Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sieć podejrzeń - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sieć podejrzeń - ebook

Szanowany uniwersytecki wykładowca Evan Birch zostaje oskarżony o zabójstwo uczennicy z pobliskiej szkoły. Gdy dochodzenie wykazało, że na jego samochodzie są ślady jej szminki, rodzina zaczyna wątpić w jego niewinność, a sam oskarżony zaczyna rozumieć, że im bardziej się broni, tym sprawa wygląda gorzej. Każde słowo może być inaczej rozumiane, a kwestia winy i niewinności staje się o wiele bardziej skomplikowana niż akademickie teorie.

W przygotowaniu ekranizacja powieści z takimi gwiazdami jak Nikolaj Coster-Waldau, Greg Kinnear i Emma Roberts.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-127-4
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Drewniane schody skrzypiały pod podeszwami mokrych butów Evana Bircha. Deszcz padał przez cały dzień, od chwili, kiedy Birch pojawił się na terenie kampusu w związku z kursem wprowadzającym dla studentów pierwszego roku, aż do popołudnia, kiedy wreszcie dotarł do swojego gabinetu. Kilka razy usłyszał: „Dzięki Bogu”. Fascynowała go ta niekonsekwencja ludzkiego mitologizowania: dlaczego deszcz uznawany jest za coś zesłanego z niebios, ale letnia susza już nie?

W sekretariacie sięgnął do wiklinowego kosza po cukierek Callar & Browser. Wyciągnął coś w białym papierku.

– Nie ma toffi?

Carla pokręciła głową, tak jak lubił; jakby przeszedł ją przyjemny dreszcz.

– Nowy rok i nowe cukierki, profesorze. Żyjmy ryzykownie.

Wrzucił cukierek do ust i poczuł na języku tani miętowy smak. Carla zobaczyła wyraz rozczarowania na jego twarzy i podstawiła mu pod brodę duży szary kosz na śmieci.

– Mają specyficzny smak. Przyzwyczai się pan.

Birch wypluł cukierek.

– Wiesz, Carlo, mój ojciec zawsze powtarzał, że jeśli robisz coś wystarczająco długo, do wszystkiego możesz się przyzwyczaić. Tyko po co?

Carla oblizała wargi i pokrywająca je jasna czerwień zmieniła się w purpurę. Birch zastanawiał się, jak nazywa się kolor jej szminki i jak by ta szminka smakowała: jak winogrono czy może inaczej? Kiedyś spróbował nałożyć szminkę; było to tego dnia, kiedy Ellen zostawiła na umywalce w łazience swoją Trwałą Mrożoną Brzoskwinię. Zaintrygowała go ta nazwa. Pocierając różowym czubkiem o wargi, czuł się trochę perwersyjnie, a jego odbicie w lustrze wyglądało zadziwiająco zmysłowo. Dzięki delikatnemu podkolorowaniu ust wyłoniło się jakieś jego nowe, dziwne ja. Nie wiedział, czy chciałby poznać tego mężczyznę o błyszczących ustach i bladej skórze, który patrzył na niego z lustra. Jego żona na pewno by nie chciała. Zastanawiał się, jakim drobnym impulsom ulegała ona, kiedy była sama. Obawiał się, że być może żadnym.

Telefon zadzwonił tak jak zawsze: głośniej, niż Evan by sobie tego życzył. Wolałby, żeby Carla ściszyła dzwonek, ale nigdy jej o to nie poprosił. Obeszła swoje niewielkie miejsce pracy, usiadła, przysunęła się do biurka, wyjęła długopis z kubka do kawy i podniosła słuchawkę.

– Psychologia Socjologia Antropologia Filozofia, w czym mogę pomóc?

Imponowało mu, jak szybko i dokładnie potrafiła wymawiać nazwy wydziałów, nadając każdej z nich osobne brzmienie.

– Profesor Birch. Jest tak właściwie kierownikiem Wydziału Filozofii – powiedziała. – Z całej kadry pracuje tutaj najdłużej. Chciałby pan z nim rozmawiać?

„Tak właściwie” kierownik Wydziału Filozofii – Carla precyzyjnie określiła kruchość jego stanowiska. Kadra Wydziału Filozofii Pearce College została przetrzebiona, co Birch uważał za całkowicie zrozumiałą reakcję na odpływ studentów do wydziałów dających szansę na zatrudnienie. Filozofię utrzymano przy życiu razem z jej zaledwie sześcioma studentami ostatniego roku. Reszta etatowych pracowników szukała już pracy gdzie indziej. Tylko on pozostał, tymczasowy kierownik wydziału złożonego z niego samego i kilku wykładowców kontraktowych. Na ostatnim zebraniu dziekan nazwał go „lojalnym pracownikiem akademickim w ciężkich czasach”. Kiedy Birch przyjmował ten chłodny komplement machnięciem ręki, odczuł nagły impuls, żeby odejść. Musiał chwycić się zimnych podłokietników krzesła, by nie wstać i nie oświadczyć, że kończy z uczelnią, choć nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat. To byłaby wielka rzecz tak natychmiast zrezygnować – w tamtym dniu, w tamtej chwili. Mógłby nawet stwierdzić, niczym Wittgenstein, że jego profesura była tylko „żyjącą śmiercią”. Dałoby im to do myślenia.

Dał znak Carli, że odbierze w swoim gabinecie.

– Dobrze, do widzenia – powiedziała tymczasem Carla i rozłączyła się.

– To nie było do mnie?

Odsunęła się od biurka i wyciągnęła przed siebie krótkie gołe nogi.

– To było o panu, a nie do pana, profesorze.

– To znaczy?

– On chciał tylko wiedzieć, kto jest szefem Wydziału Filozofii. – Zrobiła dziwną minę, rozciągając usta na boki i nadymając policzki.

– Czy ty się uśmiechasz?

Carla otarła usta wierzchem dłoni.

– Nie, nie uśmiecham się.

Birch ruszył w stronę gabinetu i już w drzwiach dostrzegł duży brązowy karton leżący na jego biurku. Odwrócił się i spojrzał na Carlę.

– Przyszły – oznajmiła.

– Przyszły?

– Pana książki. Kurier z FedExu przywiózł je dziesięć minut temu.

Podała mu otwieracz do listów i weszła za nim do gabinetu. Birch rozciął karton i zanurzył rękę w styropianowe kulki. Kiedy wyciągnął książkę, okładka lekko go zszokowała. Wyglądała odważniej niż na projekcie. Przez środek biegł krwistoczerwony tytuł: Niespokojne umysły. Podtytuł, Obłęd, chaos i melancholia w świecie filozofii, wydrukowano w jaśniejszym odcieniu czerwieni. W tle widniał czarny zarys głowy i dwoje gorejących oczu.

– Piękna – stwierdziła Carla ponad jego ramieniem.

– Naprawdę tak uważasz?

– Podobają mi się te oczy.

Odwrócił książkę i przeczytał teksty z tyłu okładki.

„Ambitnie zakrojone i zachwycające trafnością analiz dzieło, które zapewnia niesłychaną przyjemność z lektury”. Doktor Kenneth Lamm, Uniwersytet Queensland.

„Podejmując popularny temat dziwactwa, a może nawet szaleństwa u największych filozofów w historii, Niespokojne umysły potwierdzają tezę Williama Jamesa, że znaczenie idei powinno być oceniane w oderwaniu od jej źródła”. Profesor Maxwell Sherman, Wiggins Chair of Modern Philosophy, UCLA.

– Jest pan podekscytowany? – spytała Carla.

– Czuję raczej... – Kiedy myślał o książce, którą przez trzy lata opracowywał, przez dwa lata pisał, a potem jeszcze przez rok czekał na jej publikację, do głowy przychodziło mu przede wszystkim słowo „ulga”. Carla patrzyła jednak na niego z taką nadzieją, że powiedział: – Tak, jestem podekscytowany, właściwie nawet zachwycony.

– Gdybym ja coś opublikowała, wrzeszczałabym teraz z radości.

Otworzył książkę na stronie tytułowej, napisał kilka słów i podał książkę Carli.

– Pierwszy egzemplarz jest dla ciebie. Bez twojego kserowania i zbierania informacji pisanie zajęłoby mi rok dłużej.

– To bardzo miłe, profesorze, ale czy nie powinien dać go pan swojej żonie?

– Dostanie drugi egzemplarz.

Carla zważyła książkę w dłoni.

– Ciężka.

„Ciężka” – była to bez wątpienia celna charakterystyka jego pracy. Krytycy mogli dyskutować nad jej naukowymi podstawami czy wnikliwością opisanych w niej badań, ale nie nad jej wagą.

– Tak, moja książka jest ciężka i droga, prawdopodobnie zbyt ciężka i zbyt droga.

– Nie wiem, kiedy się do tego zabiorę. Nie jestem żadną wielką czytelniczką.

– Nie ma sprawy. Jeśli chcesz, użyj jej jako podpórki pod drzwi. Książki mogą spełniać wiele funkcji.

Carla pokręciła głową i szturchnęła go w ramię.

– Gdybym miała stolik kawowy, byłaby to jego jedyna ozdoba.ROZDZIAŁ 2

Nie wiedział, co sądzić o tym telefonie. Poprosił mężczyznę, żeby zaczął od początku, spodziewając się, że ten nie zdoła dłużej zachować powagi i wybuchnie śmiechem.

– Jak już mówiłem, jestem redaktorem niezależnego pisma „Humoresque”, które zajmuje się badaniem natury poczucia humoru. Pański wydawca przesłał nam egzemplarz recenzencki pana książki i zainteresował mnie zamieszczony w niej cytat: „Chciałbym stworzyć pracę filozoficzną, która składałaby się wyłącznie z dowcipów. Niestety, nie mam poczucia humoru”. Czy Wittgenstein rzeczywiście to powiedział?

– Tak, to jego słowa.

– Chciałem spytać, czy nie rozważyłby pan napisania dla nas artykułu na temat roli poczucia humoru w filozofii.

– Nie jestem pewien, czy poczucie humoru odgrywa jakąkolwiek rolę w filozofii. To niespecjalnie wesoła dziedzina.

– O to właśnie mi chodzi – odrzekł redaktor. – Dlaczego filozofia nie mogłaby być zabawna?

Evan nie miał na to gotowej odpowiedzi. Przytoczył w książce te słowa Wittgensteina tylko po to, żeby zilustrować dwoistość jego charakteru, szeroką przepaść pomiędzy tym, czym filozof chciał być, a tym, czym sądził, że jest. Evan nie zgłębiał szczególnie ich znaczenia ani nie zastanawiał się, czym mogłaby być praca filozoficzna złożona wyłącznie z żartów. Podejrzewał, że jeśli napisałby ją Wittgenstein, pełno byłoby w niej sprzecznych tautologii.

– Nie musiałby pan odpowiadać konkretnie na to pytanie – dodał redaktor. – Potrzebuję po prostu tysiąca słów na temat filozofii i poczucia humoru. Mógłby pan wykorzystać fragment swojej książki i dorzucić parę dowcipów.

– Pomyślmy... Wittgenstein podsłuchał kiedyś francuskiego polityka, który chwalił się, że język francuski jest najlepszy na świecie, bo słowa następują w nim w tej samej kolejności, w jakiej się je myśli.

Redaktor nie odpowiedział, a Evanowi zrobiło się głupio, że wyskoczył z takim hermetycznym żartem. Nawet on sam nie uważał, żeby to było zabawne.

– Naturalnie trzeba znać założenia filozofii Wittgensteina, aby docenić ten żart. Nie zamieściłbym go w artykule.

– Oczywiście, że nie – powiedział redaktor – choć na pewno jest bardzo zabawny.

Kiedy jechał do domu, przestało padać. Niebo nad wzgórzami powoli się przejaśniało, a powietrze jak gdyby chłonęło wilgoć z otaczających pól. Mgła otulała nogi krów, przez co wyglądały one, jakby unosiły się na chmurach. Podobało mu się to złudzenie, które sprawiało, że ciężkie rzeczy wydawały się nieważkie.

Próbował wymyślić dla czytelników „Humoresque” coś bardziej odpowiedniego niż anegdota o francuskich politykach. Przyszła mu do głowy historia o rosyjskim poecie, który wybrał się do Londynu. Na ulicy zapytał jakiegoś mężczyznę: „Przepraszam, co jest czas?”. Anglik odpowiedział: „Och, to trudna kwestia. Dlaczego pyta pan akurat mnie?”.

Evan uważał, że w filozofii niczego zabawniejszego się nie znajdzie. Oczywiście był jeszcze lord Russell, niesłychanie uszczypliwy obserwator religii, którego można by uznać za całkiem zabawnego – pod warunkiem, że samemu nie jest się religijnym. Poza paroma wyjątkami filozofowie byli jednak bandą ponuraków. Evan podejrzewał, że początek temu dał Platon, który obawiał się, że śmiech może prowadzić do przemocy i zburzenia porządku społecznego jego republiki. Sokrates również twierdził (jeśli wierzyć relacjom Platona), że śmiechu powinno się używać oszczędnie.

Evan przekręcił manetkę wycieraczek, żeby spryskać przednią szybę, ale nie poleciała ani kropla. Nie pamiętał, kiedy ostatnio dolewał płynu do spryskiwaczy. Mogło to być kilka lat temu. Pochylił się do przodu i obrócił głowę w taki sposób, by widzieć drogę przez czysty fragment szyby o szerokości mniej więcej dłoni. Czuł się z tym głupio.

Oczywiście nie tylko filozofia zalatywała taką powagą. Czy można znaleźć poczucie humoru w religii? Średniowieczni chrześcijanie obsesyjnie wierzyli, że Jezus nigdy się nie śmiał. Czy Jego zachowanie miało być wzorem dla człowieka, czy może tylko właściwym postępowaniem kogoś, kto uznawał się za Syna Bożego? Dziś już nikt nie zadawał takich pytań.

A co z Bogiem? Jakim dowcipem można byłoby go rozbawić? Zdaniem Evana człowiek mógłby poświęcić całe życie na rozważanie tej kwestii. Sam nie był tym zainteresowany, a poza tym nie miał całego życia do poświęcenia. Mógł natomiast wymyślić idealny tytuł takiej pracy: Dowcip, który rozbawił Boga. Trzysta pustych stron, a gdzieś w środku jeden żart – jakaś przypowieść ze zwrotem akcji w stylu O. Henry’ego.

Skręcił z wijącej się drogi w stronę pól golfowych Pheasant Run. Nie pamiętał, kiedy minął opuszczone koszary wojskowe, starą ceglaną bibliotekę i piekarnię Silva’s, do której często wpadał po portugalski słodki chleb. Tak naprawdę nie wiedział nawet, że minął te wszystkie miejsca. Zdziwił się, że mógł zajechać tak daleko w zupełnej nieświadomości. Obiecał sobie, że będzie zwracał większą uwagę na drogę.

Jego synowie byli identycznymi niebieskookimi blondynami o długich rzęsach i nieco krzywych uśmiechach. Wyglądali jak sklonowani.

Uważał ich za cud. Nie potrafił wyobrazić sobie spoglądania tylko na jedną taką twarz, słuchania tylko jednego wołającego go głosu, chwytania tylko jednej takiej dłoni. Czasami współczuł ojcom jedynaków.

Kiedy wszedł do salonu, zerwali się znad swojej gry i pocałowali go w obydwa policzki: Adam jak zwykle w prawy, a Zed w lewy. Evan uwielbiał to, jak łatwo chłopcy okazywali mu czułość nawet w wieku dziesięciu lat. Nie potrafił przypomnieć sobie, by przytulał się do swojego taty, i nie wiedział, dlaczego tak było. Czy wina leżała po stronie jego, czy ojca?

– Nudziłeś się bez nas, tato?

– Na śmierć – powiedział. – A co u was? Beze mnie to żadna zabawa, co?

– A. spadł z drzewa – oznajmił Zed.

– Ale nie tak całkiem – wyjaśnił Adam. – Upadłem na gałęzie. Z. zgubił swój rakietowy zegarek, bo zdjął go nad rzeką, a potem zapomniał go, jak usłyszeliśmy niedźwiedzia.

– Zgubiłeś swój nowy zegarek?

– Tato, tam był niedźwiedź!

– Niedźwiedź u babci?

– Nie widzieliśmy go, ale słyszeliśmy.

– Tak jakby ryknął – dodał Adam. – Jak niedźwiedź.

– Niesamowite. Ale będziesz musiał spłacić zegarek w pracach domowych, Zed.

– Wiem. Mama już mówiła.

Zed szturchnął brata łokciem.

– Aha, no tak – powiedział Adam. – Mamy coś dla ciebie. To nie jest prezent ani nic takiego, to znaczy jest prezent, ale go nie kupiliśmy.

Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyjął niewielką paczuszkę owiniętą w gazetę i oklejoną kilkoma warstwami czarnej taśmy.

– Z jakiej to okazji?

– Zawsze, jak gdzieś wyjeżdżałeś, przywoziłeś nam coś, no to my też chcieliśmy coś ci przywieźć.

Odwinął jakieś pół metra taśmy.

– To trylobit – powiedział Zed. – Ma milion lat.

Evan przesunął palcem po ostrych brzegach skamieliny.

– Wspaniały. Skąd go macie?

– Znaleźliśmy nad rzeką – odparł Zed.

– Jest tam ich chyba ze sto – dodał Adam – ale musieliśmy już iść.

– Z powodu niedźwiedzia?

– Tak naprawdę to nie był niedźwiedź. Powiedzieliśmy tak, żeby przestraszyć mamę.

Evan objął synów i pocałował ich w głowy: najpierw starszego o dziewięć minut Adama, a potem Zeda.

– Chyba wezmę go do swojego gabinetu i położę na biurku, żeby wszyscy widzieli. Co wy na to?

– Pewnie, tato, jak chcesz.

Chłopcy znów ułożyli się na podłodzie, po przeciwnych stronach swojego najnowszego dzieła: gry planszowej narysowanej na kawałku sklejki. Evan obserwował przez kilka minut, jak rzucają kostką i przesuwają pionki. Jeszcze nie tak dawno każda taka zabawa kończyła się po kilku minutach wrzaskami i zapasami. Również fizycznie chłopcy wydawali mu się starsi. Zauważył, że ich ręce sięgające ponad planszą i nogi rozrzucone na boki są nieco grubsze. Czy tak właśnie dorastają dzieci, w zrywach, które dostrzegasz tylko wtedy, kiedy opuszczają cię na kilka dni? Przez tyle lat wydawali się w ogóle nie dorośleć, poza tym, że trochę się wyciągali.

Oczywiście zmieniali się powoli – ciemniejące włosy, wydłużające się palce, rozszerzające się stopy – ale zawsze w tym samym tempie. Evan czekał na pojawienie się jakichś niedoskonałości: jakiegoś pieprzyka, piegów, przebarwienia skóry. Nic takiego nie dostrzegał. Z wyjątkiem dwucentymetrowego znamienia, które Zed miał na biodrze, chłopcy byli jak dwie krople wody.

Pamiętał, jak zabrał ich, siedmioletnich, na Dzień Bliźniąt do Twinsburga w stanie Ohio i wcale nie był zdziwiony, że wygrali nagrodę „Najbardziej Identycznych Chłopców”. Kiedy pozowali do zdjęcia z „Najbardziej Identycznymi Mężczyznami”, stał z tyłu tłumu widzów, czując się jak coś pojedynczego w rozdwojonym świecie. Po zrobieniu zdjęcia cała czwórka ruszyła w stronę parkingu. Zawołał chłopców. Przez chwilę bał się, że się nie zatrzymają, że będą tak szli i wnikną w jakiś inny wymiar, zamieszkiwany wyłącznie przez bliźniaków, ale oni zaraz do niego przybiegli.

– Tato?

– Tak?

– Chcesz w coś zagrać?

– Nigdy nie byłem za dobry w finansach.

– Nie szkodzi, to jest taki antymonopol. Musisz omijać wszystkie miejsca, gdzie chcą ci dać pieniądze. Jak jesteś bogaty, to przegrywasz.

– W takim razie pewnie pójdzie mi dobrze. Ale sądzę, że nie powinniście starać się być biedni.

– To tylko gra, tato – stwierdził Adam, rzucając kostką. – Założę się, że moglibyśmy ją sprzedać za milion dolców.

Evan wszedł po kilku stopniach do przedpokoju. Kiedy otworzył drzwi, Ellen już na niego czekała. Odłożył teczkę i objął żonę. Pachniała silnymi waniliowymi perfumami, których nie znał. Domyślił się, że użyła ich przed chwilą, specjalnie dla niego. Wyobraził sobie, jak na dźwięk podnoszących się drzwi garażowych szuka swojej torebki i spryskuje szyję nowymi perfumami, wiedząc, że on na pewno ją tam pocałuje. Nagle zatęsknił za nią, jakby nie wróciła właśnie, ale dopiero miała wyjechać.

– Nienawidzę, kiedy cię nie ma – powiedział. – Zawsze wtedy jest mi źle.

Chciałby wyrazić się bardziej precyzyjnie, ale to, czego nienawidził, było właśnie bezkształtnym, bezzapachowym i cichym czymś, co odczuwał, kiedy jej nie było. Umysł ciągle podsuwał mu sceny, w których ją traci: wypadki samochodowe, katastrofy lotnicze, pioruny, powodzie, niewytłumaczalne zawalenia budynków. Z życiem wiązało się tyle niebezpieczeństw. Czasami budził się w środku nocy, wyobrażając ją sobie w jakimś obcym łóżku, samą, z lekko otwartymi ustami, oddychającą niemal bezgłośnie. Wystarczyłoby tak niewiele, żeby ten oddech zdusić.

Wsunęła swoją chłodną lewą dłoń do kieszeni jego marynarki.

– Nie było nas tylko przez dwa dni.

– Wydawało mi się, że znacznie dłużej.

Pocałowała go szybko, ledwie muskając wargami jego usta, a potem wyciągnęła mu z kieszeni paczkę reklamowych zapałek. Na etykiecie widniał niewielki cylinder, a ponad nim półkolisty napis: „Zatańcz w The Sanders Ballroom”.

– Tańce beze mnie?

– Chyba po prostu od dawna nie nosiłem tej marynarki. – Pogrzebał w kieszeni, ale nic więcej tam nie znalazł. – A jak chłopcy u mojej mamy? Byli grzeczni?

– Nie miała chwili wytchnienia. W dzień zabrała ich na rowery, a wieczorem pod namiot, żeby oglądali gwiazdy.

Ellen wyciągnęła jedną zapałkę i potarła ją o draskę. Przez chwilę trzymała płomień przed twarzą, a potem zdmuchnęła go. Wdychali siarkowy zapach, który unosił się między nimi. Evan nie potrafił wyjaśnić dlaczego, ale coś w tym zapachu przypomniało mu o Niespokojnych umysłach.

– Zamknij oczy – powiedział, sięgając do teczki po książkę. – A teraz otwórz.

– Evan, wygląda ślicznie.

– Nie za krzykliwie?

Przebiegła palcami po literach, jakby były wypukłe.

– Jest idealna. Same te oczy sprawią, że ludzie będą po nią sięgać. Jeszcze się okaże, że napisałeś bestseller.

Nie wiedział, czy żartuje, czy może na chwilę postradała zmysły. Wpatrywała się w okładkę.

– Wiesz, ilu profesorów filozofii jest w tym kraju? – zapytał.

– Nie mam pojęcia.

– Zaledwie kilka tysięcy. Społeczeństwo potrzebuje filozofów tylko po to, żeby wykładali filozofię. Po co innego?

Ellen powąchała książkę.

– A prezydent?

– Co?

– Co jakiś czas na pewno wpada w egzystencjalną panikę. Wyobrażam sobie, że dzwoni do jakiegoś filozofa po poradę, jak rządzić krajem. Gdyby zadzwonił do ciebie, co byś mu powiedział?

Próbowała go zaskoczyć – miał być sprytny albo kreatywny na zawołanie. Często stawiała przed nim takie wyzwania, a on nie miał nic przeciwko temu.

– Pewne stare powiedzenie zen mówi: „Rządź wielkim krajem tak, jakbyś gotował małą rybę”.

– Hmm, niezwykle zagadkowe – stwierdziła Ellen. – Prezydent mógłby zinterpretować to, jak chce. Bardzo dobrze.

Zapaliła kolejną zapałkę i trzymała ją w palcach tak długo, aż w końcu oparzyła się i upuściła ją na podłogę.ROZDZIAŁ 3

„Wszystkie moje posiadłości za jedną chwilę”.

Evan zapisał w notesie te odchodzące w niepamięć ostatnie słowa królowej Elżbiety. Intrygowało go, że jedna z najbardziej wpływowych osób w historii świata rozważała własne bogactwo w kontekście czasu – i to nie roku, miesiąca, godziny czy nawet minuty. Pragnęła tylko chwili, ale to i tak było więcej, niż mogła kupić za cały swój majątek.

Niespecjalnie cieszyła go perspektywa prowadzenia nowego interdyscyplinarnego seminarium pod tytułem „Niezbędność czasu”. Przydzielono mu te zajęcia zaledwie przed tygodniem, kiedy mający je prowadzić profesor fizyki zachorował. Na razie Evan przygotował właściwie niewiele poza otwierającym zdaniem: „Czas wymyślono po to, żeby wszystko nie działo się równocześnie”. Była to trywialna obserwacja, ale uznał, że może wzbudzić śmiech. Studenci mogliby go nim nagrodzić. I nawet uznać go za ekscentryka ubranego w dżinsy, trampki i T-shirt. Może założy jeden z tych, które kupił dwa lata wcześniej w Atenach, z wypisanymi na przodzie dziewięcioma kategoriami przypadłościowymi Arystotelesa: ilość, jakość, stosunek, miejsce, czas, położenie, posiadanie, działanie i doznawanie. Podobało mu się, że na świecie istnieje pewien porządek i że każdą rzecz można opisać tymi prostymi pojęciami.

„Czas jest jak rzeka, która przepływa obok ciebie, a ty nie widzisz jej początku ani końca”. Idea przepływu wydarzeń obok nieruchomego „ja” należała do najstarszych koncepcji dotyczących czasu. Było to bardzo uproszczone spojrzenie, ale zamierzał go użyć, ponieważ studenci lubili, kiedy tłumaczyło się im coś słowami opisującymi coś innego. Evan nigdy nie rozumiał tego powabu metafory. Dlaczego nie przedstawiać po prostu samej istoty rzeczy?

Nie chodziło wcale o to, że nie doceniał piękna języka. Któregoś dnia mógł zaskoczyć ich poezją, być może Czekając na barbarzyńców Kawafisa albo Drugim przyjściem Yeatsa. W jaki sposób dzieła tych autorów wiązały się z „Niezbędnością czasu”? Musiał przyznać, że nie wiązały się z nią bezpośrednio. W obserwowaniu, jak więdnie czyjaś praca, była jednak pewna wolność. Mógł prowadzić swój wykład tak, jak mu się podobało.

„Czy Bóg istnieje w czasie, czy poza nim?”. Pytanie to nie miało dla niego większego znaczenia, ponieważ nie wierzył w żadną wyższą moc rządzącą wszechświatem. Jeśli taka moc istniała, to nie wysilała się zbytnio, a jej rządzenie sprowadzało się do wprowadzenia kilku podstawowych zasad fizyki i matematyki. Evan widział, że poza tym świat jest chaosem.

Czasami dochodził do wniosku, że dla dobra synów powinien wierzyć w aktywnego, dobrego Boga. Któregoś razu chłopcy po powrocie z kościoła opisali mu szczegółowo potworności, jakie przez całą wieczność przeżywać będą niewierzący. Powiedział im, żeby się nie martwili. Bóg nie ześle go do piekła – musiał przyznać, że to zarozumiałe stwierdzenie. Wypowiadając te pocieszające słowa, Evan uświadomił sobie, jak bardzo są bezcelowe. Nikt nie wierzy w zapewnienia, że nie trzeba się martwić, zwłaszcza dzieci.

Oczywiście zaprzeczanie, że trafi się do piekła, zakładało pragnienie dotarcia do przeciwległego nieba, czyli miejsca tak nudnego i bezużytecznego, że żaden człowiek w historii nie wymyślił jeszcze, w jaki sposób można byłoby spędzić tam choćby jeden dzień. Dlaczego właściwie ludzie wyobrażali sobie tylko te dwa przeciwieństwa? Dlaczego nie mogło istnieć coś pomiędzy niebem a piekłem? Nie żadna otchłań ani czyściec, ale po prostu coś mniej wzniosłego, a zarazem mniej potępieńczego. W życiu pośmiertnym powinniśmy mieć więcej rozwiązań.

„Czy bieg czasu może zostać odwrócony?”. Przyszła możliwość staje się teraźniejszym doświadczeniem, a potem zmienia się we wspomnienie z przeszłości – czy nie tak właśnie, przynajmniej w świadomości ludzi, wygląda odwrócenie biegu czasu? Evan uważał, że z punktu widzenia pojedynczej osoby odwracanie biegu czasu nie ma sensu. Zamiast poruszać się do przodu, w kierunku śmierci, poruszalibyśmy się do tyłu, w stronę narodzin, co byłoby tak samo niepewną egzystencją, z tak samo nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Życie pośmiertne miało dwa finały, zależne od kierunku osi czasu.

„Wiedz, że życie może opuścić cię w każdej chwili. W jaki sposób spędzisz zatem dzisiejszy dzień?”. Jego studenci nigdy nie uwierzyliby w tę mądrość. Czuli się nieśmiertelni, tak samo jak kiedyś on. Kiedy stracił to cudownie naiwne przekonanie?

Gdy wszedł do sypialni, Ellen siedziała przy toaletce, rozczesując włosy szybkimi, gwałtownymi pociągnięciami. Wyglądała jak piękna aktorka w starym filmie, która nie wie, że do jej pokoju wszedł nagle tajemniczy mężczyzna. Evan zatrzymał się przy łóżku, żeby zobaczyć, jak długo potrwa, zanim żona go zauważy. Minęła minuta.

– Dlaczego tam stoisz, Evan?

– A, tak sobie. – Wyciągnął z kieszeni spodni garść monet i z brzękiem wrzucił je do szuflady swojej szafki nocnej.

– Skończyłeś przygotowywać wykład?

– Nie skończyłem, ale na dzisiaj wystarczy.

Ellen przełożyła szczotkę do drugiej ręki.

– Dzwoniłam do instytutu, żeby sprawdzić mój harmonogram. Chcą, żebym jesienią pracowała od wtorku do czwartku. Będziesz musiał czasem po południu zostać z chłopcami, jeśli nie będą mieli akurat dodatkowych zajęć.

Evan podszedł do okna wychodzącego na tyły domu i przez kilka sekund wpatrywał się w ciemność, po czym zaciągnął zasłony.

– Wygląda na to, że przez całe lato niepotrzebnie martwiłaś się, że nie zatrudnią cię z powrotem.

– To z powodu Tyco. Powiedzieli, że zapomniała jak się liczy, ale myślę, że po prostu nie chce robić tego przy nikim innym oprócz mnie. Powinnam poprosić o podwyżkę.

Evan usiadł na łóżku i ściągnął buty.

– Kartezjusz uważał, że małpy potrafią mówić, ale nie robią tego, żeby nie musieć przyjmować rozkazów od ludzi.

– Ale Tyco to szympans, pamiętasz? Szympansy nie mają takich strun głosowych jak my. Inne małpy zresztą też.

– Podejrzewam, że Kartezjusz tego nie wiedział.

Na dole rozległ się krzyk, a potem trzaśnięcie drzwi i stłumiony płacz. Ellen nie odwróciła głowy, nie przestała rozczesywać włosów i w żaden inny sposób nie pokazała po sobie, że to słyszała. Evan sądził, że jego żona posiada jakiś zwierzęcy instynkt, podpowiadający jej, które odgłosy wymagają uwagi, a które nie. Była to bezcenna umiejętność, bo pozwalała ograniczyć liczbę fałszywych alarmów. Ale czy częste alarmy nie powinny raczej niszczyć systemu alarmowego, zamiast go udoskonalać? Podejrzewał, że behawioryści przestudiowali tę kwestię i znaleźli takie lub inne wytłumaczenie.

– Nie mówiłam ci o naszym powrocie taksówką z lotniska. Kierowca pochodził z Tanzanii i pracował kiedyś w Gombe dla Jane Goodall. Powiedział coś, co chyba mógłbyś wykorzystać podczas swoich wykładów.

– Co takiego?

– Powiedział, że strach to fundament, na którym opiera się całe nieszczęście ludzkości.

Stwierdzenie to wydało się Evanowi niezwykle precyzyjne, co sprawiło, że zaczął się zastanawiać, czy taksówkarz rzeczywiście tak powiedział, czy może Ellen upiększyła jego słowa. Mógł wyobrazić sobie wiele innych, równie wiarygodnych fundamentów ludzkiego nieszczęścia – nadzieję, ego, pragnienie, niepewność. Strach uważał za jedyną zdrową reakcję na rzeczywistość.

– To kiedy zapraszamy tego filozofa na kolację?

Ellen odwróciła się do niego.

– Słucham?

– No, tego taksówkarza. Wzięłaś od niego numer telefonu i nazwisko, prawda?

– Tak właściwie to podałam mu swoje nazwisko.

– Prawie trafiłem. – Zdjął zegarek i położył go na szafce, obok budzika. – Może powinniśmy kiedyś urządzić grilla dla wszystkich tych ludzi, których spotykasz w samolotach, w taksówkach i na rogach ulic. Byłaby to międzynarodowa imprezka.

– Przynajmniej moje spotkania z ludźmi nie są nudne.

A jego tak? Czy to właśnie sugerowała?

– Swoboda niekoniecznie musi oznaczać coś interesującego.

– Swoboda?

Celowo użył tego słowa, żeby podkreślić swój punkt widzenia, ale uznał, że musi to wyjaśnić.

– Rozmawiasz ze wszystkimi i wszystkim dajesz swoją wizytówkę – stwierdził. – To trochę zbyt swobodne zachowanie, nie sądzisz?

Ręka trzymająca szczotkę znieruchomiała.

– Chyba za mocno powiedziane.

Stanął za nią i przesunął dłonią po jej włosach. Cienkie pasma pobudzały jego palce do ruchu.

– Przepraszam, nie powinienem tak mówić.

– Ale nadal tak myślisz?

– Chodzi mi o to, że czasami wydaje się, jakbyś kolekcjonowała ludzi. I boję się, że nie odsiewasz tych niebezpiecznych.

Ellen wróciła do szczotkowania.

– Wbrew temu, co myślisz, bardzo uważam na siebie i na chłopców.

– Ale ty nigdy nie chcesz nikogo urazić. Gdybyś jechała sama windą i wszedłby do niej najbardziej podejrzanie wyglądający facet świata, to nie wysiadłabyś w obawie, że go urazisz. Wszystko mogłoby się wydarzyć.

Ellen wyciągnęła ze szczotki długi brązowy włos, a potem odłożyła ją do szuflady, gdzie znajdowały się cztery inne, w różnych rozmiarach i kolorach. Zastanawiał się, od czego zależy, którą ze szczotek jego żona wybiera danego wieczoru. Czy miała na to jakąś metodę?

– Malujesz dla mnie takie wspaniałe scenariusze – powiedziała. – Może powinnam zapomnieć o powrocie do pracy i po prostu zostać w domu, żeby opiekować się tobą i chłopcami.

– Przepraszam. Już się zamykam. – Zdjął koszulę i powiesił ją na wieszaku. – Prawie koniec?

– Prawie.

Obserwował, jak wyciska na dłonie krem Jergens i w ramach ostatniego rytuału przed snem rozprowadza go coraz szerszymi kręgami po policzkach. Nagle pochyliła się w stronę lustra i zaczęła robić dziwne miny, rozciągając skórę. Usta wykrzywiała to w jedną, to w drugą stronę. Wyglądała jak ktoś, kto po niedawnym paraliżu twarzy na nowo uczy się uśmiechać.

– Co ty robisz?

Jej oczy przypominały teraz dwa księżyce. Wargi rozsunęły się, odsłaniając zęby.

– Jak wracaliśmy, w magazynie linii lotniczych przeczytałam o tych ćwiczeniach. Wykonywane wieczorem przez pięć minut mają wzmocnić mięśnie twarzy.

– Każdego wieczoru?

– Każdego.

– Kolejne pięćdziesiąt lat zapowiada się ekscytująco.

Kiedy zdejmował z łóżka narzutę, przed oczami pojawił mu się obraz z jakiegoś starego serialu telewizyjnego – wąż wypełzający spod poduszki i atakujący szyję śpiącego człowieka. Nie potrafił powiedzieć, kiedy wryło mu się to w pamięć. Czy obraz ten był tak stary jak bliźniaki, czy może młodszy? Od tamtego czasu jednak zawsze dokładnie sprawdzał łóżko przed snem: podnosił poduszkę i przesuwał dłonią po prześcieradle.

– Dlaczego to robisz?

Odwrócił się. Patrzyła na jego odbicie w lustrze toaletki. Z napięcia w jej głosie wywnioskował, że już wcześniej widziała, jak to robi.

– Po prostu wygładzam prześcieradło – odparł. – A co myślałaś?

Uniosła jedną dłoń w geście, który wykonywała zawsze, kiedy czuła, że coś jest nie tak, ale nie wiedziała co.

Kiedy kilka minut później przyszła do łóżka, owinął się wokół niej, cały przyciskając się do jej ciała. Była to pozycja, w której zawsze zaczynali noc: on przytulony do jej pleców, z ręką na jej biodrze.

– Przepraszam, że wyśmiałem ciebie i twojego taksówkarza – odezwał się. – Nie chciałem.

Odwróciła się do niego pod kołdrą.

– Nie chcę bać się ludzi – powiedziała spokojnym głosem, który poczuł na swojej twarzy.

– Nie chodzi mi o to, żebyś się bała, tylko wolę, żebyś była ostrożna.

Pochylił się i pocałował ją w szyję, chcąc pokazać, że to wszystko z troski o nią, bo ją kocha, a nie z urazy czy zazdrości. Waniliowy zapach na jej skórze nadal był tak silny, że Evan pomyślał, że mógłby się nim odurzyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: