Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sen sów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sen sów - ebook

Jerzy Sosnowski w najlepszej formie, za którą pokochali go czytelnicy „Apokryfu Agłai”

Wspomnienia nigdy nie będą tak słodkie i pełne, jak te z pierwszych wakacji. Jarko Wolski razem z rodzicami pędzi pociągiem przez Polskę do sanatorium w Kołobrzegu. W bujnej wyobraźni chłopca, który marzy o tym, by zostać pisarzem, leniwy krajobraz za oknem jest jak preria lub pustynia Gobi, a pociąg może wywieźć ich w każdej chwili w nieznane, niebezpieczne miejsca, jeśli nie zdążą wysiąść na czas.

Lata 70-te, uzdrowisko Kołobrzeg o zmieniających się co godzinę siedmiu strefach klimatycznych, jeśli wierzyć słowom kelnerki. Kurort zapełniają opaleni wczasowicze, plaże kuszą piękną pogodą, tymczasem Jarko spędza czas na gimnastyce oddechowej i w basenie solankowym w Ośrodku Przyrodoleczniczym.

Dorosły już Jarosław odbywa nostalgiczną podróż do wspomnień tamtego lata, do chłopięcych tęsknot i pragnień, gdy wszystko jest jeszcze obce i pociągające zarazem, a pytania, na które szuka się odpowiedzi, wydają się najważniejsze na świecie. Czy Kmicic mógł nosić karabin maszynowy? Jak zataić przed przyjacielem smutek za utraconą maskotką? Co zrobić, by zaimponować córce właścicielki wynajmowanej kwatery? Czy to możliwe, żeby kiedyś była wojna polsko-radziecka? Albo żeby istniała biała czekolada?

Sosnowski bawi się narracją, wchodzi w dialog z czytelnikiem, łamie strukturę czasu i pamięci, zacierając granice między snem i jawą.

Fragment:

„Zaraz po tym, jak przyjęła ich czarnowłosa Gocha, starsza córka pani Strzeleckiej, zjawiła się ona sama, a nawet z koszar przybiegł na obiad jej mąż. Dwupokojowe mieszkanie zaroiło się naraz od ludzi. Jarko nie był pewien, kim zachwycać się bardziej: panią Alą, która na powitanie powiedziała mu, że jest fajnym chłopczykiem, że zawsze chciała mieć syna i że mogliby się zaprzyjaźnić, panem Zygmuntem, który zdążył mu obiecać przejażdżkę czołgiem, smagłą Gochą – druga córka nie wróciła jeszcze od koleżanki – czy wreszcie mieszkaniem, tak innym od tamtego pozostawionego w Warszawie. Drzwi wejściowe (z okienkiem, przesłoniętym zasłonką w kwiatki) wypadały pośrodku poprzecznego korytarza. Wchodząc, widziało się swoje odbicie w olbrzymim potrójnym lustrze na niskiej szafce, które rodzice ochrzcili zaraz niepokojącą nazwą „tremo”. Jarko znał termin „tremor”, oznaczający drżenie mięśni, jakie przydarzało mu się po zażyciu niektórych lekarstw na oddychanie; widocznie potrojony w zwierciadle Dorosły odczuwał coś podobnego. Może doświadczał tremy, widząc siebie tak, jak widzieli go inni – z zewnątrz? Korytarz na prawo kończył się drzwiami do łazienki, pomalowanej na wściekle różowy kolor, gdzie nad wanną górowała żeliwna kolumna pieca na węgiel (rodzice orzekli: „terma”, budząc w Jarku popłoch, że teraz już będą mówili wyłącznie: tremo, terma, mater, metro, remont, termin, tren, a w najlepszym razie termometr i terpentyna – ale na szczęście im przeszło). W lewo szło się do ogromnej kuchni z białym kredensem, stołem, lodówką („trochę kopie”, uprzedziła pani Strzelecka) i wyjściem na balkon. Po obu stronach trrrema znajdowały się drzwi do dwóch pokoi. W tym po prawej ścieśniła się na czas wakacji rodzina gospodarzy, ten po lewej miał należeć do wczasowiczów”.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-090-1
Rozmiar pliku: 9,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

w którym jedziemy pociągiem, lądujemy na nieznanej planecie,

poznajemy pozłacanego chłopca oraz dowiadujemy się,

jaki jest pożytek z krzywizny Ziemi

Pędził, pędził pociąg – ale nie umiem wam powiedzieć, czy to właśnie jego pęd obudził chłopca. Może coś innego, tylko spokrewnionego z pędem? Stukot kół, zapach węglowego dymu, podróżnicza ekscytacja? W każdym razie Jarko (zapamiętajcie dobrze: Jarko, nie Jajko) wyciągnął spod pledu rękę i z marsową miną sprawdził godzinę na zegarku marki Zaria. W tym słowie należy położyć akcent na ostatnią sylabę, tłumaczyła Babcia; a w ogóle trzeba było zapamiętać jego brzmienie, bo na cyferblacie napisano coś dziwnego, napisano: Заря (odwrócona trójka, „a”, „p”, odwrócone duże „R”). To podobno znaczyło „Zorza” w języku, którego brzmienie wydawało się Jarkowi słodkie, ale tak słodkie, że aż mdlące. Całkiem jak bezy z kremem: smaczne, póki się ich nie zjadło (dorośli uważali zresztą, że to nie jest cecha bezy jako takiej, tylko osoby, która się na nią naprasza, i ten rodzaj apetytu nazywali pogardliwie zachciołem). Była godzina piąta minut czterdzieści siedem i dziewiętnaście sekund, dwadzieścia sekund, dwadzieścia jeden sekund, dwadzieścia dwie sekundy, dwadzieścia trzy sekundy; o, już dwadzieścia sześć sekund. Tu stawiam kropkę, ciemną kroplą kapię na powierzchnię papieru, choć Jarko wciąż odliczał, chcąc sprawdzić, czy długa wskazówka przesunie się wyraźnie o jedną kreskę minutową w chwili, kiedy sekundnik minie liczbę „12”. Zamykam oczy, żeby zobaczyć wyraźnie, co dalej. Ale z zamkniętymi oczami trudno się pisze, to jednak coś innego niż miłosna pieszczota, niż smakowanie knedli ze śliwkami, mimo że chodzi o podobne rzeczy: o miłość i o smak. Więc unoszę powieki, ale teraz już wiem na pewno, że wagon kołysze się, wypełniony po dach oczekiwaniami Jarka. Jedzie wzdęty od jego marzeń, stęka ciężko na rozjazdach – ta-ta-ta-TA, TA-ta-ta, ta, ta-ta-ta-TA – potem odzyskuje rytm (ta-TA, ta-TA, ta-TA; ta-TA, ta-TA, ta-TA), a parowóz gwiżdże przeciągle. Pled jest beżowy i szorstki, prześcieradło dziwnie sztywne. Za zielonkawymi zasłonkami migają cętki cieni i podłużne plamy słońca – znak, że zaczął się dzień. Kąt przedziału zamyka na skos szafka, w której, gdyby się ją otworzyło, zaświeciłaby lampka i rzuciła tajemniczą poświatę na twarz w lustrze. Oczywiście pod warunkiem, że Jarko wspiąłby się na palce. A nawet tego nie jestem pewien, mam wątpliwości, czy by sięgnął, i nie mam jak sprawdzić, bo tymczasem Jarko nasłuchuje przez chwilę dźwięków z łóżek nad głową – w przedziale slipingu drugiej klasy Mama śpi na środkowym, a Tata pod samym sufitem – po czym, zamiast wstać, przekręca się jak foka, żeby mieć twarz przy oknie. Odchyla ostrożnie skrawek materiału; ten jest śliski, jakby tłusty i pachnie cicho papierosami. O zapachach głośnych i cichych może będę miał okazję wam jeszcze powiedzieć, ale teraz nie mam czasu: bo za szybą migają bardzo blisko gałęzie krzewów, tak szybko, że rozmazują się w poziome smugi, jakby drapnięcia pazurów Dzikiego Zwierza na powierzchni obrazu. Dalej jest rów i pusta droga, a jeszcze dalej jakieś ugory żółtawe czy łąki podmokłe, kępczaste, zamknięte na samym końcu granatową smużką. I Jarko z drżeniem uświadamia sobie, że to nie chmury tak nisko nad horyzontem, ale możemorze.

W tym pejzażu nikogo nie ma, ten pejzaż jest jak pustynia Gobi, na której żyją dinozaury, jak preria, po której hulają Komancze. Jarko przez chwilę zamienia się w pilota dwumiejscowego samolotu, w trakcie wypatrywania zebr (preria staje się parkiem Serengeti), a potem w kosmonautę, szukającego miejsca do lądowania na planecie; planeta wydaje się bezludna, ale to pozór. I rzeczywiście pozór, bo zza linii drzew, która przesuwa się jak ramię Taty, spychającego na plaży porcję piasku, żeby zrobić wezgłowie grajdołka, pojawia się niewielkie stado łaciatych kosmitów z rogami. Kosmici żują coś niespiesznie, odprowadzając wzrokiem rakietę Jarka. Jeden nawet próbuje chyba nawiązać kontakt głosowy, bo wyciąga szyję i otwiera pysk, ale po tej stronie szyby go nie słychać. Kabina jest her-me-tycz-na. A potem inny kosmita, albo raczej robot samobieżny, pruje drogą, zostawiając za sobą kłęby niebieskawego dymu. Ma wytrzeszczone szklane oczy i bułowatą gębę, jakby akurat zapchał się świeżą kajzerką – i kosmonauta, widząc ten dym, zastanawia się nad składem chemicznym atmosfery. Ale obłoki na niebie wyglądają całkiem swojsko, więc może da się tu oddychać.

Z oddychaniem Jarko miewa problem i to jest powodem tej pozaziemskiej wyprawy. Przypomina sobie (choć z przypominaniem sobie nie jest łatwo, to może kwestia wczesnej pory albo w ogóle czegoś innego, czego na razie nie ogarnia), że lekarka, która od początku mu się nie podobała, chciała go wysłać tutaj jeszcze we wrześniu. Na kilka miesięcy. SAMEGO. Ta wizja pojedynczego zmierzenia się ze Wszechświatem wprawiła Jarka w przerażenie i ja mu się nie dziwię, bo na obce planety nie jest dobrze wybierać się bez zgranej załogi, więc bardzo was proszę, nie wzruszajcie mi tu ramionami z wyższością. W zespole jest raźniej i nawet taki Neil Armstrong poleciał na Księżyc z dwoma kolegami, choć to blisko. Kiedy do domu przyszły papiery z mylącą nazwą „Słoneczko” (myląco cieplusią, bo zaraz obok stało „sanatorium” – cokolwiek to jest, z taką nazwą nie może to być nic miłego), protest Jarka słychać było aż po drugiej stronie Wisły. Rodzice popatrzyliby na siebie z zadumą, lecz do patrzenia na siebie z zadumą potrzebna jest cisza – więc zamiast tego skrzywili się równocześnie i powiedzieli, że w takim razie: nie, oddadzą to skierowanie i zorganizują pobyt nad morzem jakoś inaczej. I teraz jechali we trójkę, mając skomplikowany plan: przez kilka dni są razem, potem odjeżdża Mama, potem przyjeżdża Krysia, starsza siostra Jarka, a potem wraca Mama i odjeżdża Tata... Tak, albo jakoś podobnie. Trudno szczegółami zawracać sobie głowę, kiedy na horyzoncie widać możemorze, a na nim na pewno pokażą się żaglowce i wodoloty, i kutry, i poduszkowce, i okręty, nawet podwodne, jeśli się będzie miało dużo szczęścia. A czemu nie.

Żeby jakoś zamknąć sprawę kosmonauty, Jarko wyświetlił sobie przed oczami napis: „Koniec odcinka pierwszego”, mrugnął (to jak wyciemnienie w telewizorze) i postanowił sprawdzić, co dzieje się za drzwiami przedziału. Ostrożnie postawił stopy na dywaniku, drapiącym i nieco brudnym. Rozejrzał się, wyciągnął spod łóżka sandałki, ale czuł, że Mama nie będzie zadowolona, jeśli wyjdzie w sandałach i piżamie, a jeśli Mama nie będzie zadowolona, to Tata też nie. Więc starając się nie narobić hałasu, rozejrzał się, czy nie znajdzie gdzieś swojego dziennego ubrania. Co za dziw, leżało na trzeciej walizce, która już nie zmieściła się na półce pod sufitem i stała w wąskim przejściu. Z łóżka nad jego głową rozległo się mamine, pytające: Hm? – więc znieruchomiał, ale spod sufitu odpowiedziało tamtemu uspokajające, męskie: Hm. Koniec rozmowy. To znak, że można się cicho ubrać i wyjść, a w każdym razie cicho się ubrać, bo gdy z najwyższym wysiłkiem uchylił drzwi, wdarł się zza nich wzmocniony łomot kół (ta-TA, ta-TA, ta-TA) i Mama zapytała jednak czujnie: Jajko? Gdzie ty? – Tu blisko, na korytarz – szepnął Jarko z urazą, przekonany, że będzie się musiał cofnąć, ale widocznie użył najwłaściwszej melodii głosu, bo nikt mu nie odpowiedział. A może Mama poniewczasie zawstydziła się, że użyła domowej przezwy, smutnej pamiątki z czasów, gdy się nie wymawiało „r”? A przecież protestowali, kiedy do siostry zdarzało mu się w złości powiedzieć: „Ej, Kysia”, a czasem, gdy był powód, nawet: „Ej, Chysia” (no, wtedy to i Krysia dawała mu wycisk). Świat nie jest sprawiedliwy. Z tą gorzką myślą myknął szybko na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi. Było warto.

Było warto, bo na korytarzu czekał już Antek. To znaczy Antek nie wiedział, że czeka na Jarka, a Jarko nie wiedział, że ktoś na niego czeka, skoro Antka jeszcze nie znał. Ale zaledwie wysunął głowę, już patrzyli na siebie z Antkiem, już się spotkali. Więc o to chodziło. I zaraz zaczęli rozmowę.

Tę rozmowę ja teraz powinienem przytoczyć, ale mam z tym kłopot. Prowadzili ją bowiem w zapomnianym języku, w którym obok słów, używanych do rozmów z rodzicami i z dziewczynkami, istnieją też inne, tajemne; a ponadto dźwięki, których nie wiedzieć czemu nie używają Dorośli (podobnie jak zabiegające o ich aprobatę dziewczynki), jak: warczenie, chrząkanie, stękanie, mlaskanie, bekanie, wycie oraz szereg innych, wciąż nienazwanych przez Naukę. Żeby na przykładzie pokazać, jak pożałowania godny jest ów terminologiczny brak, spróbuję zaprezentować uproszczony przepis na oddanie w języku, o którym mowa, pojęcia „wybuch”. Trudno zaprzeczyć, iż słowo to nie wytrzymuje porównania ze swoją treścią. Mimo względnie ekspresyjnego początku „wy-” i następującej potem dynamicznej głoski „b” wydaje się ono blade, czy też raczej: ciche, nie dość eksplozywne. Tymczasem można zastąpić je tak: nadyma się policzki, zaciskając usta w podkówkę, mniej więcej w taki sposób, jak kiedy zbiera się człowiekowi na płacz; następnie gwałtownie wymawia się coś zbliżonego do głoski „b”, wkładając w to jednak całą duszę i w miarę możliwości pryskając śliną, po czym natychmiast przechodzi się do dźwięku między „tf” a „tsz”, bądź „tczsz”, pozostałą zaś resztkę powietrza wypuszcza kątem ust. A przecież to mało, bo są jeszcze dłonie, które w tym czasie jakby obejmowały nieistniejące jabłko, i teraz dramatycznie się rozczapierzają, rozgarniając powietrze. I są jeszcze oczy, które należy wytrzeszczyć i zaraz zmrużyć, marszcząc przy tym nos, jakby broniąc się przed zapachem spalenizny. Warto do tego potrząsnąć głową, a następnie (jeśli chodzi nam o Bardzo Wielki Wybuch) skulić się i przykucnąć. Teraz rozmówca nie ma wątpliwości, że nazwaliśmy nie jakieś nieznaczące pyknięcie, ale Potworny Grom, rozwalający najpotężniejsze bunkry Wroga.

Tak, wiele wspólnego z wojną ma ów język, którego użyli Antek i Jarko, a zapomina się go najpóźniej około dziesiątego roku życia. Więc gdybym ich rozmowę przytoczył, moglibyście jej nie zrozumieć, albo – co gorsza – zrozumieć opacznie. Postaram się więc ją streścić, choć w ten sposób wiele fascynujących niuansów z pewnością nam umknie.

A zatem ojciec Antka był wielkim podróżnikiem, przebywającym obecnie w Pernambuco, w wyniku czego Antek mieszkał, a teraz jechał na wakacje jedynie z matką oraz młodszą siostrą Paulinką, zresztą przyszywaną, bo przed kilku laty wykradzioną przez rodziców gangsterom w Chicago. Choroby płuc, której zamierzał pozbyć się nad morzem, nabawił się, zwiedzając z ojcem kopalnię złota: w podziemnych korytarzach unosił się wszędzie złoty pył, bo górnicy wyrywali ze ścian ogromne bryły kruszcu, robiąc wybuchy („b!-tczszszsz...”). Z wody, w której po wyjściu stamtąd trzeba się obmyć, można odzyskać jeszcze niemało złota, wyniesionego na skórze. Więc ten pył zalegał teraz Antkowi płuca i powodował duszności i kaszel, szczególnie wiosną. Wyleczenie było konieczne, żeby zostać w przyszłości kosmonautą. Przygotowując się do tego zawodu, Antek opanował już pływanie i stanie na rękach, co zresztą nie było bardzo trudne; a ponieważ w kabinach statków kosmicznych jest wyjątkowo mało miejsca, specjalnie rósł wolniej od innych. Rzeczywiście: Jarko, młodszy o rok czy dwa, przewyższał go o pół głowy. Sztuka powstrzymywania się od rośnięcia stanowiła z pewnością kwestię bardziej skomplikowaną niż stanie na rękach, ale Antek i tą umiejętnością mógł się z przyjacielem ewentualnie podzielić.

Tata Jarka, uczący w szkole matematyki, i jego Mama, redagująca książki, a nawet starsza siostra, byli w świetle tego wszystkiego za mało atrakcyjni, by o nich opowiadać. Ale skoro obaj jechali w to samo miejsce – Antek już drugi raz i zapewniał, że jest fajne, zwłaszcza basen solankowy – zaczęli snuć plany wspólnych zabaw. Jarko mógł się pochwalić czołgiem z prawdziwymi gumowymi gąsienicami oraz kilkoma plastikowymi żołnierzami. Żałował teraz, że zostawił w domu buraczkowego kosmonautę z pistoletem rakietowym w ręku i zdejmowanym przezroczystym hełmem (co prawda, zgubionym wiosną, więc kosmonaucie pozostała jedynie buraczkowa jak on pilotka). Kosmonauta we wspomnieniu nabierał stopniowo rysów Antka. Sam Antek miał w przedziale wspaniałą motorówkę, migającą światłami, a także kolta na kapiszony (zapach kapiszonów skracał mu oddech, więc chwilowo ich nie używał). W mieście, do którego jechali, a także za portem, na wydmach, pełno było jeszcze betonowych bunkrów po Niemcach i kto wie, czy nie udałoby się w którymś znaleźć prawdziwego parabellum. Jarko myślał z coraz większą ulgą, że tę licytację wiezionych nad morze zabawek zaczął od czołgu, a nie od ulubionej pluszowej małpki. Poza tym speszyła go wizja pływania w basenie solankowym, bo prawdopodobnie pływał niezbyt dobrze (jeszcze nie próbował), a ponadto Antek twierdził, że woda w takim basenie jest ruda, całkiem nieprzezroczysta, i dlatego dzieci muszą mieć na sobie białe majtki, koniecznie białe, żeby łatwiej je było znaleźć, jak się potopią. Ale perspektywa zabawy czołgiem, motorówką, koltem i żołnierzykami wydawała się pociągająca.

I tak to szło, czas pędził szybciej niż pociąg, który przystanął nawet raz czy drugi, a gdy znowu ruszył, Antek zapytał, czy przyjaciel wie, jak wspaniale jest wystawić głowę w czasie jazdy i wdychać zapach dymu z lokomotywy. Jarko nie wiedział, więc Antek zaraz otworzył okno i kazał mu wspiąć się na obudowę grzejnika, żeby mógł się wychylić odpowiednio daleko. Nie było to przyjemne, zwłaszcza że zaraz coś wpadło mu do oka i zaczęło piec; może zresztą, żeby poczuć przyjemność, nie był jeszcze wystarczająco wychylony. Oko szczypało, więc na wszelki wypadek je zamknął, a potem drugie; w rezultacie usłyszał tylko głos jakiejś kobiety, która gdzieś z tyłu krzyczała na Antka, że otwiera okno, czego mu nie wolno, bo się znowu przeziębi. Jarko chciał się uprzejmie mamie przyjaciela przedstawić, ale kiedy cofnął głowę i obejrzał się w stronę głosu, zobaczył tylko plecy obojga: wysoka blondynka w seledynowym sweterku trzepnęła właśnie syna po ciemieniu i wepchnęła do przedziału, z którego dobiegało świdrujące zawodzenie. Ano tak, przecież była jeszcze Paulinka z Chicago.

Więc także Jarko wrócił do rodziców. Trzeba było się przyznać, że coś mu wpadło do oka, a to oczywiście spowodowało całkowicie zbędne pytania: co robił i, zwłaszcza, czy nie wychylał się przez okno. Zaledwie paproch znalazł się na maminej chusteczce do nosa, po wagonie zaczął chodzić steward, tłumaczący, że pociąg ma opóźnienie, ale on tymczasem oferuje herbatę albo kawę. Słońce podniosło się już wysoko i oświetlało łóżka oraz Mamę i Tatę, miotających się dość chaotycznie po ciasnym wnętrzu. Starali się chyba jednocześnie – skoro problem oka zniknął – nakarmić syna bułką z żółtym serem, złożyć pościel i koce w kostkę, umyć zęby oraz włożyć do jednej z walizek piżamy. Jarko zaczął nawet odczuwać lekką panikę, że jeśli nie wysiądą odpowiednio szybko ze wszystkimi trzema walizkami (oraz jego chlebakiem i torbą z jedzeniem, nie mówiąc o Mapniku Taty), pociąg uwiezie ich w jakieś przerażająco nieznane, dalekie strony; ale okazało się, że jadą do stacji końcowej. Chodziło raczej o kolejkę do taksówek; Tata nie mógł podbiec i zająć w niej miejsca ze względu na walizki (i Mapnik), a Mama ze względu na dziecko – tak przynajmniej mówili i zgodnie dochodzili do wniosku, że muszą jak najprędzej ustawić się przy drzwiach wagonu, żeby przynajmniej jako pierwsi znaleźć się na peronie.

Jarko wyciągnął swoją małpkę i zaczął tłumaczyć jej, że jeśli pociąg nie dojeżdża do Wejherowa na czas, musi potem przepuszczać lokalne i dlatego będą na miejscu nieco później. A może to Tata starał się w ten sposób wyjaśnić sytuację, a Jarko przekazywał ją tylko telepatycznie Rudzikowi. Tak brzmiało imię pluszaka i nie muszę wam tłumaczyć, w jakim był kolorze. Przynajmniej kiedyś, bo obecnie pociemniał, towarzysząc Jarkowi właściwie wszędzie.

Tata zawsze wybierał się w podróż z mapami i rozkładem jazdy; śledził z powagą trasę pociągu, na zegarku sprawdzał czas i kręcił głową z dezaprobatą, kiedy coś się nie zgadzało. Jarko odczuwał w takich razach niepokój, że może szyny powiodły ich w niewłaściwą stronę, ale zawsze okazywało się, że chodzi o Punktualność. Tak się działo, gdy jechali na wakacje za dnia; teraz Tata noc przespał i wyglądało na to, że nieprzypilnowany pociąg całkowicie wymknął się spod kontroli. Przy okazji wyszło na jaw, że tamto morze na horyzoncie morzem być nie mogło. Jarko pochwalił się swoją poranną obserwacją, ale Tata pokręcił głową i sięgnął po mapę; tor biegł za daleko od linii brzegowej. W terenie płaskim, tłumaczył, i z wysokości, na której jest okno wagonu, widzisz to, co się znajduje najdalej w zasięgu pięciu kilometrów od ciebie. No dobrze, gdyby przyjąć, że linia kolejowa biegnie po wysoczyźnie, to może byłoby to dwanaście kilometrów, ale nie więcej. Morze pewnie mignęło, kiedy byłeś na korytarzu. Dwanaście kilometrów, czyli w milach morskich... – ale w tym momencie wykład został przerwany, bo pojawił się steward, deklarujący, że teraz już dojeżdżają, co przywróciło problem niedomkniętej walizki. Poza piżamami powinny się w niej znaleźć także kurtki, które mieli na sobie wieczorem, wsiadając. Zapowiadał się gorący dzień. Toteż Tata schował mapę i rozkład jazdy do Mapnika, ze stęknięciem przeniósł walizkę na łóżko i zaczął walczyć ze ściśliwością materii.

Tymczasem przeciekawe rzeczy działy się za oknem. I choć walizki ciągle nie udaje się domknąć, a ostatniego kęsa bułki z żółtym serem pogryźć, chciałbym, żebyście z Jarkiem – międlącym w ustach wspomnianą bułkę; Tata, gdyby nie siłował się z walizką, na pewno nazwałby to bez aprobaty „ciamkaniem” – spojrzeli teraz na zewnątrz.

Na zewnątrz mianowicie do pociągu zbliżyły się nagle zarośla ciemnego lasu, tak gęstego, że w przedziale zapadł na chwilę półmrok. Wzdłuż torów biegła wprawdzie szosa, ale wąska, i gałęzie rozłożystych drzew pochylały się nad nią, zagarniały pod spód. Gdyby nie obecność rodziców, którzy zresztą nie poświęcili temu zjawisku uwagi, byłoby to dosyć straszne. Zwłaszcza że na poboczu mignęli chyba Mama, Krysia i jeszcze jakiś chłopiec, kilka lat starszy od Jarka. Chłopiec aż przyjrzał się nieufnie Mamie-w-przedziale, porównał ją z Mamą-na-szosie i zaczął rozważać, czy można być w dwóch miejscach jednocześnie. Jak na przykład ja teraz: przy warszawskim biurku i w pociągu do Kołobrzegu. Chłopiec doszedł do wniosku, że nie można. Kiedy uspokojony tą myślą wyjrzał znowu, szosa gdzieś uciekła. Zastąpiły ją Chaszcze. Czemu nikt go nie uprzedził, że jadą w głąb niebezpiecznej dżungli? Lecz oto ściany lasu rozstąpiły się, całkiem jak kurtyna w teatrze. Pod oknem przemknął biało-czerwony szlaban. Jechali teraz przez rozległą, osłonecznioną łąkę, na której zaczęły wyrastać domki jednorodzinne, magazyny, wreszcie żółta budowla jakby szkoły, za którą (tak! wyraźnie!) stały szeregiem czołgi PT-76 i kilka T-34/85, a na maszcie powiewała flaga. Dalej sunął zagajnik z domkami kempingowymi, mignął jeszcze jeden przejazd kolejowy. Koła straciły swój dotychczasowy rytm, stukotały chaotycznie na licznych zwrotnicach, torów było coraz więcej; niektóre łagodnym łukiem odeszły w stronę masywnego cielska parowozowni. Kominy. Zaraz za nimi do trasy pociągu przytuliła się ulica z niewielkimi kamienicami i to już było miasto. Zajęczały przeciągle hamulce, pociąg zwolnił, żeby już majestatycznie, z patosem przesunąć się pod wiaduktem dla pieszych, wagonem szarpnęło, gdy na kolejnym rozjeździe skierował się w lewo, i oto peron, żeliwne kolumienki, tablica z nazwą miasta, idziemy, idziemy, ponaglał Tata, mocując się z drzwiami przedziału.

Jarko przez cały ten czas nucił, a właściwie uzupełniał perkusję szyn linią melodyczną, bo to wszystko stanowiło czołówkę nowego serialu pod tytułem Morskie przygody z Jarosławem Wolskim w roli głównej, w reżyserii Bolesława Wróbla. Bolesław Wróbel był wybitnym reżyserem filmowym, który miał już w dorobku trzyczęściową sagę o Indianach W pogoni za Gwiżdżącym Jerrym (w czasach, gdy Jarko nauczył się gwizdać), film wojenny Wybaczcie piechocie (rodzice uwielbiali Okudżawę) oraz dramat science fiction Potwory z planety Atena; przy trikach zastosowanych w tym ostatnim dziele kombinowane zdjęcia z Godzilla kontra Hedora były po prostu śmieszne. Jarosław Wolski grał we wszystkich filmach Wróbla, a umiejętna charakteryzacja pozwoliła mu teraz kreować rolę małego chłopca. Pierwszy odcinek zapowiadano już od maja i oto wreszcie, oto czołówka z piosenką Jak tam jest, słowa Agnieszki Osieckiej, muzyka Seweryna Krajewskiego, śpiewa Urszula Sipińska. Do rytmu pędzącego pociągu pasowała doskonale. Pa, pa-PA. Jak, tam-JEST. Pa, pa-PA. (Za)mo, rzem-HEN.

Płynne przejście montażowe pokazało, zaraz po czołówce, rodzinę państwa Wolskich wychodzącą ostrożnie z wagonu, a potem, na peronie – gdzie jacyś ludzie zagadywali podróżnych tajemniczym hasłem: „może kwaterę? kwaterę może?” – fascynujące Jarka wyczyny Taty z walizkami. Wspominałem już o tym, że zabrali trzy. A ponadto podróżowały z nimi Mapnik, torba z jedzeniem, no i chlebak Jarka; pod tą ostatnią nazwą ukrywała się stara torebka jego siostry, jednak nikt mu tego nie powiedział, więc wy mu też nie mówcie. W chlebaku znajdowały się: książka do czytania, samochodzik, dwa plastikowe okręciki i Rudzik. Natomiast walizki wypełnili rodzice całą resztą rzeczy, najpierw dwie, a potem jeszcze jedną, dodatkową, mówiąc, że sobie nie poradzą. Rzeczywiście, prawie sobie nie poradzili; żeby je zamknąć, musieli zawołać Krysię, która z Mamą usiadła najpierw na ciemnobrązowej, potem na czarnej, z dermy (tę Jarko lubił najbardziej, bo miała złote klamry), i wreszcie na starej, żółtej, której plastikowy uchwyt owinięty był czymś zielonym, jakby bandażem. To, że Tata potrafił ją w przedziale zamknąć bez dodatkowego Obciążenia, dowodziło jego niezwykłej siły. Teraz schwycił on czarną i ciemnobrązową i pomknął, jak na wyścigach, gdzieś w dal. Mama w tym czasie przerzuciła sobie torbę z jedzeniem przez ramię, a żółtą walizkę chwyciła oburącz i nakazawszy Jarkowi, żeby się jej trzymał, zaczęła iść bardzo powoli. Po chwili przybiegł spocony Tata, zabrał żółtą walizkę i znowu popędził – ale niedaleko, bo okazało się, że tamte dwie stoją u szczytu schodów, prowadzących do tunelu z napisem WYJŚCIE DO MIASTA. Następnie Tata znowu schwycił je obie i zniknął w dole... I tak szli skokami, aż Jarko, obserwując trucht Taty, domyślił się, że Tata idzie tak szybko, bo z ciężkimi walizkami w obu rękach wykorzystuje krzywiznę Ziemi: jakby się z niej staczał, z górki na pazurki. A po schodach w górę wnosił bagaże pojedynczo, przy czym za każdym powrotem zbiegał jak tancerz, co chwila oglądając się, niby markując piruety.

Pod budynkiem dworca, ze spiczastą wieżyczką i zegarem, uformowała się już długa, bardzo długa kolejka do taksówek. Rodzice Jarka ustawili się na końcu z westchnieniem. Jego samego bolała trochę głowa, a że bułki z serem w końcu nie dojadł, poczuł się głodny i w rezultacie także zły. Na przykład dlatego, że nigdzie nie widział Antka, i jak się teraz znajdą w dużym mieście? Ale z drugiej strony wypełniło go dziwne poczucie szczęścia. W ustach miał tajemniczy, słodki smak i oddychał głęboko, bez żadnej trudności, jak nie on. Nie wiem wcale, czy to rozdwojenie nie brało się stąd, że zły Jarko był bohaterem serialu Morskie przygody, a Jarko szczęśliwy – telewidzem, który tak długo czekał na kolejną produkcję w reżyserii Bolesława Wróbla. W dodatku przez chwilę miał wrażenie, że ten pierwszy odcinek był już kiedyś emitowany. Może na Święto Pracy, kiedy telewizja chętnie zapowiadała, co przygotowuje na nadchodzący sezon? W każdym razie wydawało mu się, że kiedyś już to wszystko widział, że zna klomb, wokół którego zakręcały taksówki – Mama twierdziła z nieskrywaną irytacją, że chyba w sumie trzy, rozwożące przybyły tłum po całym uzdrowisku – że poznaje twarze czekających obok młodych ludzi z radiem tranzystorowym Koliber i pani z ratlerkiem, która stanęła w kolejce za Tatą, i siwego mężczyzny o purpurowym nosie, usiłującego bezskutecznie wsiąść na rower... A że taksówki naprawdę przyjeżdżały rzadko i Mama miała chyba rację, mówiąc o ich liczbie, więc ominiemy pusty czas stania w kolejce w taki oto sposób, że zakończymy ten rozdział, a następny zaczniemy czterdzieści minut później.

W oczekiwaniu na moment,

w którym autor siądzie

do pisania rozdziału drugiego,

posłuchajmy piosenki

...z repertuaru Joe Dassina. Tekst Claude’a Lemesle’a

przełożył Andrzej Walczak.

Gdybyś nie istniała ty,

to po co miałbym istnieć ja?

By się włóczyć samotnie przez świat,

bez radości, smutków, strat?

Gdybyś nie istniała ty,

to stworzyć miłość musiałbym,

jak artysta, co ruchem swych rąk

budzi wszystkie barwy dni

i wie, że wkrótce zmrok.

Gdybyś nie istniała ty,

to po co miałbym istnieć ja?

Dla tych kobiet, zmienianych co noc,

których kochać nie ma jak?

Gdybyś nie istniała ty,

jak deszczu kropla byłbym ja.

W świecie, który w otchłanie gdzieś gna,

zostałbym sam nie wiem kim,

więc dla mnie musisz być.

Gdybyś nie istniała ty,

to po co miałbym istnieć ja?

Mógłbym siebie udawać i żyć,

ale byłaby to gra.

Gdybyś nie istniała ty,

zaklęcie znaleźć musiałbym:

sekret życia – nie więcej, nie mniej –

aby ciebie stworzyć nim

i móc oglądać cię.

Gdybyś nie istniała ty,

to po co miałbym istnieć ja?

By się włóczyć samotnie przez świat,

bez radości, smutków, strat?

Gdybyś nie istniała ty,

to stworzyć miłość musiałbym,

jak artysta, co ruchem swych rąk

budzi wszystkie barwy dni

i wie, że wkrótce zmrok.

Hm.

To może... To może teraz włączcie telewizor. Posurfujcie w internecie. No nie wiem, zajmijcie się jeszcze czymś przez chwilę. Przepraszam.

Sam myślałem, że to krócej potrwa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: