Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Setka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Setka - ebook

Wybór stu najlepszych felietonów czołowego felietonisty „Dużego Formatu”.

Zazdroszczę felietonistom politycznym, oni mogą codziennie napisać wystrzałowy felieton. Wystarczy, że rano włączą radio, wejdą do internetu, przejrzą gazety. Pisanie felietonów, do których punktem wyjścia jest kultura, wymaga jednak przeczytania książek, obejrzenia filmów i wysłuchania płyt. Ale satysfakcja jest niepomiernie większa, niż w przypadku doraźnego komentowania. Nawet, jeśli owe książki, filmy, płyty są grafomańskie i nieudaczne. A wręcz powiedziałbym, że satysfakcja jest wówczas jeszcze większa, ponieważ felietonistyka jest zajęciem dla autorów szczycących się ponadnormatywnym poziomem złego charakteru, niesympatyczności i zgorzknienia. Ten, kto ma dobry charakter, przyjazne usposobienie i prawdziwie chrześcijańską miłość bliźniego od pisania felietonów trzymać się powinien z daleka.

Krzysztof Varga, urodzony w Warszawie w 1968 roku pisarz i felietonista. Autor m.in. powieści Masakra, Tequila, Nagrobek z lastryko, Trociny. Wydał także dwie książki eseistyczne Gulasz z Turula i Czardasz z mangalicą. Trzykrotnie nominowany do Nagrody Literackiej NIKE, laureat NIKE Czytelników w 2009 roku za Gulasz z Turula.

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-070-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SMOLEŃSK Z BETONU, CZYLI KATOLICKIE POGAŃSTWO

Kiedy tylko ujrzałem na zdjęciach w Internecie kolejny pomnik katastrofy smoleńskiej, tym razem w formie tupolewa z betonu, postawionego w sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Kałkowie, uznałem, że monument ten ujrzeć muszę osobiście, naocznie przekonać się o jego demonstrowanym na zdjęciach szkaradzieństwie. Są rzeczy, o których pisać należy jedynie po bezpośredniej konfrontacji. Kiedy zatem wszyscy czekali na kolejny półfinał piłkarskich mistrzostw, ja wsiadłem do samochodu i ruszyłem do Kałkowa.

Jako statystyczny polski bezbożnik zostałem od razu ukarany, gdyż pomyliłem w podróży Kałkowy, sprawa haniebna, nie będę ukrywał, o istnieniu rzeczonego sanktuarium dowiedziałem się dopiero za sprawą medialnej sensacji związanej z betonowym tupolewem, wcześniej o tym małym Licheniu w ogóle nie słyszałem, w tym sensie więc obłąkańczy zgoła pomysł kustosza sanktuarium, księdza infułata Czesława Wali, by w ten sposób upamiętnić tragedię smoleńską, okazał się wybitnym zabiegiem marketingowym; jeśli dziś jeszcze jest ktoś, kto o Kałkowie nie słyszał, to znaczy, że nie żyje w Polsce.

W moim atlasie samochodowym znalazłem Kałków leżący nieopodal Radomia, ściślej rzecz biorąc, koło miejscowości Ciepielów, i tam skierowałem swój pojazd. W skrócie tylko powiem, iż miotałem się jałowo po okolicach Ciepielowa jakiś czas, póki nie zebrawszy się na odwagę, zagaiłem lokalnego obywatela kontemplującego czas utracony w cieniu drzewa, pod płotem, i od niego dowiedziałem się, że owszem, jest sanktuarium, ale nie w tym Kałkowie, jeno w Kałkowie pod Wąchockiem, kawał dalej. Nie muszę chyba precyzować, że tego Kałkowa pod Wąchockiem w moim atlasie nie było, nabywszy jednak na stacji benzynowej mapę województwa świętokrzyskiego, i znalazłszy prawdziwy cel mojej podróży, ruszyłem tedy z Ciepielowa na Wąchock i po jakimś czasie dotarłem do rzeczonego Kałkowa, a precyzując, do Kałkowa-Godowa, bo tam znajduje się Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej.

Samolot stoi jako żywo, naprzeciw dość intrygującej architektonicznie Golgoty – Martyrologium Narodu Polskiego. To niewielkie zamczysko w stylu niskobudżetowego Disneylandu, tak akurat na polskie warunki, choć oczywiście potężna zawartość martyrologii rekompensuje intensywnie fenomenalną tandetę budowli. Będącej zresztą ostatnią, dwunastą stacją Męki Pańskiej, tak jest, zachowuję śmiertelną powagę, żadnej ironii w tym nie ma – przez poprzednie jedenaście stacji męczony jest Chrystus, na koniec umęczona jest Polska, wiadomo – Polska Chrystusem Narodów, potężny banał, można dodać z niejakim smutkiem.

Wszyscy mniej więcej wiemy, jak wygląda ów biedny tupolew, wszyscyśmy już go obejrzeli w sieci, że jest z betonu, że skrzydła, nie wiedzieć zupełnie czemu, znajdują się tuż za kabiną pilotów, do której z kolei wstawiono dwa fotele samochodowe, bodajże z wersji rajdowej fiata 126p, że koła ma od poloneza, że, generalnie rzecz biorąc, jest to uosobienie polskości wybitne, albowiem wszelkie nasze uniesienia są po prawdzie z betonu i odpadków surowcowych. Zanim się zdążymy solidnie unieść, to już spadamy na ziemię, żadnym betonowym uniesieniem niczego wielkiego się nie zwojuje, ale my próbujemy od stuleci, jest to w jakiś dziwny sposób rozczulające. Tak jak rozczulający jest ten koślawy pomnik, monument ku chwale polskiego nieudacznictwa wszelkiego rodzaju.

Miałem w pewnym sensie szczęście, gdyż akurat odbywały się drobne prace konserwatorskie przy samolocie, co właściwie zaskakujące, skoro byłem tam ledwo kilka dni po odsłonięciu monumentu. Widać jednak coś już szwankowało, skoro dwóch mężczyzn prowadziło z niejakim znużeniem jakieś naprawy. Słynne zdjęcie pary prezydenckiej wyjęte było chwilowo z drzwi samolotu i odstawione gdzieś na bok, korzystając zatem z nadarzającej się okazji, zajrzałem do środka. W środku było ciasno, wewnętrzna powłoka składała się z cegieł, walały się też kawałki bodajże styropianu, tudzież wiaderka z gruzem chyba, generalnie środek na co dzień niewidoczny dla zwiedzających sprawiał wrażenie kameralnego wysypiska śmieci. W każdym razie jako żywo szkielet samolotu był ceglany, na nim dopiero wylano beton, uczucie groteski wzrastało w zastraszającym tempie. Kiedy wróciłem później, po zwiedzeniu Golgoty, bo obejrzeniu wszystkich kaplic poświęconych wszelakim polskim emanacjom męczeństwa (ksiądz Popiełuszko, św. Maksymilian Kolbe, Powstanie Warszawskie, Katyń, ale także, a jakże – Marsz Brygady Świętokrzyskiej NSZ) – pomnik był już po naprawie. Para prezydencka znów stała w drzwiach, z okien samolotu spoglądali na mnie: Anna Walentynowicz, prezydent na uchodźstwie Kaczorowski, prezes IPN Kurtyka, filuternie uśmiechał się Przemysław Gosiewski, groteska bynajmniej nie słabła, zdaje się, że groteska jest immanentną częścią tego projektu.

Pokraczność owego monumentu i okoliczności, w jakich się znajduje, obudziły we mnie zatem dwa nieco sprzeczne uczucia, wzruszenie mianowicie i zażenowanie zarazem. Jest to słowiańszczyzna w najczystszej postaci, żeby to przynajmniej była „niesamowita słowiańszczyzna”, niestety, to jest zwykła tandetna słowiańszczyzna, prawdziwa polska pogańska słowiańszczyzna, niechaj nikogo nie zwiedzie, iż znajduje się w katolickim sanktuarium, to jest ośrodek pogańskich kultów; prawdziwie chrześcijaństwo – mam pewne podejrzenia – nie jest bynajmniej w naturze Polaków. Być może jacyś germańscy czy skandynawscy protestanci mogą być prawdziwymi chrześcijanami, my z pewnością do chrześcijaństwa nie jesteśmy predestynowani, my do chrześcijaństwa mamy słabą predylekcję, dla nas chrześcijaństwo to jest zasadniczo: odpust, cyrk oraz wesołe miasteczko. Owszem, jakżeby inaczej, za murami sanktuarium znajduje się niewielki bazarek z pamiątkami, kilka raptem stoisk, jako się rzekło, to jest kieszonkowy Licheń, a więc i biznes jest relatywnie niewielki, pośród całych tych odpustowych okropieństw znajdowały się, nie mogło być inaczej, trójwymiarowe obrazy Matki Boskiej i Jezusa. Jak się patrzy z jednej strony, to jest Matka Boska, jak się patrzy z drugiej – Jezus, patent znany i sprawdzony. Ja jednakowoż ustawiłem się, że tak powiem – pomiędzy. A więc, tak by widzieć, jak Matka Boska zamienia się w Jezusa i odwrotnie, ciekawe doświadczenie: jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem, to można zobaczyć Matkę Boską z wąsami i bródką. Mają rację co poniektóre religie zabraniające ukazywania swoich bogów w formie obrazów.

Udało nam się – za pomocą kilkuset pomników polskiego papieża rozsianych po kraju – zrobić z Jana Pawła II coś w rodzaju krasnala ogrodowego, udało nam się z katastrofy lotniczej zrobić pogański kult, betonowy tupolew jest czymś na kształt totemu, trzeba go wpisać do jakiegoś rejestru i chronić, bo to jest prawdziwa emanacja polskości, niestety.LAMENT LITERACKI, CZYLI BÓJ O POWIEŚĆ

Widmo krąży nad Polską, widmo przepraszania. Nieustannie ktoś za coś, lub za kogoś, przeprasza, szczególnie intensywna jest mania przepraszania w cudzym imieniu i za cudze przewinienia. Jeśli ktoś akurat nie przeprasza, to żąda, aby jego przeprosić, względnie jest niebywale wręcz z jakiegoś powodu oburzony, obrażony oraz ogólnie upokorzony. Jak wiadomo, jednym z najgłośniejszych postulatów politycznych w Polsce jest to, aby przeciwnicy polityczni nas za coś przeprosili, można powiedzieć, że statystyczny Polak bez przepraszania żyć w ogóle nie może. Tym razem w imieniu Polski przeprasza miesięcznik „Znak”, tym bardziej niecodzienne są to przeprosiny, że „Znak” przeprasza za polską literaturę, ściślej za polską prozę, tytuł na okładce nowego numeru „Znaku” jest po prostu wstrząsający: „Polska przeprasza za powieść”. Którą powieść? Czyją powieść? Kogo Polska przeprasza za powieść, świat cały przeprasza czy tylko Europę? Żydów przeprasza, Rosjan czy może wręcz Niemców za naszą literaturę przeprasza Polska? A może czytelników przeprasza za nędzę naszych powieści? Jeśli tak, to nie ma w gruncie rzeczy sprawy, liczba czytelników jest tak śmiesznie mała, a przecież i tak zmniejsza się zastraszająco, że właściwie nie ma prawie kogo przepraszać.

Sam kilkakroć marudziłem, że brakuje mi jakiejś żywiołowej dyskusji nad polską literaturą współczesną, że nie ma sporu o polskie książki na łamach pism codziennych i tygodniowych, że refleksja nad polską literaturą sprowadza się do krótkich recenzji i przyznawanych przez recenzentów gwiazdek, że generalnie literatura, osobliwie polska, wszystkim zwisa, że teatr polski ma zdecydowanie lepszy marketing, że o teatr idzie jakiś spór, że spór się toczy nawet wokół sztuki współczesnej, wokół powieści nic, wokół literatury flauta. Książki się, owszem, ukazują, opędzić się wręcz od książkowych nowości nie sposób, głównie zagranicznych, żadna poważna refleksja jednak za tym nie idzie, my się kłócimy o doraźną politykę, my się spalamy w jednodniowych skandalach politycznych i obyczajowych, nami wstrząsają rzeczy zupełnie nieistotne, oburzają nas wydarzenia bez znaczenia, gdy tymczasem sprawy dla narodu fundamentalne – a akurat literatura być powinna dla każdego narodu sprawą fundamentalną – przechodzą bez żadnego echa. Powiem więcej – stan naszej literatury jest sprawą ważniejszą dla kraju niż stan naszej reprezentacji piłkarskiej, piłkarze mogą być na dnie do końca świata, pisarze na to sobie pozwolić nie mogą, można mieć katastrofalną piłkę nożną, nie można mieć katastrofalnej literatury. Bez literatury, powiem patetycznie, nie ma narodu, bez piłki naród istnieć może, zazwyczaj zresztą istnieje bez piłki, na co dzień z piłką naród wcale nie ma tak bliskich relacji, jak nam się wydawało jeszcze przed chwilą. Z literaturą zresztą też takich relacji nie ma, powiedziałbym, że zwłaszcza z literaturą naród żadnych relacji nie utrzymuje. Co nie znaczy, że nie interesuje się fikcją, wielkie fikcje przeszły z literatury do polityki, tam się opowiada przecież niestworzone historie.

Tekstem, wokół którego w „Znaku” toczy się debata, jest pełen troski, wręcz rozpaczy esej Wita Szostaka, naturalnie pisarza, który ubolewa, że w Polsce umarła powieść, że owszem, ukazują się książki zwane powieściami, lecz prawdziwej powieści mocnej fikcją, prawdziwej powieści literackiej nie ma wcale, że my już właściwie nie mamy kryzysu powieści, ale prawdziwą katastrofę. Przykładów żadnych nie podaje, tytułami żadnych książek się nie podpiera, zapewne przez skromność, bo wszak Szostak musiałby pewnie własne powieści cytować jako dowód na przemilczenie arcydzieł w debacie publicznej. „Powieści powstają, ale przepraszają, że są powieściami” – lamentuje Szostak, autor powieści „Chochoły”. I o ile dobrze zrozumiałem ten apel, to Szostak żąda od powieści zarówno fikcji, jak i prawdy, domaga się literackości, a jednocześnie przystępności, generalnie jak na dość w sumie krótki tekst ilość sprzeczności w nim budzi niejaki szacunek, by nie rzec zdumienie. Ale owszem, w pewnym sensie się z Szostakiem zgadzam, literatura jest w głębokiej defensywie, nie jest jednak to do końca tylko jej wina, w Polsce z mody bowiem wyszło zupełnie debatowanie o książkach, w tym przypadku powieściach. Pamiętam początek lat 90., gdy domagano się od pisarzy nowego „Przedwiośnia”, pamiętam lata późniejsze, gdy żądano nowej „Lalki”. Ani „Przedwiośnie 2” nie powstało, ani „Lalka Bis” się nie pojawiła, żądania owe były bowiem z gruntu nierozumne. Teraz jednak niczego się od literatury nie wymaga, a głos Szostaka i debata w „Znaku” zapewne nic nie zmienią.

Ciągnąc dalej porównania z futbolem, dodam, że ważniejsza byłaby ogólnopolska debata nad prozą niż nad tym, kto ma trenować naszą reprezentację, kto będzie trenował naszych orłów, w zasadzie nie ma znaczenia, ponieważ oni są stworzeni wyłącznie do klęsk, nasza zaś literatura przyzwyczaiła nas do rozlicznych zwycięstw. Powtarzam maniakalnie: ważniejsze jest, kim będą nasi pisarze niż nasi trenerzy i piłkarze.

Tekst Szostaka nie jest naturalnie jedyny w numerze „Znaku”, jest tylko wprowadzeniem do dyskusji, w której swoje głosy dają najważniejsi nasi krytycy literaccy: Jerzy Jarzębski, Przemysław Czapliński, Dariusz Nowacki, jest zatem debata, szkoda tylko, że w tak niszowym miesięczniku, takie głosy powinny padać na łamach „Polityki”, „Newsweeka” i „Wprost”, tyle że tamte łamy okupują Doda i Wojewódzki, to są dzisiejsi nasi wielcy pisarze, dziś bowiem nie trzeba już pisać książek, by mieć status pisarza, co ja mówię: status sumienia narodu, z którym się sążniste i zasadnicze wywiady robi, zmiana naszej rzeczywistości polega na tym, że to pisarze dawniej bywali opresjonowani, dziś straszliwie opresjonowani są celebryci, zatem dziś celebrytom należy dawać głos, a nie pisarzom.

Oczywiście w tekstach w „Znaku” pojawiają się te same utyskiwania co zawsze, że nie mamy polskiego Pamuka i Grassa, że nie mamy Eco ani Vargasa Llosy. Owszem, nie mamy, ale mamy innych, jakiś dziwny kompleks stoi za tymi żądaniami o polskiego Pamuka. Zamiast pytać, jak „Znak”: „Dlaczego Polacy nie mają Pamuka” można równie dobrze zapytać: „Dlaczego Turcy nie mają Stasiuka?”. Czy turecka prasa przeprasza za turecką powieść? Nie wiem, może i przeprasza, rzecz do sprawdzenia. Ma w swoim tekście rację Nowacki, gdy pisze, że powodem słabego istnienia w przestrzeni publicznej polskiej powieści jest zalew powieści zagranicznych, które poważniej są od polskich traktowane, i pomijając już tego Pamuka, wraz z Grassem, Eco i Vargasem Llosą, przyznać musimy, że przecież mnóstwo szajsu zagranicznego się u nas wydaje, szajsu jednak wyniesionego na ołtarze list bestsellerów, a więc z zasady poważniej traktowanego, gdyż my szacunek mamy wyłącznie do rzeczy, które się dobrze sprzedają. Jakoś nikt z tego powodu nie lamentuje, a może by się taki lament przydał.WIELKA POLSKA POWIEŚĆ, CZYLI GDZIE TEN DOSTOJEWSKI

Zazwyczaj nie pamiętam swoich snów, ale ten akurat wyjątkowo i wyraźnie zapamiętałem. Śnił mi się mianowicie Jarosław Iwaszkiewicz. Spacerowaliśmy po jakimś parku (obok stała, nie wiedzieć czemu, wielka eklektyczna katedra) i debatowaliśmy. Iwaszkiewicz poważnie o czymś perorował, ja pokornie słuchałem, choć czasami zdaje się też wypowiadałem jakieś zdania, ten obraz nadal tkwi mi przed oczami, choć jest to niestety obraz niemy. W każdym razie Iwaszkiewicz był już u schyłku życia, choć oczywiście precyzyjnej daty naszego spotkania nie jestem w stanie podać, ale coś mi się widzi, że działo się to bardzo współcześnie, a zatem, mimo iż Iwaszkiewicz żył, to działo się to sporo po śmierci Iwaszkiewicza. Iwaszkiewicz, krótko mówiąc, powrócił na chwilę z zaświatów, aby ze mną odbyć spacer i przekazać mi jakieś istotne swoje spostrzeżenia.

W tej chwili wydaje mi się, że słynny Iwacha musiał wypowiadać mocno zasadnicze kwestie na temat polskiej literatury, ściślej rzecz biorąc, perorował z eleganckim zapałem na temat słabości polskiej prozy i konieczności stworzenia wielkiej polskiej powieści, właściwie to zupełnie nie wiem, co mówił, ale mam absolutną pewność, że mówił właśnie o tym.

Przytaczam tu ten sen nie po to, aby się chwalić swoimi onirycznymi znajomościami, lecz dlatego że akurat w tym samym czasie przeczytałem esej profesor Ewy Thompson wołający o Wielką Polską Powieść, na której deficyt nasz kraj cierpi, jest to – jak wiadomo – tylko jedno z dogłębnych cierpień naszego kraju, może i nie pierwszoplanowe, ale istotne.

Albowiem są sprawy zasadnicze, ważniejsze niż polskie klęski na olimpiadzie, chodzi mi tu o klęski polskiej literatury, osobliwie klęski prozy. Klęski prozy w swojej istocie donioślejsze są niż obsceniczne wręcz klęski polskich sportowców, polskiego sportu może nie uda się już uratować, prozę owszem. Tak przynajmniej uważa profesor Thompson w swoim eseju, który ukazał się w piśmie „Rzeczy Wspólne”. Owszem, nie porusza wątku olimpijskiego, ja go dodaję z własnej inicjatywy, bo porównanie aktualne i poprzez swą aktualność wyraziste. Generalnie przesłanie tekstu profesor Thompson jest jednak takie, że wciąż liczyć powinniśmy, a wręcz musimy na Wielką Polską Powieść, na powieść – znów dodaję od siebie – wartą olimpijskiego złota.

Ewa Thompson to profesor slawistyki na uniwersytecie w Houston i niech nie będzie tajemnicą, że pochodzi z Polski. Jest też redaktorką kwartalnika „Sarmatian Review”, a więc „Przeglądu Sarmackiego”, to brzmi bardzo zachęcająco, jak ktoś redaguje pismo poświęcone sarmatyzmowi, to ja się bardzo zaczynam interesować jego przemyśleniami.

„Wielka polska powieść musi zostać napisana. Polszczyznę trzeba odkolonizować, wydobyć z niej potencjał. Ta powieść musi być wolna od pojękiwania i niedojrzałości, odzwierciedlać polską wizję wolności, która sama w sobie jest zwycięstwem i źródłem dumy” – pisze brawurowo Thompson, a we mnie rośnie duma: jak mamy takich teoretyków, to do praktyki już droga krótka. Nie byłem nigdy przesadnym zwolennikiem tak zwanej krytyki postulatywnej, profesor Thompson jest jednak tak przekonująca, że nie mam argumentów przeciw.

Profesor Thompson uważa, że polska proza, a co za tym idzie, Polska w ogóle, jest skolonizowana, przez kogo dokładnie – nie precyzuje, niech nam wystarczy, żeśmy kolonią, póki się z bycia kolonią nie wyzwolimy, zdaje się wielkiej powieści nie napiszemy. Wywód profesor jest niestety prosty w sposób nieoczywisty i trudno go klarownie zreferować w felietonie, jego egzegeza musiałaby być trzykroć dłuższa niż sam esej. Ale niektóre tezy są zrozumiałe, i rzekłbym, symptomatyczne dla pewnego – mówiąc oględnie – nieco paranoicznego myślenia. Myślenia, które oczywiście, jak to bywa z paranoicznym, jest bardzo atrakcyjne: „Wielka polska powieść musi być wolna od pojękiwania. Musi stać daleko od Mrożkowskiego «wybili, panie, wybili» z «Monizy Clavier». Żadne prawdziwie wielkie dzieło nie kończy się totalną przegraną – jak mówi przysłowie, trzeba wyrwać bolesne zwycięstwo z paszczy klęski”. Nie znałem tego przysłowia, ale z emfazą ogłaszam je frazą tygodnia: „Wyrwać bolesne zwycięstwo z paszczy klęski”. Generalnie mieliśmy ostatnio z takim wyrywaniem do czynienia, wyrywano bolesne zwycięstwo Powstania Warszawskiego z paszczy klęski, to jest ten sposób wyrywania, kiedy wyrywając ząb klęski, zabija się przy okazji pacjenta, metoda skuteczna, nieco jednak, powiedziałbym, kontrowersyjna. Co ciekawe, owa powieść o wielkim polskim zwycięstwie „musi się chyba wzorować na Fiodorze Dostojewskim, mniej na Lwie Tołstoju”. Sprawa poważna, skoro mamy się wzorować na antypolskim wielkoruskim pisarzu. Sprawa poważna, ale i ciekawa, czytajmy dalej profesor Thompson: „Ale musi się tam też znaleźć wiara w rolę polskości w historii Europy – nie tylko Karol Wojtyła czy Wiedeń, ale przede wszystkim «jedna z osiemnastu bitew, które zmieniły świat», tak niechętnie widziana przez reprezentatywnych amerykańskich historyków, jak cała zresztą historia rekonstrukcji Polski”. Idzie, ma się rozumieć, o Bitwę Warszawską, profesor, jak rozumiem, postuluje Wielką Polską Powieść w stylu Dostojewskiego, która o Cudzie nad Wisłą traktować będzie, przyznaję, że jeśli się taka ukaże – wbrew amerykańskim krytykom – pierwszy się rzucę wpław do lektury. Mam nawet paru kandydatów na autorów, nazwisk nie podam, bo jeszcze rzeczywiście wezmą się na gwałt do pisania, tylko nieszczęście może z tego wyniknąć. Profesor Thompson także nazwisk potencjalnych faworytów do napisania Wielkiej Polskiej Powieści nie podaje, rzec można, że nieco tu brakuje programu pozytywnego, mnie się tylko – intuicyjnie bardzo – wydaje, że profesor Thompson postuluje coś na kształt okraszonego Dostojewskim nowego „Potopu”, nie powiem, kusząca propozycja, kusząca poprzez swą perwersyjność.

Jest za to wyraźne wskazanie na szkodników polskiej literatury: „Czy zamiast zwrócić na to uwagę, polscy literaci będą wciąż grać na cienkiej strunce niby-to-dowcipnych historyjek (Jerzy Pilch), podróży à la Jack Kerouac (Andrzej Stasiuk) czy postkomunistycznego pobojowiska (Dorota Masłowska)?”. Będą? Nie będą? Nie wiadomo.

Zdaję sobie sprawę, że pismo „Rzeczy Wspólne” chyba dalekie jest od masowości, że raczej silną ma pozycję w jakiejś niszy, że w ten oto sposób upubliczniam niejakie kuriozum, jakim tekst profesor Thompson mi się jawi, sprawa jednak jest dość ciekawa, dyskusja mogłaby poza niszę wyjść. Ja to teraz zupełnie i śmiertelnie poważnie piszę: przydałaby się zasadnicza debata nad Wielką Polską Powieścią, względnie nad polską powieścią w ogóle, temat akurat na koniec wakacji jak znalazł, za chwilę nikt już o olimpiadzie nie będzie pamiętał, zaraz wszak wrzesień, dzieci idą do szkół, czytać Sienkiewicza i Orzeszkową.DŹWIĘK PIÓRA, CZYLI MUZEUM MŁODOŚCI

Swoje peregrynacje wakacyjne poświęciłem w niemałej mierze na zwiedzanie muzeów sławnych francuskich pisarzy, muzeów pisarzy kanonicznych, pisarzy nieśmiertelnych, choć i zachodziłem do muzeów pisarzy pośledniejszych. Zwiedzałem zatem muzea pisarzy, których czytałem dekady temu, a więc w czasach chłopięctwa, a po tych wizytach czytać miałbym ochotę na powrót. Niekoniecznie nawet z powodów ich wybitności, ale co tu kłamać, z nieco tylko wstydliwej potrzeby powrotu do zamierzchłej epoki. Powrotu do owych mitycznych czasów, gdy czytanie było niewinnością, nieobciążoną żadnymi pokrętnymi znaczeniami, a jedynie intensywnym trenowaniem wyobraźni. Pamięć lektur z czasów niewinności powróciła z bolesną intensywnością, trzymam się tej pamięci zaciekle i rozpaczliwie, jest ona szczepionką przeciw polskiej doraźności, która usiłuje mnie opleść zaraz po powrocie. Ja wiem, że dla większości narodu nie ma nic dzisiaj ciekawszego niż polska doraźność, niż polska codzienna pulpa, ja się pulpą nie chcę póki co zaklajstrować, ja wciąż wsłuchuję się w dźwięk, który z tych wakacji zapamiętałem najmocniej – choć przecież przeróżne dźwięki słyszałem i różne obrazy widziałem. Jest to – przecinam teraz węzeł napięcia czytelników – dźwięk wiecznego pióra sunącego po papierze.

Dźwięk ten, który nadal wibruje mi w uszach, usłyszałem w Muzeum Juliusza Verne’a w Amiens, mogę powiedzieć odważnie, iż zrobił na mnie nie mniejsze wrażenie niż gotycka katedra w tym mieście, największa we Francji. Bowiem dźwięk wiecznego pióra sunącego po papierze jest takim samym budulcem dla literackich katedr jak kamienie dla gotyckich budowli.

Muzeum, cóż, jak to muzeum przesławnego pisarza, w potężnym domu o wielu pokojach, gdzie spędził końcową część życia, pisząc swoje niezapomniane powieści, które żeśmy w dzieciństwie pożerali nocami zamiast wysypiać się przed klasówkami z matematyki; z matematyki i tak nic nie zapamiętaliśmy, literatura została nam na zawsze. W domu, gdzie są osobne salony do słuchania muzyki, i osobne do palenia cygar, gdzie jest biblioteka i jadalnia, gdzie ujrzeć można zdjęcia z epoki, w tym zdjęcie pośmiertne Verne’a, które robi mocne wrażenie, jak to zazwyczaj zdjęcia pośmiertne. Są wreszcie pierwsze wydania legendarnych powieści, oszałamiające, olśniewające, jak tylko mogą być oszałamiające i olśniewające stare książki, w wielkim formacie, skórzanych oprawach, z jakimiś orientalnymi zdobieniami, ze złoconymi tytułami, jak tylko zniewalające mogą być ilustracje ze starych wydań, a z wydań Verne’a w szczególności. A jednak w tym wielkim domu o pokojach jak boiska wrażenie porażające zrobił na mnie pokój najmniejszy, gabinet Verne’a, biurko, przy którym codziennie od piątej rano do jedenastej przed południem pisał swe przygodowe i fantastyczne powieści. I byłby to po prostu gabinet wyrobnika literatury, gdyby nie to, że z ukrytego głośnika pokój ów wypełniał rzeczony dźwięk pióra sunącego po papierze. Genialny w swojej perwersji pomysł zarządzających muzeum, bo jakże tu nie uruchomić wyobraźni, słysząc ów dźwięk i myśląc, że ręka, która trzyma pióro, pisze właśnie „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”? Albo „Dzieci kapitana Granta”? Albo „Pięć tygodni w balonie”? Lub „Napowietrzną wioskę”?

Ja wiem, że akurat w Amiens pisał już te nieco mniej znane powieści, że najsłynniejsze powstały, gdy jeszcze nie był lokatorem tego wielkiego domu, wiem, że jego pazerny wydawca Hetzel bardziej się na powieściach Verne’a wzbogacił niż sam autor, wiem, że wredny Hetzel ingerował w treść, że kazał zmienić kapitana Nemo z Polaka na Hindusa, żeby nie nabruździć sobie w Rosji. Wiem, pamiętam, ale pamiętam przecież najbardziej te ciemne, deszczowe wieczory lat szkoły podstawowej, gdy czytałem jedną powieść Verne’a za drugą, a napisał ich wszak stosy, bo chciwy Hetzel kazał mu dostarczać dwa tomy rocznie.

Powieści zostały, zasiedziały się w kanonie, ale zostały po pisarzu też jego odręczne notatki, zeszyty, gdzie zapisywał wrażenia ze swych morskich podróży, jakieś szkice ołówkiem. Zostały fiszki, został po nim papier, który własną ręką zaczerniał, zostało coś, co namacalne. Słysząc dźwięk pióra, można sobie imaginować, jak Verne pisze i kreśli, pisze i poprawia, jak notuje, jak się zmaga z formą, jak się ściga z czasem.

A cóż po nas pozostanie? Stare laptopy, pliki rtf i pdf, zapomniane już dziś dyskietki firmy Verbatim, dyski USB? Zostaną kopie zapasowe w katalogach? Stare Nokie, z których wysłano tysiące zbędnych esemesów? Jak to wszystko wystawić w jakichś muzeach literatury? Pomijam kwestię, czy ktokolwiek będzie w najmniejszym stopniu zainteresowany odwiedzinami w takich muzeach, muzea muszą zawierać rzeczy namacalne, pliki i twarde dyski w najmniejszym stopniu namacalne nie są.

Można żyć bez literatury? Jasne, że można, prawie wszyscy żyją bez literatury i co więcej – świetnie się czują. Żyjący na co dzień z literaturą z reguły czują się gorzej, ale bez literatury żyć nie mogą, przykra doprawdy zależność. Można zatem żyć bez literatury. Można, ale po co?

Ja oczywiście wiem, że literatura dziś to w ogóle wielkie muzeum zbędności, ale mnie jakoś coraz bardziej pociągają muzea. Im bardziej wszystkim czytanie zdaje się zbędną fanaberią, tym bardziej mnie ciągnie, by w muzeum takim zamieszkać; zamieszkanie w gotyckiej katedrze wydaje mi się pomysłem brawurowo pretensjonalnym, zamieszkanie w muzeum zbędności – wielce atrakcyjne. Tak jest, kusi mnie dojmująco, aby sięgnąć ponownie – po tylu latach! W tym wieku! Na starość! – znów po powieści Verne’a i mitrężyć czas na tych lekturach, próbować odnaleźć czas utracony. Ciężkie zadanie, gdyż czas się kurczy coraz szybciej, jak pogodzić to wszystko z młodzieńczymi lekturami?

Owszem, byłem też w muzeum Rimbauda w jego rodzinnym, zapyziałym Charleville i jakoś dziwnie było zobaczyć tak zapyziałe, brzydkie francuskie miasteczko, nawet cmentarz, na którym leży Rimbaud, jakoś jest zapyziały i otoczony blokami, niech stracą nadzieję wszyscy, którzy myślą, że każdy francuski cmentarz wygląda jak Père Lachaise, Rimbaud leży na cmentarzu wręcz niegodnym tego genialnego smarkacza. Piszę to wszystko, bo przecież pamiętam swe lektury Rimbauda, sięgam teraz na półkę po wydanie Rimbauda z przedmową Międzyrzeckiego i pamiętam jeszcze lepiej. A to, co zapomniałem, to mi się właśnie przypomina, szczególnie przypomina mi się, jak miałem lat siedemnaście i czytałem wiersz Rimbauda „Romans”, który – jak wszyscy pamiętamy – zaczyna się od wersu: „Ach, nie jest się poważnym w siedemnastej wiośnie”. Rimbaud, jak zerwał z literaturą, miał lat dwadzieścia, jak umarł miał trzydzieści siedem. Nie mógł wiedzieć, że człowiek nigdy nie staje się poważny. Szczególnie ten, który nie wiedzieć czemu chce wracać do dawnych lektur.CAŁY SMUTEK PRAWICY, CZYLI FURMANKA NARODOWA

Wygląda na to wyraźnie, że zaczyna nam się ciekawa dyskusja o literaturze współczesnej, osobiście się z tego cieszę, bo sam coś takiego poniekąd postulowałem. Od lat marudzimy jedynie o Kaczyńskim i Tusku, trwa też nieustający karnawał pitolenia o sprawach pozornych, literatura zaś to jest sprawa zasadnicza, ja bym więc posłuchał marudzenia o pisarzach. Jest to temat potężnego kalibru, okazja nadarza się wyborna.

W ostatnich numerach tygodnika „Uważam Rze” pojawiła się wręcz mała inwazja esejów o polskiej literaturze współczesnej, pierwszy z nich jest poświęcony w dużej mierze mojej nieskromnej osobie, popełnił go Andrzej Horubała. Ja lubię czytać Horubałę, to najbardziej wnikliwy i analityczny z prawicowych krytyków literackich i teatralnych, mówię serio, nie ma w tym ironii. Jako że nie uchodzi mi polemizować z miażdżącym tekstem krytycznym o sobie, ten temat odpuszczę, powiem jeno, że Horubała nazywa mnie „Pieszczochem salonu”. Jakiego salonu? Salonu samochodowego, salonu piękności? Wciąż słyszę o salonie, teraz słyszę o salonie w swoim kontekście, pierwszy raz mnie w salonie umieszczono, zawsze jakoś miło, choć nadal nie wiem, o co chodzi. Może idzie rzeczywiście o jakiś salon piękności, wszak Horubała jest autorem książki „Czy Polska jest sexy”, seksowność w parze idzie wszak przez świat z pięknością. Owszem, odpowiadam, Polska jest sexy, choć jest to atrakcyjność nieoczywista, rzekłbym – seksowność wielce perwersyjna, jednak jest to seksowność, o której nie można przestać myśleć. Temat na wielkie powieści, ten felieton poniekąd o tym będzie.

No i przechodzę wreszcie do sedna sprawy, mianowicie do tekstów z następnego numeru „Uważam Rze”, tu już sprawy nabierają większej powagi, tu już zaczyna być ostro.

Znów objawia się Horubała i tym razem dokonuje w długim tekście egzekucji na Jerzym Pilchu, najwidoczniej Horubała postanowił zająć się współczesną literaturą polską na poważnie, czy też pewną jej częścią jak ja i Pilch, którzy – w przeciwieństwie do artykułu Horubały – poważni nie są. Nie jest wykluczone, iż jest to fragment szerszej strategii oraz poważniejszej ofensywy. Wszystko zresztą na to wskazuje, iż ktoś wreszcie postanowił przewartościować wartości w polskiej literaturze, przesunąć akcenty, nadać nowy kierunek, odpowiednie dać rzeczy słowo, mówiąc w skrócie: oznajmić schyłek błahych ironistów i płaskich prześmiewców, wydać za to manifest poważnej literatury narodowej.

Skąd te podejrzenia? Głównym argumentem na Pilcha jest u Horubały to, że jest ironistą, iż jest szydercą, że jest kpiarzem, że leci Gombrowiczem, gdy tymczasem trzeba się brać za sprawy poważne, Gombrowicz akurat jest w opinii Horubały przekleństwem literatury polskiej „nauczycielem ucieczki od realizmu”. Pilch jedzie groteską, powiada zatrwożony Horubała, „groteska stała się światopoglądem, a szyderstwo ze wszystkiego, co dla wspólnoty wzniosłe, jedynym sposobem przeżywania rzeczywistości”, dodaje Horubała. Wiemy już więc, o co idzie, o literaturę narodową idzie. Podaję zatem dłuższy cytat z Horubały: „Po cóż zajmować się kolejnym Pilchem? Bo jest to jednak spór o model narodowej literatury, o to, czym ma być literatura serio. Jasne, można wykpić Wildsteina, który nie ma lekkiego pióra, oj nie ma, ale przecież widać na przykładzie Pilcha właśnie, że groteska i kpina to droga donikąd, by zmierzyć się z dziejami narodowymi, ale i z własnym losem”. A czemu nie? To, że nasze losy są w większej może nawet mierze groteskowe niż tragiczne, to w groteskowy sposób ich nie można opisywać? A jeśli nawet są bardziej tragiczne, to jedynie w tragiczny sposób o nich pisać? Czy o rzeczach groteskowych jedynie w tragiczny sposób pisać? Pisze Horubała, że nawet rozpacz u Pilcha za mało rozpaczliwa, a za bardzo ironiczna, za płaska ta rozpacz, za nudna. Niech Horubała machnie więc coś rozpaczliwego o rozpaczy, przeczytam, przysięgam. Polska prawica nieustannie pławi się w rozpaczy, rozpacz jest dla naszej prawicy rzeczą najbardziej powabną. Stanem najbardziej pożądanym. Płaczliwość polskiej prawicy to jest wielki temat na groteskową i kpiarską powieść.

Nieprzypadkowo w tekście Horubały jako antidotum na Pilcha pojawia się nazwisko Wildsteina, to on ma być przecież tym, który po prawdzie odnowi literaturę narodową i unieważni pisarzy groteskowych, wprowadzi wreszcie ton wysoki i czysty. Choć za pomocą raczej ciężkiego pióra, jak się dowiadujemy.

Wszak obok tekstu Horubały stoi potężna apologia nowej powieści Wildsteina „Ukryty” sprokurowana przez Antoniego Liberę. „Ukryty” zapowiada się wielce obiecująco, Libera niestety za bardzo zdradza fabułę powieści, więc ja jej nie zdradzę, by smak czytelnikom zaostrzyć. Rzecz w każdym razie ponoć mocno polityczna, ustawiona w świecie celebrytów, polityków i pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, z trzema morderstwami w tle na dodatek. Jest zresztą Wildstein czołowym pisarzem politycznym, bardzo się to Antoniemu Liberze podoba. Jak dużego to formatu rzecz musi być, niech będą słowa Libery: że Wildstein „nawiązuje do tak wybitnych pisarzy jak Dostojewski z «Biesów» i Conrad z «W oczach Zachodu», Koestler z «Ciemności w południe» i Orwell z «Roku 1984», a także Klaus Mann z «Mefista» i głośny Michael Houellebecq z «Cząstek elementarnych». Uff, jeśli Bronisław Wildstein z takimi autorami jest zestawiany, to ja jestem pod porażającym wrażeniem, powieść na pewno kupię, nie kpię wcale, kupię na pewno, zaczyna mnie bardzo interesować to odrodzenie literatury narodowej. Z nakreślonym wyraźnie programem co ważne, wreszcie jakiś solidny manifest literacki się szykuje, zdaje się, że nie mieliśmy takiego od 1949 roku, od zjazdu literatów w Szczecinie.

Przypomina mi się, kiedy czytam Horubałę, tytuł zbioru felietonów Pilcha „Rozpacz z powodu utraty furmanki”. Stara rzecz, a wciąż cieszy. Teraz rozumiem, polska prawica z jej martyrologicznym płaczliwym odlotem jest właśnie przeraźliwie smutna, nieustająco rozpaczająca. Ja wiem, rozpacz fajna rzecz, też ją lubię czasami praktykować, rozpacz mnie uwzniośla, a przecież – wnioskuję z tekstu Horubały – właśnie uwzniośleń nieustających potrzebujemy, zjednoczenia w uwzniośleniu, jak się nie będziemy nieustająco masowo uwznioślać, to przyjdzie tu zachodni, pseudodemokratyczny postmodernistyczny relatywizm historyczny i zabierze nam naszą furmankę narodową. O ile jeszcze jej nam nie zabrał; z tekstu Horubały i streszczenia powieści Wildsteina wnioskuję, że może być już za późno na odzyskanie furmanki.

I tu jest zdaje się cały ukryty sens tej publicystyki: nie chodzi o to, żeby odzyskać furmankę, lecz aby rozpaczać z powodu jej utraty.SIKANIE NA ZNICZE, CZYLI WILDSTEIN WYMIATA

Tak jak niedawno odgrażałem się, że przeczytam powieść „Ukryty” Bronisława Wildsteina, tak też uczyniłem, literalnie od pierwszej do ostatniej strony. Nie powiem, żeby ta książka stawiała mi jakiś intensywny czytelniczy opór, są jednak lektury, od których wykręcić się nie sposób, tak właśnie jest z „Ukrytym”. Skoro już gdzieniegdzie intronizowano Wildsteina na najważniejszego dziś polskiego pisarza, to trzeba się z tym pisarstwem skonfrontować, powinnością polskiego czytelnika jest wszak czytanie najważniejszych polskich i polskością zajmujących się pisarzy. Na ten przykład: Żeromskiego nie da się czytać, a jednak czytać trzeba, bo to Żeromski, z pewną dozą przesady proponuję więc hasło: Wildstein nowym Żeromskim.

Osobą personalnie odpowiedzialną za tę moją lekturę jest Antoni Libera, jak wiadomo naczelny spec od Becketta, który w ekstatycznym eseju w „Uważam Rze” powieść Wildsteina brawurowo porównał jednym machnięciem pióra do Dostojewskiego, Conrada, Koestlera, Orwella i Houellebecqa jednocześnie. Do Becketta nie porównał, nie wiedzieć czemu, może już miejsca zabrakło, ale i tak zestaw jest oszałamiający, pokażcie mi jakąś inną polską powieść, którą obok tych gigantów literatury stawiano. Naturalnie, świętej pamięci Henryk Bereza też miał intensywną skłonność do ogłaszania co jakiś czas polskich Dostojewskich i polskich Kafków, można powiedzieć, że Bereza seryjnie odkrywał geniuszy, którzy następnie znikali w odmętach niepamięci, Antoni Libera w pewnym sensie idzie tą samą drogą, ale powiedziałbym – jeszcze mocniej i zacieklej. Prawdą jest jednak, że w „Ukrytym” Wildstein wymiata po całości, dawno żeśmy tak odjechanej książki nie mieli.

Historia jest na pozór kryminalna, gdyż mamy tu trzy brutalne morderstwa, wszystko wskazuje na rozwydrzonego artystę, przedstawiciela sztuki krytycznej Ksawerego Starowina, syna wpływowego pisarza Krzysztofa Starowina; zarówno stary, jak i młody Starowin to raczej dość obmierzłe typy, z tym, że jednak młody bardziej. Idzie z grubsza o to, że Starowinowie są nie do ruszenia, bo chronią ich układ, spisek jakiś medialno-ubecko-artystyczny, rzekłbym: melodia znana i ździebko już zgrana.

Rozkminić sprawę usiłuje porządny policjant Tatar, który z powodu swojej porządności miał przerąbane w milicji, a teraz ma przerąbane w policji, która chodzi na pasku różnych wpływowych sił i sprawę stara się zatuszować, tajemny układ macza w tym swoje palce, wiadoma sprawa. Mamy też polityka Przybysza, który wspomagany przez usłużnych piarowców błyskotliwą karierę parlamentarną zaczyna. Obleśny piarowiec Rosa, mistrz politycznej hochsztaplerki, który nawet z konia by posła na sejm zrobił, po katastrofie smoleńskiej przechodzi jednak przemianę duchową i rozumie swoją podłość wcześniejszą, z ohydnym piarowskim procederem postanawia zerwać.

Swoją drogą, jakąś straszliwą inwazję kryminałów mamy, każdy teraz kryminały pisze, nawet jak nie są to kryminały, to i tak jako kryminały są sprzedawane. Dość już tego, powiadam, wzywam do opamiętania, hiperinflacja kryminalna zaczyna zżerać polską literaturę, trzeba by chyba wreszcie na wzór unijnych kwot mlecznych jakieś kwoty powieści kryminalnych wprowadzić, żeby tę powódź zatamować, od czasów powieści milicyjnych nie mieliśmy takiego potopu książek kryminalnych. Po prawdzie zresztą „Ukrytemu” w warstwie słusznej słuszności politycznej do powieści milicyjnej blisko. Literatura literaturą bowiem, a słuszność musi być po naszej słusznej stronie.

Jest jednak „Ukryty” przecież nie zwykłym kryminałem, jakich dziennie się ze sto w Polsce wydaje, to jest, rzekłbym, kryminał postsmoleński, nowy nurt w literaturze polskiej dynamicznie się rozwijający – proza Smoleńskiem inspirowana, nie jest wykluczone, że ten nurt będzie wzbierał.

Rzecz ciekawa – najbardziej wnikliwą, acz miażdżącą ocenę „Ukrytego” sprokurował w sieci Marek Migalski, wszystkie słabości książki celnie wypunktował, postaci papierowymi nazwał, rzecz całą za produkcyjniak uznał, słusznie zresztą. W milicyjnych produkcyjniakach jako złych mieliśmy rewizjonistów, teraz w prozie narodowej mamy złych relatywistów, taka, rzekłbym, kosmetyczna zmiana nastąpiła, patent na powieść pozostał raczej niezmienny.

Intensywnym i dynamicznym wątkiem „Ukrytego” jest sprawa krzyża na Krakowskim Przedmieściu, ludzi pod krzyżem bogobojnie się modlących i rozwydrzonej młodzieży relatywistycznej, która w „Przekąskach Zakąskach” pije i szydzi z polskości. Szydzenie owo zresztą przez piarowców i układ rządzący, by nie rzec reżimowy, oczywiście jest inspirowane, tak, w tym kraju nic przez przypadek się nie dzieje. Gorzej, relatywista Starowin junior wraz z redaktorem Mietkiem Pasikonikiem, naczelnym pisma „Praktyka Zaangażowana”, w którym nieuchronnie Sławcia Sierakowskiego odnajdujemy („Krytyce Politycznej” akurat książka Wildsteina powinna się podobać, bo zaangażowana), produkują prześmiewczą sztukę „Latający cyrk smoleński”, gdzie z Polski i polskości szydzą, w ogóle zdaje się świat Polski podzielony jest już wyłącznie na patriotów smoleńskich i relatywistów antysmoleńskich. Uparte powtarzanie, że są dwie Polski i dwa polskie narody, a właściwie jeden polski prawdziwy, a drugi antypolski, zaprzański, przynosi rezultaty.

Nasz dobry Tatar łapie nawet jednego z lemingów sikającego na znicze pod krzyżem (wątek chętnie w prawicowej publicystyce przywoływany), ale nagle pojawia się znajomy tajniak, który sikającego każe puścić wolno, bo takie są wytyczne, tajniacy chronić mają sikających przez fanatykami spod krzyża, nic dziwnego, że Tatar jest wstrząśnięty tym przyzwoleniem na sikanie. Natomiast sikanie na znicze i modlących się ludzi wzbudza entuzjazm relatywistów. Cytuję: „Podlej baby, lej po nich, szczaj na krzyż, niech zakwitnie!”, a do protestujących patriotów: „Stul pysk, dewocie!”. W ogóle motłoch wznosi porażające okrzyki: „Chcemy Barabasza!”, „Jest krzyż, jest impreza!” oraz „Na pohybel bigotom!”, tudzież „Niech wypierdalają ze swoim krzyżem do kościoła!”.

Tajniak mówi do Tatara: „Jesteśmy tu, by bronić bezpieczeństwa tych młodych ludzi przed możliwą agresją ze strony nieformalnego, sfanatyzowanego zbiegowiska (...). My tu mamy swoje rozkazy. Jesteśmy... no, apolityczni”. He, he, he, apolityczni, akurat, my już dobrze wiemy, że nawet policja wysługuje się układowi i salonowi przeciw prawdziwym patriotom. No, miał rację Andrzej Horubała, jak pisał, że Wildstein nie ma jednak lekkiego pióra. Ale czy musi mieć? W końcu od wieszcza wymaga się słuszności, a nie lekkości.

Faktycznie, jako żywo Dostojewski, Conrad i Orwell w jednym. Czekam zatem na następną powieść Bronisława Wildsteina i kolejne ekstazy Antoniego Libery. Będzie powieść, będzie impreza.A GDZIE SMOK? CZYLI DLA PISF-U SĄD OSTATECZNY

Nieszczęściem filmu „Bitwa pod Wiedniem” jest nie tylko to, że zasadniczo o bitwie nie opowiada, ale to, że mimo iż jest dziełem włoskiego reżysera Martinellego, że po prawdzie jest produkcją zagraniczną, z dość umiarkowanie eksponowanym udziałem polskim, osobliwie gwiazd polskiego kina, to i tak uznany został za kolejny kuriozalny wybryk polskiej kinematografii. Mówiąc ściśle: ten włoski supergniot jest niestety kolejnym straszliwym polskim filmem historycznym, przy którym „Ogniem i mieczem”, a nawet „Quo vadis” jawią się jako perfekcyjne ekranizacje kanonicznych dzieł naszej literatury. Osobną sprawą jest to, że Polski Instytut Sztuki Filmowej dorzucił do owego fantasy dla opóźnionych dwunastolatków dwa miliony złotych, kasę może nie szokująco dużą, ale jednak taką, którą można by wspomóc jakąś rodzimą produkcję dla dorosłych. Nie pierwszy to taki odjazd PISF-u, obawiam się, że nie ostatni. Odkręcić sprawy już się nie da, radosny bełkot filmowy poszedł w świat, można mieć jedynie nadzieję, że powstanie sequel tegoż filmu, w którym w ramach straszliwej, acz sprawiedliwej kary obsadzi się dyrektor PISF-u Agnieszkę Odorowicz tudzież całą komisję, która klepnęła scenariusz, jak rozumiem bez czytania, a jeśli z czytaniem, to bez zrozumienia, w sumie jeszcze gorzej. Odorowicz mogłaby zagrać jedną z żon Kara Mustafy, cała komisja – janczarów, proponuję, by wszyscy zginęli okrutnie w scenie bitwy.

Jako się rzekło, udział polskich gwiazd w tym kuriozum jest raczej symboliczny, wyjąwszy Piotra Adamczyka, który chyba gdy się zorientował, w czym gra, to postanowił rzecz ad absurdum sprowadzić. Mnie najbardziej do gustu przypadła rola Borysa Szyca, który w jednej scenie koło Jana III Sobieskiego stoi i nic nie mówi, to jest zdaje się jedyna scena, w której nasz legendarny gwiazdor światowego formatu się produkuje, w sumie podoba mi się, że z ust Szyca nie pada żadna kwestia, wolę już, jak Szyc nic nie mówi, wtedy jest najlepszy. Niech się skupi na reklamach żeli pod prysznic i dezodorantów, w czym bryluje ostatnio, to są jego aktorskie Himalaje. Daniel Olbrychski zaciekle i konsekwentnie od jakiegoś czasu – zdaje mi się, że od „Starej baśni” Hoffmana – likwiduje swoją legendę, tutaj gra już zupełne ogony, jedno słowo „Ognia!” jako dowódca artylerii brawurowo deklamuje, nawet mu reżyser Martinelli nie dał poszarżować konno, co przecież Olbrychskiego bywało specjalnością. Skoro przy szarży jesteśmy, scena samej odsieczy przesiąknięta jest okrutnym, bezbrzeżnym smutkiem, a właściwie nędzą straszliwą. Pozostawiam z boku kwestie efektów specjalnych, które zasługują na osobny tekst, nie wspominam o ciemnych chmurach na niebie, które chyba plakatówkami namalowano, o krwawej komecie, którą jako żywo kredkami świecowymi narysowano, o wybuchach bez wątpienia kapiszonami robionych, o dymach, które starą metodą podpalenia piłeczki pingpongowej bez wątpienia sprokurowano, ale szarża husarska przecież nie jest żadną szarżą, jeno jakimś smętnym dreptaniem paru facetów na cierpiących na depresję koniach. Swoją drogą, czemu w żadnym filmie, nawet w „Potopie” zdaje się, nie pokazano, na czym naprawdę polegał styl walki husarii, ja akurat wiem, bom w dzieciństwie już przeczytał fundamentalną w tej kwestii pracę „Husaria” Cichowskiego i Szulczyńskiego. Znałem dzięki temu kulisy wszystkich bitew z udziałem husarii, uzbrojenie i taktykę, nikt, kto do filmów batalistycznych husarzy wsadzał, nawet do tej książki nie zajrzał. Otóż husaria na początku galopowała w dużym rozproszeniu, by kule z muszkietów nie zrobiły wielkiej krzywdy, a dopiero na sto czy dwieście metrów przed wrogiem zbijała się ciasno i atakowała „kolano w kolano” niczym wielki konny pancernik, niepowstrzymany taran. Takiej wizji nikt w kinie nigdy nie oddał, może za trudna dla współczesnych jeźdźców, zawsze w filmach husarze galopują bezładną rozmemłaną gromadą i jakby z pełnym brakiem przekonania niczym ostatnie lamusy.

Zresztą w sumie film przecież nie o odsieczy samej traktuje, ale o przygodach mnicha Marco, cudotwórcy i wizjonera, który peregrynuje po zachodnim świecie, wzywając do walki z islamem; z grubsza ów włoski film jest o tym, że włoski mnich ocalił Europę przed islamską nawałą, rzecz symptomatyczna: świat się wykrwawia, ludzie się wyrzynają, a najlepiej na tym i tak jak zwykle wychodzi Kościół katolicki, przy w sumie zerowych kosztach.

Jako się rzekło, nie jest to film historyczny, nie jest to film batalistyczny, jest to katolickie fantasy dla dzieci ze szkółki niedzielnej, które pokazywać można śmiało zaraz po Teleranku, względnie w jakiejś niszowej stacji o małym budżecie, tam to się sprawdzić może, jeszcze lepiej dawać to w przykościelnych salkach, w zakrystiach, bo to jest nic więcej jak kino parafialne. Do kina prawdziwego pchać się z tym cudactwem, reklamy wszędzie dawać, ludzi zwodzić i mamić – rzecz kwalifikuje się pod sąd, najlepiej Sąd Ostateczny, niech komisja z PISF-u rzecz przemyśli i się kaja póki czas.

Naturalnie są też i inne braki w tym filmie, mnie bardzo doskwiera to, że Kara Mustafę gra jakiś włoski cienias, ja bym wolał – dla większej promocji polskiej kinematografii – by zagrał go nasz wielki aktor. W roli Kara Mustafy widzę wyraźnie Tomasza Karolaka, to jest rola dla niego wręcz stworzona, niebanalna i orientalna nieco uroda Karolaka na pewno by się sprawdziła w roli wielkiego wezyra. Karolak gra przecież wszędzie, jakby zagrał w „Bitwie pod Wiedniem”, toby jego portfolio aktorskie jeszcze mocniej się ubogaciło, bez szkody zresztą dla reputacji, rzekłbym, że „Bitwa pod Wiedniem” to jest akurat film, w którym Karolak mógłby zabłysnąć w turbanie na głowie.

Jako się rzekło, film jest tanią fantasy, gdzie wilki się w ludzi zamieniają, względnie na odwrót, wyraźnie wpływy i inspiracje widać z „Władcy pierścieni” i „Gry o tron” – te ponure góry, ten śnieg padający jak kłębki waty, dzikie zwierzęta i ogólny klimat baśniowy panujący w dziele reżysera Martinellego. A jednak czegoś brakuje, myślałem siedząc w kinie, czegoś dojmująco tutaj nie ma, i zrozumiałem, że do całości, by konwencję w pełni wykorzystać, by właśnie do dzieł w stylu „Władcy pierścieni” nawiązać, brakuje smoka, ewentualnie paru smoków. Nasi mogliby ze sobą jakieś smoki wawelskie przyprowadzić, które by skrzydlatą jazdę wspomagały z powietrza, pikując na hufce janczarów i plując ogniem, jak już robić taki film, jaki wysmażył reżyser Martinelli, to po całości, po bandzie i bez zbędnych hamulców.

Nie dość, że sami urządzamy co jakiś czas spektakularne filmowe katastrofy narodowe w rodzaju „Bitwy Warszawskiej”, to teraz jeszcze pozwalamy, żeby obcy nam przecwelili boleśnie naszą historię. I to po części za naszą kasę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: