Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sielanki (1663) - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sielanki (1663) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OB­MO­WA

So­biem śpie­wał, nie komu, swe, nie cu­dze rze­czy.

Aby kto tego słu­chał, nie ma­jąc na pie­czy;

Prze­to kto­kol­wiek je­steś, nie bę­dziesz mię wi­nił,

Żem so­bie ra­czej do­syć, nie to­bie uczy­nił.

In­a­czej świat ma­la­rze, in­a­czej mier­ni­cy

Ko­uter­fe­to­wać zwy­kli na ma­łej ta­bli­cy:

Mier­nik wszy­tek krąg ziem­ski li­nia­mi kry­śli,

Nie­wie­le oczom., wię­cej po­ka­zu­je my­śli;

Ma­larz, kraj do wi­do­ku ob­raw­szy we­so­ły,

Lub wi­ry­darz pięk­ne­mi usa­dzo­ny zio­ły,

Uczy­ni z nie­go lan­czaft (1) z uciesz­nym wej­źrze­niem;

Tak ja swe kąty chcia­łem od­ry­so­wać pie­niem.

Idąc Sy­mo­ni­do­wym nie­do­stęp­nym śla­dem,

Byw­szy jego i ziom­kiem, i bliz­kim są­sia­dem.

Lecz nie do­sze­dłem, bo go Bel­le­ro­fon sko­ry

Po­rwał z sobą na sam wierzch Li­be­tryj­skiej góry,

Mnie nikt czoł­ga­ją­ce­go od zie­mie nie dźwi­gnie;

Nie dziw tedy… że kon­ny pie­sze­go wy­ści­gnie.

Ja­kiem­kol­wiek na­stą­pi o tym zda­nie two­je,

Cho­ciaż to małe bryd­nie, prze­cię wła­sne moje.

–- (1) W pier­wo­dru­ku: lan­czatw.

Sie­lan­ka pierw­szaKO­BEŹ­NI­CY.

DE­MIAN, PA­NAS.

PA­NAS.

Pra­wie pod samą peł­nią maja w koń­cu roli

Sie­dzia­łem rano we­dle na­roż­nej to­po­li,

Brzą­ka­jąc na ban­do­rze; ali­ści pta­szy­na.

So­ło­wij po na­sze­mu, zwa­dę ze inną wsz­czy­na;

Ja ho­łub­ca prze­bie­ram pal­ca­mi po­wo­li,

A sło­wik toż po­wtó­rzył na wierz­chu to­po­li

I tak tref­nie mu­zy­ce mo­jej się prze­ciw­ił.

Żem się z razu uśmiech­nął, a po­tym się dzi­wił,

Mó­wiąc: Patrz pta­ka! cho­ciaż le­d­wie może kwi­lić.

Prze­cię nad­przy­ro­dzo­ną wła­dzą śmie się si­lić

Wła­śnie, jak­by nie kon­tent z gor­gów swych wro­dzo­nych

Ludz­kiej ręce za­zdro­ścił i pie­śni uczo­nych

Chciał na­wy­kać. Więc­że ja, któ­re­go pro­mie­niem

Bóg ro­zum­nym oświe­cił, za­pad­nę z mym pie­niem,

Że kto in­szy okrą­głej i gła­dzej rym dzie­je,

Że sto wier­szów w go­dzi­nę na pa­pier wy­le­je,

A ja z go­spo­dar­ne­mi psz­czo­ła­mi na łące

Au­zoń­skiej le­d­wie z kwiat­ków co soku wy­są­czę?

Prze­cię, lubo Apol­lo nie za­wsze mi pra­wy,

Nie prze­sta­nę za­czę­tej z sie­lan­ka­mi spra­wy.

Cho­ciaż­źe mi nie (1) sprzy­ja, ato­li przez dzię­ki

Musi do pió­ra mego przy­ło­żyć swej ręki

I po­wie­dzieć, ja­ko­we De­mian z Pa­na­sem,

Ko­beź­ni­cy, roz­gwa­ry czy­ni­li pod la­sem.

DE­MIAN (2).

Tuż pod górą w ogro­dzie, idąc na po­łu­dnie,

Na cal­cu (3) nie­ru­sza­nym wy­ko­pa­łem stud­nię;

Wie­lem pra­ce i kosz­tu z cze­la­dzią mą wa­żył.

Abym z do­mow­ni­ka­mi chłod­nej wody za­żył,

Lecz że nie­zprze­bra­ne­go ustaw­nie źrzó­dli­ska

Po­nik wy­ska­ku­ją­cy so­wi­to wy­try­ska,

Co żywo, z oko­licz­nych wsi do niej się gar­nie:

Idą sta­da­mi trzo­dy i całe owczar­nie,

Aż mi też już obrzy­dła; rad­bym ją za­wa­lił,

Gdy­bym się po­spo­li­tej po­trze­by nie ża­lił.

Tak cno­tli­wy on Daf­nis. kie­dy ten sad mno­żył,

Któ­ry ja te­raz trzy­mam, nie wie­le go po­żył.

On szcze­pił w le­śnych pień­kach zra­zy nie­po­zor­ne.

Ja z nich zbie­ram pa­sów­ki i przał­ki wy­bor­ne,

I wi­dzę, że trze­ba żyć do­bre­mu czło­wie­ku

Nie tyl­ko so­bie, ale i przy­szłe­mu wie­ku.

PA­NAS.

Kie­dy się prze­sta­wi­my wy­żej, któż nas wspo­mni?

Bę­dą­li o nas wie­dzieć miesz­kań­cy po­tom­ni?

Je­śli tyl­ko na li­pach i twar­dych je­sio­nach

Będą pa­trzyć po na­szych rze­za­nych imio­nach, – (1) W pie­wo­dru­ku: się.

(2) W wy­da­niu pierw­szem ozna­czo­no błęd­nie mowę De­mia­na o dwa wier­sze wy­żej.

(3) W pier­wo­dru­ku: Na cał­cu.

Pręd­ko drew­nia­na pa­mięć z drze­wem się oba­li,

Abo skó­rą mło­dzia­wą po­ro­śnie. Iza­li

Ma­do­rus z An­ge­li­ką prze­mian­ków spo­łecz­nych

Nie wy­rzy­na­li w dę­bach i ja­wo­rach wiecz­nych?

A prze­cię i dąb­ni­ki w tyn­ki roz­sa­dzo­ne

Ogień ła­ko­my po­żarł i na­pi­sy one,

Że też już w za­po­mnie­nie idą, jako zni­kła

Tej wio­sny w oczach na­szych We­ry­na nie­zwy­kła;

Nie­masz jej… nie­masz mię­dzy po­spo­li­tym mi­rem,

Po­kwa­pi­la w pod­ziem­ne kra­iny z Ze­fi­rem.

DE­MIAN.

Do­brze są po­mie­nie­nia na to i cer­kiew­ne,

Lecz w ob­rzę­dach du­chow­ny­eh; świec­kie zaś nie­pew­ne,

Oprócz kie­dy kto w ry­mach imię swe wy­ry­je;

Póki ich sta­wać bę­dzie, póty w nich po­ży­je,

Zwłasz­cza gdy jesz­cze pie­śni we­so­łe rad kuje,

Dłu­go taki w pa­mię­ci pa­ster­skiej wie­ku­je:

Walą się ska­ły, kra­jów czas od­mie­nia wie­le,

Po­sia­da­ją i zam­ki w Ta­tar­skim po­pie­le,

A Mop­sus Ro­za­liej, Da­me­ta Me­nal­ce

Od­zy­wa­ją się w na­szej po dziś dzień pisz­czał­ce.

Zda mi się, że Amin­tas ko­cha­nej. Te­sty­li

Dumy ty­siąc­o­let­nie na mej kob­zie kwi­li;

Prze­toż kto­kol­wiek pie­śni umie wią­zać skład­nie,

Abo nad­wa­ny Ru­skie wvkwin­to­wać ład­nie,

Niech się na­mniej nie boi ci­chej nie­pa­mię­ci,

Bo taki imię swo­je wiecz­no­ści po­świę­ci.

PA­NAS

Je­że­li kto, tedy my-na­wię­cej, owcza­rze,

Po­win­ni­śmy wy­dy­mać za­wsze na fu­ja­rze

Po gó­rach i bez­lud­nych pusz­czach, mię­dzy lasy

Tra­wiąc wol­ne od zgieł­ków kło­po­tli­wych cza­sy.

Same pta­szę­ta, któ­re po­ra­nek wi­ta­ją.

Nowy po­czą­tek na­szej me­lo­dy­ej dają;

Same wia­try i stru­gi, któ­re gło­śne dep­cą

Ka­my­ki ci­che, tony do uszu nam szep­cą;

Z nami Echo, w do­li­nach niz­kich sie­dząc, gada.

A do słów na­szych ko­niec ry­mow­ny (1) przy­kła­da,

Że nig­dy nie zło­że­my parę wier­szów sami:

My tyl­ko pierw­szy, Echo two­rzy dru­gi z nami.

Co przed­tym był Syl­wa­nus i Fau­nus, le­śni­cy,

My te­raz Sa­ty­ro­wie, my Pa­no­wie dzi­cy;

Nam sa­mym przy­na­le­żą sur­my ich krzy­kli­we,

Szy­po­sze wie­lo­gło­śne i rogi my­śli­we.

DE­MIAN.

Nie­tyl­ko to, lecz pro­stym wy­ląg­szy się fry­cem

I u na­stęp­nych wie­ków mam być pro­stym Hry­cem?

A nie ra­czej imię me i za­baw­ki kmie­cie

Przy­jem­ne­mi pie­śnia­mi roz­gło­sić po świe­cie?

Niech mię te­raz przod­ku­ją jed­ni uro­dze­niem,

Dru­dzy god­no­ścią, insi bo­ga­tym imie­niem;

Mego imie­nia Klo­to nie po­de­tnie kosą.

Bo je w nie­bo krzy­li­wi ła­bę­cie unio­są.

Jako wie­le, któ­rzy się li­czy­li pa­nię­ty,

Po­le­gło w ciem­nej nocy po­spo­łu z by­dlę­tyl

Se­mia­no­wi umrzeć nie da­dzą sie­lan­ki,

Nie do­pusz­czą za­mierzch­nąó i mnie rok­so­lan­ki.

–- (1) W pier­wo­dru­ku: ry­mow­nych.

PA­NAS.

Po­tym to. Ale te­raz, opo­dal od domu

Ży­jąc, nie mamy ża­lów opo­wia­dać komu:

Wszed­szy z trzo­dą do gaju abo bu­ko­wi­ny.

Nie uj­źrzysz, tyl­ko brzo­zy a nie­me cho­iny;

Nie­masz komu po­wie­rzyć, ta­jem­nic za­kry­tych.

Ani po­ka­zać ra­zów za żywe za­bi­tych.

Ja za­praw­dę, kie­dy mię na­pad­nie tę­sk­ni­ca,

Abo pło­mień za­grze­wa do­tkli­we­go lica,

Nig­dzie nie szu­kam w ta­kich upa­łach ochło­dy,

Tyl­ko, jak owo mó­wią, z He­li­koń­skiej wody;

Tam kie­dy za­pal­czy­we za­my­sły uto­pię,

Nie może jej pod­że­gać złej We­ne­ry chło­pię,

Bo się za­raz ukoi ser­ce i wy­bu­rzy.

Gdy chę­ci by­stre w wier­szach ła­god­nych po­nu­rzy;

I do­syć ma, gdy tego, któ­re­go mi­łu­je,

W pa­mięt­nych ry­mach cza­som przy­szłym od­ry­su­je.

Zgo­ła taka za­ba­wa spro­śne ognie tłu­mi,

O czem do­brze po­wie­dzieć i Ma­rel­la umi.

DE­MIAN.

Ba sły­sza­łem nie daw­no, bog­daj nie w nie­dzie­lę,

Żeś ty o tej Ma­rel­li kle­cił wier­szów wie­le.

Ja­koś do­bry, je­śliś co chę­do­gie­go zło­żył,

Po­wiedz mi, ja­bym też coś swo­je­go przy­ło­żył.

PA­NAS.

Ale bo o tej swach­nie co się na­ba­ja­ło,

Wy­pa­dło mi z pa­mię­ci; le­d­wie to zo­sta­ło:

Kędy, pro­szę, Ma­rel­lo,. co po­ra­nek cho­dzisz?

Na kra­dzież, ach nie­bo­go, nie­zwy­czaj­ną go­dzisz;

Czę­sto na gło­wie two­jej wi­dzę kwia­ty pań­skie:

Nar­cy­zy, hia­cyn­ty, li­lie Al­bań­skie;

Mam­li praw­dę po­wie­dzieć sło­wem przy­ja­ciel­skim,

Nie do­sta­łaś fa­wo­rów tych w ziel­ni­ku siel­skim,

Kędy tyl­ko wa­si­lek ko­cha się i mię­ta

Z przy­krym lub­czy­kiem, któ­rym brzy­dzą się pa­nię­ta,

A w wi­ry­da­rzach swo­ich każą tu­li­pa­ny

Z ko­ro­na­mi car­skie­mi sa­dzić na prze­mia­ny.

Prze­to mię już za­nie­chaj z ta­kie­mi fa­wo­ry,

Bo i mnie­byś z pań­skie­mi po­swa­ta­ła dwo­ry.

DE­MIAN

To ostat­ki, jak ba­czę; przed­niej też ro­bo­ty

Wy­staw sztu­kę.

PA­NAS.

Kie­dyć tak sma­ku­ją za­lo­ty

Ma­rel­li­ne, po­ka­źęć wię­cej z tym wa­run­kiem.

Ze się też mu­sisz i ty od­kryć z swym ga­tun­kiem.

Ma­rel­lo, nie­wi­da­nej pięk­no­ści, do kra­ju

Prze­nie­sio­na zim­ne­go bez po­chy­by z raju!

Kie­dy­byś ty w ogro­dzie Ni­ka­ze­go sta­ła,

Nig­dy­byś się mło­dzie­ży roz­pust­nej nie bała;

Sam­by pan w chło­dzie two­im mile od­po­czy­wał,

Sam­by kwia­tecz­ki szczy­pał i owo­ce zry­wał,

Na cze­le wy­rze­zał­by two­im swe na­zwi­sko,

Mia­ła­byś i Ma­rel­ki mło­de sie­bie bliz­ko.

Te­ra­zże na wy­gna­niu sto­isz za par­ka­nem;

Kto się nie leni, może two­im zo­stać pa­nem,

Leda kto nie roz­wi­te kwia­ty twe obi­ja.

A płód nie­do­no­szo­ny trą­ca, kto prze­mi­ja;

Każ­dy piel­grzym, że tam był, na chro­pa­wej skó­rze

Imię swe na imio­nach daw­nych no­żem orze;

A ty, jak płon­ka le­śna bez fruk­tów, bez pana,

Bez la­to­ro­śli sto­isz szpet­nie po­kre­śla­na.

Je­śli nie chcesz za­gi­nąć do koń­ca przy dro­dze

Po­spo­li­tej, co prę­dzej daj się w cia­sną gro­dzę.

DE­MIAN.

Pa­na­su! wy­cią­łeś ją, jak ze pnia, do ładu;

Przyj­mij też w ucho tro­chę mo­je­go po­śla­du:

Póki Wi­deń­ska róża oko nie roz­wi­te

Jesz­cze w pąku zie­lo­nym po­ka­zu­je skry­te,

Kto chce woni skosz­to­wać nie­roz­kwi­tłej róży,

A gwał­tu, roz­dzie­ra­jąc pą­ko­wie, przy­ło­ży,

Raną so­bie i krót­ką uczy­ni wy­go­dę,

Lecz nie­po­we­to­wa­ną kwia­tecz­ko­wi szko­dę.

PA­NAS.

Nie mogę wie­dzieć, co­byś za­krył tą po­kryw­ką.

DE­MIAN.

Słu­chaj­że dru­giej frasz­ki z ła­twiej­szą roz­ryw­ką:

Jako w grud­niu ob­ło­ki, zim­nej ros­sy peł­ne,

Na zie­mię wy­rzu­ca­ją kę­dzie­rza­wą weł­nę

Le­d­wie Fe­bus mar­co­wym rzu­ci na nie okiem,

Na­tych­miast ucie­ka­ją do mo­rza po­to­kiem;

Nie­masz ta­kie­go stat­ku, nie­masz i po­wa­gi.

Któ­rej­by nie zmięk­czył swym ogniem bo­żek nagi.

PA­NAS.

Wszyt­ko coś w przy­po­wie­ściach, a nic nie wy­raź­nie.

DE­MIAN.

Kie­dyś tych nie zro­zu­miał, stu­chaj­że tej, błaź­nie:

Ma­rel­lo! oczu two­ich udat­ne źrze­ni­ce

Są jako nie­prze­bra­nych zdro­jów dwie kry­ni­ce.

Z któ­rych żywe roz­ko­szy, lu­bież­ne piesz­czo­ty

I by­strym wy­ni­ka­ją stru­mie­niem za­lo­ty.

Kto­kol­wiek tyl­ko w nich wzrok przy­ja­zny ochy­nie,

Ża­den su­cho nie zbro­dzi, ani ich prze­pły­nie.

Mu­siał­by wy­cio­sa­nym być z de­re­niu chło­pem,

Któ­ry­by przed po­wszech­nym uszedł ich po­to­pem.

Oto ja, żem w ich nur­tach rad pła­wił swe oko,

Za­brną­łem w nie chę­cia­mi mo­je­mi głę­bo­ko;

Że je­śli mi nie po­dasz ręki przy ka­pła­nie,

Uto­nę, jak Fa­eton nie­gdy w Ery­da­nie,

Któ­ry nie pier­wej na dno rze­ki się oba­lił,

Aż pół świa­ta po­chod­nią dzien­ną wni­wecz spa­lił.

PA­NAS.

Te­ra­zem cię po­śle­dził tro­pem twe­goż zna­ku,

Żeć Ma­rel­la przy­pa­dła okrut­nie do sma­ku.

Nie dbam, cho­ciaś mię brzyd­kim po­kro­pił bła­żeń­stwem,

Kie­dyś się sam otwo­rzył z tak jaw­nym sza­leń­stwem.

Ta­kie roz­mo­wy oni owcza­rze stro­ili.

Dzień też już zmor­do­wa­ny ku wie­czor­nej chwi­li

Skła­niał gło­wę i krył się po lek­ku za góry;

A oni wsta­li zga­niać owce do obo­ry.

Sie­lan­ka wtó­ra.TRU­ŻE­NI­CY.

MI­ŁOSZ, LESZ­KO, SA­MUJ­ŁO.

LESZ­KO.

Wi­taj­że nasz cno­tli­wy Mi­ło­szu!

MI­ŁOSZ.

Dla Boga!

A ską­dźe­ście tu spa­dli?

SA­MUJ­ŁO.

Twa mi­luch­na dro­ga

Jako się ma? po­tom­stwo wie­dzie się wam zdro­wo?

MI­ŁOSZ.

Ta ja­koż­kol­wiek jesz­cze, Pan Bóg za­brał owo.

SA­MUJ­ŁO.

A wam nic nie zo­sta­wił dla przy­płod­ku?

MI­ŁOSZ.

Pra­wie:

Z czwor­ga ani jed­ne­go.

LESZ­KO.

Nie bar­dzo ła­ska­wie

Ob­szedł się z wami.

MI­ŁOSZ.

Owszem, gdy swej wiecz­nej rady

Dro­bia­zgi te wziął od nas. pew­niej­sze za­kła­dy

Mamy li­to­ści jego, bo te czte­ry świe­ce,

Za­wsze przed nim pa­ła­jąc, za­wsze mu ro­dzi­ce

Smut­ne przy­po­mi­na­ją, żeby za tę szko­dę,

Abo ra­czej zysk, dał im sto­krot­ną na­gro­dę.

Do­bra rzecz z buj­ną zie­mią han­dlo­wać, mó­wi­cie.

Kie­dy co­kol­wiek w rolą na­sie­nia wrzu­ci­cie,

Od­bie­ra­jąc je po­tym sno­pa­mi plen­ne­mi;

I my, te czte­ry ziar­na za­grze­baw­szy w zie­mi.

Trzy­ma­my nie­omyl­nie o bo­skiej do­bro­ci,

Że się nam ta iści­zna i z li­chwą przy­wro­ci.

LESZ­KO.

Daj to; prze­cię mym zda­niem po panu bez­płod­nym

Po­li­to­wa­nia dom jest zo­sta­wio­ny god­nym.

MI­ŁOSZ.

Tak po­spo­li­cie mó­wią lu­dzie we­dle cia­ła.

Lecz że nam szla­chet­niej­sza cząst­ka się do­sta­ła,

Ska­że­niu nie pod­le­gła nie… jako by­dlę­ta,

Szczę­ście ostat­nie mamy roz­mna­żać cie­lę­ta,

Ale bło­go­sła­wio­nej wiecz­no­ści ży­je­my;

Do niej, pó­ki­śmy w cie­le grzesz­nym, wę­dru­je­my,

Tę od nas prze­paść dzie­li, środ­kiem któ­rej z oczy

Osie­ro­cia­łych Prut się nie­we­so­ły to­czy,

Rze­ka grzęz­ka i męt­na, z pła­czów rzew­nych owych

I la­men­tów ze­bra­na gorz­kich po­grze­bo­wych; (1)

Za nią trzy­kroć szczę­śli­we leżą raj­skie kra­je,

Kędy dzień ani wio­sna wiecz­na nie usta­je,

Gdzie z Ba­ran­kiem nie­win­nym na­sze nie­win­nię­ta

Od­pra­wu­ją we­so­ło nie­skoń­czo­ne świę­ta.

Że tedy dzie­ci na­sze tę ot­chłań prze­brnę­ły,

Że u por­tu for­tun­nej kra­iny sta­nę­ły,

Ze i do nas rą­czę­ta swo­je wy­cią­ga­ją,

I po­tym ob­ła­pić nas nie­mi wolą mają,

Nie le­piej­że za nie­mi do wiecz­no­ści spie­szyć,

Ni­że­li tu na krót­ki z nie­mi się czas cie­szyć?

Ale do­ką­dżem za­brnął?(2) Pręd­ko od wi­ta­nia

Do nie­spo­dzie­wa­ne­go przy­szło nam ka­za­nia.– (1) W pier­wo­dru­ku: po­grze­bio­nych.

(2)Za­brznął.

Po­wiedz­cież mi… co za wiatr za­gnał was w te stro­ny?

SA­MUJ­ŁO.

Dzień świę­te­mu Ju­ro­wi z daw­na po­świę­co­ny,

Któ­re­go uro­czy­stość do swe­go ob­cho­du

Po­cią­ga gę­ste kupy Ru­skie­go na­ro­du:.

Jed­ni się tru­żyć, dru­dzy po­kło­nić wła­dy­ce,

Insi idą oglą­dać kra­jów tych sto­li­ce,

A my do cie­bie zgo­ła przy­szli w na­wie­dzi­ny,

Dzi­wu­jąc się… cze­mu­by, pierw­sze swe dzie­dzi­ny

Po­rzu­ciw­szy, nad sa­mym trzech pa­gór­ków py­skiem

Usia­dłeś i ssta­łeś się świa­tu dzi­wo­wi­skiem?

MI­ŁOSZ.

Nie dla dzi­wów prze­nio­słem tu gniaz­do za­iste,

Lecz nie da­le­ko ma­jąc ką­ci­ki oj­czy­ste,

Tego miej­sca są­siedz­ka bliz­kość, wi­dok miły

Z po­ło­że­niem roz­kosz­nym do sie­bie zwa­bi­ły.

Wszak mą­drzy go­spo­da­rze, kędy się fun­du­ją.

Ży­zność grun­tu i do­broć nie­ba upa­tru­ją,

Bo na tym wszy­tek czło­wiek, aby w zdro­wym cie­le

Du­cha po­wie­rzo­ne­go lat za­trzy­mał wie­le.

Jać po praw­dzie w po­mier­nym grun­tów tych oko­le

Mam sa­do­wi­nę, ogród, win­ni­ce, las, pole;

Ale iż rok zu­peł­ny ma gębę nie­ma­łą,

Nie wy­do­łam in­tra­tą tu­tecz­ną jej całą.

Stąd jed­nak znacz­ną po­moc dają mi ja­rzyn­ki,

Owo­ce, win­ny do­chód i inne przy­czyn­ki,

A na­de­wszyt­ko mia­sto le­żą­ce pod bo­kiem

Nie tyl­ko oczy kar­mi przy­jem­nym wi­do­kiem.

Lecz z bo­ga­tej sza­far­nie roz­ma­ite spi­że

I po­trze­by do ży­cia wy­da­je nam świe­że.

Tam na­przód wi­dzieć ra­nych kwiat­ków pier­wo­ci­ny,

Ła­ko­cie jare, fruk­tów sko­ro­źrych no­wi­ny;

Znaj­dziesz za­wsze na ryn­ku, cho­ciaż bez jar­mar­ku,

Wię­cej żyw­no­ści, niź­li w pa­nię­cym fol­war­ku:

Są tam gę­ste kur­ni­ki, zwie­rzyń­ce go­to­we,

Sa­dze ryb­ne i wszyt­kie wy­go­dy sto­ło­we.

Mil­sza, mó­wią, prze­chadz­ka nad mo­rzem ob­szer­nym

Że­glu­ga przy­jem­niej­sza przy po­brze­żu mier­nym;

Więk­szą czu­je wy­go­dę na­mniej­sza osa­da,

Któ­ra w są­siedz­twie mia­stu głów­ne­mu usia­da.

A nie tyl­ko po­kar­mem co­dzien­nym ży­je­my:

Wię­cej po­wie­trzem, któ­re co mo­ment pi­je­my;

Stąd przy­jem­niej­sze zdro­wiu al­ta­ny gó­rzy­ste,

Że na nich prze­by­wa­ją wia­try prze­źro­czy­ste.

I mnie do ser­ca przy­padł ten kąt z tym pa­do­łem,

Iż go nie przy­kre góry opa­sa­ły ko­łem.

Kie­dy wi­chry sza­lo­ne z sobą się pa­su­ją,

Kie­dy się od go­rą­ca łąki roz­stę­pu­ją,

Ta do­li­na, ja­ko­by tar­czą, gę­stym cie­niem

Przed bu­rzą mię za­kry­wa i let­nim pro­mie­niem;

Bo le­d­wie dzień z po­łu­dnia na dół gło­wę chy­nie,

Za­raz się cień roz­cią­gnie po wszyt­kiej ni­zi­nie,

Pa­gór­ki też na­pier­wej rany świt ogar­nie;

Jesz­cze doj­ni­ki ci­cho sto­ją i owczar­nie,

A już wierz­chem ich Fe­bus pę­dzi swe po­czwór­ne,

Choć­że po­tym za chmu­ry skry­je się wie­czor­ne.

–- (1) W pier­wo­dru­ku: ob­żer­nym.

Tu jed­nak póź­ne zo­rze ga­szą swe po­chod­nie

Ostat­nie, tu nade dniem palą ognie wschod­nie,

Tu dzień nad­łuż­szy, któ­ry, lubo rano świ­ta,

Lubo usta­je, pta­stwo i że­gna, i wita.

Wzrok też ludz­ki spoj­źrze­nia ludz­kie­go nie syty,

Pa­trząc na leżą mia­sta i wy­dat­ne szczy­ty

Wy­szo-Gro­du… wi­dząc stąd to góry na­dę­te,

To rów­ni­ny wy­smu­kłe, to wą­wo­zy krę­te,

To pola w sza­chow­ni­cę kształt­nie usa­dzo­ne,

Co raz bie­rze ucie­chy stąd nie­uprzy­krzo­ne.

Nie dar­mo prze­szłych wie­ków po­ga­nie mnie­ma­li,

Ja­ko­by góry gło­wą nie­bio­sów ty­ka­ły;

Prze­to na ich wierz­choł­kach sta­wia­li boż­ni­ce;

Na­wet i wia­ry na­szej przed­nie ta­jem­ni­ce

Na gó­rach nam zja­wio­no; ja moje pa­cior­ki

Kie­dy od­ma­wiam, wszed­szy mię­dzy te pa­gór­ki",

Wnet Echo świe­go­tli­wa za mną je po­wta­rza ( Wła­śnie jako po­słu­gacz czy­ni u oł­ta­rza),

Po­tym je Ore­ady z na­bo­żeń­stwem gło­szą

I rów­no ze mną Pana naj­wyż­sze­go pro­szą.

SA­MUJ­ŁO.

Za­żby przez górę onę po­dob­ną mo­gi­le,

Któ­ra się z bliz­ka mia­stu przy­pa­tru­je mile,

Go­ści­niec nie był do­bry, któ­ry nam prze­dziw­ny

Do nie­ba uto­ro­wał z góry Pan Oliw­nej?

LESZ­KO.

I pra­wie­by przy­sta­ło nad tym wierz­cho­wi­skiem

Sta­nąć hra­do­wi Spa­sa świę­te­go na­zwi­skiem,

Aby, nad mia­stem sto­jąc, przez czu­łe straż­ni­ki

Wszyt­kie jemu nie­chęt­ne tłu­mił prze­ciw­ni­ki.

MI­ŁOSZ.

Nie mo­jej to ka­le­ty, Sa­muj­ło nie­bo­że,

Ale pań­skiej szka­tu­ły – sta­wiać domy boże.

SA­MUJ­ŁO.

Tać nie ksią­żę­ta, ani pa­no­wie wiel­moż­ni,

Ka­czej z po­spól­stwa na­szy przod­ko­wie po­boż­ni,

Żeby świę­ty dzi­siej­szy trzy­mał ich w opie­ce,

Na gar­bie mu wy­dat­nym wy­wie­dli for­te­ce.

Na czym się nie za­wie­dli; bo do tego kra­ju

Gdy przed­tym Krym­czu­ko­wie wy­pa­dli z Na­ha­ju,

Jako cze­czot­ki, lu­dzie po po­lach zbie­ra­li,

Za­le­d­wie się o bra­my miej­skie opie­ra­li.

Te­raz za stra­żą jego precz w pola za­bie­gli

Za gro­dy, a przed­mie­ścia w krąg wień­cem obie­gli.

I my mu od­da­je­my co­rocz­ne ofia­ry,

Aby tak­że ha­mo­wał od nas złe Ta­ta­ry.

Cie­bie tak­że upew­niam, mój do­bry Mi­ło­szu.

Że nie zu­bo­żysz swe­go tym bu­dyn­kiem trzo­su;

Tyl­ko po­cznij, a uznasz, jako bar­dzo snad­nie

Nad mnie­ma­nie ten za­mysł do skut­ku przy­pad­nie:

Ty szczyp­tą bę­dziesz da­wał, a ra­tu­nek boży

Całą gar­ścią do tych się na­kła­dów przy­ło­ży;

Co­byś mu­siał zo­sta­wić dzie­dzi­co­wi złe­mu,

Abo wy­dać zię­cio­wi cza­sem nie­god­ne­mu,

Co­byś ło­żył na po­sag, we­sel­ną wy­pra­wę

I in­sze bred­nie ludz­kie, wy­łóż na tę spra­wę.

A wierz mi, że grun­tow­niej tym od­waż­nym czy­nem

Imię swe wsła­wisz, niż­li córą abo sy­nem.

Póki lew w przed­nich ła­pach po­trzy­ma trzy góry,

I orzeł go okry­wać nie za­nie­cha pió­ry,

Póki do Bugu męt­na Po­łtew bę­dzie pły­nąć,

Nie prze­sta­nie hoj­ność twa mię­dzy ludź­mi sły­nąć,

Któ­rej ani za­wi­sny czas nie zgła­dzi, ani

Za­zdrość nie­zbęd­na wie­kom na­stęp­nym ją zga­ni.

Zwo­dzą się fa­mi­lie, ro­dza­je mi­ja­ją,

Lecz pa­miąt­ki po­boż­nych nig­dy nie usta­ją.

Ze­chcesz­li swój wi­ze­runk po so­bie zo­sta­wić,

Roz­ka­żesz na po­dwo­jach z mar­mo­ru po­sta­wić

Dwa po­są­gi, któ­re­by ręce so­bie dały,

I tak cię z twą mi­luch­ną świa­tu wspo­mi­na­ły.

MI­ŁOSZ.

Dzię­ku­ję wam za radę; je­że­li mo­ne­ty

Jesz­cze do niej przy­da­cie co­kol­wiek z ka­le­ty,

Pan Bóg ją wam na­gro­dzi; a te­raz na dro­gę

Po­wróć­my na­szę: wie­dzieć do tych czas nie mogę,

W czym mię po­trze­bu­je­cie.

SA­MUJ­ŁO.

Że­byś nas da­ro­wał

Pie­śnia­mi, któ­reś te­raz nie­daw­no ukno­wał.

MI­ŁOSZ.

Cóż ja za pie­śnio­twór­ca?

LESZ­KO

Trud­no się masz zgo­ła

Kunsz­tów swo­ich za­pie­rać; nie­masz tego sio­ła,

Nie­masz bie­sia­dy ani ślub­ne­go obia­du,

Kę­dy­by nie śpie­wa­no pie­śni twe­go skła­du;

Od­zy­wa­ją się w sta­rych i nie­let­nich ustach,

A na­wet pa­stu­szę­ta po gę­stych za­pu­stach.

Pa­siecz­niey po bo­rach, owcza­rze kosarach

Na­czę­ściej je na dud­kach gra­ją i fu­ja­rach.

MI­ŁOSZ.

Po­dob­no to daw­niej­sze, le­d­wie nie dzie­cin­ne

Za­wi­ja­ją się mię­dzy wami; mam ja inne

Do­pie­ruch­no użę­te na la­to­si ni­wie;

Tyl­ko ich, pro­szę, chciej­cie po­słu­chać cier­pli­wie.

SA­MUJ­ŁO.

I owszem po­słu­cha­my.

MI­ŁOSZ.

A niź­li je za­cznę,

Prze­graw­ki, jak mu­zy­cy, pusz­czę przo­dem smacz­ne.

Ża­den mistrz nie uczył mię ryt­mem słów ukła­dać.

Ale sam le­d­wiem umiał pro­stym szer­me­ni ga­dać;

Sły­sząc przy go­dow­ni­czych sto­łach tref­ne noty.

Po­ją­łem kil­ka wier­szów dość pro­stej ro­bo­ty;

Te usta­wicz­nie w gło­wie jęły mi się ma­rzyć,

Żem się też im po­dob­nych po­ku­sił ko­ja­rzyć;

A gdym je w osob­no­ści dłu­go w nocy kle­cił,

Ku­pi­do mi nie­wiel­ki małą głow­nią świe­cił,

I tą pod­pa­lił chcą­cy czy­li nie­obacz­nie

Ża­giew, któ­ra już tla­ła w ser­cu mym nie­znacz­nie:

Ża­giew go­rą­cych chę­ci peł­ną z przy­ro­dze­nia,

Z lada iskry pod­nia­ty bliz­ką i pło­mie­nia;

Do­pie­ro (jako gdy kto do skry­tej ciem­ni­ce

Przy­nie­sie nie­spo­dzia­nie za­pa­lo­ną świe­cę)

W gło­wie mi za­ja­śnia­ło, żą­dze za­pa­lo­ne

Roz­świe­ci­ły się; oczy, zrzu­ciw­szy za­sło­nę,

U jed­ne­go dziew­czę­cia li­che­go na cze­le

Wy­czy­ta­ły do wier­szów słu­żą­ce for­te­le:

War­gi jej Hy­po­kre­nem nie­prze­bra­nej wody,

Par­na­sem zda­ły się być roz­kwi­tłe ja­go­dy.

I tak, gdy jej pil­nu­ję, swych nie strze­gę oczu.

Zo­sta­łem ry­mo­dzie­jem zgo­ła po war­ko­czu.

Choć na mnie nie kła­dzio­no waw­rzy­no­wych bob­ków,

Po­wią­za­łem nie­ma­ło wier­szów, jako snop­ków,

Zwłasz­cza kie­dym co w le­sie świe­że­go wy­my­ślił,

Na­ty­eh­mia­stem po bu­kach i osi­kach kry­ślił,

Któ­re po­tym, ni­że­li oczu ludz­kich do­szły.

Chro­pa­wą skó­rą kry­ski wy­cię­te za­ro­sły;

A wo­łow­cy, mnie­ma­jąc, że to sta­re Muzy,

Abo pa­sterz wy­rze­zał mą­dry z Sy­ra­ku­zy,

Jako wy­bor­ne pi­sma z ra­do­ścią czy­ta­li.

Po­tym je mię­dzy wami śpie­wa­jąc roz­sia­li.

A ja się uszom wa­szym dzi­wu­ję roz­pust­nym,

Że w nich miej­sce da­je­cie moim plot­kom ust­nym;

Com ja z my­śli wy­rzu­cił, jak nik­czem­ne śmie­ci.

To chwy­ta­cie dla sie­bie i dla wa­szych dzie­ci.

Na­wet te­raz sa­me­mu so­bie ga­nię sro­dze,

Żem tak kie­dy roz­pu­ścił fo­chom moim wo­dze;

Jako gdy kto ta­ba­ką dym­ną mózg pod­ku­rzy,

Ze się mu ro­zum za­ćmi, fan­ta­zya zbu­rzy,

Choć leda co bla­zgo­ni, choć jako wieprz krzą­ka,

Ro­zu­mie, że na lut­ni Ga­lo­to­wej brzą­ka;
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: