Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ścigani. Piotr Pytlakowski rozmawia z szefami Art-B - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ścigani. Piotr Pytlakowski rozmawia z szefami Art-B - ebook

Szefowie ART-B przerywają milczenie. Opowiadają, jak się robiło ogromne pieniądze w pierwszych latach po 1989 r.

Choćby taka historia: W bagażniku mercedesa mieściło się 5 milionów dolarów. Gdy jechali z nimi przez Polskę, Bagsik nawet nie zamykał samochodu. Łatwiej zarobić nowe miliony, niż marnować czas na pilnowanie starych – mówił.

Wartka opowieść z politycznymi kulisami w tle.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7700-206-3
Rozmiar pliku: 903 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie miałem zamiaru pisać książki o bohaterach okrzyczanej jako afera słynnej przed laty sprawy firmy Art-B. I pewnie w ogóle nie zaprzątałbym sobie tym głowy, gdyby nie dziwny telefon. Dzwonił pewien znajomy, chociaż to może za dużo powiedziane. Znajomość była powierzchowna. Widzieliśmy się raz w życiu, kiedy jako dziennikarz odwiedziłem go w areszcie na ul. Rakowieckiej w Warszawie. Był intrygującą osobą, światu znaną pod pseudonimem, jaki wtedy nosił. Blisko związany ze słynnym gangsterem „Pershingiem”. Kiedy odkryto, że założył na warszawskim Bemowie koło SLD i aktywnie w nim działał, wybuchł skandal. Koło rozwiązano, władze partii odżegnały się od związków z moim rozmówcą, ale smród pozostał. Zastanawiano się, z jakich powodów człowiek uważany za gangstera wystartował do kariery politycznej.

W gruncie rzeczy mój znajomy z więziennego widzenia nie zamierzał zostać politykiem. Potrzebował jedynie zbliżyć się do życia partyjnego, bo uznał, że pomoże mu to w prowadzonych interesach. Czy pomogło, nie wiem. W każdym razie po kilku latach więzienia wyszedł na wolność. Za jedne sprawki go skazano, z wielu zarzutów uniewinniono. Słyszałem, że po wyjściu zza krat dobrze sobie radził i raczej nie pakował się już w nieczyste interesy.

Kiedy odebrałem telefon, w słuchawce usłyszałem głos tego właśnie człowieka. Po kilku grzecznościowych formułkach powiedział, że obok ma znajomego, który chciałby ze mną porozmawiać, i spytał, czy może mu oddać słuchawkę. Wtedy usłyszałem: – Witam, mówi Andrzej Gąsiorowski.

Tak. To był ten Gąsiorowski od sprawy Art-B ukrywający się przez ponad 20 lat w Izraelu przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Oznajmił, że jest w Polsce, i to całkowicie legalnie. Ojczyzna już go nie ściga, dlatego czasem przyjeżdża. I teraz uznał, iż nadszedł czas, aby zabrać publicznie głos, opowiedzieć o swoim życiu. Dlatego do mnie dzwoni, korzystając z uprzejmości kolegi, który miał mój numer. Czy nie podjąłbym się napisania książki, a właściwie wywiadu rzeki z nim?

Miał już nawet wydawnictwo, które było zainteresowane taką pozycją. Sprawa wydała mi się trochę ryzykowna, bo chociaż z jednej strony rozmowa z tym lekarzem z wykształcenia, muzykiem, członkiem zboru zielonoświątkowców i niegdyś wiceprezesem obracającej miliardami dolarów słynnej spółki Art-B mogłaby być frapująca, ale to przecież jasne, że nie powiedziałby mi wszystkiego, a już na pewno nie usłyszałbym rzeczy z jego punktu widzenia niekorzystnych.

Dlaczego po kilku dniach namysłu zgodziłem się? Bo przeważyła ciekawość. To normalne u dziennikarza. W tym przypadku tym bardziej uzasadniona, bo wiedziałem, że Gąsiorowski to wybitnie inteligentny, wykształcony w wielu kierunkach rozmówca. Przydarzyło mu się w życiu aż za dużo przygód. Warto o nich posłuchać i dać mu możliwość przedstawienia własnej wersji zdarzeń.

Gąsiorowski to niesłychanie miły rozmówca, kulturalny narrator, o ciepłym głosie i z dużą wyobraźnią, ale miał jedną cechę utrudniającą kontakty. Delikatnie można powiedzieć, że punktualność nie jest jego mocną stroną. Podobno nawet na oficjalne spotkanie z Putinem w izraelskim Knesecie spóźnił się o całą dobę, więc właściwie nie powinienem narzekać.

Rozmawialiśmy głównie przy pomocy Skype’a, ale kilka spotkań odbyliśmy też, kiedy bawił w Polsce. Chociaż odżegnuje się od planu powrotu na stałe, to bywa tu coraz częściej. W połowie 2015 roku zorganizował razem z Bogusławem Bagsikiem event w jednym z warszawskich hoteli, który nazwano Konferencją Naukową na 25. Rocznicę Operacji „Most” (słynna akcja wywożenia Żydów z ZSRR do Izraela). Przyszło kilka tysięcy osób. Pojawia się w Sejmie. Zaproszono go na debatę w siedzibie Stowarzyszenia Pracodawców RP na temat rynku produktów i usług dla seniorów – opowiadał o emerytach w Izraelu. Można powiedzieć, że Andrzej Gąsiorowski wraca do kraju w wielkim stylu.

Na jedno ze spotkań przyszedł razem z Bogusławem Bagsikiem, którego poznałem przed laty, kiedy po wyjściu z więzienia został prezesem Zakładów Futrzarskich w Kurowie. Napisałem wtedy o nim reportaż, co spowodowało, że uznał mnie za wroga. Dlatego trochę zdziwiło mnie, że teraz towarzyszy Gąsiorowskiemu, ale od razu wyjaśnił, że urazy już nie żywi, a przyszedł, żeby pomóc Andrzejowi, który pewnych zdarzeń może już nie pamiętać. I faktycznie sporo pomógł.

Początkowo ta książka miała być zapisem rozmów wyłącznie z Andrzejem Gąsiorowskim, ale obaj uznaliśmy, że dobrze byłoby przekonać Bagsika, aby też zabrał głos. Oficjalnie, pod swoim nazwiskiem. Nie było łatwo go namówić. Tłumaczył, że ma wciąż kłopoty prawne, prokurator stawia mu zarzuty związane z operacjami finansowymi, a on nie może się do tego szczegółowo odnosić ze względu na kwestie procesowe. Przekonał go w końcu jego przyjaciel Andrzej. Jakiej perswazji użył, nie mam pojęcia.

Bogusław Bagsik, mimo że po przejściach, jest sympatycznym rozmówcą z filozoficznym nastawieniem do życia, obdarzonym dużym poczuciem humoru. O ile Gąsiorowski mówi dzisiaj, że Polska umarła dla niego, kiedy przed laty przekraczał granicę, i wracać na stałe nie ma zamiaru, to Bagsik, oficjalnie obywatel Izraela, deklaruje, że wciąż myśli po polsku, modli się po polsku i tu ma swoją ojczyznę.

Bagsik, w przeciwieństwie do swojego przyjaciela, jest punktualny co do minuty. Mówi, że Andrzej też taki był, ale pobyt w Izraelu go zmienił. – Tam wszyscy się spóźniają, czas nie ma dla nich znaczenia – zauważa.

Czas jednak ma znaczenie. To tyle tytułem wstępu.

Piotr PytlakowskiCzy to pan jest tym słynnym aferzystą, który wyprowadził w pole polski system bankowy?

Andrzej Gąsiorowski: No, to ładnie zaczynamy. To wy, dziennikarze, wykreowaliście mój fałszywy obraz, a pan w to brnie?

Tylko pytam. Umówmy się, że nie ma złych pytań. Są złe odpowiedzi. To prezydent Lech Wałęsa nazwał pana i Bogusława Bagsika aferzystami, których puści w skarpetkach. To prokuratura rozesłała za wami listy gończe. A pan mówi, że nie było afery?

AG: Nie było i ostrzegam, że każdego, kto nazwie mnie aferzystą, pozwę do sądu. Żeby była afera, muszą być poszkodowani. Nie ma takiego podmiotu jak polski system bankowy. Natomiast są banki, ale żaden z nich, łącznie z Narodowym Bankiem Polskim, nie zgłosił szkody poniesionej przez działalność spółki Art-B. Nie ma poszkodowanych, więc nie ma sprawców, to chyba jasne. Nikogo nie oszukałem, nie wyprowadziłem w pole, nie naciągnąłem na pieniądze.

Zmiana taktyki? Wcześniej puszczał pan takie rzeczy płazem.

AG: Teraz mam w garści oficjalne potwierdzenie prokuratury, że nie popełniłem zarzucanych mi czynów. Więc nie byłem aferzystą!

Ale na czołówce nowego tygodnika „ABC” napisano, że aferzysta pojawił się w Sejmie i że to skandal. O panu tak napisano.

AG: Dlatego pozywam ich do sądu. Żądam 10 milionów złotych.

Spora sumka. Puści pan ich z torbami?

AG: To będzie nauczka dla innych. Dziennikarze muszą zrozumieć, że nikogo nie można bezkarnie obrażać. Szarpano mnie ponad 20 lat. Muszę położyć temu kres. Nie urodziłem się, aby służyć innym jako worek treningowy.

Dołączył do nas Bogusław Bagsik. Skoro jesteśmy razem, zacznijmy, panowie, od opowieści o Art-B. Po 25 latach skojarzenia są jedynie właśnie takie: afera, oscylator.

AG: A to była normalna firma służąca zarabianiu na chleb. Cały czas kombinowanie, jak wykorzystać istniejące możliwości, coś kupić, coś sprzedać, rozliczyć, zamknąć bilans. Działaliśmy tak jak milion ludzi w tamtym okresie transformacji.

Bogusław Bagsik: Dla tych, którzy nie pamiętają tamtych lat, krótkie przypomnienie: to był dziwny czas. Jeszcze stacjonowały wojska radzieckie, jeszcze nie było kontaktu z Ameryką i w zasadzie Polska była krajem komunistycznym. Ale raptem ludzie stwierdzili, że nie ma zagrożenia, nie wiem… bombą atomową, III wojną światową. I tak pomału wychodzili jakby z bunkrów, rozglądali się. Raptem stwierdzili, że można robić pieniądze. Ale jak to zrobić? Jeden się uczył od drugiego.

AG: Wyglądało to tak, że całe stada ludzi waliły do Niemiec, bo jak Witek zarobił w Berlinie, to wszyscy jechali do Berlina. Całe karawany, bo tam jest kawa albo żyletki. Pamiętam, jednego dnia wjechało do kraju 30 tirów żyletek. W sklepach ich nie było, no to wszyscy się rzucili sprowadzać te żyletki. I cały kraj się zatkał. Nikt już żyletek nie kupował, bo nagle było ich w bród. Wpakować milion dolarów w żyletki? W ten sposób człowiek się uczył na cudzych błędach. Mój dziadek mówił: „Zdechłe ryby płyną z prądem”. Miał rację. Trzeba było zawsze pod prąd. Skoro oni jadą do Berlina po żyletki, to my jedziemy na przykład do Korei po truskawki. Dlaczego? Bo nikt tam nie jedzie. I na tym to polegało, szybko zorientowaliśmy się, czego nie robić na początku – nie zachowywać się stadnie. Zresztą te żyletki to była dobra szkoła. Też popędziliśmy za innymi i utopiliśmy jakieś pieniądze, bo ktoś z naszych handlowców nie sprawdził, i sprowadziliśmy żyletki przemysłowe. Do dziś nie wiem, do czego służą, ale efekt był taki, że jak się ludzie golili, mieli niemiłosiernie pochlastane twarze. Słyszałem złorzeczenia jednej ofiary naszych żyletek, że jak dorwie tego, co ten złom zaimportował, to mu nogi z tyłka powyrywa. I tak się skończyła nasza pierwsza i ostatnia transakcja z żyletkami. Cudem uniknęliśmy linczu.

Dobrą lekcją była transakcja z winem sangria. Wtedy to był taki niemal egzotyczny trunek, zapanowała na to moda. Cała Polska handlowała sangrią. Któryś z naszych asów wywiadu handlowego leci do drugiego: „Masz sangrię?”. „Mam”. Przez trzy dni handlowaliśmy sangrią, jeden kupuje, drugi sprzedaje. Przygotowuję kontrakt, już mamy podpisywać, ale coś mnie tknęło, coś mi się tu nie zgadza. Pytam: „A skąd ty masz tę sangrię?”, a on: „Od tego to a tego”. „A on skąd ma?”. „Ano od tego”. Okazało się, że ci sami sprzedawali i kupowali w kółko ten sam transport wina, a ja to miałem zamknąć. Cała grupa ludzi jak szaleni rzuciła się sprzedawać i kupować sangrię, której tak naprawdę nie ma. W tym momencie nauczyłem się, że informacja handlowa jest bardzo cenna.

Gdzie się kupowało sangrię?

BB: W Niemczech. Wszystko się kupowało w Niemczech.

Pół nyski czy najpierw dwie skrzynki?

BB: Nigdy nie mieliśmy nyski. Woziliśmy tirami. Nie były to wtedy jakieś straszne pieniądze. Tir kosztował jakieś 20-30 tysięcy marek zachodnioniemieckich. Więcej zmartwienia było wtedy z organizacją transportu. Monopol dzierżył Pekaes. Logistyka dawała popalić. Wytłumaczmy to sobie tak: nie ma pan komórki, nie ma pan telefonu, od biedy dorwie się pan do teleksu, paszport z wizą ma pan, jak odstoi sobie kilka godzin w kolejce przed ambasadą. Dostawcy są w Hamburgu, w Berlinie Zachodnim albo gdzieś w głębokich Niemczech. Odbiorców ma pan rozsianych po kraju. To są sklepy Społem, GS-y i inne podobne organizacje handlowe. No i ma pan jeszcze dwie ręce, dwie nogi i jedną głowę. To musiało wystarczyć. I wystarczyło. Ze strefy wolnego handlu w Hamburgu codziennie odjeżdżało kilkadziesiąt tirów, nie tylko nasze, ale również nasze.

Czym głównie wtedy obracaliście?

BB: Tym wszystkim, czym wszyscy wtedy obracali. Alkohol, konserwy, margaryna, banany, dywany, potem telewizory. W sklepach były kompletnie puste półki, pomysł był więc taki, żeby je zapełnić. Płacimy podatek de facto quasi-importowy w wysokości 7 procent – i to wszystko.

Jakie było przebicie takiej jednej transakcji?

AG: Sto procent. Też zadałem to pytanie, jak mam obliczać marżę, a Boguś tak siedział i mówi: „Proste, sto procent”. Takie były czasy, sto procent na czymkolwiek.

I na każdym takim tirze drugi był za darmo?

AG: Tak.

A jak szybko od momentu zakupu upłynniało się towar?

AG: No właśnie to zależało do siły struktury. Jak się miało gdzieś tam nagranych handlowców w domach towarowych Centrum czy GS-ach, to oni sami alarmowali: kawa wykupiona do szczętu, potrzebuję nową dostawę na jutro, pojutrze. Czyli funkcjonował system zaopatrzenia natychmiastowego: telefon, samochód jechał po towar i przywoził do tego domu towarowego, który czekał na tę kawę.

I po tygodniu już była gotówka?

BB: Jak to po tygodniu? Po dwóch, trzech dniach.

Nie było problemów z płatnością?

BB: Później się zrobił zator, który próbowaliśmy rozładować oscylatorem, ale na początku wszystko było płacone gotówką. Banknoty fruwały niczym papierki od cukierków.

Kto miał towar, ten był królem?

AG: Kto miał zbyt, był królem, bo towar to był w Berlinie. Rodziły się grupy szybkiego reagowania handlowego, ci, którzy przywozili i zarabiali, dzielili się z szefem danej jednostki zbytu, więc to pięknie funkcjonowało, pieniądze szybko krążyły z ręki do ręki, a nie jak dzisiaj – z konta na konto. Pamiętam, jak kiedyś zajeżdżamy do restauracji w Cieszynie, a w bagażniku mamy pięć milionów dolarów.

Wieźliście pięć milionów dolarów w bagażniku?

AG: No tak, do mercedesa trzysetki wchodziło pięć milionów do bagażnika. Do innych samochodów trochę mniej. Była jesień i hulał wiatr. Ktoś z nas chciał z tego bagażnika wyjąć kurtkę, otworzył i banknoty wyfrunęły. I nikt ich nie ukradł. Takie były piękne czasy, że łatwiej było zarobić, niż ukraść.

Pamiętam, że w ’90 roku zalaliście kraj telewizorami.

BB: A to geniusz Andrzeja. W pierwszych miesiącach, końcówka 1989 roku i początek roku 1990, to był zwykły handel. Kupno, sprzedaż. Później trzeba było pomyśleć o jakichś strukturach, inwestycjach.

AG: Zjawiłem się w firmie, jak ona już całkiem dobrze dawała sobie radę w handlu. Wszedłem w rytm ciągłych interesów. Art-B realizowało swoje i ja w tamtym momencie nawet nie miałem możliwości, żeby coś zmieniać, bo to chodziło swoim własnym trybem. Pomyślałem sobie, że pojadę do Stanów i zrobię coś innego. Nawiążę kontakty z ludźmi. Wymyślę strategię na przyszłość. I wykombinowaliśmy ten import telewizorów z Korei do Polski. I się udało.

Skąd pomysł, żeby sprowadzać akurat koreańskie telewizory?

AG: W tamtych czasach kolorowy telewizor to był bardzo poszukiwany towar. Wszystkie te wytwórnie, które gdzieś tam funkcjonowały w Niemczech, to była produkcja słabej jakości. To po prostu był koszmar. Człowiek ostatni pieniądz wyrzucił, żeby sobie telewizor pooglądać, a to nie działa, a do tego nie było solidnego serwisu. Nie było jeszcze tych dużych firm funkcjonujących w Polsce. Ja sam się naciąłem na taki, który zepsuł się już po dwóch tygodniach, i tak sobie pomyślałem, że gdybym mógł kupić telewizor za 200 dolarów, który się nie psuje, i powielić to na cały kraj, to w zasadzie od Warszawy do Władywostoku rynek jest nasz. No i pewnego razu los nam otworzył drzwi do wiceprezesa koreańskiej firmy Goldstar.

To takie łatwe? Wystarczy los, który otwiera drzwi?

AG: Pomogli moi przyjaciele z kręgów ewangelicznych w Stanach. No i pojechałem sobie do Korei, do firmy, która wtedy nazywała się Goldstar, teraz LG. I mówię, że chciałbym się spotkać z kimś, kto pokaże mi zakład. Zobaczyłem, jak to funkcjonuje, że produkują też dla NASA, dla Boeinga, w ogóle dla przemysłu kosmicznego, lotniczego, wojska – i wszystko jest objęte programem jakości „Zero Defects”. No i to mnie zaintrygowało. „Zero Defects”! Sprzęt praktycznie bezawaryjny!

Tak po prostu przyjaciele pomogli – i już w Korei drzwi szeroko otwarte?

AG: No dobrze, wyjaśnię to bliżej. Wyrastałem w rodzinie protestanckiej, mój ojciec był pastorem. Zaproszono mnie w latach 80. do USA, do Houston, do protestantów. Wyjazd sponsorowany, bo nie miałem pieniędzy, nawet jakąś tam zbiórkę na mnie zrobili, dostałem trochę ponad 400 dolarów. Z jednej strony wstyd, a z drugiej radość – taka forsa, ponad rok w Polsce można za to żyć. A kilka lat później, kiedy stałem się człowiekiem zamożnym, przyleciałem do tego samego Houston naszym samolotem, to była sensacja. Jeszcze trwa Związek Radziecki, a ja niczym celebryta na skalę światową przylatuję prywatnym odrzutowcem. Pytają, czego bym chciał. Ja mówię, że produkować telewizory. „No to dobrze – mówią – wiceprezes korporacji od koreańskich telewizorów – firma wtedy nazywała się Goldstar, teraz LG – to jest członek naszej społeczności”. Poleciałem więc do Korei. Akurat protestanci są bardzo mocno osadzeni w Korei. Tam są największe zbory na świecie. No i sobie jadę właśnie tam, oglądam wszystko i jestem traktowany z honorami. Mówią: „To jest twoje biurko, to jest twoja sekretarka” – taka azjatycka wylewność. A ja na to, że chcę kupić linię produkcyjną telewizorów. A oni, że nie, bo mają już produkcję w Niemczech, stamtąd towar idzie do Polski, drugi zakład im niepotrzebny. Myślę – niedobrze, ale wpadłem na koncept. Oświadczyłem z pełną powagą, że od faszystów kupować nie będę, bo oni mordowali mój naród. Koreańczyk się zdenerwował na swoich pracowników, dlaczego wcześniej nikt mu nie powiedział o kulturowych problemach w Europie. A ja upieram się, że chcę te telewizory, bo są z Korei, a nie z Niemiec, i zapewniam o przyjaźni polsko-koreańskiej. No i się dogadaliśmy.

Tak szybko?

AG: Była komplikacja, bo nasza pani Zosia z księgowości, która miała przelać milion dolarów z konta Art-B do banku w Izraelu i zrobić z tej kwoty depozyt na rok, i z tego depozytu zrobić akredytywę dla Koreańczyków, skróciła sobie drogę, bo wydawała jej się za długa, i przelała ten milion wprost do Korei. Bałem się, że te pieniądze przepadną, ale oni potraktowali mnie jak króla. Jeszcze nigdy nie spotkali kogoś ze wschodniej Europy, kto ma milion dolarów i na dodatek płaci z góry.

Kupiliście telewizory czy linię produkcyjną?

AG: Montowanie w Polsce było bardziej opłacalne podatkowo. Dlatego spytałem Koreańczyków: „W ilu częściach to można produkować?”. W ilu chcesz, bo my tu robimy w dwudziestu. Dzwonię do Polski, do prawnika, i pytam, od ilu części można zacząć montowanie telewizora, żeby już było opłacalne podatkowo. On mówi, że od dwóch. I w kontrakcie zapisano, że pierwsza dostawa będzie w częściach dwóch. Jedna część to telewizor, a druga pilot. I tak się zaczęła montownia Goldstara.

Gdzie była ta montownia telewizora z pilotem?

AG: Pierwsza w Wałbrzychu. To był zakład dla inwalidów, produkowali coś dla Diory. Jak pierwszy raz tam przyjechałem, to był smutny widok. Ciemno, zero lamp, siedzą ludzie z wadami fizycznymi górnych części ciała. Pytam fachowca: „Czy ci ludzie naprawdę coś potrafią?”. Odpowiada, że to jest precyzja japońska, kult pracy, nie piją. Zrobiłem im prezentację, jak będziemy montować Goldstara. Na stole postawiłem pudło z telewizorem. Wziąłem skalpel, rozciąłem karton, złapałem prawą ręką pilota i wrzuciłem do pudła. Produkt gotowy. Zapisali sobie procedurę i tak ruszyła montownia z dwóch części. Po jakimś czasie mówię: „Panowie, sprawdziliście się, w nagrodę, że osiągnęliście Zero Defects, zaproponujcie, na ile części można ten telewizor jeszcze bardziej rozłożyć, żeby to było bardziej skomplikowane”. No to oni mówią: „Szefie, jak kabel rozłączymy i jak go potem złączymy, to też będzie działać”. I tak posuwaliśmy do przodu polską myśl techniczną. Potem było pięć części, potem siedem, potem kabel w Polsce robiliśmy. No i wyprodukowaliśmy tych telewizorów ponad milion i finał jest taki, że do dzisiaj ludzie je mają, łącznie z moim tatą, i się nie psują. Jak wyjeżdżałem z kraju na stałe, to na składzie zostało jeszcze milion telewizorów.

A ile wcześniej sprzedaliście?

AG: Trudno powiedzieć, ponad milion, ale ściągnęliśmy ich za ponad 500 milionów dolarów. Daliśmy ludziom pracę i stworzyliśmy potężny rynek, na którym zarabiały sklepy i firmy marketingowe, które to rozprowadzały. Z Korei sprowadzaliśmy najpierw telewizory, potem wideo, krótkofalówki, a jeszcze później wszystkie urządzenia gospodarstwa domowego, które Goldstar produkował. Nawet nie bawiliśmy się w liczenie. Kupowaliśmy kontener sprzętu i natychmiast sprzedawaliśmy poniżej kosztu zakupu. Płaciliśmy za telewizor około 230 dolarów, a sprzedawali za 200.

To na czym ten interes polegał?

BB: Interes polegał na tym, że przed zakupem telewizorów posiadało się milion dolarów, które należało zamienić na złotówki. Na złotówkach dawano 30 procent oprocentowania na miesiąc. Gdy się zamknęło w banku dolary na rok, można było wynegocjować 700 procent odsetek.

Ile?

BB: No, prawie 700.

700 procent odsetek w dolarach?

BB: Nie, w złotówkach.

No tak, ale była inflacja, która wszystko zżerała.

AG: Nie było żadnej inflacji. Była deflacja, a nie inflacja.

O czym pan mówi, o których latach?

AG: O latach 1990-91. Jak weszły w życie reformy Balcerowicza, to w ciągu miesiąca umarł czarny dolar, bo się skończyły złotówki, i podaż na złotówki przewyższała podaż na dolara. W związku z tym dolar się zatrzymał w kontekście ceny ze złotówką. Natomiast złotówka, leżąc na koncie, przyrastała z szybkością 30 procent. A my, sprzedając towar poniżej kosztów zakupu, mieliśmy natychmiast gotówkę – ktoś przychodził, brał towar, płacił. Nas nie interesowało, że za rogiem sprzedał ten telewizor za 100 procent więcej, bo myśmy zarabiali 700 procent na odsetkach. To wszystko było tak skonstruowane.

Czym płaciliście Koreańczykom za towar?

AG: Otworzyliśmy list gwarancyjny, płatny za rok.

A kto wystawił ten list?

AG: Polski bank komercyjny, a gwarancja musiała być regwarantowana przez utworzony dla Polski przez 18 najważniejszych państw zachodnich fundusz stabilizacyjny. To był miliard dolarów, który leżał sobie na koncie w Nowym Jorku i regwarantował odbiorcom akredytyw płatności z Polski do wysokości tej sumy. Korzystanie z tej regwarancji na rok kosztowało tylko 10 procent. My, mając milion dolarów, kupujemy towar za 7 milionów. Towar po miesiącu wraca do kraju, następnie zostaje sprzedany za 6 milionów. Dolary zostają zamienione na złotówki i 6 milionów dolarów w złotówkach zostaje zdeponowanych na polskim koncie z wysokimi odsetkami. Nie wchodząc w szczegóły – do końca roku za ten pierwszy milion dokonaliśmy importu wartego 300 milionów dolarów.

A skąd mieliście ten pierwszy milion?

BB: Pierwszy milion wniósł Marek Doliński, nasz udziałowiec, który był synem króla Cyganów. Po prostu włożył swoje pieniądze.

Czyli na bankach kręcicie największe pieniądze?

AG: Tak. Powiem tylko, że oscylator to jedyna z 47 bankowych operacji, którą ujawniliśmy.

A prowadziliście jeszcze 46 podobnych?

AG: Takich precyzyjnie opracowanych 37. Pamiętam, jak to sobie rozrysowywaliśmy, zresztą z dyrektorami banków – taki matematyczny matrix. Więc jak robimy, żeby nie było łamania prawa? Nawet do końca nie wiedzieliśmy – i oni, i my – czy coś jest nielegalne. Myśmy pożyczali bankom pieniądze. A skąd mieliśmy? Z operacji bankowych z tymi bankami.

Czy któreś z tych 47 operacji dałoby się dziś przeprowadzić?

AG: Wszystkie.

Przeprowadzają?

AG: Oczywiście.

Ale dlaczego takiej nieznanej firmie założonej przez nikomu nieznanych biznesmenów jakieś banki dają listy gwarancyjne?

AG: Dlatego, że myśmy dawali pod te gwarancje pieniądze, tu nic nie było na kredyt. Listy gwarancyjne dawano pod nasze depozyty. Poza tym wszyscy z tzw. wyższych sfer, a zwłaszcza w bankowości, już o nas dobrze wiedzieli.

Czyli pod ten milion dolarów od pana Dolińskiego?

AG: Nie, Doliński włożył pieniądze w Art-B, zanim ja przyszedłem. W momencie, kiedy doszlusowałem do firmy, Art-B miała już 5 albo 6 milionów dolarów własnego kapitału. Jak już mówiliśmy, w tamtym czasie każda transakcja przywiezienia czegokolwiek i sprzedania to był przynajmniej stuprocentowy zysk. Gdy przyszedłem, była to firma na wysokich obrotach i miała bardzo dużo zarobionych pieniędzy.

Art-B kojarzone jest wyłącznie z panem i z Bogusławem Bagsikiem jako dwoma założycielami, którzy zaczynali od zera.

AG: Firma powstała na potrzeby rynku w Cieszynie, bo tam mieszkał Boguś, i zanim przyszedłem, miała kilku udziałowców. W zasadzie była nastawiona na obrót typu kupno-sprzedaż. Od zera zaczynał Bagsik i doszedł do tych kilku milionów. Ja wszedłem, inni wyszli i już w tym nowym układzie – ja i on plus Marek Doliński wtedy już jako pasywny partner – szliśmy dalej.

Ci, którzy, jak pan mówi, wyszli, nie mieli żalu, że ominęła ich szansa na wielkie pieniądze?

AG: Nie, przynajmniej nie siedzieli w więzieniu albo nie spędzili 25 lat na wygnaniu. To ważniejsze od pieniędzy.

O więzieniu będziemy rozmawiali później. Na razie jesteśmy w czasach, kiedy Art-B kwitnie.

AG: Założyliśmy 600 firm w 50 krajach świata – od przemysłu mleczarskiego przez olejarnię, gospodarstwo rolne, produkcję sztucznych nerek, kruszenie kamieni, medycynę, mieliśmy udziały w BRE Banku, towarzystwach ubezpieczeniowych, w tym w Warcie, największej firmie energetycznej w Izraelu, mieliśmy nieograniczoną ilość ziemi w Warszawie i poza stolicą, czasem podpisywałem pięć transakcji dziennie na zakup ziemi. Piaseczno, Wilanów – to wszystko było wtedy za bezcen, a teraz jest warte miliony dolarów.

BB: W tamtym czasie, o czym dziś się nie mówi, kontrolowaliśmy 60 procent produkcji mleka w proszku i laktozy. Był to rynek porównywalny do wydobycia węgla – wtedy na poziomie 200 milionów ton. A to był tylko jeden segment. Nie wspominając o udziałach w firmach finansowych, ubezpieczeniowych – typu Warta, zakładanych przez nas – Compensę, Mazovię, Polonię, o holdingach typu Agrotechnika, który wtedy już był potęgą, którą przejęliśmy. Może inaczej powiem: jaka była siła nabywcza jednego dolara 25 lat temu? Razy dziesięć w porównaniu z obecnym czasem. A mieliśmy pogotowie kasowe na poziomie 500 milionów dolarów, czyli żywą gotówkę, pomijając struktury i inne rzeczy. 500 razy dziesięć to jest 5 miliardów dolarów na dzisiejsze czasy tylko w gotówce.

AG: Nawet zakład pogrzebowy otwieraliśmy.

Z powodu?

AG: Dla zysku. Ktoś miał straszną ilość drewna po upadłej fabryce mebli i nie wiedział, co z tym zrobić. Powiedzieliśmy mu, że otworzymy firmę pod nazwą Wieczne Życie i będziemy robić doskonałe trumny, bo ten towar zawsze ma gwarantowany zbyt.

Art-B to był potężny holding, pracowało dla nas 500 osób. 400 topowych menedżerów, fajnych ludzi. Roczny obrót holdingu to 22,5 miliarda dolarów. Z tego zysku aktywa podwyższyły się do 12 milionów złotych po pierwszym roku.

Dolarów? W Polsce?

AG: W Polsce. Zysku netto 30 milionów dolarów, w tym należne nam dywidendy, których w końcu nigdy nie skonsumowaliśmy. Podatek dochodowy na rzecz Skarbu Państwa 12 milionów dolarów.

Za szybko się rozwinęliście. To drażniło. Dwóch młodych facetów i wielka góra pieniędzy.

BB: Pieniądze nie były naszym celem, tylko środkiem. Ile można naraz zeżreć kotletów schabowych, iloma furami jeździć…? Nie zarabialiśmy dla bezmyślnej konsumpcji. Jakie to przyjemności sprawiłem sam sobie z tytułu posiadania pieniędzy? Kupiłem sobie corvettę, kupiłem sobie fortepian i trochę sprzętu grającego. No i to byłoby na tyle.

Ten sprzęt grający to w gruncie rzeczy nowoczesne studio nagraniowe.

BB: No tak, ale ile ja w nim czasu zdążyłem spędzić? Corvettą trochę pojeździłem, w studiu rzadko bywałem, a na fortepianie dopóki byłem w Pęcicach, jednak codziennie sobie grałem, krócej czy dłużej, ale grałem i na tym się kończyły moje przyjemności. To była cała konsumpcja.

No właśnie, Pęcice. Skąd ten pomysł, żeby pałacyk w Pęcicach kupować? To też wielu zakłuło w oczy.

BB: To jest kwestia brandingu, zagadnienie marketingowe. Pałacyk jako wizytówka firmy wpływał na to, jak nas postrzegano. Określony pułap w biznesie wymaga określonego otoczenia. Zwykła inwestycja.

Droga inwestycja.

BB: To wszystko zależy, jak się to dyskontuje. Ja nie jestem zwolennikiem drukowania ogłoszeń w gazetach, bo następnego dnia są w koszu. Nie jestem zwolennikiem reklamy telewizyjnej, bo ludzie są nią zmęczeni, więc jej nie przyswajają, uciekają od niej. Natomiast jestem zwolennikiem tworzenia takich sytuacji, które przynoszą benefit. Jeżeli ktoś chce robić biznes za miliony i podjeżdża zdezelowanym mercedesem, nie budzi zaufania. No, chyba że wszyscy już wiedzą, że ma miliardy, a stary samochód to jego sentymentalna zabawka.

Taka ekstrawagancja milionera?

BB: Nawet nie ekstrawagancja, bo on to lubi. To nie musi być szpan. Po prostu do czegoś się przyzwyczaił. Ja znam biznesmenów, którzy naprawdę w tym kraju potrafiliby zrobić małą rewolucję gospodarczą, a jeżdżą starymi samochodami, bo gdzieś kiedyś je kupili za swoje pierwsze pieniądze. Mają 30 samochodów do dyspozycji, ale nimi nie lubią jeździć, bo najlepiej się czują w starym garbusie. Kiedyś spytałem znajomego biznesmena, dlaczego jeździ starym gratem. „Dlatego, żebym pamiętał, skąd pochodzę” – odrzekł.

To dał mi pan niezłe alibi, bo żona uważa, że moje 17-letnie volvo to obciach. Ale wróćmy do pałacyku w Pęcicach.

BB: Był dla mnie idealną siedzibą dla firmy. To był bardzo przyjemny dworek polski. Zaniedbany, ale wyremontowaliśmy go.

Mówi pan o reklamie. Wyście wtedy nie szukali żadnej reklamy, unikaliście rozgłosu. Działaliście właściwie poza oficjalnym obiegiem. Do pewnego momentu opinia publiczna nie miała pojęcia o istnieniu Art-B.

BB: I tak powinno zostać. Pomyłką było wyjście na zewnątrz, ten cały zgiełk, jaki wokół nas się wytworzył. No ale to było nieuniknione, bo wejście na pewien poziom powoduje, że nagle wszyscy chcą wiedzieć, czym się firma zajmuje i kim są prezesi.

Wyszliście na powierzchnię, kupując upadającą fabrykę w Ursusie. O tym mówiła cała Polska. Po co wam były potrzebne te traktory?

BB: To była nasza reakcja na prośbę prof. Zawiślaka, ówczesnego ministra przemysłu w rządzie Krzysztofa Bieleckiego i było to wszystko uzgodnione na jego szczeblu. No i też z szacunku do Solidarności, tata był jej członkiem na Śląsku.

Minister Zawiślak was prosił, żebyście ratowali Ursus?

AG: Tak. To była ich inicjatywa. Mówił, że jest problem, czy Art-B by nie pomogło? Art-B w osobie Bagsika stwierdziło, że by pomogło, i Boguś mi to zakomunikował, jak żeśmy się udali do toalety. Podczas krótkiego pobytu w toalecie dowiedziałem się o planowanej transakcji, Zacząłem bardzo intensywnie myśleć, co teraz będzie się działo, jak my to sprzedamy, gdzie przechowamy. Głowa mogła rozboleć.

No właśnie, mieliście jakiś pomysł, co z tymi ciągnikami zrobić?

BB: Tak, był pomysł. To nie jest tak, że rzucaliśmy się na upadającą fabrykę na zasadzie filantropii. Biznes to biznes. Filantropia to filantropia, mieliśmy swój departament do spraw fundacji i działalności charytatywnej. Ciągniki z Ursusa to miał być normalny fajny biznes.

Ale okazał się gwoździem do trumny.

AG: Podczas spotkania w Ursusie ówczesny premier Jan Krzysztof Bielecki zadał mi pytanie, skąd są te pieniądze, za które chcemy kupić roczną produkcję fabryki traktorów. Faktycznie, zostało to zapłacone niestety w sposób ekstrawagancki, czyli jednym czekiem gotówkowym. Jak się tak płaci i jest pytanie premiera, który siedzi naprzeciwko, to musiałem odpowiedzieć, że pieniądze mamy z 30 procent odsetek na miesiąc od naszych wkładów bankowych i w ogóle robimy operacje finansowe, z których mamy profity.

Ile tych traktorów wam zaoferowano?

AG: Chyba siedem tysięcy na sumę około 20 milionów dolarów. Resort gospodarki nie potrafił tego sprzedać, a tu przychodzi gość z teczuszką i mówi, że sobie zarobił na oszczędnościach z odsetek i chętnie kupi. To wzbudziło furię u premiera. Zastanawiałem się, dlaczego on wpadł w furię, a nie euforię. I zrozumiałem, że musiał to odebrać jako sygnał o zagrożeniu. Byliśmy jak bomba termojądrowa, w której już zachodzi reakcja wodorowa. On to rozumiał, bo był ekonomistą. Rozumiał, że plan Balcerowicza to straszna broń dla kogoś, kto wie, jak się w tym poruszać. Z tego planu wynikało wyliczenie odsetek na miesiąc, w złotówkach tyle, na dolarze tyle, a do tego zamrożenie płac i niedrukowanie pieniędzy. A tu pojawiam się ja i mówię: hello, tak, my to już stosujemy. W tym momencie stało się tak, jakbym Bieleckiemu podał naładowany pistolet za lufę i poprosił, żeby sprawdził, czy spust działa. Potem ktoś z jego ekipy mi mówił, że on po tym spotkaniu wyszedł, usiadł na krześle i płakał. Analizując psychologicznie, Bielecki, ekonomista, płakał na korytarzu, bo zrozumiał, że coś ważnego się stało, czego ani on, ani Balcerowicz nie przewidzieli. Przychodzą jacyś ludzie, kładą czek na stole i mówią, że my sobie kupujemy wasze traktory. A macie pieniądze? Tak, mamy z odsetek bankowych.

Co zrobiliście z tymi traktorami?

AG: Nie zdążyliśmy zrobić nic, bo w krótkim czasie po zakupie traktorów w Ursusie, kolebce Solidarności, wbrew szefowi Regionu Mazowsze, ogłoszono strajk generalny. Zrobili to na dzień przed wylotem Bagsika do Japonii, do słynnej Mity, gdzie mieliśmy sprzedać pięcioletnią produkcję polskich traktorów. Mita to japońska agencja rządowa, która wspierała w tamtym czasie rolnictwo na terenie Azji.

I przez pięć lat braliby całą produkcję Ursusa?

AG: Non stop. Porozumienia z Ministerstwem Przemysłu dotyczyły również fabryki Bizona w Płocku.

BB: Myśmy całą produkcję Ursusa wykupili. Ile by tam tego nie było. Przygotowałem zbyt na traktory i to w tempie ekspresowym. Wsiadłem w naszego jeta, poleciałem do Japonii i załatwiłem, że kupią te ciągniki w ramach azjatyckich programów pomocowych. Całe szczęście, że tylko parafowałem kontrakty, a niczego jeszcze nie podpisywałem, bo następnego dnia po moim powrocie Ursus stanął. No i oczywiście znów głoszono hasła, że wszystkiemu winna komuna i Art-B też potraktowano jako komunę. Typowe pierdoły populistyczne. Ktoś podawał te rzeczy tym robotnikom, ogłupiał ich i ta propaganda padała na podatny grunt.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: