Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sejf - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sejf - ebook

Elektryzująca powieść gangsterska, która sprawia, że serce bije mocniej.

Paula Hawniks, autorka „Dziewczyny z pociągu”

Kiedy kradniesz czyjeś pieniądze, jedno jest pewne: ich właściciel zrobi wszystko, żeby cię dopaść.

Ricky Mendoza naprawdę bardzo się stara żyć uczciwie. Zarabia rozbrajaniem sejfów na zlecenie organów ścigania. Mógłby zapewne robić to w spokoju do końca swych dni, gdyby nie fakt, że najważniejsza dla niego osoba wpakowała się w poważne tarapaty finansowe. Mendoza nie zawaha się przed niczym, by ją uratować.

Rudy Reyes handluje narkotykami w najgorszych dzielnicach Los Angeles. Kiedy Mednoza obrabia sejf należący do jego szefa, głównym celem gangstera jest dopaść winowajcę. I postarać się, aby przy okazji nie ujawnić swojej prawdziwej tożsamości…

Rozpoczyna się niebezpieczna gra, w której stawką jest coś znacznie cenniejszego niż pieniądze – życie najbliższych. Ale czy w brutalnym świecie mafijnych porachunków jest jeszcze miejsce na moralność i miłość?

Ryan Gattis – autor uznanego „Miasta gniewu”. W swoich książkach opisuje ciemne zaułki Los Angeles, świat gangsterów, dociera tam, gdzie inni nie mogą albo nie chcą. Wierny swoim przekonaniom, za każdym razem bardzo solidnie wykonuje research, nigdy nie zdradzając swoich źródeł i informatorów.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-813-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEBAĆ ŚMIERĆ

Składanka Rose G. Stenberg

Strona A: Ty

1. I’m Not a Loser / Descendents (1:29)

2. Rise Above / Black Flag (2:27)

3. I Can See Clearly Now / Screeching Weasel (2:18)

4. I Want Something More / Bad Religion (0:48)

5. Living for Today / Pennywise (3:08)

6. Instant Hit / The Slits (2:45)

7. Day to Daze / NOFX (1:58)

8. Hey Holmes! / The Vandals (2:45)

9. Just to Get Away / Poison Idea (2:30)

10. Big City / Operation Ivy (2:17)

Strona B: Ja

1. Los Angeĺles / X (2:25)

2. L.A. Girl / Adolescents (1:49)

3. She / The Misfits (1:24)

4. Demolition Girl / The Saints (1:41)

5. Quality or Quantity / Bad Religion (1:35)

6. Please Don’t Be Gentle With Me / The Minutemen (0:48)

7. I Love Playing With Fire / The Runaways (3:21)

8. What Do I Get? / The Buzzcocks (2:53)

9. I’m Not Down / The Clash (3:08)

10. In Love / The Raincoats (3:05)Ricky Mendoza Junior, a.k.a. Duch

Niedziela, 14 września 2008
Rano

1

Jestem na Pierwszej Ulicy, głowa wysoko, ale wzrok nisko, zaparkowałem naprzeciw Rancho San Pedro Projects na samych obrzeżach Los Angeles. Po raz kolejny myślę dziś o tym, że jak już się dobiorę do sejfu i dadzą mi chwilę spokoju, to zgarnę te pieniądze.

Nie wszystkie. Jeszcze nie zgłupiałem. Tylko część.

Mieli być dziewiąta zero zero. Jest dziesięć po, ja siedzę tu od za dziesięć, a ich jeszcze nie ma. Narkotykowi czasem tak mają. Zjawiają się dopiero, jak są w pełni gotowi. Nie ma co narzekać.

Chodzi o to, że jest niedziela i chcą uderzyć w czasie mszy. Wykombinowałem, że walimy w jakichś Latynosów. Zawsze ich wtedy mniej, bo trzeba iść do kościoła z matką albo dziewczyną. W tym rejonie to pewnie kościół Najświętszej Maryi Panny Gwiazdy Morza przy Siódmej. Raz w życiu tam byłem. Też ze względu na dziewczynę.

DEA lubi niedziele. Ja jestem prywaciarz, więc mnie tam wszystko jedno. Ślusarka to ślusarka. Jak idzie cynk, że gdzieś na terenie mają sejf, ściągają mnie, a ja go otwieram. Na piersi wisi mi laminowany identyfikator z napisem FUNKCJONARIUSZ PAŃSTWOWY. Tablice na jeepie mam całe czarne. Nikt nie może się dowiedzieć, że robię dla DEA, FBI, szeryfa. Nikt nie może wiedzieć, że to ja rozpieprzam te ich gówniane interesy, nikt nie może zobaczyć, jak odjeżdżam, i po numerkach z tablicy dojść, kim jestem i gdzie mieszkam. To kwestia bezpieczeństwa.

W tej robocie jestem jak duch.

Powiedziałem to Frankowi, gdy uczył mnie fachu. Roześmiał się, bardzo mu się to spodobało. Przylgnęło, od tamtej pory tak mnie nazywał. Duch Mendoza, tak mnie przedstawiał innym. Nie Ricky. Pasowało, bo skórę mam na tyle jasną, że ludzie pewnie nawet nie podejrzewają, że mówię po hiszpańsku, a mówię. Dorzuciłem to do swojego worka różnych ulicznych patentów, kolejny sposób, żeby się nie zdradzać z tym, co mam w zanadrzu. Poza tym to dobra ksywa, a Ricky Mendoza Junior to przecież i tak fałszywe nazwisko, przyjąłem je, bo była taka potrzeba. Umarłem wraz z dawnym nazwiskiem, a to, co ze mnie zostało, unosi się teraz na wietrze.

Niecałe dwie przecznice dzielą mnie od miejsca, w które uderzamy, podjadę, jak uporają się z drzwiami. Przód mojego jeepa wskazuje ze wzgórza na wielki biały statek wycieczkowy zacumowany w porcie. Za nim sterczą wysokie żurawie, które kiedyś chyba były pomalowane na turkusowo, ale straciły kolor, bo słońce praży każdego dnia. Zapowiada się jeden z takich szarych poranków, co kończą się spiekotą, żeby potem dogasnąć, ale na razie tylko chmura na chmurze.

Żeby w środku była kasa, myślę sobie. Nie prochy. Z prochami nic nie zdziałam. Kiedyś, wiadomo, wiedziałem aż za dobrze, co z nimi robić. Ale to dawne czasy.

Jak człowiek chce się zorientować, gdzie w Los Angeles zbierają się gangi, trzeba szukać starych białych tablic na otynkowanych blokach: WSTĘP WZBRONIONY, L.A.M.C. SEC. 41.23. To informacja od władz miejskich. Są też nowsze, o tym, że teren jest zamknięty dla osób postronnych i każdemu, kto złamie prawo, grozi odpowiedzialność karna. Miasto radzi sobie w ten sposób, jak nie umie inaczej walczyć z gangami. Zakazuje im wystawania na ulicach.

Po jednej tablicy na każdej ścianie. Wszystkie bloki należą do miejskiej spółdzielni mieszkaniowej. Otynkowane od góry do dołu, wszystkie drzwi i okna zakratowane. Kratami nikt sobie głowy nie zawraca, jak nie otworzą na pukanie, wtedy zjawiam się ja.

Jak w drzwiach siedzi zamek Medeco albo Schlage Primus, to może masz z minutę czy dwie, żeby spierdolić oknem i nadziać się na policjanta z wyciągniętą klamką, który tylko czeka, żeby ci jakaś głupota strzeliła do głowy. Możesz sobie też zamontować zasuwy, ale narkotykowi zawsze przywożą ze sobą taran, więc takie zabezpieczenia długo nie wytrzymają.

Te spółdzielcze bloki to taniocha, bandyci nie zakładają dodatkowych zabezpieczeń, bo równie dobrze mogliby montować neony z napisem „PROCHY – KUPNO, SPRZEDAŻ!”. Na zwykłe zamki mam zestaw kluczy uderzeniowych i zazwyczaj potrzebuję tylko dwóch. Jeden do kraty, drugi do drzwi wejściowych. Moje dwie piranie. Mocno przypiłowuję im zęby szlifierką, żeby mechanizm się poddał, jak już je wetknę do środka i kilka razy przywalę rączką śrubokrętu. Łatwizna.

Patrzę na te drzwi i wiem, że nie mają prawa mi się oprzeć.

W moim polu widzenia pojawia się jakaś baba. Wyciąga dziecięcy wózek, a potem zamyka drzwi, trochę jakby zamiatała nimi kurz. W dziecięcym wózku nie ma dziecka, tylko jakieś garnki i patelnie, może idzie je sprzedać. Nie wiem. Nie chcę wiedzieć.

W takich miejscach żołądek mi podjeżdża do góry, jak za dawnych czasów. Jak na trampolinie, kiedy człowiek skacze i nie wie, czy się kiedyś jeszcze odbije. Ja nigdy nie byłem pewien, czy mi się uda. Nigdy. W takiej branży trudno przewidzieć. Jak spadasz, to nie wiesz, czy ci się uda wrócić.

Mam takie powiedzenie: wczoraj już było, jutra jeszcze nie ma. Jest tylko tu i teraz. Tylko ta chwila.

Nawet nie muszę wchodzić do środka, żeby wiedzieć, co się dzieje w tych smutnych jak skurwysyn mieszkaniach. Szafy przesuwne się nie domykają, choćby nie wiem jak długo człowiek drzwi naprostowywał. Chyba wszystkie krany są źle podłączone, bo jak odkręcisz zimną, to leci ciepława, ale nie gorąca, no i nijak nie da się zatrzymać kapania. Masz albo szczury, albo karaluchy, albo pluskwy, albo termity i oby tylko jedne, nie wszystko naraz. Z jednymi da się wyżyć. Człowiek się nauczy omijać pułapki po ciemku, ale nie daj Boże, żeby były chinches de la chingada cama. Wtedy trzeba na cały rok pakować materac w kurewsko drogi pokrowiec albo wystawiać w nogach łóżka plastikowe miski z proszkiem, którego oparów nie wolno wdychać, bo rozpierdala płuca. Z jednymi można wyżyć. Ale tylko z jednymi.

Więcej doprowadza człowieka do szału, i to takiego, że już nigdy nie będzie chciał wrócić.

Od Harbor Boulevard sunie ku mnie wysoki mercedes SUV, który nie ma czego szukać w tej okolicy. Zwalnia, a nie powinien. Kręcę głową, że nie radzę, głuptaku. Ze swojego miejsca widzę opaloną twarz białego kierowcy. Wypatruje stójki po drugiej stronie ulicy, ale na moje to się nie zapowiedział, bo nikt nie wychodzi na spotkanie. Więc jedzie dalej. Bo nawet takie bogate nietutejsze skurwysyny lubią sobie wypić kawkę i posiedzieć spokojnie, zaczekać, aż się będą mogli naćpać.

On mi wisi kalafiorem, ale teraz wiem, że nikt tu nie handluje. A im mniej handlowania, tym mniejsze ryzyko, że się będą strzelać. Wychodzi, że narkotykowi mają rację z tymi niedzielami. A przynajmniej w takim miejscu.

Patrzę, jak w dole wycieczkowiec rusza w rejs. Pływający drapacz chmur wywrócony na bok. Szare niebo nie zmieniło się ani trochę.

Całe Los Angeles ucierpiało z powodu bezrobocia, a ta okolica ucierpiała najbardziej, nawet nikomu nie trzeba mówić. San Pedro niby trzyma fason, ale jak się nadstawi ucha, to słychać. Że coraz mniej roboty w dokach. I tak już od paru miesięcy. Związki dostają po dupie, bo branża dołuje, a w porcie ruch jest mniejszy niż dawniej. Poza tym nie da się tak z Chorwatami i Meksykanami. Nie mogą siedzieć na pozwoleniach i nic nie robić. Jak nie pracują, to nie mają co włożyć do garnka i wtedy ciężarówki zaczynają znikać. Transporty wyruszają puste albo puste wracają. Wszyscy łażą na skróty. Nie widzi się tych cieni, bo trzeba światła, żeby je zobaczyć, a takie sprawy zawsze załatwia się po ciemku.

Czytam gazety, bo Frank czyta. Nie powinienem, od razu robi mi się od nich niedobrze, ale i tak czytam. Lehman Brothers zaraz wylądują w mamrze. I dobrze, myślę, należy im się za rozbabranie tego gówna z hipotekami. Biorą i sprzedają tyle, że nawet nie wiedzą, ile tego jest. Żerują, kurwa, na ludziach. Mielą ich. Odbierają domy całym rodzinom, co i tak spłacają, ile mogą, i jeszcze nazywają to interesem. Dla mnie to najgorsza rzecz na świecie. Najgorsza. Gorsza od morderstwa. Jak zabijasz, to masz na sumieniu jedną osobę. Może dwie.

A w tej branży, jak sprawy zajdą za daleko, będą miliony ofiar. Miliony rodzin. Małych dzieci. Ludzi wywalonych na bruk. Pustych brzuchów. Jest taka prawda, o której nie piszą w gazetach, a warto ją poznać: im mniej roboty, tym więcej bandyterki. Zwykli ludzie walczą, jak mogą, żeby utrzymać się na powierzchni, ale ci na samym dole muszą jakoś sobie radzić. Lodówka sama się nie zapełni.

W zeszłym miesiącu facet z naszej grupy się powiesił, bo jego bank wszczął procedurę przejmowania obciążonej nieruchomości. Słyszałem, że znalazła go jego dwunastoletnia córka z koleżanką, jak wróciły ze szkoły. Jak się nad tym zastanowić, to teraz już dorosłe kobiety, bo czasem wystarczy kilka sekund, żeby dorosnąć.

Takie historie włażą mi do łba. I nie mogę się ich pozbyć.

Rozmyślam sobie i wreszcie widzę, jak nadjeżdża kamper, pełna synchronizacja, jeden przede mną, a drugi w lusterku wstecznym – jazda na ostro. Żadnych sygnałów, tylko prędkość. Nie afiszują się, ale to na pewno oni. Siedzę grzecznie. Gdzieś na Santa Cruz jest pewnie trzeci, którego nie widzę. Odcina drogę ucieczki. To oni, to but, którym dostajesz po ryju, jak nabroisz.

Nie obchodzi ich, że nie miałeś wyboru. Kurwa, oni nawet nie wiedzą, jak to jest nie mieć wyboru. Po robocie siedzą w Pasadenie. W Seal Beach. Irvine. Żyją w pięknym świecie, gdzie każdy ma wybór. Gdzie wybór można sobie zerwać z drzewa jak jabłko.

Patrzę, jak narkotykowi w kamizelkach wysypują się z furgonów, żeby wypierdolić biedakom drzwi, i myślę: wezmę tę kasę.

Wrzucam bieg i ruszam ze wzgórza.

Nie wiem, ile tego będzie. Tyle, żebym zdołał unieść. Tyle, ile zmieszczę w skrzynce na narzędzia. Tyle, ile wejdzie pod piankowe przegródki na wiertła. Tyle, ile upcham w skarpetach.

Nie zgarnę dwustu osiemdziesięciu czterech tysięcy trzystu pięćdziesięciu trzech dolarów. Ale chociaż część.

Zawsze to jakiś początek.

2

Te pieniądze nie są dla mnie, jeśli tak wam się wydaje. Nie potrzebuję dwustu osiemdziesięciu czterech tysięcy trzystu pięćdziesięciu trzech dolarów na spłatę hazardowych długów ani nic takiego. W listopadzie mija mi szesnaście lat bez brania. Jestem do przodu i mam dobrą robotę. Bardzo dobrą. Mam dach nad głową. Czynsz płacę niski. Nie ma szczurów ani karaluchów, ani pluskiew, ani termitów. Czasem się trafi parę komarów, ale z nimi sobie radzę. Pieniądze są dla kogoś innego. Dla kogoś, kto ich naprawdę potrzebuje.

Wkraczam do akcji i, mogę przysiąc, potrzeba mi niecałe pięć minut, żeby zjechać ze wzgórza, zaparkować, rozwalić gówniane zamki w drzwiach, wrócić do jeepa, zgarnąć ciężkie narzędzia (dwie wiertary, wiertła i torbę z pozostałym sprzętem), zamknąć furę i wrócić do środka, chociaż tam już rozpętało się jazgotliwe piekło, bo DEA się nie pierdoli.

Wszystkie kratki pozdejmowali ze ścian, a na środku pokoju leży stos sklepowych reklamówek wyciągniętych z przewodów wentylacyjnych. W środku są paczki owinięte folią, co wyglądają jak małe burritos. Wprowadzili psa, który szczeka na plakat Człowieka z blizną wiszący na ścianie, a ścianę, którą pewnie oszczekał wcześniej, już rozpruwają. Stoi tam facet z wykrywaczem metalowych profili, drugi tnie piłą tarczową. Wykrawają duże bryły karton-gipsu, wyrywają, rzucają na podłogę. Za ścianą nic nie ma, ale rżną dalej.

Wnętrze dokładnie takie, jakiego się spodziewałem. Salon przechodzi w aneks kuchenny. Zdążyli już rozpruć kanapę i wywrócić ją do góry nogami. Lodówka jest starsza niż czarno-białe telewizory, za nią stoi pordzewiała kuchenka bez piekarnika. Właściwie jak na kempingu. Sufit i ściany z karton-gipsu to tylko namiot, który się rozstawia, żeby przykryć interes, aż trzeba się będzie przenieść w inne miejsce. Wiem, że tak jest, bo teraz widzę sypialnię, w której na podłodze leżą dwa materace i dwa śpiwory. I wtedy zaczynam myśleć, że mogli dostać cynk.

Nasi pruje znajdują poluzowany kafelek w łazience. Pod nim jest główny skład, tyle tego, że wyprowadzają psa i karmią go przysmakami, że się tak świetnie sprawił, bo jakby mu to wyciągnęli pod nos, toby mu kompletnie odjebało.

To taki widok, że można zwariować, chociaż dziura jest w połowie pusta. I tak sobie myślę, że może była wypełniona po brzegi, zanim bandyci zabrali ile się dało i się ulotnili. Ale tylko sobie myślę.

Bo jeśli tak było, to sprawa z sejfem nie wygląda za dobrze. Będzie pusty jak wydmuszka. Twarz mnie piecze na tę myśl.

– Sama smoła w tych torbach, nie? – mówi ktoś, choć jeszcze nie skończyli wynosić zafoliowanych słodyczy.

Czarna smoła, heroina. Jeśli tak, to przyjechała z Meksyku. A jak z Meksyku, to na pewno z Nayarit. Myślałem, że w tych czasach cały ten syf przepływa przez Norwalk albo Santa Fe Springs, albo Panorama City, prosto do centrum. Całe kilogramy, a to mi się nie zgadza, od dawna już nie handlują dużą wagą, ale dobra, myślę sobie, nie jestem też taki, żeby się znać na wszystkim.

Od razu sobie przypominam o tym białym chłopaczku, co przejeżdżał, a to mi nie pasuje do zachowania Meksykanów z Meksyku, bo Meksykanie z Meksyku dowożą towar pod adres, jak pizzę, i bebechy mi się przewracają na tę myśl.

Myślę o tym i myślę, a tu Collins wyrasta mi za plecami.

– Cześć, Duchu! – przekrzykuje piłę tarczową, która nie milknie nawet na chwilę. – Oglądałeś walkę Diaza z tym Katsi-coś-tam?

Collins dowodzi. Zimny skurwysyn. Ma pięćdziesiąt parę lat i metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, metr osiemdziesiąt trzy, jak policzyć włosy przycięte na wojskowego. Służył zresztą w armii, ale nie wiem, w jakiej formacji. Zawsze gadamy o boksie, a ten facet, co sobie jego nazwiska nie może przypomnieć, to Michael Katsidis, Australijczyk z takim badziewnym słoneczkiem wydziaranym na plecach. Można by myśleć, że pięściarzy stać na dobrych tatuażystów, bo chyba nieźle zarabiają, ale to tak nie funkcjonuje. Ciało zawsze zdradza, jak człowiek wyrósł z twardego gruntu.

Collins powinien pamiętać Katsidisa, bo już o nim mówiliśmy, więc się trochę nabijam.

– Ten Katsi-coś-tam to klasa, wszystkie jego walki oglądam.

Śmieje się gorzko, a w końcu pyta:

– Dobra, jak on się nazywa?

– Michael Katsidis. Mistrz w lekkiej. Były. – Muszę dodać „były”, bo właśnie zeszłej soboty Diaz odebrał mu pas.

– Tak, tak. – Collins kiwa głową. – O niego mi chodziło.

– Wiem, że o niego ci chodziło. Powiem ci, że jest dwudziesty pierwszy wiek i Jack Dempsey już dawno nie walczy, nie musisz zawsze kibicować białym, ty rasisto pierdolony.

Dobry sztych, usadzam go na chwilę, ale on zaraz warczy:

– Że co? Nie pierdol mi takich kawałków. – Wali mnie mocno w ramię, ale tylko dlatego, że mu pozwoliłem, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy.

Źle by wyglądał przed swoimi ludźmi, jakbym mu nie dał trafić. A na to nie mogę pozwolić, jeśli chcę dalej dla nich pracować.

Klękam na podłodze tuż obok aneksu, gdzie białą kredą oznaczyli mi sejf. Nic nie widzę, więc zadzieram dywan do góry.

– I Diaz wygrał – mówi Collins z niedowierzaniem. – Wydawało mi się, że Katsidis wali mocniej. W ostatnich rundach rządził. Niesprawiedliwy ten werdykt.

Cały Collins. Używa durnych słów jak „rządził”. Facet uwielbia bokserów. Uwielbia zawodników pozbawionych subtelności. Jakoś mu się wydaje, że wtedy walka jest uczciwsza. Opuszczasz gardę i jedziesz. Nie zdaje sobie sprawy, że życie większości ludzi tak nie wygląda, zwłaszcza jak się nie jest białym z dyplomem i nie kieruje się DEA w całej okolicy. Większość musiała nauczyć się naparzać z większym, silniejszym i szybszym przeciwnikiem. A taką przewagę trzeba umieć zniwelować. Trzeba walczyć głową, techniką i silną wolą. Niczym innym.

Jak dla mnie ruszanie na przeciwnika z opuszczoną gardą tylko po to, żeby mocniej młócić łapami, to świetny sposób, żeby wyglądać głupio i młodo umrzeć. Dlatego wolę pięściarzy od bokserów. Wjazd i wyjazd. Chodzi o technikę. O zwód i pracę nóg. Jebnąć i nie oberwać. Na tym polega sztuka. Jedyna prawdziwa sztuka.

– Chyba oszalałeś – mówię do niego, ściągając dywan aż do miejsca, gdzie bandyci wycięli w fundamentach dziurę na sejf. Przypomina to zaczęty podkop pod więzieniem. – Katsidis nie wyprowadza prostych. Tak się nie da wygrywać.

– Nie musi. Co to za różnica, jak walisz z taką siłą?

Staram się nie pokazać po sobie, że to najdurniejszy tekst, jaki słyszałem, i chyba dobrze robię, wbijając wzrok w dywan pod nogami. Ale i tak nie mogę się powstrzymać:

– Masz na tacy wszystkie statystyki, ujęcia z kilku kamer, powtórki, a i tak nie wiesz, kto wygrał walkę. Martwię się o ciebie.

Śmieje się na to, a ja mu wtóruję.

Myśli, że żartuję, a ja mówię śmiertelnie poważnie.

Dalej zadzieram dywan, a w głowie powtarzam sobie raz po raz, że jest różnica. I to całkiem spora. Jak któregoś dnia trafi się ktoś, kto wali tak samo albo mocniej od ciebie, to trzeba umieć wyjechać prostym, żeby trzymać go na dystans i wykombinować, co dalej. Prosty to obrona przez atak. Spełnia kilka zadań. Pozwala wyprowadzić kombinację. Prosty to najmniej widowiskowy, najbardziej niedoceniany i najważniejszy cios pod słońcem.

Odgarniam cały dywan na bok. Patrzymy z Collinsem. Duży jest, naprawdę duży, to pierwsze, co mi się rzuca w oczy. Jak lodówka, co się trochę skurczyła w praniu. To sejf zamykany na klucz, z obrotową dźwignią. Stary, może nawet zabytkowy, ale tego nie powiem, dopóki go nie wyciągną z tej dziury.

– Trzeba mi to wywlec na podłogę – mówię – żebym wiedział, z czym mam do czynienia.

Collins kiwa głową, odwraca się i wydaje rozkaz.Rudolfo „Rudy” Reyes, a.k.a. Ślepak

Piątek, 12 września 2008
Rano

3

Usadzić wszystkich w samochodzie, zanim otworzą bank, to nie jest bułka z masłem, powaga. Wciskam mojego rocznego Felixa do fotelika, ale on wcale nie chce w nim siedzieć. Wije się i miota na boki.

W tej chwili nawet nie próbuję być grzeczny. Wiem to. I zły jestem, że muszę jechać. Jesteśmy jak dwie krople wody.

Felix to mój pierwszy dzieciak. Taki mały ja. Milusiński głupol, który ciągle pakuje się w jakieś kłopoty.

Po chwili sam mi o tym przypomina, bo próbuję go dopiąć między nogami, a on jak zwykle się pochyla i nurkuje, i ląduje buzią na moich rękach. Zaczyna chichotać, a ja zastygam na moment.

Myślę, co by się stało, gdybym go nie złapał. Nie, nawet nie chcę o tym myśleć. Oddech wraca i zapinam mu pasy. Sprawdzam, raz i drugi. Ciągle się szarpie, ale już się nie wydostanie.

Nawet bym się śmiał, gdyby nie było do dupy.

Dobrze byłoby mieć garaż, żeby sąsiedzi się nie gapili. Dobrze byłoby mieć prawdziwy dom, a nie jakąś wynajętą budę na cudzym podwórku. Gdybym mógł się zdradzić choćby z jakąś małą sumą, nie tkwilibyśmy sześć ulic od miejsca, w którym się urodziłem, udając, że nie mamy kasy i już nigdy nie będziemy mieli.

To są metody Koguta. Ludzie, którzy dla niego pracują, muszą się wtapiać. Jak mrówka w mrowisku. Mała drobinka wśród miliona innych.

Muszę uważać, żeby inni się mną nie interesowali. Dlatego tak mnie odrzuca, jak myślę o tym banku. Mój teść wziął kredyt hipoteczny, który mu podżyrowałem. A to oznacza, że wszystko się tam musi zgadzać. Wszystko.

Aż mnie ścięło, jak zadzwonili w sprawie zaległości i windykacji. Wykombinowałem, że nie oddzwaniamy. Nie dzwonimy też do kasy oszczędnościowej, chociaż rata powinna wyjść od nich. Żadnych pośredników. Walimy prosto do źródła problemu, czyli do banku, i osobiście prostujemy sprawę.

Za mną w drzwiach pojawia się żona, dźwiga torbę Felixa. Ma tam zapasowe pieluchy i bezsensowną książeczkę z obrazkami o jakimś dinozaurze, co się wykluwa z jaja w przyszłości. Do tego pluszowa kaczka, butelka i niedopity sok z gujawy. A, jeszcze zielony kapelutek z rondem i dwoma żabimi oczami.

I krem z filtrem. Tylko ona wie, po co jej to. Jedziemy do banku, gdzie słońce nawet nie dochodzi, a ona bierze krem z filtrem.

Przy Felixie zachowuje się jak biała matka, przysięgam. Jest nadopiekuńcza. Czasami mały pokasłuje i się budzi. Tak jak dziś. Całą noc przy nim przesiedziała. Doktor mówi, że to alergia. Pyłki, grzyby. Felix ma alergię na wszystko, czego nie widać.

Leya zawsze czuwa do rana, jak mu się tak dzieje, bo mógł umrzeć, kiedy jeszcze był w brzuchu. Zapętlona pępowina czy coś. Ale chowa się zdrowo i z głową u niego wszystko w porządku. Mamy wielkiego farta.

Jak już wszyscy siedzimy w samochodzie, zgarniam po drodze ojca Lei, który mieszka trzy ulice dalej, i ruszam Atlantic, a potem skręcam w Martin Luther King Boulevard.

Radio gra, nikt się nie odzywa przez całą drogę do banku. Nawet Felix. Jesteśmy jednym wielkim kłębkiem nerwów, irytacji, smutku i nadziei, że wszystko uda się wyjaśnić i będzie po sprawie.

Ten bank to takie dwa wielkie sześciany z czerwonej cegły, poprzecinane w poprzek pasami litego betonu. W środku pachnie gazetami i zwietrzałym dymem z papierosów, bo kiedyś można było palić w budynku, teraz już nie, ale woń została na zawsze.

Wypełniam formularz i czekam, aż nas wywołają. Leya już wcisnęła Felixowi kapelutek na głowę. Ma stracha, że mały się przeziębi od klimatyzacji. Siedzimy tak dwadzieścia minut.

Felix nie chce pić soku z kubka niekapka, chociaż próbuję go przekonać. Teść patrzy przez okno na parking, jakby chciał mieć już wszystko za sobą i wyjść.

Rzygać mi się chce od tego czekania. Wstaję i idę do gościa przy sąsiednim stanowisku, który nic nie robi, tylko klika w komputer.

– Chciałbym się widzieć z kierownikiem działu kredytów – mówię bardzo uprzejmie.

Nawet na mnie nie patrzy. Zero szacunku.

– Wpisywał się pan? – pyta.

Bałby się odezwać tym tonem w świecie, który czeka za drzwiami banku. Jak się tam innych traktuje z góry, to potem są konsekwencje. Te konsekwencje wyrastają w ciemności za plecami, kiedy człowiek idzie po pracy do samochodu ze wzrokiem przyklejonym do wyświetlacza telefonu. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie wiadomo, co ani skąd uderzyło.

Gotuje się we mnie, ale zachowuję zimną krew, bo już dawno skończyłem z wychowywaniem przypadkowych kretynów. Nawet, jak mam na to wielką ochotę.

– Tak – mówię, cały czas próbuję być miły, że do rany przyłóż. – Ale jesteśmy tylko my, byłbym więc wdzięczny…

– Przepraszam – słyszę za plecami. – Może ja mogłabym pomóc?

Odwracam się i widzę jasną Murzynkę w bardzo obcisłej garsonce, spódniczce nad kolana i czerwonych szpilkach.

Wyciąga ramię, wskazując mi otwarte drzwi do gabinetu. Na szybie ma napisane MIRA WATKINS, DYREKTOR ODDZIAŁU.

Przyglądam się jej, ale dyskretnie, chcę nacieszyć oczy, patrzę na nią, jakbym wcale na nią nie patrzył, bo moja żona nie może zobaczyć, że patrzę.

Cała ta Mira nie wygląda mi na typową biurwę. Ciało ma takie, że mogła go używać, żeby łatwiej zarobić na życie. Może nie zawsze tu pracowała. Jest w niej coś, ale nie umiem tego nazwać, więc nie drążę. Zbieram swoje stadko i ładujemy się do gabinetu.

Na biurku ma złotą tabliczkę z nazwiskiem. Siada na wysokim skórzanym tronie, jak jakaś królowa. Wbija we mnie wzrok, w sam środek czoła, nie patrząc w chore oko. W porządku. Wiem, że próbuje mnie wybadać. Kombinuje, z czym przychodzę. Ciekawe, czy myśli, że można mi ufać. Czy się domyśla.

Może i nie, myślę sobie. Jestem zwykły raza w potrzebie, co jej się zwalił na głowę z całą familią. Nic poza tym. Jeszcze ze dwadzieścia takich rodzin przelezie dzisiaj przez te drzwi.

Mira Watkins odpala gadkę:

– W czym mogę państwu pomóc?

Zaczynam od podania nazwiska i numeru konta teścia, żeby już mogła sobie wystukać na komputerze, zanim jej objaśnię całą sytuację i po co żeśmy tu w ogóle przyjechali. Mówię, że nam się jedna rata zapodziała, ale nic o tym nie wiedzieliśmy, że wczoraj był telefon od kogoś z windykacji, bo od dwóch miesięcy teść zalega z ratą.

I że staruszek zbaraniał, jak to usłyszał. Ja zresztą też, bo nigdy nie zalegamy.

Chciałem to wyjaśnić przez telefon z kasą oszczędnościową, ale zamknęli, zanim skończyłem robotę. No to sprawdziłem przez internet. Nie wiedziałem, o co chodzi, bo teść na pewno zrobił przelew.

Tak po prawdzie, to ja zrobiłem. Ale ona nie musi tego wiedzieć.

Zdziwiłem się, bo znalazłem potwierdzenia za zeszły miesiąc i jeszcze poprzedni, ale brakowało potwierdzenia sprzed dwóch miesięcy. To była ta brakująca rata. Nie dotarła do banku, chociaż kliknąłem „wyślij” na stronie kasy oszczędnościowej jak co miesiąc. Mówię teściowi po hiszpańsku, żeby dał jej czek.

– Tu jest brakująca kwota – mówię. – Możemy od razu zapłacić odsetki.

Mira Watkins bierze czek. Dziwne byłoby, gdyby nie wzięła. Potem wstaje i mówi, że musi pójść coś sprawdzić.

– Nie wszystko mi się wyświetla w komputerze.

Może to jakaś ściema, ale zastanawiam się, co takiego miałaby sprawdzać i gdzie. Patrzę za nią, za dupcią w przyciasnej spódniczce. Wyprostowane plecy. Idzie, jakby naprawdę miała coś do załatwienia.

Felix trzyma kapelusik w rączce i wywija nim tak, że żabie oczy zaraz poodpadają. Leya nie reaguje.

To ona mnie ubłagała, żebym podżyrował. Zawsze płacę na czas. Nie chcę, żeby mi ktoś zaglądał w interesy. To mało bezpieczne.

Mira Watkins. Dobrze, lala, żebyś nie robiła problemów. Żebyś to rzeczywiście załatwiła. Jak nie, różne rzeczy się mogą wydarzyć. Znam ludzi, którzy się pojawią pod twoimi drzwiami i już nie będą prosić, tylko każą ci to zrobić.

Wraca jakaś taka odmieniona. Mniej oficjalna. Przyjazna. Trzyma naszą stronę. Może chce, żebym tak myślał.

Trzyma teczkę i przegląda jakieś papiery. Marszczy przy tym brwi, ale to dobry znak.

– Sześć lat i wszystko w terminie, nadzwyczajne. Zajmiemy się tą sprawą, panie Reynoso.

To nazwisko mojego teścia. Leya też je nosiła.

Dostaję od Miry Watkins notę odsetkową do podpisu. Mówię teściowi, żeby wystawił kolejny czek na dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Aż głupio, ale to i tak nie jego pieniądze, tylko moje.

– Ostatnio mamy tu duże zamieszanie – mówi Mira Watkins. – Proszę przyjąć moje przeprosiny. Rozumieją państwo, musimy być czujni.

Czujni? Widzi, że mi się to słowo nie podoba, gdy tylko wyszło z jej ust. Spuszcza z tonu, zapomina o wyprostowanych plecach i nachyla się do przodu.

– Jeszcze raz bardzo przepraszam – mówi do mnie z przejęciem, a potem powtarza to kolejno teściowi i mojej żonie, okraszając wszystko słowami lo siento wypowiedzianymi z całkiem udanym akcentem.

A potem dodaje:

– Porządnym ludziom przydarza się ostatnio wiele przykrości. Nazywam to paniką biurową. Wszystko jest przepuszczane przez komputery i wynikają z tego różne problemy. Nigdy państwo nie zalegają, pominiemy cały proces i prześlemy to od razu do działu windykacji. Sprawdzę, jak do tego doszło, i załączę notatkę, że sprawa została natychmiast wyjaśniona. Następnym razem po prostu do państwa zadzwonimy, zamiast nawarstwiać problemy.

W jej głosie czuć zmęczenie, jakby to się już wiele razy zdarzyło w przeszłości i wiele razy musiała tak mówić, ale chyba mówi szczerze. Wstyd jej wypełza na policzki. Na czole ma dwie zagięte zmarszczki w kształcie tych metalowych wieszaków, którymi się samochody otwierało.

Mówi prawdę, myślę sobie. Patrzę na Leyę, a Leya na mnie i zgadzamy się spojrzeniami, że można jej wierzyć.

Odwracam się do Miry i mówię:

– Mógłbym dostać od pani na piśmie, że rata jest zapłacona i wstrzymacie windykację?

Zaciska w powietrzu długie pazury, jakby chciała uchwycić moje słowa, a potem dłonie wracają na klawiaturę.

– Zaraz się tym zajmę.

Zajmie się. Bardzo dobrze. I dla nas, i dla niej.Duch

Niedziela, 14 września 2008
Rano

4

Kiedy wreszcie wyciągają sejf i kładą go na podłodze, żebym mógł się do niego dobrać, prochy już dawno pojechały do magazynu, spakowane i zapieczętowane. Sejf leży płasko na plecach, na środku pokoju, pokryty grubą warstwą pyłu z tej dziury, z której go wyjęli.

Ludzie z DEA robią wyjazd. Dają mi przestrzeń. Zostawili tylko prąd, który się zawsze przydaje. Podłączam się do gniazdka i w drzwiczkach sejfu nawiercam kilka otworów diamentowym wiertłem, które w końcu się tępi, więc je wymieniam i boruję dalej, żeby zobaczyć, z jakim mechanizmem trzeba się będzie zmierzyć. Wygląda mi na dwie zapadki. Filuję do środka. Tak, dwie zapadki. Chyba.

Odkręcam szyld i zdejmuję pokrętło. Myślę przez chwilę o tych wszystkich rękach, które przez lata otwierały ten sejf. Zaciskam mocno obcęgi na gwincie i ciągnę z całej siły, ale nie puszcza.

Collins kręci się w pobliżu. Czeka na informacje, bo musi zdecydować, co dalej. Wie, że sejf ma zamek, ale przyglądał się już mojej robocie tyle razy, żeby nie pytać, czy nie wystarczy przypadkiem klucz uderzeniowy. Bo nie, kurwa, nie wystarczy.

– Dziwny. I naprawdę stary – dodaję, zaglądając przez wziernik i włączając lampkę. – Na pewno zagraniczny.

Cały zdezelowany. Żadnych oznaczeń. Prawdziwy szmuglerski sejf. Przechodzą z rąk do rąk, kiedy gangi robią interesy między sobą. Często się tak zdarza. Nie pytajcie dlaczego. Kiedyś otworzyłem sejf, ale nie było sensu go zabierać, więc został na miejscu. Parę lat później natknęliśmy się na niego na drugim końcu miasta. Cały był połatany, więc musiałem go rozpruć jeszcze raz.

Collins robi krok w moją stronę i strzela spod podeszwy odłamkiem betonu, który skacze po dywanie jak kaczka puszczona na wodzie.

– Skąd go mają? – pyta.

– Skądś. – Odsuwam oko od wziernika i patrzę na niego. – Pewnie z jakiegoś statku. – Wskazuję ruchem głowy w stronę portu.

Collins prycha.

– OCZO?

Chodzi mu o orientacyjny czas operacyjny. Jestem przekonany, że to żaden oficjalny skrót, ale on ciągle tego używa.

– Zależy, czym jest wyłożony. Bo jak to sejf ogniotrwały, to w środku może być wszystko.

– Rzuć liczbę, Duchu.

Wzruszam ramionami, ale czuję, jak serce mi wali. Nadeszła ta chwila, musi to przełknąć. Musi mi uwierzyć. Nie patrzę na niego, tylko gapię się na sejf.

– Nie wiem, czterdzieści minut? Na razie widzę tylko dwie zapadki, ale może być trzecia.

Opędza się rękami od takich szczegółów. Nie musi tego wiedzieć. Ale w ten sposób jestem kryty. Patrzy na mnie dobre parę sekund, potem daje sygnał do zbiórki, spakowania sprzętu i wyjazdu.

– Daj znać, jak puści.

– Jasne, szefie. Jak zawsze. – Nie mam takiego obowiązku, ale Collins lubi, jak mówię do niego „szefie”.

Tak to wygląda. Zostawiają mnie samego i dzwonię, jak już rozpruję. Potem czekam, aż pojawi się ktoś od nich, żeby towar nie został bez opieki, i odjeżdżam. Nie zawsze tak się dzieje, ale częściej, niż myślicie.

Nikt spoza branży nigdy mi nie wierzy. Każdy myśli, że na wszystkich patrzy czujne, sokole oko sprawiedliwości, jak w telewizji. Nie jest tak.

Od jedenastu lat robię w tym na własną rękę, wcześniej cztery lata w parze z Frankiem. Jedenaście lat to dowód, że można na mnie polegać. Że jestem godny zaufania. W dodatku ci z DEA nie mają zamiaru wyrabiać nadgodzin, niańcząc mnie i czekając, aż skończę. Mają papiery do wypełnienia, jak każdy. Robią inwentaryzację. Porządkują dowody. Może nawet wydają kolejne nakazy. Albo walą w inne miejsce, jak tylko zbiorą się z powrotem do kupy. Pojęcia nie mam, ale może tak być.

Krata się zatrzaskuje i wozy odjeżdżają, a potem słyszę ludzi na ulicy. Nie słyszę słów, tylko głosy. Robię to, co zawsze. Ustawiam się, żeby wbić wiertło w drzwiczki od spodu. Celuję, zbieram siły i napieram całą masą ciała.

Już parę razy wyciągali na mnie broń, kiedy byłem sam jak teraz. Rozbiegają się, jak wjeżdżają psy, ale wracają, jak tylko tamci się wyniosą. Dlatego Frank nigdy nie szedł sam. Brał mnie ze sobą, żebym w razie czego pomógł albo chociaż patrzył, czy nie idą. Ale ja nie biorę praktykantów, nie zamierzam.

Powiem tak: trzeba się natyrać, żeby ugadać faceta z bronią i nie dostać kulki w łeb. Taka prawda. Śmieszne, ale nigdy nie przypominam im o karze śmierci, bo to jeszcze nikogo nie powstrzymało przed popełnieniem zbrodni.

Walę twardo. Że jestem z wymiaru sprawiedliwości, skurwysynu. Mówię, że władze biorą to bardzo do siebie, jak się odstrzeli któregoś z nas. Mówię, że znamy ten adres, że jest już w aktach, czyli każdy, kto robi tam wjazd, ma wrócić i tożsamość tego kretyna, co celuje mi w głowę, też już jest znana. A jak ja oberwę, to nie tak, jakby oberwał jakiś gówniarz na ulicy. Znajdą cię, i to kwestia godzin, nawet nie dni. Gwarantuję.

Ściągniesz na swoją clica taką nagonkę, że sami cię wydadzą, bo szkodzisz firmie, widziałem to wiele razy, zatrzymanie, zarzuty, areszt bez kaucji, a potem cię wpierdolą w łańcuchach na salę sądową i skarzą w mgnieniu oka, aż się będziesz zastanawiał, jak to jest, że system nagle zaczął sprawnie działać. Wtedy się na chwilę zatrzymuję. Czekam, aż moje słowa dotrą do adresata, i dodaję: dzieje się tak, bo ja jestem częścią systemu. Włożysz łapę w tryby, to cię wciągną i przemielą. I to by było na tyle.

Skutkuje. Nadal żyję, jak widać. Nie robię sztuczek, opowiadam prostą historię i czekam, aż mu się wgryzie w mózg.

Ludzie zabijają bez problemu, jeśli wiedzą, że mogą się wywinąć. Dlatego zabijają. Na terenach gangów wykrywalność jest najniższa. Śledczy nie mają środków, żeby dokończyć dochodzenie. Biedne społeczności nie pomagają psom, bo bardziej boją się odwiedzin kogoś z gangu. Każdy wie, który skurwysyn odwalił kogoś na dzielnicy. Informacje krążą.

Ale gdy facet usłyszy, że jak tylko pociągnie za spust, to idzie na zawsze w kajdany, to dochodzi do wniosku, że warto to przemyśleć. Tylko zimne skurwysyny strzelają po czymś takim. Parę razy już byłem w podobnej sytuacji i chyba mam cholerne szczęście, bo do tej pory tylko ziomki siedzące nisko w stadzie nadziewały się na mnie, jak prułem sejf.

Czuję, jak wiertło przechodzi przez podstawę i wwierca się skokowo w drzwiczki. Zerkam na zegarek. Niecałe dziesięć minut. Dobrze, myślę sobie, bardzo dobrze.

Zakładam zaokrąglone wiertło i wsuwam je w otwór, który zrobiłem. Większość myśli, że rozpruwanie sejfów wygląda jak na filmach, że łazi się dokoła ze stetoskopem. To nie rozpruwanie, tylko otwieranie zamków. Moim zdaniem zbyt czasochłonne i bezsensowne. Ja boksuję, a to też sztuka.

Do prucia sejfu potrzeba oczu i dłoni. Przecież nie rozpruwasz go, kurwa, uszami. Ludzie nie zawsze to rozumieją. W ringu widzą, jak koleś dostaje w łeb i pada na deski. Trochę jakby myśleli, że otwieram sejf jednym ruchem i nie liczy się nic, co było wcześniej.

Najpierw musiałem go zmęczyć, a teraz przedzieram się przez gardę. Żadnym hakiem ani sierpowym. Nie pod kątem. Walę prostymi, aż wykrzywię mechanizm, a potem jeb ostatni raz, żeby go odbić. Jakby tu kogoś postawić, w życiu by nie usłyszał, jak puszcza, ale ja czuję, jak wiertło wrzyna się pod moim naporem i przebija na drugą stronę. Jakbym wyprowadził kombinację ciosów, ale przeciwnik padł po pierwszym uderzeniu, więc dalej już młócę pięściami powietrze.

To wszystko. Otwarte. Tak po prostu.

Znów patrzę na zegarek. Niecałe szesnaście minut, a jutra jeszcze nie ma.

Jest tylko tu i teraz.

Oddycham, jakby to był pierwszy oddech tego dnia, biorę obcęgi i przekręcam je jak dźwignię, nic nie szczęka, bo cały mechanizm już nie styka. Unoszę ciężkie drzwiczki w górę i wpuszczam powietrze do środka.

Nie zaglądam. Nawet nie jestem w stanie.

Zakładam rękawiczki. Niebieskie plastikowe cudeńka.

Można je dostać w każdej aptece.

5

Rozpruty sejf zieje otchłanią w sufit, a drzwiczki zwisają nad dywanem. Sięgam do środka, natrafiam ręką na papier i cofam ją jak oparzony. Zaglądam i widzę sześć zapełnionych przegród, głębokich jak w szafce bibliotecznej. U dołu sejfu znajdują się dwie szuflady, szarpię do góry i wyciągam. Pierwsza jest pusta, w drugiej są monety. Monety na nic mi się nie przydadzą, więc wkładam szuflady z powrotem, a potem wstaję, bo jak nie wstanę, to zacznie mi się kręcić w głowie, podchodzę do drzwi i patrzę przez judasza. Słyszę głosy sąsiadów, ale nikt się nie kręci pod drzwiami ani koło mojego jeepa. Wygląda, że teren czysty.

Czuję to. Adrenalina pali mnie od środka, jakby mi ktoś dziarał wnętrzności. Dzięki temu wiem, że nie zrezygnuję. Wezmę tyle pieniędzy, ile dam radę.

Klękam z powrotem przy sejfie i wygarniam forsę garściami. Rozkładam ją i czuję, jak mi rośnie gula w gardle, bo robi się dziwnie. Spodziewałem się niskich nominałów z roboty na ulicach. Kupy dziesiątek, dwudziestek i wymiętoszonych powygładzanych piątek od ćpunów. A tu, kurwa, same setki. Coś za starannie ułożone.

Wnętrze sejfu nigdy tak nie wygląda. Idealny porządek.

To dobra i zarazem cholernie zła wiadomość.

Takie pieniądze szykuje się na dostawę. Trzyma pod ręką, żeby je zaraz posłać do Meksyku. Najpewniej. Zastanawiam się, dlaczego gońcy nie zabrali ich ze sobą, gdy dawali w długą, i przychodzi mi do głowy, że może nie mieli klucza. Że ma go szef, a jego nie było albo nie zdążył przyjechać, zanim la DEA załomotała do drzwi, albo…

Każę myślom się uciszyć.

Mówię to nawet głośno, żeby opanować nerwy. Zamknąć się, zamknąć się, zamknąć.

Kolka do tatuażu wciąż zasuwa mi po bebechach i rozdziera płuca, ciężko mi złapać oddech.

Myślenie nikomu nie robi dobrze. Tylko hamuje wolę.

Patrzę na zegarek. Już dwadzieścia pięć minut.

Kurwa.

Wypakowuję wiertła, szybko i nieskładnie, a potem wyciągam piankowe przegródki. W zeszłym tygodniu wyciąłem w plastiku pod spodem dwie skrytki na około osiem plików każda. Więc upycham te osiem grubych paczuszek jak osiem grubych książek. Okazuje się za dużo, bo jak montuję piankę z powrotem i wkładam wiertła, to kurewstwo nie chce się domknąć.

Połowa pliku ląduje na podłodze, zapełniam drugą skrytkę i zamykam. To, co zostało, ładuję do skrzynki z narzędziami, dorobiłem tam drugie dno.

Głowa znów mi gada. Nie ma szans, że się wywinę z całą tą kasą. Mój łeb próbuje mi to uświadomić. Za duży hajs.

Ci, do których należy, będą go szukać. I będą szukać do skutku.

– Zamknij się – mówię. – Nie będę z tym daleko uciekał. Tylko kawałek samochodem.

Złapią mnie, to pewne. To pewne jak to, że oddycham.

Przed tymi ludźmi nie da się uciec. Złapią mnie. Problem w tym, że stanie się to szybciej, niż myślę. Gdybym podebrał trochę tu i tam, miałbym więcej czasu. Od początku taki miałem plan. Jak w piosence Johnny’ego Casha, którą Frank zawsze nuci: One Piece at a Time.

W tym przypadku tak się nie da. W tym przypadku jest dobrze, że się przygotowałem i mogę pozostać w ruchu. Jak wezmę te pieniądze, nie będzie już odwrotu.

Wiem o tym. Owijam kostki taśmą i naciągam skarpety na nogawki jak za starych czasów.

O siebie się nie martwię. Jestem pewien, że dobrze nie skończę, a w tej pewności jest siła. Prawie całe życie robiłem złe rzeczy. Krzywdziłem ludzi. Niewinnych. Ludzi, którzy na to nie zasłużyli. Gdy brałem, powiedziałem kiedyś na grupie, był ze mnie diabeł tasmański składający się z bólu i kurewstw. Przez całą młodość wciągałem w to innych ludzi jak tornado.

Teraz wiem, że los się do mnie uśmiechnął. To szansa, żebym się oczyścił. Potrzebuję tylko tej jednej szansy. Jedna próba, żeby wyszarpać obrus spod zastawy i nie zwalić talerzy i sztućców. To najlepszy przykład. Za dużo już syfu narobiłem w życiu. Wyczyniałem takie głupoty, że już ze dwadzieścia razy powinienem się pożegnać z tym światem. Cholerny cud, że w ogóle nie byłem w kiciu i mogę teraz nosić ten laminat na piersi. Bo pakowałem się w wielkie gówno. I tak się ubabrałem w roli łajdaka, że to wszystko przeżarło mnie do kości i już nigdy nie odpuści.

– No więc, jebać to – mówię sobie.

Jeżeli to koniec, to wcale nie taki zły.

Wstaję, idę do umywalki i zdziwiony widzę, że zostało jeszcze kilka sporych reklamówek. Biorę największą, ze sklepu z butami kowbojskimi, i ładuję do środka prawie trzy pełne półki. Przyglądam się przez chwilę, wygładzam reklamówkę, zawiązuję i sprawdzam, czy na pewno zmieści się pod fotelem w aucie. Potem wychodzę, idę do jeepa, kitram torbę, zamykam samochód i w drodze powrotnej wyciągam telefon.

Dwadzieścia trzy minuty. Dzwonię do Collinsa.

– Otwarte.

– Już kogoś wysyłam – mówi i się rozłącza.

Robię bałagan w sejfie. Żeby wyglądało jak zawsze. Nieułożone. Nieuporządkowane. Pomięte. Nawciskane. Wyciągam nawet szufladę i rozrzucam kilka monet, które dźwięczą w środku.

Zdejmuję rękawiczki i wciskam je do tylnej kieszeni spodni.

I czekam.

Wiem, że mnie widzieli, kiedy szedłem do samochodu.

Ale to nie ma znaczenia, że osiedle się na mnie gapiło. Ludzie, do których należą te pieniądze, dowiedzą się, że to ja je zabrałem. Prędzej czy później, ale się dowiedzą. Mają wtyki, które wynoszą im raporty policji i federalnych. Żadna tajemnica.

Dowiedzą się, że wyszedłem z torbą. A potem przeczytają raporty i wyjdzie im, że skonfiskowana suma nijak się ma do tego, co zostawili w sejfie. Od razu pomyślą o mnie, ale będą bardzo skrupulatni. Zaczną sprawdzać, czy ktoś z DEA się nie skundlił, aż się upewnią. Może nawet mają jakiegoś uchola w DEA, który im pomoże szybciej na to wpaść. Gońców też sprawdzą, żeby się upewnić, czy nikt z samego dołu nie zgarnia śmietany. A jak już zrobią całą inwentaryzację, zostanę tylko ja. Tylko ja będę pasował do tego obrazka.

Potem wymyślą, jak się uporać z problemem, co się nazywa Duch.

Może sypną mnie policji albo DEA, poczekają, aż pójdę siedzieć, i w więzieniu się mną zajmą. Ale raczej odnajdą mnie, zgarną i zawiozą w jakieś ciche miejsce, a jak już powiem, gdzie są pieniądze, strzelą mi w podbródek z małego kalibru, żeby nie narobić sieczki, potem wrzucą mnie do dołu, którego może nawet nie będzie im się chciało zakopać. To żadna filozofia, tak po prostu będzie. Ich jest bardzo dużo, a ja tylko jeden. Tak to się skończy.

Nie przejmuję się.

Muszę działać szybko, żeby nie zainteresowali się kimś innym. Frankiem, Laurą czy, nie daj Boże, Mirą. Mnie pierwszego dopadną, a ja – prosty i unik, prosty i unik – wymęczę ich, zanim mnie zagonią do narożnika. Wymęczę ich. Nawet sobie nie zdają sprawy, że jeden facet może tak wymęczyć.Ślepak

Sobota, 13 września 2008
Wieczór

6

Trzecia godzina imprezy mojej siostrzenicy, która już jest quinceańera, wszystko idzie zgodnie z planem. Goście już sobie podjedli, a ta piętnastoletnia dziewucha odtańczyła swoje układy razem ze świtą chambelanes. Dominuje kolor różowy, z milion razy mocniejszy od zwykłego różowego.

Ludzie w każdym wieku ustawili się w rzędzie do el caballo dorado i tańczą coraz szybciej i szybciej przy No rompas más mi pobre corazón. Leya zaciągnęła swoją siostrę na parkiet i tańczą już trzeci raz, ale ja się nie za dobrze bawię przy takich rzeczach.

Bateman Hall jest naprzeciwko Senior Center przy Ernestine w Lynwood. Wejście mi się podoba, bo po obu stronach stoją dwa rzędy fontann. Na wszystkich uroczystościach tryskają w górę jak gejzery, ale tego dnia są wyłączone. Nie wiem dlaczego, zostały tylko światła i niezmącona woda.

Jak wchodziłem, przypomniałem sobie Hosler Junior High, które jest niedaleko. Jak żeśmy przeskakiwali płot, kretyni, żeby stamtąd nawiać. Woźni nas ganiali, a my przebiegaliśmy przez ulicę i jazda do Bateman, bo za dnia też było otwarte. Wpadaliśmy i wypadaliśmy przez pokój większy niż hala do kosza. Biały sufit, białe kafle, ściany z cegieł pomalowanych na biało, przedzielone co parę metrów listwą z brązowego drewna.

Didżej stoi na scenie na wprost. Pozapalał te swoje światła, co migoczą i rzucają różowe cętki na flagi Lynwood wiszące pośrodku i na stary drewniany zegar, który pokazuje, że jeszcze z dziesięć minut mi tu zostało.

Siedzimy po prawej, pod jedną z tych flag, ale przy ścianie, więc widzę całą salę i mogę mieć na wszystkich oko. Szwagierka się na mnie wściekała, mówiła, że powinienem usiąść gdzieś pośrodku, ale to nie jest dobry pomysł. Za bardzo na widoku.

Jestem z Leyą i Felixem, ma takie małe słuchawki jak ci na lotniskach, co machają na samoloty. O to się nie spierałem. Uważam, że to dobry pomysł. Im jestem starszy, tym bardziej nienawidzę takich przyjęć. Muzyka zawsze za mocno wali.

– Disculpe! – Facet po mojej lewej musi prawie krzyczeć.

Patrzę na niego. Ma różową koszulę, rozpiętą o trzy guziki za dużo. Twarz mu poczerwieniała od tańców, ale pod koszulą jest brązowiutki jak papierowa torba. Ręce mu drżą, tak się denerwuje rozmową ze mną. Nie znam go.

Przedstawia się, wita po hiszpańsku. Okazuje się, że znam się z jego bratem. Uśmiecha się na to i pyta, jak leci. Zawsze się mówi, że w porządku. Pyta, czy się dobrze bawię. Tak. Por supuesto. Przynieść piwo albo coś? Nie, ale dzięki. Wycofuje się z uśmiechem i skinieniem głowy, powtórzonym niepotrzebnie kilka razy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: