Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Siedlisko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 31,92 zł

Siedlisko - ebook

Trzynaście lat po nakręceniu serialu Janusz Majewski spisał tę historię w książce. Zrobił to dla Niej i dla Jej ukochanych Mazur, które wybrała sobie kiedyś na nowe życie. Nie doczekała premiery, odeszła 3 października 2011 roku. Dokąd, wie każdy kto Ją znał.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63656-43-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2.

Lot­niarz za­ci­snął rze­py ka­sku, za­ło­żył oku­la­ry, po­kle­pał się po kie­sze­ni na su­wak, spraw­dza­jąc, czy ma do­ku­men­ty. Po co mi do­ku­men­ty? – po­my­ślał. – Je­śli spad­nę, wszy­scy mnie tu­taj zna­ją. A je­śli wzbi­ję się w ko­smos?… Uśmiech­nął się, ale tyl­ko do sie­bie, bo pod tym ka­skiem i oku­la­ra­mi nikt by tego nie zo­ba­czył. W tym stro­ju wy­glą­dał ab­so­lut­nie ano­ni­mo­wo, a więc tak jak po­wi­nien wy­glą­dać obiek­tyw­ny, bez­stron­ny świa­dek rze­czy­wi­sto­ści, bez­na­mięt­ny ob­ser­wa­tor, któ­ry przy­glą­da się świa­tu z pew­ne­go od­da­le­nia, no­tu­je spo­strze­że­nia, ale nie oce­nia, nie wy­mie­rza spra­wie­dli­wo­ści. Pa­trzy.

Pod­szedł do mo­to­lot­ni i uru­cho­mił sil­nik, swo­ją dumę i na­dzie­ję. Pra­co­wał nad zmo­to­ry­zo­wa­niem lot­ni przez ostat­nie ty­go­dnie i wresz­cie nad­szedł dzień pró­by. Usa­do­wił się na sio­deł­ku, za­piął pasy i lek­ko wzbił się w po­wie­trze. Za­chwy­ci­ła go ła­twość, z jaką wy­star­to­wał i na­bie­rał wy­so­ko­ści, a wi­dok od­wiecz­ny, tak do­brze mu zna­ny, zno­wu za­parł mu dech. Było przed­wio­śnie, prze­łom mar­ca i kwiet­nia, jesz­cze gdzie­nieg­dzie wid­nia­ły łaty brud­ne­go śnie­gu, ale spod bru­nat­nych plam gli­nia­stej zie­mi za­czę­ła prze­zie­rać nie­śmia­ła zie­leń. Tyl­ko ta­fle je­zior lśni­ły już wio­sen­nie, od­bi­ja­jąc błę­kit­ne nie­bo i bia­łe, opty­mi­stycz­ne ob­ło­ki.

Lot­niarz za­to­czył koło i za­czął wzbi­jać się co­raz wy­żej i wy­żej, jak­by chciał, aby te mi­kro­by, któ­re ob­la­zły zie­mię, sta­ły się dla nie­go nie­wi­docz­ne, aby ich domy, wie­że ko­ścio­łów na­tar­czy­wie ce­lu­ją­ce w nie­bo, ich sa­mo­cho­dy peł­zną­ce bez­ro­zum­nie dro­ga­mi, aby to wszyst­ko znik­nę­ło wo­bec ogro­mu pól, la­sów i je­zior, wo­bec ma­je­sta­tu zie­mi.

A na zie­mi pani He­len­ka pę­dzi­ła, za­sa­pa­na wsku­tek swo­jej tu­szy, przez nie­mi­ło­sier­nie za­gra­co­ne po­dwór­ko soł­ty­sa, roz­pry­sku­jąc gu­mia­ka­mi so­czy­ste bło­to.

– Już lecę, lecę! Nie od­kła­daj­cie słu­chaw­ki, soł­ty­sie!

– Do­bra, do­bra. Nie od­kła­dam… – usły­sza­ła głos soł­ty­sa z głę­bi cha­łu­py.

Pani He­len­ka wpa­dła do kuch­ni, soł­tys z pe­tem w ką­ci­ku ust fleg­ma­tycz­nie po­dał jej słu­chaw­kę.

– Jó­zek?! Mat­ko Bo­ska, co się sta­ło?

– To nie Jó­zek – po­wie­dział soł­tys z po­błaż­li­wym po­li­to­wa­niem i umo­ścił się wy­god­nie na ła­wie, naj­wy­raź­niej za­mie­rza­jąc bez­ce­re­mo­nial­nie przy­słu­chi­wać się roz­mo­wie – z War­sza­wy dzwo­nio…

Do cha­łu­py wbiegł dzie­się­cio­let­ni gru­ba­sek, wnuk soł­ty­sa, ze swo­im wście­kle roz­sz­cze­ka­nym ma­łym kun­del­kiem o gło­wie char­ta i krzy­wych no­gach jam­ni­ka.

– Pani Misz­ta­lo­wa to ma bie­gi! – wy­sa­pał mały.

– Ta­ran, wy­pier…! – soł­tys za­czął ru­gać swo­je­go psa, ale zmi­ty­go­wał się ze wzglę­du na pa­nią He­len­kę i zła­go­dził wer­sję: – Ta­ran, wyjdź po do­bro­ci z cha­łu­py, bo ci jaja urwę!

Ale do pani He­len­ki i tak nie do­cie­ra­ło, co się do­oko­ła niej dzie­je; słu­cha­ła, nie­spo­koj­nie po­ru­sza­jąc wy­ba­łu­szo­ny­mi z wy­sił­ku i emo­cji oczy­ma, po czym na­gle roz­po­go­dzi­ła się pro­mien­nie.

– A, to pani Ma­rian­na! Ju­żem się prze­ra­zi­ła, że to Józ­ko­wi coś się sta­ło, bo do Ełku po­je­chał, a to pani… – Ale ulga, że to nie Jó­zek, trwa­ła krót­ko, bo pani He­len­ka zno­wu się za­nie­po­ko­iła: – Ale co się sta­ło?

– Nic się nie sta­ło, pani He­len­ko – usły­sza­ła uspo­ka­ja­ją­cy głos Ma­rian­ny. – A wła­ści­wie to się sta­ło, małe nie­szczę­ście się sta­ło: mie­li­śmy ju­tro przy­je­chać na dwa, trzy dni, tak jak pi­sa­łam, bo cho­ciaż w War­sza­wie spły­wa­ją stru­gi desz­czu po szy­bach i jest obrzy­dli­wie chłod­no, nie­przy­jem­nie, chcia­łam się za­brać za po­rząd­ki, może już w ogro­dzie coś da się zro­bić, a tu mąż musi być w in­sty­tu­cie, a ja zno­wu w po­nie­dzia­łek mam…

– A to nie szko­dzi, nie szko­dzi… To póź­niej przy­ja­dą, za ty­dzień albo dwa. Prze­cie się nie pali, a po­rząd­ki to już my sami za­czę­li tro­chę ro­bić… – od­po­wie­dzia­ła do­bro­dusz­nie pani He­le­na, już cał­kiem uspo­ko­jo­na.

– Misz­ta­lo­wa, za­py­taj­cie, czy­by gdzie ka­se­ty do apa­ra­tu na rol­film nie do­sta­li, to im zwró­cę, jak przy­wio­zo… – wciął się soł­tys, ale pani He­le­na wzru­szy­ła tyl­ko ra­mio­na­mi i spio­ru­no­wa­ła go wzro­kiem, wca­le nie za­mie­rza­jąc po­wtó­rzyć tej proś­by Ma­rian­nie. Koń­czy­ła roz­mo­wę, a prze­ka­zu­jąc po­zdro­wie­nia, kła­nia­ła się i uśmie­cha­ła, jak­by Ma­rian­na mo­gła to zo­ba­czyć.

– Do wi­dze­nia, do wi­dze­nia. A pro­szę i pana pro­fe­so­ra od nas po­zdro­wić.

Odło­ży­ła słu­chaw­kę i po­wie­dzia­ła ostro do soł­ty­sa:

– Co wy zno­wu z tą ka­se­tą wy­jeż­dża­cie! Prze­ciem o niej sły­sza­ła jesz­cze, jak mój świę­tej pa­mię­ci nie­bosz­czyk Wik­tor na do­żyn­ki do War­sza­wy jeź­dził, gdzie go do po­da­wa­nia chle­ba Go­muł­ce wy­bra­li, bo te wą­si­ska jego sta­ro­daw­ne im się spodo­ba­ły…

– Ale mi jej nie przy­wiózł! Ile mi lu­dzi obie­cy­wa­ło bez te lata i nikt nig­dy nie przy­wiózł, to może ci wasi by przy­wieź­li – wy­ja­śnił soł­tys z mar­kot­ną miną.

– To ich sami po­pro­si­cie, jak będą, a nie przez osły-po­sły… – sztor­co­wa­ła go pani He­le­na.

Ma­rian­na sie­dzia­ła za­smu­co­na przy te­le­fo­nie, sku­lo­na z zim­na w fo­te­lu, drob­ny­mi łycz­ka­mi pi­jąc go­rą­cą, pa­ru­ją­cą her­ba­tę. Ich nie­wiel­kie miesz­ka­nie na trze­cim pię­trze przed­wo­jen­nej ogrom­nej ka­mie­ni­cy na żo­li­bor­skim pla­cu In­wa­li­dów, choć przy­tul­nie urzą­dzo­ne, zio­nę­ło te­raz wil­got­nym chło­dem, co uspra­wie­dli­wia­ło kil­ka na­ło­żo­nych na sie­bie swe­trów, w żad­nej mie­rze nie­wy­szczu­pla­ją­cych jej syl­wet­ki, i kra­cia­sty, bab­ci­ny w wy­ra­zie pled, któ­rym owi­nę­ła ko­la­na. Zwy­kle pil­no­wa­ła się, żeby w obec­no­ści Krzysz­to­fa nie wy­glą­dać jak bab­cia, to­też kie­dy usły­sza­ła zgrzyt klu­cza w zam­ku, ze­rwa­ła się i po­bie­gła do przed­po­ko­ju, po dro­dze zo­sta­wia­jąc pled na ka­na­pie. Na płasz­czu męża lśni­ły kro­pel­ki wody, z ron­da cał­kiem prze­mo­czo­ne­go ka­pe­lu­sza ka­pa­ły już kro­ple.

– Z nie­ba leją się po­my­je, ohy­da!

– Nie roz­bie­raj się – po­wie­dzia­ła na po­wi­ta­nie Ma­rian­na – je­dzie­my do Jac­ków…

– Co się sta­ło?

– Mu­si­my po­bej­bi­si­te­ro­wać przy Jaś­ku, oni idą na pre­mie­rę tego fil­mu, przy któ­rym Ja­cek pra­co­wał. Chcie­li przy­wieźć Jaś­ka do nas, ale po­wie­dzia­łam, jaka u nas zim­ni­ca…

– Co, nadal nie grze­ją? Dzwo­ni­łaś do ad­mi­ni­stra­cji?

– Dzwo­ni­łam. Już na­wet nic nie obie­cu­ją. Całe osie­dle nie ma cie­pła.

– Cho­le­ra by ich wzię­ła! Mia­łem dziś pi­sać ko­re­fe­rat dla tej, jak jej tam…

– Mu­siał­byś mieć rę­ka­wicz­ki bez pal­ców – pod­su­nę­ła Ma­rian­na, wkła­da­jąc płaszcz.

– Ty się śmiej! Pa­nuf­nik po­ka­zy­wał mo­je­mu ojcu ta­kie właś­nie rę­ka­wicz­ki, dzię­ki któ­rym mo­gli z Lu­to­sław­skim gry­wać na czte­ry ręce w cza­sie oku­pa­cji, jak nie było czym pa­lić – po­wie­dział Krzysz­tof, pod­trzy­mu­jąc jej płaszcz. – W płasz­czach i na­usz­ni­kach gra­li w domu ge­ne­ra­ło­wej Po­niec­kiej, tu, na Żo­li­bo­rzu Ofi­cer­skim…

– A ona, ta ge­ne­ra­ło­wa?

– Co ge­ne­ra­ło­wa?

– Też w na­usz­ni­kach słu­cha­ła? – W oczach Ma­rian­ny za­pa­li­ły się iskier­ki uśmie­chu.

– Nie żar­tuj so­bie z mar­ty­ro­lo­gii na­ro­du. – Krzysz­tof po­gro­ził jej pal­cem.

– Za­dzwo­ni­łam do pani He­le­ny, że nie przy­je­dzie­my.

– Co po­wie­dzia­ła?

– Po­cie­sza­ła mnie, że przy­je­dzie­my za ty­dzień.

– Skąd ona może wie­dzieć, co bę­dzie za ty­dzień… – zrzę­dził Krzysz­tof, wy­cho­dząc.

Zdję­li mo­kre okry­cia i przy­wi­ta­li się w przed­po­ko­ju ze swo­im sy­nem Jac­kiem i sy­no­wą Izą. Mło­dzi, od­święt­nie ubra­ni, pod­nie­ce­ni cze­ka­ją­cy­mi ich tego wie­czo­ru przy­jem­no­ścia­mi, wy­glą­da­li przy­stoj­nie i uro­czo. Ja­cek, bar­dzo po­dob­ny do ojca, ale o pół gło­wy wyż­szy, ciem­ny i smu­kły, miał pre­zen­cję aman­ta fil­mo­we­go, jego żona Iza, też ciem­na i szczu­pła, ob­da­rzo­na była wy­jąt­ko­wo buj­nym biu­stem, któ­re­go jed­nak wy­da­wa­ła się wsty­dzić i za­wsze ma­sko­wa­ła go ja­kimś wy­myśl­nym ubio­rem. Krzysz­tof, któ­ry jak zwy­kle pil­no­wał się, aby omi­jać wzro­kiem fi­gu­rę sy­no­wej, uchy­lił drzwicz­ki szaf­ki licz­ni­ko­wej i po­wie­dział su­ro­wo:

– Wi­dzę, że pan go­spo­darz nadal nic nie zro­bił w spra­wie prze­nie­sie­nia licz­ni­ka gazu na ze­wnątrz.

– Dzwo­ni tam raz na ty­dzień, za­wsze mó­wią, że w przy­szłym ty­go­dniu – od­rze­kła Iza.

– Wy­le­ci­cie kie­dyś w po­wie­trze, zo­ba­czy­cie!

– Mie­li­by­śmy pięk­ny pi-ou-wi: z lotu pta­ka – za­śmiał się Ja­cek.

– Och, jak ja nie lu­bię ta­kich żar­tów – skrzy­wi­ła się Ma­rian­na. – Co za pi-ou-wi?

– Nie lu­bisz ta­kich żar­tów, bo je­steś za­bo­bon­na. Pi-ou-vi to po­int of view, czy­li punkt wi­dze­nia, tak się mówi w fil­mie.

– Sno­bu­je­cie się na Hol­ly­wo­od?! – wark­nął Krzysz­tof, ale Ja­cek już nie mógł na to od­po­wie­dzieć, bo do przed­po­ko­ju wpadł Ja­siek, pię­cio­let­ni wnuk Ma­rian­ny i Krzysz­to­fa, i rzu­cił się bab­ci na szy­ję.

– Bab­ciu: na koń! Po­czy­tasz mi Co­na­na?

Ma­rian­na przy­tu­li­ła go z mi­ło­ścią i po­ca­ło­wa­ła, aż oczy jej się zwę­zi­ły z roz­ko­szy. Po­da­ła Ja­sia do uca­ło­wa­nia Krzysz­to­fowi, któ­ry też do­stał ma­śla­nych oczu na wi­dok wnu­ka.

– Dzia­dek, two­ja bro­da kłu­je, ale ład­nie pach­nie! – krzy­czał ma­lec.

Krzysz­tof schy­lił się i ła­sko­tał swo­ją bro­dą bosą, wy­sta­ją­cą z pi­żam­ki stóp­kę Ja­sia. Ten za­śmie­wał się i ku­lił nogi, ści­ska­jąc Ma­rian­nę za szy­ję.

– Prze­stań, bo on mnie udu­si! – krzy­cza­ła Ma­rian­na, ale była za­chwy­co­na.

– Ja­siek, uspo­kój się, wa­ria­cie – Ja­cek sta­rał się być groź­ny.

– To dzia­dek jest wa­riat i niech się uspo­koi! – chi­cho­tał Ja­siek.

– No, no! Nie po­zwa­laj so­bie! – skar­ci­ła chłop­ca mama.

– Tro­chę wię­cej sza­cun­ku dla si­wej bro­dy! – Krzysz­tof wpadł w jej qu­asi-po­waż­ny ton.

– O któ­rej wró­ci­cie? – za­py­ta­ła Ma­rian­na, od­da­jąc Ja­sia Izie, któ­ra po­sta­no­wi­ła za­nieść syna do łó­żecz­ka.

Wszy­scy we­szli za nią do dzie­cin­ne­go po­ko­ju.

– No wła­śnie, mamo: czy mo­gli­by­ście tak do dwu­na­stej, góra pół do pierw­szej? – za­py­tał bła­gal­nie Ja­cek.

– Taki dłu­gi film? – zdzi­wi­ła się na­iw­nie Ma­rian­na.

– Ban­kie­cik, moja dro­ga, ban­kie­cik – za­śmiał się Krzysz­tof – to waż­niej­sze od pre­mie­ry!

– Zdzi­wi­cie się: moja sio­stru­nia i Ro­bert idą z nami – po­wie­dział Ja­cek.

– Co się sta­ło, prze­cież to tyl­ko pol­ski film, a nie Pa­va­rot­ti?! – iro­ni­zo­wał Krzysz­tof.

– Pol­ski, ale w ko­pro­duk­cji z Fran­cu­za­mi. Przy­je­cha­ła cała de­le­ga­cja ża­bo­ja­dów. Jest An­nie Gi­rar­dot i De­par­dieu, a ban­kiet bę­dzie w Ma­riot­cie…

– No, a już się prze­stra­szy­łem, że Ka­ś­ce coś się sta­ło… – Ode­tchnął z prze­sad­ną ulgą Krzysz­tof.

Ma­rian­na skrzy­wi­ła się i zgro­mi­ła go spoj­rze­niem, ale zmil­cza­ła. Iza uło­ży­ła Ja­sia w łó­żecz­ku i po­wie­dzia­ła su­ro­wo:

– Ale jak się do­wiem, że o ósmej go­dzi­nie świa­tło nie było zga­szo­ne…

– …to za karę już nig­dy nie pój­dzie­cie do kina – skoń­czył Ja­siek, chi­cho­cząc szel­mow­sko.

– No, nie: co z nie­go wy­ro­śnie? – Iza po­krę­ci­ła gło­wą.

– Szko­ła dziad­ka – rzu­ci­ła Ma­rian­na, ale bez zło­śli­wo­ści, prze­ciw­nie, z dumą, któ­ra od­no­si­ła się i do wnu­ka, i do męża.

– Chodź już, bo się spóź­ni­my – po­na­glał Izę Ja­cek i wy­cho­dząc z po­ko­ju, pu­ścił jesz­cze szel­mow­skie, po­ro­zu­mie­waw­cze oko do swe­go syna. Ja­siek od­wza­jem­nił mu się tym sa­mym.

W po­ko­ju dzie­cin­nym, więk­szym niż całe ich żo­li­bor­skie miesz­ka­nie, świa­tło było przy­tłu­mio­ne, pa­li­ła się tyl­ko mała punk­to­wa lamp­ka nad fo­te­lem, na któ­rym sie­dział Krzysz­tof po­chło­nię­ty lek­tu­rą ga­ze­ty. Ma­rian­na, sku­lo­na na ma­łym ta­bo­re­ci­ku przy bia­łym łó­żecz­ku Ja­sia, przy­ci­szo­nym gło­sem opo­wia­da­ła mu baj­kę:

– …i wte­dy ten chłop­czyk wy­pu­ścił wró­bel­ka z pu­deł­ka, przy­biegł do bab­ci i po­wie­dział: „Wiesz, bab­ciu, obie­cu­ję ci, że już nig­dy nie będę ła­pał ptasz­ków, jak przy­ja­dę do cie­bie…”.

– Tyl­ko będę ła­pał jasz­czur­ki i żaby – ode­zwał się Ja­siek na­gle przy­tom­nym gło­sem, cho­ciaż chwi­lę wcze­śniej oczy mu się kle­iły.

Ma­rian­na jed­nak nie dała się wcią­gnąć w dys­ku­sję z ma­łym i spo­koj­nie kon­ty­nu­owa­ła:

– Tym­cza­sem wa­ka­cje już się skoń­czy­ły i chło­piec mu­siał wró­cić do mia­sta, do swo­ich ro­dzi­ców, ale obie­cał bab­ci i dziad­ko­wi, że przy­je­dzie do nich na wieś na Boże Na­ro­dze­nie. Tyl­ko że do Bo­że­go Na­ro­dze­nia było jesz­cze da­le­ko. Naj­pierw przy­szła je­sień i wszyst­kie list­ki po­żół­kły i po­czer­wie­nia­ły, a po­tem za­czę­ły spa­dać. Spadł je­den li­stek, a po­tem dru­gi li­stek, a po­tem trze­ci li­stek, a po­tem czwar­ty li­stek…

Ja­sio­wi po­wie­ki za­czy­na­ły opa­dać, ale za­wzię­cie z tym wal­czył. Ma­rian­na mó­wi­ła co­raz ci­szej, co­raz mo­no­ton­niej:

– …a po­tem pią­ty li­stek… i szó­sty li­stek… i siód­my li­stek… i ósmy li­stek… dzia­dek nie sze­leść ga­ze­tą… i dzie­wią­ty li­stek…

– Co?! – Ja­siek siadł na łóż­ku z ocza­mi jak ta­le­rzy­ki. – Dzia­dek spadł z drze­wa?!

– Nie, nie, śpij, to list­ki z drze­wa spa­da­ją: dzie­sią­ty li­stek… je­de­na­sty li­stek…

Krzysz­tof za­snął smacz­nie w fo­te­lu, ga­ze­ta wy­pa­dła mu z ręki, oku­la­ry prze­krzy­wi­ły się na no­sie. Ma­rian­na, z za­mknię­ty­mi ocza­mi, umę­czo­nym gło­sem re­cy­to­wa­ła:

– Sześć­dzie­sią­ty siód­my li­stek… sześć­dzie­sią­ty ósmy li­stek…

Ja­siek pod­niósł się na łok­ciu, szarp­nął Ma­rian­nę za rę­kaw i szep­nął:

– Bab­ciu, bab­ciu! Dzia­dek za­snął.

Pół go­dzi­ny póź­niej Ma­rian­na sie­dzia­ła w kuch­ni Jac­ków, w za­my­śle­niu je­dząc ka­nap­kę i pi­jąc her­ba­tę. Wszedł Krzysz­tof.

– Wresz­cie za­snął – po­wie­dział.

– Jak to zro­bi­łeś?

– Da­łem mu kie­li­cha.

– Głu­pi.

– Ale nie wiesz, co mi jesz­cze po­wie­dział. Że nie lubi, jak mu tata czy­ta na do­bra­noc, bo od pew­ne­go miej­sca za­czy­na tak czy­tać, że on już nic nie ro­zu­mie, a po chwi­li tata za­sy­pia i tak chra­pie, że nie moż­na za­snąć…

– A to szel­ma. Ale ty tak samo na­tych­miast za­sy­pia­łeś, usy­pia­jąc Jac­ka, pa­mię­tasz? Zro­bić ci ka­nap­kę?

– Zrób.

Ma­rian­na wsta­ła i za­czę­ła się krzą­tać po kuch­ni.

– Wiesz, ucie­szy­łam się, że Ka­sia i Ro­bert po­szli z nimi. Ka­sia i Ja­cek nie po­win­ni tra­cić ze sobą kon­tak­tu…

– Cho­ciaż­by po to, żeby drzeć ze sobą koty.

– To tyl­ko taka ma­nie­ra. Za­wsze kłó­ci­li się ząb za ząb, a jak przy­szło co do cze­go, to w ogień by za sobą wsko­czy­li. Pa­mię­tasz, jak Ja­cek wziął na sie­bie zbi­cie tej mi­śni, a Kaś­ka do­pie­ro po ma­tu­rze się do tego przy­zna­ła.

– Ale jak się przy­zna­ła: po­wie­dzia­ła, że go prze­ku­pi­ła tym, co uzbie­ra­ła na ro­wer.

– Bu­ja­ła. Za­wsze musi być jej na wierz­chu. Ona się strasz­nie mę­czy z tym swo­im cha­rak­ter­kiem…

– Też tak my­ślę – po­wie­dział Krzysz­tof i rze­czy­wi­ście się za­my­ślił. Prze­biegł w pa­mię­ci przez kil­ka wy­da­rzeń w hi­sto­rii ich ro­dzi­ny: mała Pu­sia (tak na­zy­wa­li có­recz­kę w dzie­ciń­stwie) w dłu­giej do ko­stek ko­szul­ce noc­nej scho­dzi po scho­dach w wil­li dziad­ków do ja­dal­ni, ma zło­wróżb­ną minę, trze piąst­ką oko i mówi ostrze­gaw­czo: „Tyl­ko niech mi nikt nie mówi dzień­do­be­rek!”. Dziad­ko­wi z wra­że­nia oku­la­ry spa­dły do ta­le­rza z owsian­ką. Albo parę lat póź­niej, jest już na świe­cie Ja­cek, po pierw­szych la­tach mat­ko­wa­nia bra­cisz­ko­wi, któ­ry wy­gry­wa z każ­dą lal­ką, bo prze­cież na­praw­dę pła­cze i sika, przy­cho­dzi epo­ka kon­flik­tów i za­zdro­ści. „Jemu wszyst­ko wol­no…”, „On za­wsze jest na pierw­szym miej­scu…”. Ir­ra­cjo­nal­ne py­ta­nia cio­tek: „Kogo bar­dziej ko­chasz, ta­tu­sia czy ma­mu­się? A ma­mu­sia kogo? Cie­bie czy Ja­cu­sia?”. Po­ja­wia się ko­niecz­ność wy­bo­ru, war­to­ścio­wa­nia. Krzysz­tof wy­pa­trzył w „Ży­ciu War­sza­wy” ogło­sze­nie: „Oga­ry pol­skie z gó­ral­skiej ho­dow­li…” – sno­bi­zmy i sen­ty­men­ty li­te­rac­kie, a przede wszyst­kim uro­da tej gi­ną­cej rasy spo­wo­do­wa­ła, że na­wią­zał kon­takt, a po­tem po­je­chał do Za­ko­pa­ne­go. Zde­cy­do­wa­li, że ma być sucz­ka, wró­cił z par­ką: „Nie mia­łem ser­ca ich roz­łą­czać” – uspra­wie­dli­wiał się sła­bo. Ka­sia – nie była już Pu­sią, szła po wa­ka­cjach do szko­ły – po­wie­dzia­ła z po­li­to­wa­niem: „Ro­dzeń­stwa? Prze­cież to nie mał­żeń­stwo!”. Po­pa­trzy­li po so­bie z Ma­rian­ną: „No, no!”. W ja­kąś nie­dzie­lę po­je­cha­li z pie­ska­mi na wy­ciecz­kę do Mło­cin. Szu­ra i Go­ofy – tak je na­zwa­li – bie­ga­ły na mięk­kich ła­pach wzdłuż brze­gu ma­łej za­tocz­ki i szcze­ka­ły na wodę, pia­sek się ob­su­nął i wpa­dły na głę­bi­nę. Szu­ra na­tych­miast za­czę­ła młó­cić wodę łap­ka­mi, prąc jak pa­ro­wiec do brze­gu, a Go­ofy po­szedł na dno, jak ka­mień. „Uto­pi się, uto­pi!” – krzy­czał Ja­cek, za­le­wa­jąc się łza­mi. „Głup­si bra­cia nie umie­ją pły­wać…” – od­po­wie­dzia­ła mu Ka­sia i po­mo­gła Szu­rze wy­leźć na pia­sek. Krzysz­tof wsko­czył do wody w ubra­niu i wy­cią­gnął Go­ofy’ego za kark.

– Już prze­stań się tym za­drę­czać – po­wie­dzia­ła do­myśl­nie Ma­rian­na – le­piej za­graj­my w scrab­ble.

Spoj­rzał na nią i kiw­nął po­ro­zu­mie­waw­czo gło­wą. Po­my­ślał z uzna­niem, że Ma­rian­na za­wsze po­tra­fi od­gad­nąć, co go tra­pi, i jak cień prze­mknę­ła oba­wa: a je­śli ona umie czy­tać wszyst­kie moje my­śli?

Krzysz­tof zie­wał jak hi­po­po­tam, ale bo­ha­ter­sko do­trzy­my­wał to­wa­rzy­stwa Ma­rian­nie, cho­ciaż grał co­raz bar­dziej nie­uważ­nie.

– Wiesz, za­wsze się za­sta­na­wiam – mó­wił – jak to jest: ty, jak każ­dy pla­styk, je­steś tro­chę nie­do­uczo­na: nie prze­czy­ta­łaś za dużo ksią­żek, cza­sa­mi na­wet ro­bisz błę­dy or­to­gra­ficz­ne, a pra­wie za­wsze ze mną wy­gry­wasz …

– Bo tak już jest na świe­cie: głu­po­ta za­wsze wy­gry­wa z mą­dro­ścią, a już szcze­gól­nie z pro­fe­sor­ską – za­śmia­ła się Ma­rian­na i prze­rwa­ła, bo usły­sza­ła otwar­cie drzwi wej­ścio­wych i gło­sy w przed­po­ko­ju.

W drzwiach kuch­ni sta­nę­ło roz­ba­wio­ne to­wa­rzy­stwo: Iza, Ja­cek, jego sio­stra Ka­ta­rzy­na i Ro­bert, jej mąż. Ja­cek trzy­mał w unie­sio­nej trium­fal­nie ręce bu­tel­kę szam­pa­na.

– Veu­ve Cli­cqu­ot z au­to­gra­fem Gérar­da De­par­dieu! Iza, da­waj kie­lisz­ki!

– Chce­cie nas prze­ku­pić, to jest ta wa­sza dwu­na­sta?

– To moja wina, mamo – ode­zwał się Ro­bert, wie­dząc, że te­ścio­wa ma do nie­go sła­bość. – Wy­rwa­li­śmy tych Fran­cu­zów z Ma­riot­ta, żeby zo­ba­czy­li tro­chę mia­sta. Dla­te­go przy­szli­śmy prze­pro­sić…

– Ci idio­ci za­wieź­li ich do pubu trans­we­sty­tów na Ur­sy­nów – skar­ży­ła na bra­ta i męża Ka­ta­rzy­na.

– I bar­dzo im się po­do­ba­ło! – od­ciął się Ja­cek.

– Zwłasz­cza za­koń­cze­nie raj­du Mon­te Car­lo – do­da­ła Iza, po­da­jąc kie­lisz­ki.

– Ja­kie­go zno­wu raj­du? – za­py­tał tro­chę nie­przy­tom­nie Krzysz­tof.

– Ja­cek, Ro­bert i ten De­par­dieu sta­li na da­chu sa­mo­cho­du i si­ka­li z bu­te­lek szam­pa­na, jak raj­dow­cy na me­cie.

– To było piwo – spro­sto­wał Ja­cek.

– Oczy­wi­ście po­mysł Ja­cu­sia – do­da­ła Ka­ta­rzy­na zja­dli­wie.

– Sta­li­ście we trój­kę na da­chu two­je­go po­rsza? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem Krzysz­tof Ro­ber­ta – bo chy­ba nie na gar­bu­sie Jac­ka.

– Na po­lo­ne­zie kie­row­ni­ka kina, któ­ry się do nas przy­cze­pił. Był za­chwy­co­ny… – za­śmiał się Ja­cek.

– Wi­dzia­łeś, ja­kie cha­my! – ki­wa­ła gło­wą Ka­sia, ale już z uśmie­chem apro­ba­ty.

Strze­lił ko­rek, szam­pan za­czął lać się do kie­lisz­ków, unie­śli je w górę, stuk­nę­li się i wy­chy­li­li to­ast.

– Usiądź­my jesz­cze na chwi­lę – za­pro­po­no­wa­ła Iza – może ktoś jest głod­ny. Słu­chaj­cie, mam bób!

– Ide­al­ny do szam­pa­na! – za­wo­łał Ja­cek, aby uprze­dzić sio­strę, któ­ra pew­nie już ostrzy­ła so­bie sno­bi­stycz­ny ję­zy­czek.

– Ja chęt­nie! – Ro­bert pod­niósł pal­ce.

Iza ru­szy­ła do lo­dów­ki. Ma­rian­na sia­dła pod ścia­ną w trzci­no­wym fo­te­lu i z wi­docz­ną przy­jem­no­ścią przy­glą­da­ła się dzie­ciom i ich mał­żon­kom: Ja­cek – przy­stoj­niak, tro­chę jesz­cze nie­po­waż­ny, może za spra­wą chło­pię­ce­go wy­glą­du; Iza, jego żona – uj­mu­ją­ca doj­rza­łą uro­dą, bu­dzi sym­pa­tię i za­ufa­nie; Ka­sia – ude­rza­ją­co pięk­na, ale głów­nie dzię­ki umie­jęt­nej opra­wie, ma­ki­ja­żo­wi i bar­dzo wy­sty­li­zo­wa­ne­mu stro­jo­wi, z pew­ną jed­nak ska­zą: nie­od­łącz­nym wy­ra­zem nie­za­do­wo­le­nia ze wszyst­kie­go, co ją ota­cza, wresz­cie Ro­bert, po­waż­ny, bar­dzo sku­pio­ny i doj­rza­ły, od razu wi­dać, że trzy­ma moc­no cu­gle swe­go losu, jej fa­wo­ryt w ro­dzi­nie.

Iza po­sta­wi­ła na sto­le mi­skę z bo­bem i od razu wy­cią­gnę­ły się wszyst­kie ręce. Na­wet pięk­nie utrzy­ma­na, ozdo­bio­na dro­gą bi­żu­te­rią ręka Kasi.

Po­je­cha­li na wieś w ostat­nich dniach kwiet­nia, wy­ko­rzy­stu­jąc ulu­bio­ną oka­zję wszyst­kich ro­da­ków: prze­dłu­żo­ny nie­mal do ty­go­dnia świą­tecz­ny week­end. Krzysz­tof po­msto­wał na nie­fra­so­bli­wość ziom­ków, któ­rzy ro­bią wszyst­ko, aby nie pra­co­wać, ob­wi­niał o to kul­tu­rę ka­to­lic­ką, prze­ciw­sta­wia­jąc jej pro­te­stanc­ką, obu­rzał się na lek­ko­myśl­ną jaz­dę kie­row­ców, urzą­dza­ją­cych so­bie wy­ści­gi na wą­skich, dziu­ra­wych dro­gach, ale parł do przo­du swo­im sła­biut­kim au­tkiem, wy­ci­ska­jąc z nie­go siód­me poty i wpę­dza­jąc tym Ma­rian­nę do gro­bu. Nie le­ża­ła tam jesz­cze tyl­ko dzię­ki temu, że w głę­bi du­szy go ro­zu­mia­ła: ona też nie mo­gła się do­cze­kać, kie­dy do­trą na miej­sce.

– Prze­cież to jest nie­sły­cha­ne! Pu­blicz­ne ra­dio w go­dzi­nach pra­cy na­da­je roz­le­ni­wia­ją­ce pio­sen­ki i cały czas „po­cie­sza” swo­ich słu­cha­czy, że już tyl­ko dwa, je­den, pół dnia do week­en­du, da­jąc im do zro­zu­mie­nia, że pra­ca to je­den kosz­mar, a ce­lem ży­cia jest nie­usta­ją­ca ba­lan­ga! – pe­ro­ro­wał za­ja­dle.

– Na ra­zie ty speł­nij swój obo­wią­zek: do­wieź mnie bez­piecz­nie do domu i tam złap się na­tych­miast za gra­bie. Zo­ba­czy­my, czy nie za­tę­sk­nisz za le­ża­kiem?!

– Wiesz co? – zde­ner­wo­wał się Krzysz­tof. – Znasz pio­sen­kę „Jed­na baba, dru­giej ba­bie wsa­dzi­ła do dupy gra­bie”?

Ma­rian­na wzię­ła głę­bo­ki od­dech i bar­dzo spo­koj­nym gło­sem po­wie­dzia­ła:

– Za­wsze się za­sta­na­wiam, jak to się sta­ło. Nig­dy nie by­łeś w woj­sku, ko­szar na­wet nie po­wą­cha­łeś, a twój ulu­bio­ny ro­dzaj hu­mo­ru to ko­sza­ro­wy? Czy twój świę­tej pa­mię­ci oj­ciec, dok­tor ho­no­ris cau­sa pię­ciu uni­wer­sy­te­tów eu­ro­pej­skich, ode­zwał­by się tak kie­dy­kol­wiek do two­jej sub­tel­nej mat­ki, wio­lon­cze­list­ki Fil­har­mo­nii Kra­kow­skiej?

– Wi­dzisz, na tym po­le­ga ewo­lu­cja homo sa­piens. Mój wiel­ki oj­ciec nie miał w ogó­le po­czu­cia hu­mo­ru, moja bied­na mat­ka bała się przy nim śmiać, żeby nie wyjść na głu­pią, ja zaś do tego stop­nia ce­nię hu­mor, że uzna­łem wszel­kie jego ga­tun­ki: głu­pi, wul­gar­ny, or­dy­nar­ny, ob­sce­nicz­ny, za kwin­te­sen­cję, za sub­li­ma­cję, za naj­wyż­szą for­mę roz­wo­ju. Je­śli tra­fię na żart po­wa­la­ją­co idio­tycz­ny, bez sen­su, ale w swej głu­po­cie śmiesz­ny, ta­rzam się ze śmie­chu, bo bawi mnie nie tyle on, ile wy­obra­że­nie kre­ty­nów, któ­rzy go wy­my­śli­li i któ­rych on śmie­szy wprost. Ja śmie­ję się z jego kon­tek­stów i pod­tek­stów, śmie­ję się z jego nie­zdar­no­ści, śmie­ję się, że tak po­wiem, na jego pię­trze albo w jego pod­zie­miu!

– Bar­dzo męt­na teo­ria i mało śmiesz­na – skwi­to­wa­ła Ma­rian­na.

– Ba, trze­ba do tego do­ro­snąć, dziec­ko – od­parł z po­bła­ża­niem Krzysz­tof. – Ty może masz jesz­cze szan­sę, ale wszyst­kie two­je uko­cha­ne kumy, sta­re pru­kwy, nig­dy!

– One są z mo­je­go rocz­ni­ka! – za­pe­rzy­ła się Ma­rian­na.

– Ja tego nie po­wie­dzia­łem – od­rzekł uprzej­mym to­nem i uśmiech­nął się cza­ru­ją­co.

Tra­fi­li na pięk­ne, sło­necz­ne dni. W go­spo­dar­stwie Róży Ka­pli dwóch lu­dzi na­pra­wia­ło płot, le­ża­ły przy­go­to­wa­ne pa­li­ki i po­przecz­ki, ster­ta szta­che­tek. Pra­co­wa­li Jó­zek i jed­nak Krzysz­tof. Ten ostat­ni miał na so­bie sta­re spodnie, ko­szu­lę w kra­tę, wy­ciąg­nię­ty, spra­ny swe­ter i zde­fa­so­no­wa­ny fil­co­wy ka­pe­lusz. Z da­le­ka wy­glą­dał jak In­dia­na Jo­nes. Przy nich krę­cił się pies Józ­ka i uzu­peł­niał ten ko­ją­cy ob­raz kon­tem­plo­wa­ny przez Ma­rian­nę z okna kuch­ni. Jej ser­ce prze­peł­nia­ła bło­gość zna­na wszyst­kim ko­bie­tom świa­ta: czy może być coś bar­dziej roz­kosz­ne­go od wi­do­ku uko­cha­ne­go męż­czy­zny wy­ko­nu­ją­ce­go ja­kąś po­ży­tecz­ną, kon­kret­ną pra­cę do­mo­wą? Ma­rian­na uwiel­bia­ła skła­niać męża do ja­kiej­kol­wiek po­mo­cy w domu, a kie­dy na­pra­wił że­laz­ko albo wy­mie­nił ża­rów­kę w ubi­ka­cji, czu­ła dumę o wie­le więk­szą niż z obro­ny dok­to­ra­tu lub z mia­no­wa­nia go dzie­ka­nem wy­dzia­łu. Pa­trzy­ła roz­iskrzo­ny­mi oczy­ma, jak Krzysz­tof mówi coś do po­moc­ni­ka, wska­zu­jąc ręką na za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze, po czym idzie du­ży­mi kro­ka­mi, wy­mie­rza­jąc te­ren wzdłuż sta­re­go pło­tu, któ­ry cią­gnie się w wie­lu miej­scach po­wa­lo­ny aż do łąki. Wła­śnie od­wró­ci­ła się od okna, kie­dy Krzysz­tof, kro­cząc tak przez łąkę, na­gle znikł, jak­by się pod zie­mię za­padł. Jó­zek też nie za­uwa­żył tego zdu­mie­wa­ją­ce­go fak­tu, wbił w pie­niek sie­kie­rę i ru­szył w stro­nę ko­mór­ki. Pies po­biegł za nim. Ma­rian­na spo­koj­nie wró­ci­ła do swo­ich za­jęć w kuch­ni, wy­bie­lo­nej już i skrom­nie urzą­dzo­nej w gu­ście no­wych go­spo­da­rzy, obej­rza­ła cia­sto wy­ro­śnię­te w for­mach, po czym wsa­dzi­ła je do pie­ca. Za­bra­ła się do przy­go­to­wy­wa­nia sa­łat­ki, i to więk­szej ilo­ści. Na sto­le sta­ły pusz­ki z fa­so­lą, sło­iki z ma­jo­ne­zem, le­ża­ły ugo­to­wa­ne jaj­ka, ki­szo­ne ogór­ki i parę po­mi­do­rów. Z ra­dia le­cia­ła ja­kaś ci­cha mu­zy­ka. Ma­rian­na wy­ko­ny­wa­ła wszyst­kie czyn­no­ści spraw­nie i z wi­docz­ną przy­jem­no­ścią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: