach wy­ko­na­nych z du­żej wy­so­ko­ści, zie­mia za­sła­na była wa­rzy­wa­mi i szcząt­ka­mi ludz­kich ciał – efekt za­ma­chu bom­bo­we­go.

W ma­te­ria­le prze­ka­zy­wa­nym w cza­sie rze­czy­wi­stym z Ro­sji kon­wój cię­ża­ró­wek woj­sko­wych wy­ko­ny­wał mi­sję, któ­ra mo­gła­by ze­pchnąć świat na kra­wędź no­wej woj­ny.

Z In­dii na­pły­wa­ły dane do­ty­czą­ce ko­mór­ki ter­ro­ry­stycz­nej pla­nu­ją­cej rów­no­cze­sne ata­ki na wraż­li­we cele, co mia­ło spro­wo­ko­wać nie­po­ko­je w re­gio­nach.

Z No­we­go Jor­ku po­cho­dzi­ły ob­cią­ża­ją­ce zdję­cia głów­ne­go li­de­ra po­li­tycz­ne­go z kimś, kto nie był jego żoną.

Z Pa­ry­ża nad­cho­dzi­ło mnó­stwo taj­nych in­for­ma­cji na te­mat prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej. Prze­su­wa­ły się tak szyb­ko, że wy­glą­da­ły jak mi­lion ko­lumn su­do­ku do­star­cza­nych z ko­smicz­ną pręd­ko­ścią.

Dane wy­wia­dow­cze z Chin su­ge­ro­wa­ły moż­li­wość za­ma­chu sta­nu.

Z ty­się­cy fi­nan­so­wa­nych z kasy fe­de­ral­nej cen­trów kon­so­li­da­cji da­nych wy­wia­dow­czych, roz­sia­nych po ca­łym kra­ju, na­pły­wa­ły in­for­ma­cje o po­dej­rza­nej dzia­łal­no­ści pro­wa­dzo­nej przez Ame­ry­ka­nów albo ob­co­kra­jow­ców na te­re­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Z państw człon­kow­skich gru­py Five Eyes – Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Wiel­kiej Bry­ta­nii, Ka­na­dy, Au­stra­lii i No­wej Ze­lan­dii – do­cie­ra­ła kom­pi­la­cja ści­śle taj­nych in­for­ma­cji, wszyst­kie o ko­lo­sal­nym zna­cze­niu.

I tak to pły­nę­ło, ze wszyst­kich za­kąt­ków świa­ta, do­star­cza­ne ma­so­wo, w wy­so­kiej roz­dziel­czo­ści.

Gdy­by to była gra na Xbox albo PS3, by­ła­by naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cą i naj­trud­niej­szą ze wszyst­kich, ja­kie kie­dy­kol­wiek stwo­rzo­no. Tyl­ko że tu nie było żad­nej fik­cji. Tu­taj w każ­dej se­kun­dzie każ­de­go dnia żyli i gi­nę­li praw­dzi­wi lu­dzie.

Tę ope­ra­cję zna­no na naj­wyż­szym szcze­blu spo­łecz­no­ści wy­wia­dow­czej jako „Ścia­nę”.

Czło­wiek sku­lo­ny nad me­ta­lo­wym sto­łem był mały i chu­dy, o skó­rze w od­cie­niu ja­sne­go brą­zu i krót­kich czar­nych wło­sach kle­ją­cych się do czasz­ki. Wiel­kie oczy za­czer­wie­ni­ły mu się od łez. Miał trzy­dzie­ści je­den lat, ale wy­glą­dał, jak­by po­sta­rzał się o dzie­sięć w cią­gu ostat­nich czte­rech go­dzin.

– Pro­szę, za­trzy­maj­cie to. Nie mogę tego znieść. Nie dam rady.

Na te sło­wa po­ru­szył się naj­wyż­szy z męż­czyzn po dru­giej stro­nie lu­stra. Na­zy­wał się Pe­ter Bun­ting. Miał czter­dzie­ści sie­dem lat i była to jego ope­ra­cja, żył nią, ani przez chwi­lę nie my­ślał o czymś in­nym. Znacz­nie po­si­wiał przez mi­nio­ne pół roku, z po­wo­dów zwią­za­nych bez­po­śred­nio ze Ścia­ną, a ści­śle mó­wiąc – pro­ble­mów ze Ścia­ną.

No­sił szy­te na mia­rę ma­ry­nar­kę, ko­szu­lę i spodnie. Cho­ciaż był atle­tycz­nie zbu­do­wa­ny, nig­dy nie upra­wiał wy­czy­no­wo spor­tu, a i ko­or­dy­na­cję ru­cho­wą miał nie­szcze­gól­ną. Ce­cho­wa­ła go na­to­miast po­nad­prze­cięt­na in­te­li­gen­cja i nie­spo­ży­ta żą­dza suk­ce­su. Col­le­ge ukoń­czył w wie­ku dzie­więt­na­stu lat, od­był stu­dia dok­to­ranc­kie na Stan­for­dzie i przy­zna­no mu sty­pen­dium Rho­de­sa. Ob­da­rzo­ny zo­stał w ide­al­nej pro­por­cji stra­te­gicz­ną wi­zją i ży­cio­wym spry­tem. Był bo­ga­ty i usto­sun­ko­wa­ny, acz­kol­wiek nie­zna­ny ogó­ło­wi. Miał wie­le po­wo­dów do szczę­ścia i tyl­ko jed­ną przy­czy­nę fru­stra­cji, a na­wet zło­ści. I wła­śnie te­raz na nią pa­trzył.

A wła­ści­wie na nie­go.

Bun­ting spoj­rzał na trzy­ma­ny w ręku elek­tro­nicz­ny tab­let. Za­dał temu czło­wie­ko­wi wie­le py­tań, na któ­re od­po­wie­dzi moż­na było zna­leźć w stru­mie­niu prze­pły­wa­ją­cych da­nych. Nie do­stał ani jed­nej.

– Po­wiedz­cie, pro­szę, że to czyjś głu­pi żart – ode­zwał się w koń­cu. Wie­dział jed­nak, że nie jest to moż­li­we. Lu­dzie w tym miej­scu nie żar­to­wa­li na ża­den te­mat.

Star­szy, niż­szy męż­czy­zna w wy­mię­tej ko­szu­li roz­ło­żył ręce w ge­ście bez­rad­no­ści.

– Pro­blem w tym, że zo­stał skla­sy­fi­ko­wa­ny jako E-Pięć, pa­nie Bun­ting.

– Aha, naj­wy­raź­niej ten Pią­ty so­bie z tym nie ra­dzi – od­wark­nął Bun­ting.

Od­wró­ci­li się, żeby jesz­cze raz po­pa­trzeć przez szy­bę, aku­rat w chwi­li, gdy czło­wiek po dru­giej stro­nie ze­rwał z uszu słu­chaw­ki i za­wył:

– Chcę wyjść! Na­tych­miast. Nikt nie mó­wił, że to bę­dzie coś ta­kie­go.

Bun­ting rzu­cił swój ta­blet na stół i oparł się ple­ca­mi o ścia­nę. Czło­wiek w tam­tym po­miesz­cze­niu na­zy­wał się So­han Shar­ma. Był ich je­dy­nym kan­dy­da­tem na sta­no­wi­sko Ana­li­ty­ka. Ana­li­ty­ka przez duże A. Wią­za­li z nim ol­brzy­mie na­dzie­je. Taki jest tyl­ko je­den.

– Pro­szę pana? – ode­zwał się naj­młod­szy z męż­czyzn. Miał pra­wie trzy­dziest­kę, ale dłu­gie, nie­sfor­ne wło­sy i chło­pię­ce rysy spra­wia­ły, że wy­da­wał się dużo młod­szy. Jego grdy­ka prze­miesz­cza­ła się ner­wo­wo w górę i w dół jak win­da, któ­ra się za­cię­ła i kur­su­je mię­dzy dwo­ma pięt­rami.

Bun­ting po­ma­so­wał so­bie skro­nie.

– Słu­cham cię, Ave­ry – prze­rwał, żeby roz­gryźć kil­ka tum­sów. – Tyl­ko niech to bę­dzie waż­ne. Je­stem tro­chę ze­stre­so­wa­ny, jak się na pew­no zo­rien­to­wa­łeś.

– Shar­ma jest praw­dzi­wą Piąt­ką we­dług wszel­kich stan­dar­dów, ja­kie moż­na przy­jąć. Roz­kle­ił się, do­pie­ro kie­dy do­szedł do Ścia­ny. – Rzu­cił okiem na rzę­dy ekra­nów kom­pu­te­rów mo­ni­to­ru­ją­cych funk­cjo­no­wa­nie na­rzą­dów we­wnętrz­nych i mó­zgu Shar­my. – Jego ak­tyw­ność the­ta wy­strze­li­ła ostro w górę. Kla­sycz­ne eks­tre­mal­ne prze­cią­że­nie in­for­ma­cyj­ne. Za­czę­ło się mi­nu­tę po na­sta­wie­niu prze­pu­sto­wo­ści Ścia­ny na mak­si­mum.

– No tak, tyle to sam wi­dzę. – Bun­ting wska­zał Shar­mę, któ­ry te­raz le­żał na pod­ło­dze i pła­kał. – Ale po­twier­dzo­na Piąt­ka i mamy, co wi­dzi­my? Jak to moż­li­we?

– Głów­ny pro­blem w tym, że licz­ba da­nych, ja­ki­mi za­rzu­ca­ny jest Ana­li­tyk, ro­śnie w po­stę­pie geo­me­trycz­nym – od­parł Ave­ry. – Dzie­sięć ty­się­cy go­dzin wi­deo. Sto ty­się­cy ra­por­tów. Czte­ry mi­lio­ny od­no­to­wa­nych in­cy­den­tów. Dzien­na daw­ka ob­ra­zów sa­te­li­tar­nych li­czy się w wie­lo­krot­no­ści te­ra­baj­tów, a i to po prze­fil­tro­wa­niu. Wy­chwy­co­ne sy­gna­ły wy­ma­ga­ją­ce za­in­te­re­so­wa­nia wy­wia­du idą w ty­sią­ce go­dzin. Sam na­słuch z pól bi­twy mógł­by wy­peł­nić ty­siąc ksią­żek te­le­fo­nicz­nych. Ma­te­ria­ły na­pły­wa­ją w każ­dej se­kun­dzie każ­de­go dnia, w sta­le ro­sną­cej ilo­ści, z mi­lio­na róż­nych źró­deł. W po­rów­na­niu z da­ny­mi do­stęp­ny­mi za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat temu to tak, jak­by za­mie­nić na­par­stek wody na mi­lion Oce­anów Spo­koj­nych. Przy ostat­nim Ana­li­ty­ku znacz­nie spo­wal­nia­li­śmy prze­pływ da­nych, po pro­stu z ko­niecz­no­ści.

– Co ty wła­ści­wie chcesz mi po­wie­dzieć, Ave­ry? – spy­tał Bun­ting.

Mło­dy męż­czy­zna gwał­tow­nie za­czerp­nął tchu. Wy­raz twa­rzy miał jak czło­wiek, któ­ry zdał so­bie spra­wę, że pew­nie za­raz uto­nie.

– Nie­wy­klu­czo­ne, że do­tar­li­śmy do gra­nic moż­li­wo­ści ludz­kie­go umy­słu.

Bun­ting prze­niósł wzrok na in­nych. Ża­den nie spoj­rzał mu w oczy. Na­pię­cie w po­miesz­cze­niu było wy­czu­wal­ne.

– Nie ma nic po­tęż­niej­sze­go niż w peł­ni wy­ko­rzy­sty­wa­ny, w peł­ni dys­po­zy­cyj­ny ludz­ki mózg – rzekł Bun­ting spo­koj­nie. – Ja nie prze­trwał­bym pod Ścia­ną dzie­się­ciu se­kund, po­nie­waż ko­rzy­stam może z je­de­na­stu pro­cent sza­rych ko­mó­rek. To wszyst­ko, do cze­go je­stem zdol­ny. Ale przy E-Pięć mózg Ein­ste­ina wy­glą­da jak mózg pło­du. Na­wet Cray nie umy­wa się do nie­go. To kom­pu­ter kwan­to­wy z krwi i ko­ści. Po­tra­fi prze­pro­wa­dzać ope­ra­cje li­nio­wo, prze­strzen­nie, geo­me­trycz­nie, w każ­dym wy­mia­rze, w ja­kim jest to nam po­trzeb­ne. Jest ide­al­nym me­cha­ni­zmem ana­li­tycz­nym.

– Ja to ro­zu­miem, pro­szę pana, ale…

Głos Bun­tin­ga za­brzmiał bar­dziej na­tar­czy­wie:

– Do­wio­dło tego każ­de ba­da­nie, ja­kie prze­pro­wa­dzi­li­śmy. To jest ewan­ge­lia, na któ­rej opie­ra się wszyst­ko, co tu ro­bi­my. A co waż­niej­sze, to jest to, co zgod­nie z na­szym kon­trak­tem na dwa i pół mi­liar­da do­la­rów mamy do­star­czyć i na co li­czy każ­dy su­kin­syn w bran­ży wy­wia­dow­czej. Po­wie­dzia­łem to pre­zy­den­to­wi Sta­nów Zjed­no­czo­nych i wszyst­kim jego waż­niej­szym pra­cow­ni­kom. A ty mi te­raz mó­wisz, że to nie­praw­da?

Ave­ry pod­trzy­my­wał swo­je sta­no­wi­sko:

– Wszech­świat może się sta­le roz­sze­rzać, ale wszyst­ko inne ma gra­ni­ce. – Wska­zał po­miesz­cze­nie po dru­giej stro­nie szy­by, z nadal szlo­cha­ją­cym Shar­mą. – I może wła­śnie te­raz na nią pa­trzy­my. Na ab­so­lut­ną gra­ni­cę.

– Je­że­li masz ra­cję, je­ste­śmy udu­pie­ni. Cała cy­wi­li­za­cja jest udu­pio­na. Je­ste­śmy ugo­to­wa­ni. Już po nas. Ko­niec. Źli wy­gra­li. Idź­my wszys­cy do domu i cze­kaj­my na Ar­ma­ge­don. Niech żyją ta­li­bo­wie i Al-Ka­ida, pie­przo­ne skur­wy­sy­ny. Gra skoń­czo­na. Oni wy­gra­li.

– Ro­zu­miem pań­ską fru­stra­cję. Ale igno­ro­wa­nie oczy­wi­sto­ści nie jest do­brym wyj­ściem.

– W ta­kim ra­zie daj­cie mi Szó­ste­go.

Mło­dy czło­wiek wy­da­wał się oszo­ło­mio­ny.

– Nie ma ko­goś ta­kie­go jak Szó­sty.

– Gów­no praw­da! Tak samo nam się zda­wa­ło na te­mat Dwój­ki i ko­lej­nych, aż do Piąt­ki.

– Ale prze­cież…

– Znajdź mi cho­ler­ną Szóst­kę. Bez dys­ku­sji, bez wy­mó­wek. Po pro­stu to zrób, Ave­ry.

Grdy­ka mło­de­go czło­wie­ka gwał­tow­nie zje­cha­ła w dół.

– Tak jest.

– Co z Shar­mą? – spy­tał star­szy z męż­czyzn.

Bun­ting od­wró­cił się, żeby spoj­rzeć na łka­ją­ce­go nie­do­szłe­go Ana­li­ty­ka.

– Prze­pro­wadź­cie pro­ce­du­rę zwol­nie­nia, każ­cie mu pod­pi­sać te wszyst­kie do­ku­men­ty co za­wsze i po­wiedz­cie mu wy­raź­nie, że je­śli ko­mu­kol­wiek pi­śnie sło­wo na ten te­mat, zo­sta­nie oskar­żo­ny o zdra­dę i resz­tę ży­cia spę­dzi w wię­zie­niu fe­de­ral­nym.

Bun­ting wy­szedł. Ka­ska­da ob­ra­zów wresz­cie prze­sta­ła pły­nąć i w po­ko­ju za­pa­dła ciem­ność.

So­ha­na Shar­mę wy­pro­wa­dzo­no do cze­ka­ją­cej fur­go­net­ki. We­wnątrz znaj­do­wa­ło się trzech męż­czyzn. Kie­dy Shar­ma wsiadł, je­den z męż­czyzn ob­jął go za szy­ję, a dru­gą ręką oto­czył jego gło­wę. Po­tem szarp­nął rę­ka­mi w prze­ciw­nych kie­run­kach i Shar­ma osu­nął się ze skrę­co­nym kar­kiem.

Fur­go­net­ka od­je­cha­ła, wy­wo­żąc cia­ło praw­dzi­we­go E-Pięć, któ­re­go mózg po pro­stu prze­stał być wy­star­cza­ją­co do­bry.1

Mały od­rzu­to­wiec twar­do ude­rzył w pas lot­ni­ska w Por­t­land, w sta­nie Ma­ine. Uniósł się tro­chę w po­wie­trze i ude­rzył zno­wu. Praw­do­po­dob­nie na­wet pi­lot za­sta­na­wiał się, czy zdo­ła utrzy­mać dwu­dzie­sto­pię­cio­to­no­wy sa­mo­lot na as­fal­cie. Wszyst­ko dla­te­go, że przy nie­sprzy­ja­ją­cym, sil­nym wie­trze mło­dy ka­pi­tan spró­bo­wał po­dejść do lą­do­wa­nia pod ostrzej­szym ką­tem i z więk­szą pręd­ko­ścią, niż za­le­cał pod­ręcz­nik jego li­nii lot­ni­czych. W ostrych po­ry­wach wia­tru, szpi­cy zim­ne­go fron­tu, skrzy­dła od­rzu­tow­ca ko­ły­sa­ły się w górę i w dół. Dru­gi pi­lot ostrzegł pa­sa­że­rów, że lą­do­wa­nie bę­dzie twar­de i de­li­kat­nie mó­wiąc, mało kom­for­to­we.

Miał ra­cję.

Za dru­gim ra­zem tyl­ne koła pod­wo­zia zła­pa­ły przy­czep­ność, przed­nia opo­na chwi­lę póź­niej. Na sku­tek gwał­tow­ne­go, stro­me­go scho­dze­nia do lą­do­wa­nia wię­cej niż kil­ku z czter­dzie­stu sze­ściu pa­sa­że­rów od­rzu­tow­ca, sie­dzą­cych w dwóch rzę­dach, za­ci­snę­ło dło­nie na po­rę­czach fo­te­li tak moc­no, że skó­ra na knyk­ciach im zbie­la­ła, nie­któ­rzy bez­głoś­nie szep­ta­li mo­dli­twę, ktoś szu­kał to­reb­ki, żeby do niej zwy­mio­to­wać. Kie­dy ha­mul­ce i ciąg wstecz­ny spra­wi­ły, że pręd­kość sa­mo­lo­tu zmniej­szy­ła się za­uwa­żal­nie, po­dróż­ni ode­tchnę­li z ulgą.

Pe­wien męż­czy­zna na­to­miast nie obu­dził się aż do chwi­li, gdy sa­mo­lot pod­ko­ło­wał do nie­wiel­kie­go ter­mi­na­lu. Sie­dzą­ca obok nie­go, wy­so­ka, ciem­no­wło­sa ko­bie­ta nie­wzru­sze­nie wy­glą­da­ła przez okno, cał­ko­wi­cie obo­jęt­na na tur­bu­len­cje przy po­dej­ściu i twar­de lą­do­wa­nie.

Gdy tyl­ko pi­lot pod­sta­wił sa­mo­lot do wyj­ścia i wy­łą­czył bliź­nia­cze sil­ni­ki tur­bo­od­rzu­to­we, Sean King i Mi­chel­le Ma­xwell pod­nie­śli się i się­gnę­li do schow­ków nad fo­te­la­mi po swo­je tor­by. Kie­dy wraz z in­ny­mi pa­sa­że­ra­mi prze­ci­ska­li się wą­skim przej­ściem mię­dzy rzę­da­mi, idą­ca za nimi bla­da jak płót­no ko­bie­ta rzu­ci­ła:

– Rany, to na­praw­dę było twar­de lą­do­wa­nie.

Sean spoj­rzał na nią, ziew­nął i po­ma­so­wał so­bie kark.

– Tak?

Zdu­mio­na ko­bie­ta prze­nio­sła wzrok na Mi­chel­le.

– On żar­tu­je?

– Je­że­li le­cisz na skła­da­nym sie­dze­niu C-17 na ma­łej wy­so­ko­ści pod­czas bu­rzy i co dzie­sięć se­kund sa­mo­lot opa­da o trzy­sta me­trów, a obok masz spię­te łań­cu­cha­mi czte­ry wozy opan­ce­rzo­ne i za­sta­na­wiasz się, czy któ­ryś się nie urwie, nie prze­bi­je ka­dłu­ba i nie po­cią­gnie cię za sobą, to w po­rów­na­niu z tym dzi­siej­sze lą­do­wa­nie było mało uroz­ma­ico­ne – wy­ja­śni­ła Mi­chel­le.

– Dla­cze­go, na li­tość bo­ską, ro­bił pan coś ta­kie­go? – spy­ta­ła na­iw­nie ko­bie­ta.

– Sam so­bie za­da­ję to py­ta­nie każ­de­go dnia – od­parł sar­do­nicz­nie Sean.

Obo­je z Mi­chel­le mie­li ubra­nia, przy­bo­ry to­a­le­to­we i inne nie­zbęd­ne rze­czy w ba­ga­żu pod­ręcz­nym, mu­sie­li jed­nak za­trzy­mać się przy ta­śmo­cią­gu, żeby ode­brać za­my­ka­ną na klu­czyk wa­li­zecz­kę o wzmoc­nio­nych bo­kach. Na­le­ża­ła do Mi­chel­le.

Sean przy­glą­dał się jej z roz­ba­wie­niem.

– Je­steś kró­lo­wą od­praw naj­mniej­sze­go ba­ga­żu wszech cza­sów.

– Do­pó­ki nie po­zwo­lą od­po­wie­dzial­nym lu­dziom mieć na­ła­do­wa­ną broń na po­kła­dzie, będę zmu­szo­na sto­so­wać tę sztucz­kę. Wy­naj­mij sa­mo­chód. Za­raz wra­cam.

– Masz po­zwo­le­nie na cho­dze­nie tu z bro­nią?

– Miej­my na­dzie­ję, że nie bę­dzie­my mu­sie­li tego spraw­dzać.

Sean zbladł.

– Żar­tu­jesz, praw­da?

– W Ma­ine mogę jaw­nie no­sić broń. Do­pó­ki jest wi­docz­na, nie po­trze­bu­ję po­zwo­le­nia.

– Ale ty ją wkła­dasz do ka­bu­ry. Wte­dy jest ukry­ta. Ści­śle mó­wiąc, te­raz też jest ukry­ta.

Otwo­rzy­ła port­fel i po­ka­za­ła mu kar­tę.

– Dla­te­go na no­sze­nie ukry­tej bro­ni na te­re­nie Ma­ine mam waż­ne po­zwo­le­nie dla oso­by spo­za sta­nu.

– Jak je zdo­by­łaś? Do­wie­dzie­li­śmy się o tej spra­wie do­pie­ro kil­ka dni temu. Nie mo­głaś za­ła­twić po­zwo­le­nia tak szyb­ko. Spraw­dza­łem. To góra pa­pie­rów i sześć­dzie­siąt dni trze­ba cze­kać na od­po­wiedź.

– Mój tata przy­jaź­ni się z gu­ber­na­to­rem. Za­dzwo­ni­łam do nie­go, a on za­dzwo­nił do gu­ber­na­to­ra.

– To miłe.

Mi­chel­le po­szła do dam­skiej to­a­le­ty. W ka­bi­nie otwo­rzy­ła wa­li­zecz­kę i szyb­ko na­ła­do­wa­ła pi­sto­let. Wło­ży­ła go do ka­bu­ry, po czym prze­szła na wie­lo­po­zio­mo­wy par­king są­sia­du­ją­cy z ter­mi­na­lem, gdzie sku­pi­ły się fir­my wy­naj­mu sa­mo­cho­dów. Zna­la­zła tam Se­ana wy­peł­nia­ją­ce­go do­ku­men­ty po­trzeb­ne do wy­po­ży­cze­nia po­jaz­du na ko­lej­ny etap ich po­dró­ży. Mi­chel­le rów­nież wy­le­gi­ty­mo­wa­ła się pra­wem jaz­dy, jako że to ona mia­ła na ogół pro­wa­dzić. Nie dla­te­go, żeby Sean miał coś prze­ciw­ko kie­ro­wa­niu wo­zem, tyl­ko dla­te­go, że Mi­chel­le mu­sia­ła mieć wszyst­ko pod kon­tro­lą, więc nie chcia­ła mu na to po­zwo­lić.

– Kawa – po­wie­dzia­ła. – Jest ta­kie miej­sce w ter­mi­na­lu.

– Prze­cież wy­pi­łaś wiel­ki ku­bek w trak­cie lotu.

– To było ja­kiś czas temu. Przed nami dłu­ga dro­ga. Po­trze­bu­ję za­strzy­ku ko­fe­iny.

– Ja się prze­spa­łem. Mogę pro­wa­dzić.

Wy­ję­ła mu z ręki klu­czy­ki.

– Nie są­dzę.

– Ej, to ja pro­wa­dzi­łem Be­stię – przy­po­mniał, ma­jąc na my­śli pre­zy­denc­ką li­mu­zy­nę.

Spoj­rza­ła na dane wy­na­ję­te­go sa­mo­cho­du.

– W ta­kim ra­zie hy­bry­do­wy ford, któ­re­go za­re­zer­wo­wa­łeś, to żad­ne wy­zwa­nie. Praw­do­po­dob­nie roz­bu­ja­nie go do sześć­dzie­siąt­ki zaj­mie mi cały dzień. Oszczę­dzę ci bólu i upo­ko­rze­nia.

Wzię­ła eks­tra­du­żą czar­ną kawę. Sean ku­pił pącz­ka z po­syp­ką i je­dząc go, usiadł na miej­scu pa­sa­że­ra. Otrze­paw­szy ręce, od­su­nął fo­tel do tyłu, ale przy swo­im wzro­ście wciąż był nie­wy­god­nie zgię­ty. W koń­cu oparł sto­py o de­skę roz­dziel­czą.

– Stąd wy­ska­ku­je po­dusz­ka po­wietrz­na – ostrze­gła Mi­chel­le. – Wal­nie two­imi sto­pa­mi o szy­bę i am­pu­tu­je ci je, gdy ude­rzą w dach.

Zer­k­nął na nią z po­nu­rą miną.

– To po­sta­raj się, żeby nie wy­sko­czy­ła.

– Nie od­po­wia­dam za in­nych kie­row­ców.

– Cóż, upar­łaś się, żeby być szo­fe­rem… prze­pra­szam, oso­bą kie­ru­ją­cą, więc rób wszyst­ko, co mo­żesz, żeby mnie wieźć bez­piecz­nie i wy­god­nie.

– Tak jest, sir.

Milę je­cha­li w ci­szy, w koń­cu Mi­chel­le się ode­zwa­ła:

– Roz­ma­wia­my jak sta­re mał­żeń­stwo.

Po­pa­trzył na nią.

– Nie je­ste­śmy ani mał­żeń­stwem, ani sta­rzy.

Za­wa­ha­ła się.

– Ale spa­li­śmy ze sobą.

Sean już miał od­po­wie­dzieć, ale za­sta­no­wił się i tyl­ko coś mruk­nął.

– To wszyst­ko zmie­nia – stwier­dzi­ła.

– Dla­cze­go?

– To już nie jest tyl­ko pra­ca. To się zro­bi­ło oso­bi­ste. Gra­ni­ca zo­sta­ła prze­kro­czo­na.

Wy­pro­sto­wał się w fo­te­lu, prze­no­sząc sto­py poza za­sięg po­dusz­ki po­wietrz­nej.

– I te­raz tego ża­łu­jesz? Ty zro­bi­łaś pierw­szy krok, o ile pa­mię­tam. Do­pa­dłaś mnie cał­kiem naga.

– Nie po­wie­dzia­łam, że cze­go­kol­wiek ża­łu­ję, bo nie ża­łu­ję.

– Ja też nie. To się sta­ło, po­nie­waż naj­wy­raź­niej obo­je tego chcie­li­śmy.

– No do­brze, więc gdzie te­raz je­ste­śmy?

Wyj­rzał przez okno.

– Nie je­stem pe­wien.

– Świet­nie. To wła­śnie chcia­łam usły­szeć.

Od­wró­cił się do niej, za­uwa­żył, że Mi­chel­le za­ci­ska zęby.

– Sam fakt, że nie je­stem pe­wien, co da­lej, nie umniej­sza ani nie try­wia­li­zu­je tego, co za­szło mię­dzy nami. To skom­pli­ko­wa­ne.

– Wła­śnie, skom­pli­ko­wa­ne. Jak za­wsze. Dla fa­ce­ta.

– Do­bra, je­śli dla ko­biet to ta­kie pro­ste, po­wiedz mi, co two­im zda­niem po­win­ni­śmy zro­bić. – Po­nie­waż nie otrzy­mał od­po­wie­dzi, kon­ty­nu­ował: – Po­win­ni­śmy uciec, zna­leźć księ­dza i po­łą­czyć się wę­złem mał­żeń­skim?

Spoj­rza­ła na nie­go, przy czym przód for­da lek­ko skrę­cił.

– Mó­wisz po­waż­nie? Tego chcesz?

– Ja tyl­ko rzu­cam po­my­sły, sko­ro ty, jak się wy­da­je, nie masz żad­ne­go.

– Na­praw­dę chcesz się ze mną oże­nić?

– A ty za mnie wyjść?

– To do­pie­ro by wszyst­ko zmie­ni­ło.

– Hm, no, zmie­ni­ło­by.

– Może nie po­win­ni­śmy się spie­szyć.

– Może nie po­win­ni­śmy.

Mi­chel­le po­stu­ka­ła pal­ca­mi o kie­row­ni­cę.

– Prze­pra­szam, że na cie­bie na­sko­czy­łam.

– Nie szko­dzi. Do­pie­ro co umie­ści­li­śmy Ga­brie­la w świet­nej ro­dzi­nie. To też była wiel­ka zmia­na. Te­raz le­piej się nie spie­szyć. My to ro­bi­my i być może po­peł­nia­my wiel­ki błąd.

Ga­briel był je­de­na­sto­let­nim chłop­cem z Ala­ba­my, nad któ­rym Sean i Mi­chel­le spra­wo­wa­li tym­cza­so­wą opie­kę po tym, jak jego mat­ka zo­sta­ła za­mor­do­wa­na. Obec­nie miesz­kał z ro­dzi­ną ich zna­jo­me­go, agen­ta FBI. On i jego żona za­ła­twia­li ofi­cjal­ną ad­op­cję Ga­brie­la.

– W po­rząd­ku – zgo­dzi­ła się.

– A te­raz mamy ro­bo­tę. Skup­my się na niej.

– Ta­kie są two­je prio­ry­te­ty? Pra­ca waż­niej­sza od spraw oso­bi­stych?

– Nie­ko­niecz­nie. Ale, tak jak po­wie­dzia­łaś, przed nami dłu­ga dro­ga. I chcę się za­sta­no­wić, dla­cze­go je­dzie­my do je­dy­ne­go w kra­ju pil­nie strze­żo­ne­go fe­de­ral­ne­go za­kła­du dla psy­chicz­nie cho­rych prze­stęp­ców, żeby się spo­tkać z fa­ce­tem, któ­re­mu gro­zi kara śmier­ci.

– Je­dzie­my dla­te­go, że ty i jego praw­nik zna­cie się od daw­na.

– Tyle wiem. Czy­ta­łaś o Ed­ga­rze Royu?

Mi­chel­le ski­nę­ła gło­wą.

– Pra­cow­nik rzą­do­wy miesz­ka­ją­cy sa­mot­nie na wsi w Wir­gi­nii. Pro­wa­dził cał­kiem prze­cięt­ne ży­cie, do­pó­ki po­li­cja nie od­kry­ła szcząt­ków sze­ściu osób za­ko­pa­nych w jego sto­do­le. Od tego mo­men­tu ży­cie Ed­ga­ra bar­dzo od­bie­ga od prze­cięt­no­ści. Do­wo­dy wy­da­ją się przy­tła­cza­ją­ce.

Sean przy­tak­nął.

– Roy zo­stał zna­le­zio­ny w sto­do­le, z ło­pa­tą w ręku, w spodniach po­bru­dzo­nych zie­mią, a sześć ciał le­ża­ło w dole, któ­ry naj­wy­raź­niej koń­czył za­sy­py­wać.

– Tro­chę trud­no coś z tym zro­bić w są­dzie – za­uwa­ży­ła Mi­chel­le.

– Nie­ste­ty Roy nie jest po­li­ty­kiem.

– Bo?

Sean uśmiech­nął się.

– Gdy­by był po­li­ty­kiem, umiał­by od­wró­cić kota ogo­nem i po­wie­dzieć, że aku­rat wy­ko­py­wał tych lu­dzi, żeby ich ura­to­wać, ale spóź­nił się – już nie żyli. A te­raz jest prze­śla­do­wa­ny za to, że chciał zro­bić do­bry uczy­nek.

– Tak więc zo­stał aresz­to­wa­ny, ale nie uda­ło się go prze­słu­chać. Wy­sła­no go do Cut­ter’s Rock. – Mi­chel­le prze­rwa­ła na chwi­lę. – Tyl­ko dla­cze­go Ma­ine? Wir­gi­nia nie ma od­po­wied­nie­go miej­sca?

– Z ja­kie­goś po­wo­du to była spra­wa fe­de­ral­na. To ozna­cza za­an­ga­żo­wa­nie FBI. Kie­dy idzie o areszt dla stwier­dze­nia po­czy­tal­no­ści, fe­de­ral­ni de­cy­du­ją, gdzie umie­ścić de­li­kwen­ta. Nie­któ­re wię­zie­nia fe­de­ral­ne o naj­ostrzej­szym nad­zo­rze mają od­dzia­ły psy­chia­trycz­ne, ale uzna­no, że dla Roya po­trze­ba cze­goś wię­cej. St. Eli­sa­be­ths w DC zo­sta­ło prze­nie­sio­ne, żeby zro­bić miej­sce dla kwa­te­ry głów­nej De­par­ta­men­tu Bez­pie­czeń­stwa Kra­jo­we­go¹, i ta nowa lo­ka­li­za­cja wy­da­wa­ła się nie dość bez­piecz­na. W tej sy­tu­acji Cut­ter’s Rock sta­no­wi­ło je­dy­ne od­po­wied­nie miej­sce.

– Skąd taka dzi­wacz­na na­zwa?

– Tam jest spo­ro skał, a ku­ter to… po pro­stu ku­ter. W koń­cu Ma­ine to stan nad­mor­ski.

– Za­po­mnia­łam o two­jej pa­sji że­glar­skiej. – Włą­czy­ła ra­dio i ogrze­wa­nie, bo prze­szedł ją dreszcz. – Boże, jaki ziąb, mimo że jesz­cze nie zima – po­wie­dzia­ła gder­li­wie.

– To jest Ma­ine. Tu bywa zim­no o każ­dej po­rze roku. Sprawdź so­bie sze­ro­kość geo­gra­ficz­ną.

– Ile to czło­wiek może się do­wie­dzieć, spę­dza­jąc w za­mknię­tej prze­strze­ni dłu­gi czas.

– Te­raz na­praw­dę roz­ma­wia­my jak sta­re mał­żeń­stwo.

Sean włą­czył na­wiew na cały re­gu­la­tor, za­su­nął za­mek bły­ska­wicz­ny wia­trów­ki i za­mknął oczy.2

Michel­le jak zwy­kle mia­ła cięż­ką nogę, więc ford mknął mię­dzy­sta­no­wą 95, mi­ja­jąc mia­sta Yar­mo­uth i Brun­swick, w kie­run­ku sto­li­cy sta­nu, Au­gu­sty. Gdy Au­gu­sta zna­la­zła się za nimi, a na­stęp­nym du­żym mia­stem na tra­sie mia­ło być Ban­gor, Mi­chel­le za­czę­ła przy­glą­dać się oto­cze­niu. Po obu stro­nach au­to­stra­dy ro­sły gę­ste zi­mo­zie­lo­ne drze­wa. Świa­tło księ­ży­ca w peł­ni okry­wa­ło las sre­brzy­stą po­wło­ką, co na­su­wa­ło Mi­chel­le sko­ja­rze­nie z zie­lo­ną sa­ła­tą za­wi­nię­tą w wo­sko­wa­ny pa­pier. Mi­nę­li znak ostrze­ga­ją­cy przed ło­sia­mi prze­cho­dzą­cy­mi przez szo­sę.

– Łoś? – po­wie­dzia­ła py­ta­ją­co, zer­ka­jąc na Se­ana.

Na­wet nie otwo­rzył oczu.

– Zwie­rzę sta­nu Ma­ine. Le­piej się z nim nie zde­rzyć. Jest na­praw­dę cięż­ki. W do­dat­ku ma pa­skud­ny cha­rak­ter. Nie spo­strze­gła­byś się, jak już by było po to­bie.

– Skąd wiesz? Spo­tka­łeś się z ja­kimś?

– Nie, ale oglą­dam Ani­mal Pla­net.

Je­cha­li da­lej przez na­stęp­ną go­dzi­nę. Mi­chel­le nie­prze­rwa­nie prze­cze­sy­wa­ła wzro­kiem oko­li­cę z lewa na pra­wo ni­czym ra­dar. To był na­wyk wpo­jo­ny tak głę­bo­ko, że na­wet nie bę­dąc już w Se­cret Se­rvi­ce, nie po­tra­fi­ła się go po­zbyć. Zresz­tą moż­li­we, że jako pry­wat­ny de­tek­tyw wca­le nie chcia­ła się go po­zbyć. Dzię­ki temu w porę mo­gła do­strzec nie­bez­pie­czeń­stwo. A to się przy­da­je, zwłasz­cza je­śli ktoś pró­bu­je cię za­bić, a to jej i Se­ano­wi zda­rza­ło się dość czę­sto.

– Coś mi tu nie pa­su­je – stwier­dzi­ła.

Sean otwo­rzył oczy.

– Na przy­kład? – spy­tał, szyb­ko ska­nu­jąc wzro­kiem oto­cze­nie.

– Je­ste­śmy na dro­dze 95 pro­wa­dzą­cej z Flo­ry­dy do Ma­ine. To dłu­gi pas as­fal­tu. Waż­ny szlak ko­mu­ni­ka­cyj­ny. Tra­sa urlo­po­wa Wschod­nie­go Wy­brze­ża.

– Owszem. No i?

– No i je­ste­śmy tu tyl­ko my. Ża­den inny cho­ler­ny sa­mo­chód od pół go­dzi­ny nie prze­je­chał w jed­ną czy dru­gą stro­nę. Co to, była woj­na ato­mo­wa i nikt nam nie po­wie­dział? – Przy­ci­snę­ła gu­zik wy­szu­ki­wa­nia sta­cji ra­dio­wych. – Po­trze­bu­ję wia­do­mo­ści. Po­trze­bu­ję cy­wi­li­za­cji. Chcę wie­dzieć, że nie je­ste­śmy je­dy­ny­mi ludź­mi, któ­rzy zo­sta­li przy ży­ciu.

– Mo­żesz się uspo­ko­ić? Tu jest pust­ko­wie i to, że znaj­du­je­my się na mię­dzy­sta­no­wej, nie ma tu nic do rze­czy. Dużo prze­strze­ni, mało lu­dzi. Więk­szość miesz­ka w po­bli­żu wy­brze­ża, tam gdzie Por­t­land, skąd je­dzie­my. Po­zo­sta­ła część sta­nu to mnó­stwo zie­mi o ni­skim stop­niu za­lud­nie­nia. Kur­czę, okręg Aro­osto­ok jest więk­szy od Rho­de Is­land i Con­nec­ti­cut ra­zem wzię­tych. Ści­śle mó­wiąc, Ma­ine jest więk­sze od po­zo­sta­łych sta­nów No­wej An­glii ra­zem wzię­tych. A kie­dy mi­nie się Ban­gor i je­dzie się da­lej na pół­noc, robi się jesz­cze bar­dziej bez­lud­nie. Mię­dzy­sta­no­wa koń­czy się koło Ho­ul­ton. Stam­tąd moż­na je­chać dro­gą nu­mer je­den, cały czas na pół­noc, aż do gra­ni­cy z Ka­na­dą.

– Co tam jest?

– Pre­sque Isle, Fort Kent i Ma­da­wa­ska.

– I ło­sie?

– Przy­pusz­czam, że tak.

– Nie mo­gli­śmy po­le­cieć do Ban­gor? Mają tam lot­ni­sko, nie? Albo do Au­gu­sty?

– Nie ma bez­po­śred­nich lo­tów. Więk­szość moż­li­wych po­łą­czeń jest z dwie­ma albo trze­ma prze­siad­ka­mi. Trze­ba by le­cieć na po­łu­dnie aż do Or­lan­do i do­pie­ro stam­tąd na pół­noc. Mo­gli­by­śmy le­cieć z Bal­ti­mo­re, ale mu­sie­li­by­śmy się prze­sia­dać na La Gu­ar­dii, a to jest za­wsze ry­zy­kow­ne. Poza tym i tak mu­sie­li­by­śmy do­je­chać sa­mo­cho­dem do Bal­ti­mo­re. W ten spo­sób jest szyb­ciej i pew­niej.

– Je­steś nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem przy­dat­nych in­for­ma­cji. Czę­sto by­wa­łeś w Ma­ine?

– Je­den z by­łych pre­zy­den­tów, któ­re­go ochra­nia­łem, ma tu let­ni dom.

– Bush? W Wal­ker’s Po­int?

– Tra­fi­łaś.

– Ale Wal­ker’s Po­int leży w po­łu­dnio­wej część wy­brze­ża Ma­ine. W Ken­ne­bunk­port. Prze­la­ty­wa­li­śmy nad nim w dro­dze do Por­t­land.

– Pięk­na oko­li­ca. Go­ni­li­śmy Bu­sha na­szym ści­ga­czem i nig­dy nie mo­gli­śmy go do­rwać. Fa­cet ni­cze­go się nie boi. Jego trzy­dzie­sto­dwu­sto­po­wa Fi­de­li­ty III ma trzy za­bur­to­we sil­ni­ki Hon­dy o łącz­nej mocy po­nad dwóch ty­się­cy koni me­cha­nicz­nych. Uwiel­biał na peł­nym ga­zie wy­cho­dzić na otwar­ty wzbu­rzo­ny Atlan­tyk. Kie­dyś w ło­dzi po­ści­go­wej pró­bo­wa­łem się z nim zrów­nać. Wte­dy je­dy­ny raz po­rzy­ga­łem się na służ­bie.

– Ale tam­ten re­jon nie jest ta­kim pust­ko­wiem jak ten tu­taj.

– Nie, jest dużo gę­ściej za­lud­nio­ny. – Sean spoj­rzał na ze­ga­rek. – Tyl­ko że jest póź­no. Więk­szość miej­sco­wych praw­do­po­dob­nie wsta­je o świ­cie, żeby iść do pra­cy. Pew­nie leżą już w łóż­kach. – Ziew­nął. – Też bym chciał.

Mi­chel­le spraw­dzi­ła GPS.

– Koło Ban­gor zje­dzie­my z mię­dzy­sta­no­wej i skrę­ci­my na wschód, w stro­nę wy­brze­ża.

Sean ski­nął gło­wą.

– Je­dzie­my mię­dzy Ma­chias a East­port. Nad samą wodą. Dużo bocz­nych dróg. Nie­ła­two się tam do­stać, co ma sens, bo też nie­ła­two stam­tąd się wy­do­stać, gdy­by ja­kie­muś ma­nia­kal­ne­mu za­bój­cy uda­ło się uciec.

– Czy ktoś kie­dyś uciekł z Cut­ter’s Rock?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo. Gdy­by na­wet, to miał­by do wy­bo­ru dzi­kie pust­ko­wie albo zim­ne wody za­to­ki Ma­ine. Nie­zbyt przy­jem­ne moż­li­wo­ści. W do­dat­ku miesz­kań­cy Ma­ine to lu­dzie z cha­rak­te­rem. Chy­ba na­wet ma­nia­kal­ni za­bój­cy wo­le­li­by z nimi nie za­dzie­rać.

– Dziś wie­czór spo­ty­ka­my się z Ber­gi­nem?

– Tak. W za­jeź­dzie, gdzie się za­trzy­ma­my – spoj­rzał na ze­ga­rek – za ja­kieś czter­dzie­ści mi­nut. A ju­tro o dzie­sią­tej rano mamy wi­dze­nie z Roy­em.

– Skąd wła­ści­wie znasz tego Ber­gi­na?

– Był moim pro­fe­so­rem pra­wa na Uni­wer­sy­te­cie Wir­gi­nij­skim. Wspa­nia­ły gość. Za­nim za­czął na­uczać, pro­wa­dził wła­sną prak­ty­kę. Kil­ka lat po moim dy­plo­mie wró­cił do za­wo­du. Oczy­wi­ście jako obroń­ca. Ma kan­ce­la­rię w Char­lot­te­svil­le.

– Jak to się sta­ło, że re­pre­zen­tu­je ta­kie­go psy­cho­la jak Ed­gar Roy?

– Chy­ba spe­cja­li­zu­je się w spra­wach bez­na­dziej­nych. Nie zmie­nia to fak­tu, że jest ad­wo­ka­tem z pierw­szej ligi. Nie wiem, co go łą­czy z Roy­em. Przy­pusz­czam, że to też nam po­wie.

– Nig­dy nie wy­ja­śni­łeś, dla­cze­go Ber­gin nas wy­na­jął.

– Nie wy­ja­śni­łem, bo nie je­stem pe­wien. Za­dzwo­nił, po­wie­dział, że robi po­stę­py w spra­wie Roya i że w ra­mach przy­go­to­wań do pro­ce­su po­trze­bu­je, żeby za­ufa­ni lu­dzie wy­ko­na­li mu tro­chę ro­bo­ty śled­czej.

– Co za po­stę­py? Z tego, co czy­ta­łam o tej spra­wie, wy­ni­ka, że tyl­ko cze­ka­ją, aż mu wró­ci ro­zum, żeby mo­gli go ska­zać i wy­ko­nać wy­rok śmier­ci.

– Nie twier­dzę, że wiem, jaką teo­rię ma Ber­gin. Nie chciał o tym roz­ma­wiać przez te­le­fon.

Mi­chel­le wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– My­ślę, że wkrót­ce się tego do­wie­my.

Skrę­ci­li z mię­dzy­sta­no­wej na wschód i je­cha­li da­lej co­raz gor­szy­mi i bar­dziej krę­ty­mi dro­ga­mi. O bli­sko­ści oce­anu świad­czy­ło sło­ne po­wie­trze prze­do­sta­ją­ce się do wnę­trza sa­mo­cho­du.

– Rybi za­pach, mój ulu­bio­ny – za­uwa­ży­ła sar­ka­stycz­nie.

– Przy­wyk­nij do nie­go. Te­raz bę­dziesz czu­ła go wszę­dzie.

Wy­li­czy­ła, że znaj­du­ją się ja­kieś pół go­dzi­ny jaz­dy od celu po­dró­ży. Byli aku­rat na szcze­gól­nie pu­stym od­cin­ku dro­gi, gdy w sre­brzy­stą noc wdar­ły się świa­tła in­ne­go sa­mo­cho­du. Tyl­ko że ten sa­mo­chód stał na po­bo­czu. Mi­chel­le od­ru­cho­wo zwol­ni­ła, a Sean opu­ścił szy­bę, żeby le­piej wi­dzieć.

– Ma włą­czo­ne awa­ryj­ne – po­wie­dział. – Ktoś się roz­kra­czył.

– Po­win­ni­śmy się za­trzy­mać?

Za­sta­no­wił się.

– Tak my­ślę. Mogą tu na­wet nie mieć za­się­gu. – Wy­sta­wił gło­wę przez okno i przyj­rzał się sa­mo­cho­do­wi. – Wy­glą­da na bu­ic­ka. Czy ktoś wy­ko­rzy­sty­wał­by bu­ic­ka, żeby zwa­biać nic nie­podej­rze­wa­ją­cych kie­row­ców w pu­łap­kę? Wąt­pię.

Mi­chel­le do­tknę­ła pi­sto­le­tu w ka­bu­rze.

– Wąt­pię, żeby moż­na nas było za­kwa­li­fi­ko­wać jako nic nie­podej­rze­wa­ją­cych kie­row­ców.

Zwol­ni­ła i za­trzy­ma­ła for­da za sto­ją­cym na po­bo­czu sa­mo­cho­dem. Świa­tła awa­ryj­ne za­pa­la­ły się i ga­sły, za­pa­la­ły się i ga­sły. Na bez­kres­nym wy­brze­żu Ma­ine wy­glą­da­ło to jak mała po­żo­ga wznie­ca­na co chwi­lę w pu­st­ce.

– Ktoś sie­dzi za kie­row­ni­cą – za­uwa­ży­ła Mi­chel­le, wrzu­ca­jąc ja­ło­wy bieg. – Wi­dzę tyl­ko jed­ną oso­bę.

– Ten ktoś może się nas bać w ta­kiej sy­tu­acji. Pój­dę go uspo­ko­ić.

– Będę cię osła­niać na wy­pa­dek, gdy­by ktoś jesz­cze tam się przy­cza­ił.

Sean ru­szył do sa­mo­cho­du, pod­cho­dząc od stro­ny pa­sa­że­ra. Jego buty chrzę­ści­ły na ską­po wy­sy­pa­nym żwi­rem po­bo­czu. Od­dech uno­sił się w zim­nym po­wie­trzu jak kłę­by dymu. Gdzieś po­mię­dzy drze­wa­mi roz­legł się zwie­rzę­cy ryk i Sean przez mo­ment za­sta­na­wiał się, czy sły­szy ło­sia. Na Ani­mal Pla­net nie spre­cy­zo­wa­no, ja­kie dźwię­ki wy­da­je łoś, a on sam nie był aż tak za­in­te­re­so­wa­ny, żeby się tego do­wie­dzieć z in­ne­go źró­dła.

– Po­trzeb­na po­moc?! – za­wo­łał.

Jed­no mi­gnię­cie świa­teł awa­ryj­nych, dru­gie i żad­nej od­po­wie­dzi.

Spoj­rzał na swój te­le­fon, któ­ry ści­skał w dło­ni. On miał tu­taj za­sięg.

– Ja­kaś awa­ria?! Mamy we­zwać po­moc dro­go­wą?!

Nic. Sean był już przy sa­mo­cho­dzie, więc za­stu­kał w bocz­ną szy­bę.

– Halo? Wszyst­ko w po­rząd­ku?

Przez okno wi­dział syl­wet­kę kie­row­cy. Był to męż­czy­zna.

– Pro­szę pana, do­brze się pan czu­je?

Fa­cet ani drgnął. Sean po­my­ślał, że kie­row­ca może miał za­wał. Mgła znad mo­rza prze­sło­ni­ła świa­tło księ­ży­ca. We wnę­trzu sa­mo­cho­du było tak ciem­no, że nie wi­dział zbyt wie­lu szcze­gó­łów. Usły­szał, jak otwie­ra­ją się drzwi sa­mo­cho­du. Od­wró­cił się i zo­ba­czył, że Mi­chel­le wy­sia­dła i z dło­nią na kol­bie pi­sto­le­tu cze­ka na ja­kiś sy­gnał.

– Chy­ba za­słabł albo miał za­wał.

Ski­nę­ła gło­wą i ru­szy­ła w jego kie­run­ku. Jej buty stu­ka­ły o as­falt.

Sean prze­szedł na stro­nę kie­row­cy i za­pu­kał w szy­bę. W ciem­no­ści do­strze­gał tyl­ko za­rys po­sta­ci męż­czy­zny. Czer­wo­ne świa­tło kie­run­kow­ska­zów oświe­tla­ło wnę­trze sa­mo­cho­du i za­le­wa­ło oto­cze­nie ja­skra­wym szkar­ła­tem, po czym znów za­pa­da­ła ciem­ność, jak­by sa­mo­chód w jed­nej se­kun­dzie roz­grze­wał się, a w na­stęp­nej stygł. Nie po­ma­ga­ło to Se­ano­wi obej­rzeć wnę­trza. Znów za­stu­kał w okno.

– Pro­szę pana? Do­brze się pan czu­je?

Chwy­cił klam­kę. Drzwi nie były za­blo­ko­wa­ne. Otwo­rzył je. Męż­czy­zna osu­nął się na bok, przy­trzy­my­wa­ny przez pasy. Sean chwy­cił go za ra­mię i po­sa­dził pro­sto. Pod­bie­gła Mi­chel­le.

– Za­wał? – spy­ta­ła.

Sean spoj­rzał w twarz męż­czy­zny.

– Nie – po­wie­dział sta­now­czo.

– Skąd wiesz?

Te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym oświe­tlił po­je­dyn­czą ranę wlo­to­wą mię­dzy ocza­mi męż­czy­zny. Krew i tkan­ka mó­zgo­wa roz­bry­zga­ne były po ca­łym wnę­trzu wozu.

Mi­chel­le po­chy­li­ła się bli­żej.

– Z przy­ło­że­nia – stwier­dzi­ła. – Wi­dać wy­lot lufy i musz­kę wy­pa­lo­ne na skó­rze. Tego nie zro­bił łoś. – Sean nic nie od­po­wie­dział. – Po­szu­kaj w jego port­fe­lu ja­kie­goś do­wo­du toż­sa­mo­ści.

– Nie mu­szę.

– Dla­cze­go nie?

– Po­nie­waż go znam – od­parł Sean.

– Co? Kto to jest?

– Ted Ber­gin. Mój daw­ny pro­fe­sor i ad­wo­kat Ed­ga­ra Roya.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: