Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sepagraw - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sepagraw - ebook

W tej opartej na wątkach z najnowszej historii Europy, pełnej zwrotów akcji powieści dla młodzieży o poświęceniu, pojednaniu i wolności, spotyka się plejada postaci niezwykłych. Ich losy spaja postać głównej bohaterki. Nastoletnia dziewczyna w obliczu wydarzeń, które decydują o losach świata, znajduje w sobie siłę, by ratować najbliższych i poświęcając życie, odrodzić się w lepszym świecie. Gdy pewnego dnia tajemnicza Madame B. umieszcza na szkolnej tablicy słowo „reveil”(pobudka), Ala-Apolonia zostaje wciągnięta w wir wydarzeń, których powagi i konsekwencji nie ma możliwości ocenić. Dla niej ta pobudka to także reveil mortel, przebudzenie do świadomości istnienia śmierci, skończoności ludzkiej egzystencji.
Gdy w wyniku machinacji pogrobowców Wielkiego Tyrana, Stalina, Europa staje nad przepaścią, Pajączek wpada w łapy agenta Sierioznego. Siergiej-Wadim, postać, która na naszych oczach staje się wielowymiarowa, ludzka, dążąca do wyzwolenia od  straszliwej przeszłości – w ciężko okupionej „drodze przez mękę” – ku wolności.
Prezesowi Gniewskiemu, „dziedziczącemu” posadę przywódcy narodu po swojej Wielce Zasłużonej Siostrze, która ginie w absurdalnej katastrofie komunikacyjnej, nadarza się niezwykła okazja, by przekuć w „prawdę” mity o swoim rzekomym bohaterstwie w czasach komunizmu. Wystarczy cofnąć się nieco w przeszłość i przekazać w ręce szefów Solidarności informacje o planowanym stanie wojennym...
Tam, gdzie gra toczy się o losy Polski i Europy, nie mogło zabraknąć pewnego wąsatego starszego pana, który jeszcze raz, tym razem realizując bojowy plan „F”, zanim z wysiłkiem pokona płot Stadionu Narodowego, stwierdza: „nie chcem, ale muszem”.
Sepagraw to powieść dla młodzieży. Ale raczej chyba nie Wszechpolskiej. Bardziej już dla kilku starannie wyselekcjonowanych rodziców.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-947509-1-6
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KSIĘGA I ALA

PROLOG

Szarpnął z całej siły za sieć i powlókł ją po piaszczystym brzegu. Ocean mienił się blaskiem miliardów diamentowych kul unoszących się na powierzchni wody.

– Te są idealne. Jak diamenty. Idealne… – Rozsypał na piasku schwytane do sieci kule, wybrał kilka diamentów pobłyskujących światłem odbitym od gwiazd i położył na otwartej dłoni. – Czasem jednak znajdzie się inna… z wadą. O, chociażby ta.

Dwie postacie przyglądały się całej tej operacji z ciekawością i wzruszeniem.

Tedy wyjął spośród kul inną, z wyraźną skazą, pajęczynką cienkich brązowo-czerwonych nitek.

– O właśnie. Wyraźnie widać, że… Zresztą pokażę wam. – Wziął do ręki kulę i cisnął ją za siebie. – Początkowo nic się nie dzieje. Trudno zakładać, żeby nieożywiona materia, jakiś tam protogwiezdny gaz, miała choćby ułomną namiastkę wolnej woli. Ale kiedy zaświecą słońca, a na planetach pojawią się… istoty, które z czasem uświadomią sobie, że mają wybór, że nic nie jest za nie z góry zaplanowane… patrzcie, co się dzieje. O, już. Zaczyna się.

W ułamku sekundy z kuli wykiełkowała druga, trzecia… tysięczna i miliardowa. Z każdej z nich wyrastały, wykluwały się miliony, setki milionów, biliardy innych… Jakby w gwałtownym procesie chemicznym z retorty wystrzeliła samopowielająca się piana i zaczęła się rozlewać niepowstrzymanie, z jazgotliwym furkotem we wszystkich wymiarach.

– Wystarczy jedna, często przypadkowa decyzja, żeby obok powstał świat równoległy, potem jeszcze jedna, setna, tysięczna… i na naszych oczach rodzi się i ewoluuje trycylion wszechświatów… wszechświatów skażonych wolną wolą wiecznie skonfundowanych konsekwencjami jej posiadania i nieustannie na nią pomstujących mieszkańców. Kiedy wydaje im się, że rozmawiają z Tym, którego w dodatku mylnie identyfikują jako Praprzyczynę, błagają Go o to, żeby jednym swoim aktem, jedną, najlepiej pełną przemocy interwencją im tę wolną wolę zamienił w ersatz, w jej pokraczną karykaturę… Ale po co ta dygresja. Magazyn form jest tam, po lewej. Coś sobie wybierzcie. Tylko.. bez zgrywy. Żadnych tam kopyt, rogów...Rozdział 1

Czcionki uderzają o obciągnięty papierem wałek maszyny. Wałek przesuwa się w prawo, do początku wersu. Pisarz sięga do lampy i przysuwa ją bliżej, kierując światło wprost na wyskakujący spod jego palców tekst.

Rok 1933. Jednosilnikowy górnopłat Bellanca Pacemaker przecina pas wybrzeża i wlatuje głębiej pomiędzy lasy i jeziora, zapewne na wysokości wyspy Uznam. Zachodzące słońce podkreśla niecodzienną, pomarańczową barwę kadłuba samolotu. Litewscy piloci Stasys i Steponas mają za sobą pionierski przelot nad Atlantykiem. Do celu, lotniska w rodzinnym Kaunasie na Litwie, zostało im około 700 kilometrów.

– Silnik przerywa! Stepo, budź się! Nie słyszysz? (STASYS, 21:43:12)

– Co jest? Gdzie jesteśmy? (STEPONAS 21:43:14)

– Gdzieś nad Niemcami. W dole lasy. (STASYS 21:43:16)

– Chyba już lepiej. Czekaj. Zejdź niżej. (STEPONAS

21:44:19)

– Boję się. Nie widzę nawet koron drzew. Wysokościomierz… (STASYS 21:44:22)

– Co to?! Widzisz?! (niewyraźnie) Tam! Z przodu! (STEPONAS 21:45:11)

– I z boku! Jakby fioletowa… fiołkowa (STASYS 21:46:44)

– (niewyraźnie) Zobacz! Prędkościomierz! Wskazówka… (niewyraźnie)(21:47:01)

(trzaski) (trzaski)

– Jakby zorza… (niewyraźnie)

– Rozbijemy się!!!

– (niewyraźnie) O Boże! To jakaś fala! (niewyraźnie)

– …wania elektrostatyczne! (Cisza)

– Stasys! Patrz przed siebie! Czekaj, godzina… dziesiąta! (STEPONAS 21:59:55)

– Widzę. Na dziesiątej!… (przerwa) Silnik zgasł!! Nie dociągnę!! (STASYS 22:00:00)

– Musisz!! Pół kilometra, może mniej. Jaka wysokość? (STEPONAS 22:00:03)

– Zegar zwariował! Schodzę do lądowania… Skąd tu lotnisko… (STASYS 22:00:07)

– Nie ma na mapie! Oświetlone! To wygląda jak runway! (STEPONAS 22:01:01)

– Ground control, this is Lituanica CH-300, on the… eastward approach signalling engine failure, over (STEPONAS

22:01:06). I repeat… (trzaski)

– Tower, this is Lituanica CH-300, we are losing altitude, over. Permission to execute emergency landing, over? (STEPONAS 22:01:20)

(trzaski)

– Siadam… (STASYS 22:01:44)

– Stasys (niewyraźnie)… i tak było warto. (STEPONAS 22:01:54)

KONIEC ZAPISU

– Dlaczego skręcili nad ląd?

Czterdziestokilkuletni mężczyzna z cichym jękiem odsuwa się od biurka i wyjmuje z wałka staroświeckiej maszyny do pisania zapisaną kartkę papieru. Kładzie ją obok na tacce i jednocześnie zahacza łokciem o stojącą na stosie książek szklankę z herbatą, która wylewa się na zgromadzone na biurku wycinki z gazet i podpływa do żeliwnej przedwojennej Olympii, dotykając herbacianym jęzorem gumowych nóżek maszyny.

Mężczyzna wsuwa kartkę papieru do maszyny i kręci wałkiem, a następnie przesuwa go do początku wiersza.

Lituanica wylatuje z fioletowej chmury i podchodzi do lądowania nad idealnie gładkim, asfaltowym pasem. Maszyna odskakuje od ziemi jak kauczukowy kangur. Końcówka lewego skrzydła omal nie zahacza o jedną z kilkudziesięciu latarni, które świecą jasnym, bezpiecznym światłem. Przed śmigłem specjalnie wzmocnionego silnika Wrighta jeszcze kilka kilometrów płaskiego jak stół… płaskiej jak stół… gotowej do użytku drogi ekspresowej S-8. Na poboczu wyłaniają się z nocnego cienia kształty maszyn drogowych: walców i koparek. Gdy śmigło wykonuje ostatni obrót, Steponas wyskakuje z kokpitu na ziemię i rzuca pilotkę w trawę. Wyciąga z luku bagażowego dwie butelki amerykańskiego piwa Budweiser. Jedną z nich podsuwa pod nos Stasysowi.

– Za następny raz. – Podnosi do góry butelkę z czerwoną nalepką. – Ciepłe – krzywi się. Ale na jego ogorzałą twarz lotnika szybko wypływa uśmiech ulgi. Obejmuje Stasysa za ramię i obaj odchylają głowy do tyłu, tak że denka bursztynowych butelek celują w niebo. W gwiazdy.Rozdział 2

Na końcu corocznego koncertu „Last Night of the Proms” w londyńskiej Royal Albert Hall rozbrzmiewa patriotyczny marsz Land of Hope and Glory. Muzyce towarzyszy rytmiczne tupanie rozentuzjazmowanej publiczności z całego świata: PRZYSIAD – TUPNIĘCIE – PRZYSIAD – TUPNIĘCIE pomnożone przez kilka tysięcy nóg. Nikt nie słyszy, jak inżynier Henry „The Hammer” Hammersmith i jego ludzie ze służby zabezpieczenia inżynieryjnego londyńskiego metra kończą usuwać pękniętą ścianę pomiędzy stacjami Sloane Square i South Kensington.

„Land of hoooope and gloryyyyyyyyy” dobiega z sali koncertowej.

– Great Scott! – wykrzykuje „The Hammer” głosem zachrypniętym od panującej w tunelach metra wilgoci. Gdy na ziemię opada gęsty betonowy pył, oczom robotników ukazuje się tajemniczy, lśniący metalicznie obiekt. Po dokładnym zbadaniu przez specjalistów ze ściągniętego na miejsce w trybie pilnym Królewskiego Korpusu Saperów okazuje się on wielkim jak tankowiec zbiornikiem gazu.

Kilkaset metrów dalej i wyżej, w sali koncertowej maestro Jiří Bělohlávek składa publiczności ostatni tego wieczoru ukłon. Gaz wydostaje się z zalegającego pod ziemią zbiornika i sączy się przez kanały burzowe, dukty powietrzne, przesiąka przez wszystkie szczeliny. W drodze ku powierzchni rozrzedza się na tyle, że traci swą niebieskawą barwę. Lecz nic ze swojej mocy.Rozdział 3

Przebijające się przez chmury słońce rzuca snop światła a to na plażę, a to na panele słoneczne zamontowane na skośnych dachach pustoszejących po sezonie willi-pensjonatów, a to na malownicze ruiny nadgryzanego przez setki lat sztormów kościoła. Jakby gdzieś w górze niebiański elektryk, sfrustrowany zbliżającą się jesienną bezczynnością, zapalał i gasił przesuwający się z wolna po niebie reflektor punktowiec. Włącz/wyłącz. Włącz/wyłącz. On/off. Piętnaścioro jeszcze nieprzywykłych do codzienności roku szkolnego licealistów podnosi od czasu do czasu zaspane oczy znad miniaturowych ekraników telefonów komórkowych, SMS-ując z nudów do wszystkich, których znaleźli w zakładce „Kontakty”. Ultranowoczesny budynek szkoły, zbudowany ze szkła odlanego z piasku z pobliskiej plaży oraz z drewna wycofanych z użytku kutrów, kształtem przypomina amazońskiego pancernika, który wypełzł z dżungli i przycupnął na chwilę na wysokim na dwadzieścia metrów bałtyckim klifie. Spóźniona o dwa tygodnie, pierwsza w tym roku szkolnym lekcja francuskiego ma się w pierwszej licealnej odbyć właśnie dziś.

Ala, zwana Pajączkiem, zajmuje skrajne miejsce po lewej stronie ustawionych w półokręgu nowoczesnych pulpitów, najbliżej drzwi. Stąd można jak najszybciej wydostać się na korytarz, gdyby docinkomierz wyskoczył poza skalę i kpiny zapiekły jak pokrzywa. Ala otrzymała swoją ksywkę rok temu po powrocie z wakacji, kiedy to w dwa miesiące urosła o prawie pięć centymetrów i stała się właścicielką pająkowato długich i chudych nóg. Jej cienkie i giętkie ręce według złośliwców na Fejsie przypominają żelatynowe żmije Haribo, sprzedawane w sklepiku nieopodal.

Pajączek spogląda przez samościemniającą się szybę na przebiegającą tuż za szkolnym boiskiem główną ulicę. Zatrzymując się przed każdym przejściem dla pieszych, przejeżdża tamtędy niespiesznie przerobiona ze starego traktora zabawkowa ciuchcia niczym z Dzikiego Zachodu, latem przewożąca kłócące się wiecznie rodziny z niezadowolonymi dziećmi: że tak powoli, że nie ma dymu, że nie ma na co patrzeć.

Tym razem zamiast wakacyjnej hałastry utytłanej w pudrze z gofrów, w ostatnim z trzech westernowych wagoników zasiada niecodzienna para: mężczyzna trzydziestokilkuletni o egzotycznej aparycji, jakby zwolniony po nakręceniu tysiąca odcinków brazylijskiego serialu, z przystrzyżonym doskonale wąsikiem, w białym garniturze i kapeluszu słomkowym w sam raz na spacer po uliczkach São Paulo; prawą ręką obejmuje ciemnowłosą piękność w ortalionowym, ściągniętym paskiem w talii płaszczyku rodem z paryskich ulic sprzed półwiecza, w kolorowej chustce na głowie, z białym koronkowym parasolem w drobnej ręce. Piękna pasażerka przerywając na chwilę interesującą pogawędkę, spogląda roześmiana w kierunku szkoły, gdzie napotyka zaciekawiony wzrok Ali Pajączka. Lokomotywa szarpie wagonikami, niemal wytrącając dziwnemu jegomościowi z wąsikiem fajkę z ręki.

To pewnie ona. No bo kto inny? Madame B.

Ala sięga do spoczywającego na ekologicznej podłodze zielonkawego płóciennego plecaka po swój ulubiony zeszyt od fizyki, który jest właściwie zeszytem do wszystkiego, a szczególnie dobrze nadaje się do rysowania koni. Koni skaczących przez przeszkody, zadzierających łby do głaskania, pasących się na padoku…

Chciałabym, żeby to była ona… – myśli Ala Pajączek i zaciąga rzemyk w zewnętrznej kieszonce plecaka, który swym spracowanym wyglądem przypomina o letnich wypadach w nieznane na grzbiecie konia absolutnie najważniejszego: Herkulesa. Prostując się do siedzącej pozycji, co przy niesfornych kończynach bywa dość kłopotliwe, Alicja uderza boleśnie skronią o kant blatu i jednocześnie zrywa ułożony z tyłu drobnej główki kok lśniących jak czarne greckie oliwki włosów, które spływają teraz swobodnie po kościstych ramionach.

Szlag by… Niech to koń… Boli, boli jak cholera… Ale boli! No właśnie: Alę boli, ale boli. – Pajączek uśmiecha się do swoich myśli i w tejże chwili uchylają się drzwi z okrągłym statkowym okienkiem. Zapowiadana już na pierwszej wywiadówce Madame B. wchodzi do sali lekko kołyszącym się krokiem, zalotnie kręcąc opartą o ramię ażurową parasolką, jakby wracała z południowego spaceru po ogrodach Wersalu.

Jaka piękna… – wzdycha Ala, otwierając szerzej oczy, załzawione od zderzenia z pulpitem, nie pierwszego jednak w życiu. No właśnie… Pająkowe oczy są dla niej sto siedemnastym powodem do wstydu i wiecznego zażenowania. Oto oko lewe: błękitno niebieskie, jak morze, w którym kąpią się na stronach turystycznych folderów greckie wyspy. A to prawe: wpadające odcieniem w zgniłą zieleń glonów zakwitających w ciepłej lipcowej wodzie. Chociaż Ala, spoglądając w lustro, woli mówić o nim „pistacjowe”, jak jej ulubione lody.

Madame B. uśmiecha się tak szeroko, że jej uśmiech dociera do wszystkich siedzących w półokręgu, i sięga głęboko do patchworkowej bawełnianej torebki. Na biurku staje masywny, staroświecki budzik w stalowej emaliowanej obudowie z dwoma solidnymi miedzianymi dzwonkami umieszczonymi po obu stronach grubego przycisku. Przycisku, w który trzeba solidnie uderzyć każdego poranka, jeśli jego właściciel nie chce obudzić całej kamienicy dzwonieniem przebijającym błonę bębenkową w uszach, trwającym aż do całkowitego odkręcenia się sprężyny.

– Réveil – mówi bardzo, bardzo powoli Madame B., a właściwie nuci jak dwudźwięk z solfeżu. Tak przynajmniej wydaje się wszystkim chłopcom, wpatrzonym w nową nauczycielkę jak w półkę na stoisku z konsolami do gier.

– Réveil, rewej – powtarzają posłusznie, starając się przesunąć początkowe „r” jak najdalej w głąb gardła. „Hhhewej” z akcentem na drugą sylabę.

– Pobudka… – szepcze Ala Pajączek. – Pobudka. – I wpisuje nowe słowo do zeszytu od fiz-franc-wszystkiego.

Réveil! Réveil! dobiegające z wnętrza klasy jest tak głośne, że nauczyciel fizyki, który mimo wzmagającego się wiatru taszczy kanki z cukrowym syropem do stojących za boiskiem pięciu pszczelich uli, odwraca się zaciekawiony. Podmuch rozpędzający się na morskich falach zrywa mu z łysiejącej głowy granatową czapkę z daszkiem z napisem „Large Hadron Collider”. Pcha ją po boisku i ciska o siatkę okalającego szkołę ogrodzenia.

RÉVEIL

Napis wykonany drobną dłonią Madame B. widnieje na całej szerokości podwójnej rozkładanej tablicy.

I w tej właśnie chwili budzik zaczyna dzwonić! I to jak! Aż podskakuje na biurku, wydając z siebie blaszany warkot, jak motor szesnastotonowej ciężarówki, z której wyciekł olej. Pajączek podnosi wzrok znad zeszytu i rozgląda się po sali. Wskutek bolesnego zderzenia się skroni z kantem blatu wciąż szumi jej trochę w głowie. Jak przez mgłę widzi znikającą za drzwiami Madame B. Przez okrągłe okienko widać biel parasolki kołyszącej się nad wpół odsłoniętymi plecami. Gdy reszta klasy, rzucając zdawkowe: „Co tam, Pająk, ça va?” wylewa się na korytarz, Ala wstaje z krzesła i podchodzi do tablicy. Pod słowem „pobudka” było zapisane tam jeszcze inne, nieczytelne, wytarte już gąbką.

Chyba na m… mo… coś tam. Zapytam na następnej lekcji – uznaje Ala i szkicuje na tablicy po kolei: końską grzywę, łeb i oczy. – I Herkules gotowy – szepcze do siebie, po czym odkłada mazak do stojącego na biurku kubka. – Zostawiła budzik. Fajny.

Ciekawskie palce Pajączka bezwiednie znajdują na emaliowanej obudowie kluczyk sprężyny i kręcą nim, aż mechanizm stawia opór nie do pokonania. Nagle przez ogromne połacie energooszczędnych okien dachowych wdziera się do klasy biegnący aż do szczeliny między sinymi chmurami snop światła i Ala – niczym aktor, gdy widownia zajmie już swoje miejsca i ucichną rozmowy – staje w blasku reflektora na zaciemnionej scenie.

RÉVEIL

– Jej pierwsza lekcja. Zapomniała z nerwów. Trema. – mówi Ala jakby w kierunku niewidzialnej widowni, ważąc w dłoniach ciężki zegar. – Odniosę go jej.

Tyle że nikt w szkole nie zobaczył już więcej Madame B. Pytani o nią przez Alę Pajączka chłopcy pukają się w głowę albo charczą „Hhhewej!”, zataczając się ze śmiechu.

Hhhhewej. Hhhewej!

Obudź się, Pająk, lepiej się obudź, bo już południe! Hhhewej, Pająk! Przy wyjściu Ala wpada na wchodzącego do szkoły nauczyciela fizyki, zwanego Powabnym, od jednego z kwarków tworzących materię, o których bez przerwy opowiada. Powabny zdejmuje z głowy odzyskaną czapkę z daszkiem i, otarłszy pot z czoła, podsuwa Ali pod nos plaster miodu.

– Everett – mruczy fizyk, obracając plastrem na wszystkie strony.

– Everett.

Zanim Ala Pajączek dosięga do najgłębiej położonych zakamarków pamięci (Czy z tego był sprawdzian?), Powabny odzywa się do siebie:

– Everett byłby zadowolony… tak… bardzo zadowolony…. Światy równoległe, multi-universe, jak komórki… heksagony w plastrze miodu.

Fizyk rusza schodami do góry, zupełnie ignorując otwierającą się

właśnie, by zadać pytanie, buzię Pajączka.

–Widział pan… profesorkę od francuskiego? Powabny zatrzymuje się na schodach.

– A owszem, zapowiadali, że będzie, ale pociąg z Paryża podobno się spóźnił i utknęła w Stargardzie. Albo… w Starogardzie? Nie martw się – mówi fizyk, marszcząc czoło i poprawiając czapkę – jutro dojedzie. Swoją drogą… może właśnie znalazła się w stanie pośrednim? Między dojechaniem i niedojechaniem?

Budzik wędruje do plecaka, plecak na plecy, a Pajączek rusza biegiem do rodzinnej lodziarni Akropolis, gdzie na piętrze znalazło się miejsce na skromne mieszkanie. W sam raz dla Pajączka i jej mamy. Powabny odprowadza ją wzrokiem do zakrętu i jeszcze długo patrzy w zamyśleniu w tamtą stronę, jakby chciał się nacieszyć widokiem Pajączka, jedynej uczennicy, która odróżnia kwark od skwarka. Jakby mieli już się nigdy nie spotkać.

Pokonując półtorakilometrowy dystans końskim galopem, gdzieś w połowie drogi Pajączek mija się z jadącym w przeciwnym kierunku westernowym pociągiem. Egzotyczni pasażerowie musieli właśnie odwiedzić lodziarnię Akropolis, bo trzymają w rękach wafle uginające się od sześciogałkowych lodów. Tuż przed tym, jak ciuchcia znika za zakrętem w dziwnej niebieskawej mgiełce, jakby to przerobiony na lokomotywę traktor zostawiał za sobą chmurę spalin, Madame B. wstaje z siedzenia i wpatrując się w Pajączka z oddalającego się wagonika, zdaje się szeptać:

– Réveil! Réveil!

Gdy Pajączkowi udaje się rozsupłać sznurek i otworzyć plecak, by wyciągnąć brzęczący budzik, ciuchcia jest już daleko. Ala obraca zegar tarczą do siebie i spogląda na wskazówki. Zatrzymują się w miejscu. Hm… Zepsuty? Pajączek wyczuwa palcami na obudowie budzika drobną kostkę przełącznika. Nad nią producent wygrawerował napis:

„JUL-GREG”.

– Julia i Gregory? Juliusz i Grzegorz?

Proszę bardzo co się dzieje gdy, ciekawość wygrywa błyskawiczne starcie z obawą: Pajączkowy palec nawet nie zadrży i kostka trafia w pozycję „JUL”. Wskazówki zaczynają się obracać jak szalone… DO TYŁU!

– Stary, to pewnie i chodzi jak chce – stwierdza Ala zwana Pajączkiem, przesuwa kostkę na miejsce i wrzuca budzik do plecaka. Trzeba się spieszyć. Herkules pewnie głodny. A jak głodny, to gryzie. No i chuchro z niego straszne. A to naprawdę nie ça va.Rozdział 4

Emerytowany policjant Andreas Franzen jest wysportowany jak na swoje sześćdziesiąt pięć lat, ale przystanki na złapanie oddechu i jemu się zdarzają. Lubi się na chwilę zatrzymać w miejscu, gdzie Sprewa skręca zygzakiem najpierw w lewo, a potem odbija w prawo, tuż koło Bundestagu. Prostuje zgięty kark i przygląda się z ciekawością przepływającemu obok stateczkowi wycieczkowemu z kilkunastoma chińskimi turystami na pokładzie. Kapitan „Berliner Frühling II” podsypia na jedno oko przy kole sterowym. Na tej trasie nic nie ma prawa się wydarzyć. Myśli kapitana krążą wokół litrowego kufla piwa, popijanego przez jego kolegów przed, w trakcie i po meczu Herthy Berlin, na który on nie ma jak zdążyć, nawet gdyby ogłosił turystom, że łajba tonie i trzeba się natychmiast ewakuować.

Potężne szarpnięcie zatrzymuje płaskodenny stateczek w miejscu, jakby niewidzialna ręka rzecznego potwora złapała go za płetwę sterową. Para młodych Chińczyków, która usiadła na burcie, żeby zrobić jedno z wielu rytualnych zdjęć z wycieczki, wpada do wody i na kilka długich sekund znika pod powierzchnią. Reszta turystów podnosi się powoli z podłogi, rozglądając się niepewnie dookoła. Program wycieczki nie przewidywał takich wrażeń. Jeden ze skośnookich emerytów po omacku znajduje na pokładzie swoje okulary i kiedy drżącą ręka zakłada je na nos, jest świadkiem, jak z głębiny wynurza się na powierzchnię ogromna żelazna kula, która przez chwilę podskakuje na falach niczym balon. Ze szczeliny w jej boku wydobywa się niebieski gaz, który szybko rozrzedza się w powietrzu, jak dym z niebieskiej racy odpalonej podczas meczu na stadionie kilka kilometrów dalej.

Pierwsze błyskające niebieskimi fleszami kogutów wozy niemieckiej Polizei dojeżdżają na miejsce kwadrans później, zaalarmowane przez starszego mężczyznę w stroju do joggingu. Podobnie jak trzydzieści lat wcześniej, wolno płynące wody Sprewy znów omiata światło punktowych reflektorów. Tym razem zamiast uciekinierów z wschodniego Berlina, poszukują pasażerów „Berlińskiej Wiosny II”. Para młodych Chińczyków, którą wyłowiono z wody, fotografuje wszystko bez przerwy, aż w ich ultranowoczesnych aparatach zabraknie pamięci.

***

Na twarzy naczelnego inżyniera budowy drugiej nitki metra w Warszawie rysuje się przerażenie. Mężczyzna wybiega z czeluści tunelu, zatrzymuje się i łapie oddech, opierając się o półokrągłą, betonową

ścianę. Z pomarańczowej, poprzecinanej odblaskowymi paskami kurtki wyjmuje radiotelefon, lecz ten odmawia posłuszeństwa. Inżynier siada z westchnieniem ulgi na betonowej posadzce, przeszukuje spodnie i znajduje zapasową baterię. Ładuje ją do radiotelefonu, a starą pozostawia w wiszącej na ścianie szafce z wężem strażackim. Gdy w słuchawce odzywa się głos jego zastępcy, niemal krzyczy do niego:

– Borowski z dołu. Rozłączyć moc na czwórce i zatrzymać Kreta! Powtarzam, maszyny z czoła w odstawkę!

Inżynier znika w czeluściach tunelu. Jajowate odbicie światła latarki tańczy po betonowych ścianach, wyciąga z ciemności wyjścia awaryjne i zielone ludziki na tabliczkach, przesuwa się wzdłuż zwojów kabli. Oślepiająca smuga dziennego światła wdziera się do wnętrza tunelu z sufitu, oświetlając częściowo przysypany gruzem tajemniczy obiekt.

– Jakby wielkie stalowe jajo… – mówi do siebie inżynier, podnosząc do ust słuchawkę radiotelefonu. – Ewakuować robotników z tunelu…

– zarządza i zastanawia się chwilę, przyglądając się uważnie dziwnemu obiektowi. – I całe Śródmieście.Rozdział 5

– Jak to? Jak to było, jeszcze raz? – pyta Pajączek, obserwując znad otwartej książki do fizyki latającą po pokoju pszczołę.

Pokój jest mały, trzy na cztery metry, licząc pod skosami, gdzie

Anna, mama Pajączka, poukładała książki, które nie zmieściły się w biblioteczce zajmującej całą przeciwległą ścianę od podłogi aż po sufit. Pszczoła odbija się od okna, od ściany i siada na ramce zdjęcia, na którym mama Ali wtula się w przystojnego Greka. Zdjęcie przepasane jest czarną aksamitką.

– Apollonia – odpowiada mama Pajączka, zatrzaskuje okładki grubego zeszytu i ogląda pod światłem żyrandola dwie karteczki ze śladami kleju, na których ktoś wyrysował grubym mazakiem greckie litery α i π.

– Nie: Ala?

– Apollonia.

– A-po-lo-ni…-ja? Dobrze mówię?

– Greckie imię. Tak się czyta.

– A co z moim? Ala nie było dobrze?

Mama Pajączka zdmuchuje kącikiem ust opadający jej do oczu kosmyk blond włosów, marszczy przy tym śmiesznie czoło, unosi się, stęknąwszy cicho, na rączkach fotela i przekłada teczki z dokumentami z górnej szuflady komody do środkowej. Niektóre trafiają do kosza.

– Popatrz tylko. Hmm… Nawet kilka liter się zgadza: A, L i znowu

A, po kilka razy. Jakby „Ala” było w środku.

– A ty, mamo, też będziesz… masz inaczej na imię?

Pajączek obchodzi stojący na środku pokoju stół i otwiera okno, wpuszczając powiew chłodnego morskiego wiatru, lecz pobzykująca nerwowo zagubiona pszczoła chyba boi się ciemności. Siada na otwartej stronicy książki do fizyki, zakrywając odwłokiem obrazek poglądowy „Tabela cząstek podstawowych”, a konkretnie jeden z powabnych kwarków.

– Nie. Ja zawsze miałam takie samo.

– Ale czy ja mogę być Alą? A nie… – Pajączek przez chwilę patrzy na rozbijające się w ciemności o piaszczysty brzeg fale, a potem wraca do stołu. – A nie Apoloniją?

– Możesz. Tylko nie wiem, co będzie… na przykład z apelami w szkole. I legitymacją.

Apollonia nie bardzo Pajączkowi pasuje. Bo przecież już prawie szesnaście lat jest Alą. No tak, ale co zrobić, kiedy mama odkrywa nagle w porządkowanej komodzie jakieś dokumenty z pracowni ojca. Ojciec Pajączka był Grekiem, i choć Pajączek znał go tylko ze zdjęć i kilku nakręconych przedpotopową kamerą wyblakłych filmików, to i tak rozumiał, skąd u Mamy tyle piekącego smutku. Takiego, co nigdy nie mija. Mimo że próbuje się go upchnąć gdzieś za wiszącymi na ścianach zdjęciami, w szufladach komód, w teczkach przepasanych wstążkami, z których wysypują się stopniowo żółknące koperty.

– Ala zostaje – decyduje Pajączek. – Mamo, wytrzyj oczy. Bo nie sprzedamy ani jednej gałki lodów. Może to nie upał, ale i tak wstyd.

Mama chce jeszcze trochę poszlochać. Ala jej nie powstrzymuje. Bo tak trzeba.

Nagle rozlega się dzwonek podłączony do drzwi wejściowych na dole. Wynalazek i wykonanie autorstwa mgr inż. Ali Apollonii Pajączek! Dzięki temu poza sezonem, kiedy klientów lodziarni Akropolis można policzyć na palcach jednej ręki, mama może częściej odpoczywać w domu. Pajączek wypycha więc mamę do kuchni i włącza ekspres do kawy, a sama zbiega po schodach do lodziarni, gdzie czeka już z wilczym apetytem na słodkości dwóch obiecujących zawodników miejscowej drużyny piłki ręcznej w wieku lat dziesięciu. Przyjmuje od nich po dwa złote, podane brudnymi, lepkimi palcami, po czym wręcza im po gałce leptonowo-kakaowych lodów i pędzi z powrotem na górę.

– Coś trzeba zrobić z tą pszczołą – mówi Ania. – Szkoda jej.

Ala Apollonia zasiada do lekcji zamyślona, jakby coś nie dawało jej spokoju. Jakaś kapitalnie nowatorska koncepcja.

– Pszczoła Everetta.

– Taki gatunek? – pyta mama znad filiżanki kawy, którą stawia na stole naprzeciwko Pajączka.

– Ta pszczoła mogła wlecieć… – wyjaśnia Pajączek, szukając czegoś w książce do fizyki podarowanej jej przez fizgoga Powabnego – z równoległego wszechświata. Niektóre mikrocząstki, te naprawdę małe, tak robią. Wchodzą do naszego wszechświata i robią coś ważnego, czego do końca nie rozumiem. Fizgog Powabny też chyba nie do końca. Za to ten Everett na pewno rozumie, bo on to wymyślił. Światy równoległe. Cząstki wpadają tu do nas na krótką chwilę…

– Na…

prawie niesłyszalnym na tle wiatru „szszzzz”. Ze środka wysuwa się silna, umięśniona ręka! I ustawia się jak mechaniczny chwytak kosmicznej sondy na wysokości głowy Pajączka! Gdy dystans zmniejsza się do kilkunastu centymetrów, w dłoni porywacza pojawia się zmoczony w chloroformie gazowy kompres…

O kur… cze blade by to zżarło. – Pajączek zatrzymuje się nagle i opuszcza głowę aż do kolan, próbując złapać oddech. – No zupełnie nie ça va! Winda do wózka jest zepsuta, a magik-technik nie dojechał, więc mama…

– Zapomniałam, no zapomniałam na śmierć! – szepcze do siebie Ala i odwraca się na pięcie. Przystaje jeszcze na chwilę, zaskoczona unoszącą się w powietrzu wonią chloroformu. Zza jej pleców dobiega bardzo ciche „szszzzzzz” zasuwanych drzwi. Ręka znika w ciemnościach wnętrza samochodu. Ford skręca w pierwszą przecznicę w lewo i zatrzymuje się tuż za znakiem „parking tylko dla mieszkańców”. W oknie od strony kierowcy ktoś opuszcza szybę i wygląda. Dostrzega oddalającą się szybko dziewczynę i odprowadza ją wzrokiem, aż pająkowata sylwetka znika za rogiem.

***

Mamie Pajączka udało się ześlizgnąć po schodach, wskoczyć na stojący u ich podnóża wózek i podjechać do kontuaru z lodami. Przy stoliku zasiadł przed chwilą kolejny tego dnia niecodzienny klient. Na oko dwa metry wzrostu i tyle samo obwodu w klatce piersiowej. Kto to widział, zagryzać najlepsze na wybrzeżu lody jabłkiem?

– Bardzo dobre ljody. Oczień wkusne. Ale jabłko zdrowsze – mówi, wstając nagle od stolika. Chwyta skórzaną kurtkę rozmiar 5XL i potężnymi susami kieruje się do wyjścia.

Widać, że zdrowsze, skoroś taki, chłopie, wielki – myśli Ania, zamykając kasę. Mało dziś. Same monety właściwie. Ale co tam. C’est pas grave. Sepagraw – jak mawia Ala… Apollonia. Ciekawe, co ten Odys wymyślił. Może się pomylił? Pokręcił coś? Roztrzepaniec z niego był, zwłaszcza z rana. Jaka szkoda, że go nie ma, wszystko by sam objaśnił. On to dopiero potrafił... i już się Ania rozkleja, już łzawią oczy.

– Wszystko dobrze? Znowu… zjechałaś na tyłku, mamo? Jest ça va?

– wyrzuca z siebie przy wejściu Pajączek, zasapany jak wtaczający się na peron parowóz. – Dzielniacha. – Ala-Apollonia przytula do siebie mamę, nachylając się nisko nad jej blond głową. Znajduje odpowiednie miejsce, rozgarnia gęste włosy i całuje lekko. – Chyba już zamknę, co, mamo?

– No, chyba że widziałaś pędzący w naszą stronę autokar pełen uczniów ze Szklarskiej Poręby?

– Z prywatnego liceum dla bogatych górali. Wezmą też na wynos – śmieje się Ala, ale w ułamku sekundy poważnieje. – Zaniosę cię na górę. Winda…

– Nie działa. Wiem. Czuję po siniakach na pupie.

– A potem…

– Pobiegniesz?

– Będę szybko.

– Nic ci się nie stanie?

– Nie.

– Biegnij. Sama się wtaszczę.

– Mamo…

– Biegnij.

SMS w kieszeni Pajączka zawarczał i pisnął. Pajączek jednak go nie odczytuje. Czasem zwyczajnie wiadomo, co tam na ekranie się znalazło. Trzeba biec.

Znowu zapomniałam zapytać o te oczy – myśli Ala, zaglądając na sekundę do powieszonego przy wejściu do lodziarni Akropolis lustra. Są tam, gdzie zawsze. Niebieskie i zielone. – Dla każdego coś miłego – myśli i puszcza do siebie oko. Wychodząc, spogląda jeszcze ku ociekającym skroploną parą metalowym zbiornikom, połączonym plątaniną rurek i przewodów, uznaje, że wszystko jest w porządku, gasi światło, zamyka drzwi na klucz i wybiega w ciemność. Rozpadało się. Tymczasem na górze, na trzeszczącym przy każdym ruchu rozkładanym tapczanie chlipała, lekko posapując, Ania. W komodzie, oprócz dziennika i grubego tomu notatek odnalazł się także list od Odyseusza, greckiego chłopca, który porzucił drobną wysepkę na Morzu Egejskim i przeniósł się do zimnego północnego kraju, gdzie śmierć czekała w długiej olchowej alei, z otwartymi ramionami, gościnna.Rozdział 6

Donald Tusk stawia tacę z resztkami obiadu na ruchomą taśmę i przez chwilę patrzy, jak naczynia oddalają się od niego i znikają za plastikową kurtyną. Uśmiecha się przepraszająco do zniecierpliwionej kobiety, która stoi za nim, utrzymując balans stołówkowej tacy na jednej ręce. Jako Przewodniczący Rady Tusk ma prawo spożywać wszystkie posiłki na ósmym poziomie masywnego budynku przy rondzie Schumana w Brukseli. Często woli jednak zjechać kilka pięter, do piwnicy, do stołówki dla pracowników. Jedzenie jest całkiem smaczne i wszystko to razem przypomina mu obiady w gdańskich barach mlecznych za studenckich czasów. Oczywiście, toutes proportions gardée – myśli Tusk, używając jednego z popularnych w jego pracy zwrotów. „Z zachowaniem wszystkich proporcji”.

Dziś szczególnie nie chce mu się wracać do swego skromnego biura. Dyskretnie sprawdza, czy krawat, który na czas obiadu włożył pod koszulę, już zwisa na właściwym miejscu. Zapewne wykonałby jeszcze kilka nie do końca potrzebnych czynności, grając na czas, gdyby nie znaczące gesty szefowej kancelarii, wzywającej swego szefa do windy.

– Wciąż zapominam, dlaczego te piętra nie mają numerów jak…

– …wszędzie indziej, tylko dwudzieste, trzydzieste piąte… – przerywa szefowa kancelarii.

– Albo moje. Pięćdziesiąte. A to które jest właściwie…? – Tusk liczy na palcach. – Szóste? Siódme?

W tejże chwili drzwi windy otwierają się i temat przestaje być naglący.

– Odkopano przynajmniej trzy duże – mówi cicho kobieta, po angielsku z silnym francuskim akcentem, starając się dotrzymać kroku szefowi, niemal biegnącemu po czerwonej wykładzinie korytarza. – Énormes. W Berlinie, Londynie…

– Warszawa? – pyta Tusk, otwierając teczkę z raportem.

Kobieta bierze do ręki pilot do wiszącego pomiędzy dwiema zwiniętymi flagami Unii telewizora. Po chwili zastanowienia odkłada go na stolik.

– Niech szef sam to obejrzy.

– Jest źle?… Bardzo źle? – Tusk bezskutecznie czeka na reakcję. Rozchyla ostrożnie okładki raportu.

– Zgodnie z poleceniem na dziewiętnastą zwołałam pilne posiedzenie Rady. Około osiemnastej zaczną się zjeżdżać. Premier Szwecji dotrze po północy. Jej matka jest w szpitalu. U nich też szukają.

– Małe to to nie jest. Żadna, jak to się mówi po polsku, „igła w stogu siana”.

– Po angielsku też. Tyle że tę igłę daje się wykryć dopiero wtedy, kiedy gaz wydostaje się już na zewnątrz.

– Szczegóły tutaj…? – Tusk potrząsa teczką.

– Owszem.

– Co z mediami? Telewizja…

Kobieta patrzy na szefa, jakby był pacjentem, który sam zgłosił się po niepomyślną diagnozę.

– Panie przewodniczący… – Kobieta waha się i ostatecznie rezygnuje z tego, co chciała powiedzieć. Wręcza Tuskowi pilot i wychodzi. Siedem pięter niżej, ulicą pomiędzy biurowcami pędzą ambulanse i radiowozy na sygnale. Migotliwe światła odbijają się w szybach. Na wyjące przez całą dobę syreny już nikt w Brukseli nie zwraca uwagi.

Na pobliskim rondzie Schumana trwa demonstracja obrońców niepodległości Tybetu. Okrzyki protestujących, choć wzmocnione trzymanym przez skośnooką studentkę megafonem, nie mają szans przebić się przez grube szkło budynku Rady Europejskiej. Tusk stara się odczytać końcówkę hasła na transparencie.

– Okju…pejszyn – mamrocze pod nosem, wciąż niepewny wymowy po angielsku.

I wtedy go zauważa. Stoi nieco z boku, jakby był demonstracyjnym sublokatorem, podnajmującym tylko miejsce obok Tybetańczyków. Swój przytwierdzony do drewnianego palika plakat unosi w rytmie nadawanym przez transparent stojącego tuż przed nim tybetańskiego mnicha. Owinięty wokół szyi biało-czerwony szalik kibica faluje na wietrze.

„C12H17N2O4P”.

Czerwone litery odcinają się wyraźnie od białego tła.

– Psylocybina. – Tusk słyszy tuż nad uchem głos swojej sekretarki. – Znaczy się… jeśli ta liczba za „C” to dwanaście. Macha tym jak wariat, trudno się połapać…

Tusk odwraca się i mimowolnie spogląda w oczy czterdziestokilkuletniej Timei Molnar, swojej superkompetentnej sekretarki. Ta uśmiecha się przepraszająco.

– Mój doktorat z chemii był nikomu niepotrzebny, więc…

– Psylo…

– Psylocybina. Alkaloid. Z grzybków się go uzyskuje. Szef… nie próbował? W czasach studenckich?

– Nie zaciągałem się – mówi Tusk w stronę okna, zostawiając na szybie „chmurkę” pary. – Ja go już gdzieś… Cholera! Już wiem, skąd go znam! Cholera jasna!

Tusk odsuwa na bok oniemiałą kobietę i rusza biegiem do windy. Timea wygląda przez okno. Plakat ze wzorem chemicznym leży na

ziemi, deptany przez wpychającą się na placyk kolejną grupę manifestantów. Dostrzega jeszcze, jak osobista ochrona Przewodniczącego Rady Europejskiej przeskakuje za swoim szefem przez płot i stara się dotrzymać mu kroku podczas stumetrowego sprintu do miejsca, które jeszcze minutę wcześniej zajmował wysoki i czerstwy emeryt w białym kitlu.Rozdział 7

Blog Pajączka

Miejsce: Gdzieś w Warszawie

Czas: Ósma… dwadzieścia po

Zielona toyota Tomka ledwo dyszała ze starości i wysiłku, bo ciągnęliśmy właśnie przyczepę, a w środku MÓJ NAJWIĘKSZY SKARB, z kwadrybiliardomiliard razy większy niż kwarki, gluony i leptony. Dla mnie MÓJ NAJWIĘKSZY SKARB jest… w sam raz.

Tomek, a właściwie (gdybym nie była w nim zakochana po uszy, od kiedy skończyłam dziesięć lat i trzy czwarte) PAN TOMEK, lat trzydzieści i siedem miesięcy, jest nieszczególnie wysoki i ma jeden z tych kartoflanych nochali, na których wciąż wyskakują ropniaki, ale jak go wtedy oglądałam za kierownicą, to był oczywiście przystojny, bo TOMEK JEST WETERYNARZEM!!! Więc absolutnie musi być najprzystojniejszy! I jednocześnie najmądrzejszy! Wiem, bo kiedy w zastępstwie Mamy chodzi na wywiadówki, kłóci się z Powabnym o jakiegoś kota, którego właścicielem był niejaki Schroedinger. Nawet sobie powiesił na ścianie w gabinecie weterynaryjnym – za szkłem i w ramce! – taki dowcip rysunkowy, gdzie weterynarz mówi siedzącemu w poczekalni facetowi: „Panie Schroedinger, w sprawie pańskiego kota mam wiadomość jednocześnie dobrą i złą”. Podobno kiedy Powabny to zobaczył, jak się któregoś dnia pofatygował do Tomkowego gabi ze swoim waranem, wybłagał u Tomka, żeby mu skądś kopię wygrzebał, tak go to rozśmieszyło. A ja niby rozumiem, ale tak NIE DO KOŃCA. Albo rozumiem i jednocześnie nie rozumiem. W sprawie mojego rozumienia – i testu z fizyki – jak to powiedział kiedyś Powabny, jest wiadomość jednocześnie dobra i zła. Ale była czwórka z plusem, więc nie do końca taka znowu zła. Pełny sepagraw.

– Mam pusto pod gazem – powiedział Tomek swoim uroczym głosem… I dodał: Niech to szlag!!!

Toyota potoczyła się jeszcze kilka metrów i stanęła. I co teraz, Tomek? Przecież w przyczepie jedzie HERKULES, on nam toyoty z przyczepą nie pociągnie! On jest chuchro, ten Herkules, chuderlak!

– Wkładaj kamizelkę i nie wyłaź mi z samochodu! Zobacz, jaki ruch w tej Warszawie, że też musieliśmy akurat na środkowym pasie… Ech, życie…

Tomek wzdychał i wzdychał, i wzdychał, i zupełnie nie mógł wyskoczyć z samochodu, bo inne ciężarówki, furgonetki i autobusy gnały po lewej, po prawej, aż wreszcie zrobił się korek i spokój. Tomek wygrzebał skądś trójkąt ostrzegawczy i wysiadł.

– Zostań i nie wysiadaj – powiedział jeszcze raz.

Ale ja to zawsze się wiercę, a poza tym już wszystkie te piękne i wymyte auta stały jedno za drugim, no i Herkules pewnie dostawał już małpiego rozumu, Tomek krzyknął, żebym usiadła za kierownicą i dała gazu.

– Chętnie, chętnie… – powiedziałam sobie pod nosem, bo to przecież nie pierwszy raz. Tylko z dziesiąty, od kiedy mi Tomek pozwalał toyotą po lesie jeździć, jak rozwoziliśmy sarnom żarcie. Więc zupełne i absolutne ça va. No sawa, jak to się mówi. Dałam gazu, ale nic, tylko dym poszedł spod maski. Czekając, aż Tomek znowu mnie zawoła, rozglądałam się po desce rozdzielczej, do schowków z nudów zaglądałam i zobaczyłam, że obok przełącznika świateł ktoś zostawił taką obłą naklejkę, którą te bałwany doklejają na skórkę każdego, ale to każdego jabłka w kosmosie, żeby było wiadomo, skąd się wzięły. To na pewno nie Tomek, bo on na sam widok czegoś takiego dostaje szału. Więc jak nie on, to kto? Kto żarł jabłko w naszej toyocie?

W końcu wysiadam i lecę dookoła przyczepy, do Herkulesa. Tomek stawia akurat trójkąt ostrzegawczy – tylko po co, skoro zaraz go ktoś rozjedzie na plastikowe kawałeczki i jeszcze będzie się awanturował, wymachując rękami? Po co, pytam? Otwieram drzwi do przyczepy, a ten od razu tyłem, zadem, tyłem, zadem i stoi dumnie, chuchrzak jeden, na trzypasmowej supertrasie w samym środku stolicy!

Tomek sam dla siebie potrzebowałby takiego trójkąta ostrzegawczego, żeby powiesić sobie na plecach, tak się zdenerwował:

UWAGA! Jestem wściekły TOMASZ! Nie podjeżdżać!

A wścieka się dlatego, że przejechaliśmy trzysta… nie… czterysta…

– Sześćset kilometrów – mówi TOMEK. – Sześćset kilometrów z Herkulesem do weterynarza pod Warszawą i zostało nam może trzydzieści. I co teraz?

HERKULES miał najwyraźniej pomysł na to, co teraz… Znam tego gada na wylot, bo go kocham, od kiedy był takim małym chucherkiem

– bo podchodzi do mnie i dzióbie mnie tą swoją paszczą… („Chodź, przejedziemy się, no chodź, co tak będziemy stali”).

Tomek już nawet tak bardzo nie wrzeszczał, tylko dał mi plan i coś tam narysował, gdzie mamy na niego czekać.

– No to ruszamy! – I wskoczyłam na grzbiet Herkulesa.

No i pokazali w telewizji, jak jadę między samochodami, jak HERKUŚ stuka podkowami, jak ludzie ze zdumienia opuszczają szyby i szczęki im opadają. Jakiś śmigłowiec to wszystko nagrał i PUŚCIŁ NA ŻYWO na całą Polskę, jak schodzimy sobie z PANEM H. z trasy, mijamy szkolną wycieczkę i emerytów w kawiarni i wchodzimy do parku. Mama wydawała właśnie podwójne mionowo-agrestowe, kiedy rzuciła okiem na telewizor, wiszący wysoko na ścianie. Lody spływały po palcach, wafel miękł, a mamę zamurowało, podobnie jak miejscowego wodza gimbazy Staszka Nitrasa. Kolejka się zrobiła, a Mamsko moje w ekran się wgapia. A przecież my musimy sprzedawać, bo nas zamkną.

9:25

Herkules stoi sobie na trawniku w parku i gryzie trawę, a ja pokazuję tutejszym słabiakom, jak na prowincji potrafią wspinać się po ściance. Bo to akurat umiem nieźle. Tylko patrzeć z góry już mniej. O wiele mniej. To jest zupełnie nie ça va.Rozdział 8

Stojący w szeregu chłopcy, elewi szkoły chorążych, modlą się po cichu, żeby kara nie była zbyt dotkliwa. Najwyżej godzina stania na mrozie na baczność w samych podkoszulkach. A dla niego karcer. Żeby się na tym skończyło. Lecz gęba sierżanta jest coś za bardzo roześmiana – a to zły znak.

– Rebiata, dobre nowiny! Moskiewskie radio właśnie doniosło, że Związek Radziecki zdobył złoty medal w hokeju! Na Olimpiadzie!

– Huuuuurraaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – odbija się echem po sali wypełnionej pryczami.

– Spocznij. Dlatego przyniosłem ze sobą ten oto kij hokejowy. Tak żeby było w temacie. Brakuje mi tylko krążka. Nie widzicie go tu gdzieś?

Elewi uśmiechają się półgębkiem, spoglądają z mieszaniną przerażenia i pogardy na klęczącego przed szeregiem chłopca. Z czoła ścieka mu duża brązowa kropla i zatrzymuje się nad górną wargą na pierwocinach wąsów. Jasne, proste włosy utytłane są w gównie z latryny.

Sierżant robi kilka kroków do tyłu, bierze zamach i rusza, nabierając rozpędu wzdłuż szeregu śledzących go uważnie, jak na comiesięcznej paradzie, pięćdziesięciu par oczu.

– Huuuuraaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! Drewniany kij hokejowy styka się ze skronią chłopca i pęka.

***

Minęła setka wiosennych, a potem jeszcze dwa tuziny dusznych letnich dni.

– No w końcu! Zuch! Maładjec! – wykrzyknęła siostra oddziałowa, kiedy ujrzała jego otwarte oczy. Wadim Władymirowicz Łunaczarskij wybudził się ze śpiączki. Nie potrafił rozpoznać sterylnego, bladoniebieskiego wnętrza ultranowoczesnego szpitala. Gdy ujrzał swoją wychudzoną twarz w lustrze, siebie także nie mógł rozpoznać. Nie pamiętał swego imienia, ale i tak wkrótce zastąpiono je innym.Rozdział 10

ULICE WARSZAWY. ZMIERZCH

Jadącemu na kolarzówce studentowi w dredach drogę zajeżdża pędząca kolumna wojskowych ciężarówek, poprzedzana przez pilota i policjantów na motocyklach.

PILOT:

– Wykonujemy planowany skręt w Niepodległości. Trochę nam się robi tłoczno…

Niepostrzeżenie pomiędzy pędzące ciężarówki wsuwa się niewyraźny kształt.

KONTROLER z Warszawskiego Ośrodka Kierowania Ruchem:

– Dwójka, podjedź bliżej czoła. Masz lukę, odbiór.

Kierowca dociska gaz. Z przedniego zderzaka sypią się iskry. Licznik obrotów ciężarówki na czerwonej skali. Silnik wyje.

KIEROWCA:

– Nie mogę przyspieszyć. Coś mnie blokuje! Przed ciężarówką nr 2 sypią się iskry.

KONTROLER pokazuje dowódcy wydruk z fotoradaru.

– Tam stoi WSR-12. Najnowocześniejszy, jaki mamy. Tylko on to mógł wyłapać.

DOWÓDCA AKCJI ogląda wydruk, na którym widać niewyraźny kształt samochodu.

– Do wszystkich jednostek zabezpieczenia. Obcy pojazd w kolumnie! Dwójka, ostry skręt w prawo. Osłona na przód!

Ciężarówka nr 2 spycha jadącą prawym pasem furgonetkę. Zjeżdża szaleńczo na bok w ślimak wyjazdowy. Ciężarówka nr 1 gwałtownie przyspiesza, motocykle gnają za nią na pełnym gazie. Ciężarówka nr 2 nie wyrabia na zakręcie i przewraca się na bok. Otwierają się drzwi. Wypełza ranny kierowca. Za ciężarówką hamuje pierwszy motocykl policyjny. Kolejny na syrenie szybko się zbliża. Z rozdartej plandeki wystaje jajowaty metaliczny przedmiot.

Kolumna aut wraz z ciężarówką nr 1 pędzi środkiem trzypasmówki. KIEROWCA:

– Zrozumiałem. Za kilometr. Bez odbioru.

Kolumna zwalnia i odbija na przyautostradowy parking. Gdy tylko pojazdy się zatrzymują, żołnierze wyskakują z ciężarówki. Odsłaniają plandekę, pod którą wisi przywiązany sznurkami jajowaty kształt. Tną sznurki, po czym… gumowy balon wzlatuje ku górze, a następnie spada na beton parkingu i podskakuje niczym zabawka, popychany i kopany przez rozbawionych chłopców w mundurach, nieświadomych, że są obserwowani. Jakieś dwieście metrów dalej porzucona puszka po seven-upie zostaje sprasowana pod ciężarem przedniego koła niewidocznego pojazdu, tego samego, który parę minut wcześniej bez kłopotu wcisnął się niezauważony w chronioną wojskową kolumnę.

Znaczek łączności satelitarnej na wizjerze wbudowanym w czaszkę superagenta Siergieja Sierioznego przełącza się z zielonego na czerwony. Kreski siły sygnału spadają i nikną. Agent Sieriozny przestawia przełączniki zasilania trybu niewidzialnego w pozycję „wyłącz”. Jego pojazd, SuperPobieda, przypomina teraz nieco unowocześnioną radziecką „wołgę” z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. W jej chromowanych zderzakach odbijają się światła mknących autostradą TIR-ów. Przestrzeń między przednimi i tylnymi siedzeniami zajmuje złoty samowar. Woda zagotowała się właśnie na wrzątek, o czym sygnalizuje migający bursztynowy samowarek na pulpicie auta. Siergiej wyjmuje ze skrytki puszkę z herbatą, podważa wieczko, klnie cicho, gdy kilkanaście listków wysypuje się na podłogę, wsypuje herbatę do szklanki w charakterystycznej złoconej podstawce, a następnie odkręca kurek w samowarze i patrzy, jak nalewa się kipiatok. Może ją trzymać palcami, które odmroził sobie jeszcze w dzieciństwie, gdy „przyjaciel matki”, zataczając się, wtargnął do izby, kopniakiem zrzucił sześciolatka z barłogu i chuchając mu prosto do nosa alkoholową przemocą, kazał szukać w samym środku syberyjskiej nocy drewna, by podtrzymać ogień pod gulgocącą aparaturą do produkcji samogonu.

Nieoczekiwanie kontrolka łączności satelitarnej przeskakuje z lampki czerwonej na zieloną. Siła sygnału z wychodzącego właśnie zza horyzontu satelity „Woschod 14” osiąga na ekranie pokładowym SuperPobiedy maksimum: pięć kresek. Obok włącza się sygnalizator transmisji danych.

Szklanka z herbatą wyślizguje się z tężejących palców Siergieja i spada na podłogę SuperPobiedy. Kapiąca z nosa krew spływa po pulsującej od napiętych żył szyi. Jakby ogarnięty napadem objawów choroby Tourette’a, Siergiej w niekontrolowany dla siebie sposób wali głową w kierownicę. Wyrzuca ręce na bok, kość wskazującego palca lewej ręki pęka. Siergiej miota głową, jakby próbował zaprzeczyć jakiemuś oskarżeniu, krew leje się teraz także z lewego, naturalnego oka i rozmazuje się na przedniej szybie SuperPobiedy.

– Nnnnie, nnnnnieee. Nnnnieeee. Praszu ja was! Gnoje! Swołocz! Po kilkunastu sekundach lampka łączności satelitarnej gaśnie. Drzwi SuperPobiedy otwierają się z sykiem i wypada z nich na ziemię niemal dwumetrowej wielkości krwawiące, trzęsące się ludzkie monstrum, pół-zwierzę, skarcone za niewypełnienie rozkazu. Monstrum, wstaje, i zataczając się podchodzi do stojącego obok parkingowej toalety metalowego kosza na śmieci. Wyrywa go z betonu i zgniata w dłoniach, razem z gnijącymi w środku resztkami jedzenia, roluje go jak ręcznik kąpielowy i ciska w ciemność.Rozdział 14

Zajmująca prawie pół pokoju w rządowym mieszkaniu zastępczym meblościanka na wysoki połysk pamięta jeszcze czasy wczesnych Beatlesów. Podobnie stereofoniczny gramofon z dwoma głośnikami, które można złożyć, by przenieść wszystko jak w walizce. Obok w szafce stoi kilkadziesiąt płyt gramofonowych.

W głębokim welurowym fotelu, oświetlony przez stojącą przy stole lampę ze szklanym zielono-niebieskim abażurem, siedzi Prezes Gniewski. Do otwartej skórzanej teczki, już i tak ciężkiej od dokumentów, Prezes wkłada z pieczołowitością kanapki, termos i jabłko oraz, po chwili zastanowienia, dwie pary majtek. Na stoliku obok leży identyfikator z Ośrodka Badawczego. Wszystkim czynnościom Prezesa przygląda się kot Mędel. Gniewski zostawia w misce trochę jedzenia, a na puszce umieszcza kartkę z napisem: „dwa razy dziennie”. Podchodzi do wiszącej na ścianie słomianki i spośród różnorakich pamiątek wypina znaczek „Solidarności” z biało-czerwoną flagą nad literą „n”. Kłuje się przy tym w palec. W naturalnym odruchu ssie kropelkę krwi, która pojawia się w miejscu ukłucia. Wkłada znaczek do teczki. Zamyka ją.

Kilkanaście minut później pod kamienicę na Mokotowie podjeżdża samochód. Prezes czeka już w zacienionej bramie. Jest w garniturze. Do kieszonki ma przyczepiony identyfikator Ośrodka Badań Atomowych. W ręku trzyma teczkę. Jest gotowy do drogi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: