Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sierżant konnej policji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sierżant konnej policji - ebook

Owen Howe, jeden z bohaterów powieści „Znikające stado”, poznany przez doktora Jana na farmie Jonathana Caldwella, był sierżantem Północno-Zachodniej Konnej Policji powołanej do życia w 1873 roku, by zapewnić bezpieczeństwo nielicznym mieszkańcom preriowych terenów zachodniej Kanady.
„Tamtędy bowiem napływali ze Stanów włóczykije amerykańskiego Dzikiego Zachodu, przestępcy uchodzący przed wymiarem sprawiedliwości, łowcy skór wybijający ostatnie bizonie stada, handlarze-przemytnicy z wozami pełnymi beczułek kiepskiej whisky sprzedawanej Indianom za cenne skórki. Pewni bezkarności przybysze wznosili na ziemiach należących do Kanady obronne forty służące za składnice alkoholu, wywieszając na nich gwiaździste flagi swego kraju”.
Owen Howe w rozmowie z doktorem Janem ujawnia tajemnicę swego pochodzenia – jest synem Polaka o nazwisku Chowerski. Ojciec w 1846 roku brał udział w powstaniu w zaborze austriackim, a potem musiał uciekać z kraju. Trafił do Kanady, gdzie jako znakomity rymarz szybko znalazł pracę i się ożenił. Wkrótce na świat przyszedł chłopiec, który otrzymał imię Owen. Mając niecałe 18 lat, Howe wstąpił do Konnej Policji. Kilka lat pełnej niebezpieczeństw służby zaowocowało niezwykłym doświadczeniem i przygodami, o których opowieści uważnie wysłuchał i skrupulatnie ją zanotował doktor Jan.
Osiemnasta część westernowego cyklu Wiesława Wernica pełna jest barwnych opisów przyrody, świetnie nakreślonych postaci pierwszo- i drugoplanowych, nie brak w niej także kapitalnego poczucia humoru.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1659-8
Rozmiar pliku: 778 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kim jest Owen?

Wrzesień 1890 roku był, jak na tę porę roku, niezwykle ciepłym miesiącem. Zaskakujące upały, typowo letnie w jesiennej porze, zastały nas obu w południowej części Saskatchewanu – okręgu kanadyjskich Terytoriów Północno-Zachodnich^().

Przybyliśmy tu najpierw koleją do stolicy okręgu, Reginy, a później dwukonna bryczka przez półtora dnia, przerwanego nocnym biwakiem wśród pustkowi bezkresnej prerii, dowiozła nas do wielkiego gospodarstwa hodowlanego, własności Jonathana Caldwella.

Przyczyną tej niespodziewanej dla nas obu (Karola Gordona i mnie) podróży były przedziwne tarapaty, w jakie popadł właściciel „Alicji” (tak nazywała się farma Caldwella). O wyciągnięcie go z tych tarapatów Caldwell gorąco nas prosił za pośrednictwem znanego nam od lat porucznika (ongiś sierżanta) Północno-Zachodniej Konnej Policji – Gary Mitchella.

Nie będę powtarzał historii, jaka się przydarzyła posiadaczowi „Alicji”. Nie ma ona bowiem nic wspólnego z tym, o czym mam zamiar opowiedzieć^(). Ale do rzeczy!

Na wstępie wspomniałem o letniej aurze tamtej jesieni. To właśnie jej zawdzięczałem możliwość wysłuchania i z kolei powtórzenia opowieści o przedziwnych życiowych perypetiach przypadkowo poznanego przeze mnie człowieka. Gdyby bowiem padały dokuczliwe deszcze i wiały wiatry zwiastujące nadejście zimy, nie mógłbym tyle czasu spędzać w ogrodzie otaczającym budynek farmy, grzejąc się w słońcu i... nadstawiając uszu, jak to się potocznie określa. Zaiste warto było słuchać!

Nigdy dotąd podczas mych wypraw z Karolem Gordonem nie zawędrowałem tak daleko na północ amerykańskiego kontynentu. Stało się to dopiero rok później^(). Wówczas jednak wydawało mi się, że przebywam jeśli nie w samym sercu Północy, to w jego pobliżu. Jakże fascynowały mnie tutejsze egzotyczne nazwy rzek, jezior, osad ludzkich!

Oto Płaszczyzna Jeżozwierza, Jezioro Węża, Jezioro Kri (od nazwy indiańskiego plemienia), Jezioro Frobishera (upamiętniające głośnego odkrywcę i podróżnika), Cieśnina Pelikana, Jezioro Pian, Jezioro Ostatniej Góry, miasteczko o nazwie Hudson Bay. W jakiż to sposób i dlaczego przywędrowała tu nazwa Zatoki Hudsona, położonej w linii powietrznej o trzysta pięćdziesiąt mil na wschód od tej osady?

A inne osiedla? Chociażby taka Marchew nad rzeką... Marchwią albo Indiańska Głowa, Żółta Trawa, Biały Las. Samo miano okręgu Saskatchewan wywodzi się od rzeki o tej nazwie. Przekręconej nazwie, bo Indianie nazywają rzekę Kisikatchewan, co oznacza „wolno płynąca woda”.

Urok egzotyki takich nazw po prostu mnie oczarował. Jakże chciałbym napotkać któregoś z „ojców chrzestnych”, na przykład Jeziora Ostatniej Góry, aby mi wytłumaczył pochodzenie tej nazwy. Lub też – Cieśniny Pelikana. Przecież pod tą długością i szerokością geograficzną nigdy nie żyły pelikany! Na pewno mieszkali tu ludzie (a może nadal mieszkają) o bujnej wyobraźni i poetyckich skłonnościach.

W następnym roku, jak już wspomniałem poprzednio, zrządzeniem losu przyszło mi poznać prawdziwą Północ, taką gdzie nawet w lecie chłodem dmucha. Wówczas – przez porównanie – egzotyka równin Saskatchewanu wiele straciła w mych oczach.

Tymczasem trafiła się okazja wysłuchania opowieści bywalca, który wydeptał ścieżki przez ziemie, o jakich wówczas nawet nie śniłem, mimo że – daleki od samochwalstwa – wielokrotnie wspominałem o swych wędrówkach przez pustacie Arizony, Nowego Meksyku, Oklahomy, Montany. Nie były mi obce bezdroża południa i zachodu kraju, ale – północy nie!

Mój przygodny informator uraczył mnie wspomnieniami, z których można by ułożyć bardzo interesującą książkę. Zwróciłem mu na to uwagę.

– Gdzież ja do pisania? Chętnie odstąpię panu wszystko, co naopowiadałem, a na życzenie służę dalszą porcją. Proszę, niech pan sam o tym napisze. No, i wspomni też o mnie. Nazywam się Owen Hove.

Powyższe słowa nie wyjaśniają sprawy całkowicie. Muszę więc dodać, że Hove był sierżantem Północno-Zachodniej Konnej Policji^(). Ta kanadyjska służba bezpieczeństwa została zorganizowana w 1873 roku celem zaprowadzenia porządku i zagwarantowania bezpieczeństwa nielicznej podówczas ludności zachodnich, preriowych obszarów Kanady, rozciągających się aż do podnóży Gór Skalistych oraz ziem leżących daleko na północy, po Ocean Arktyczny i granicę z Alaską. Olbrzymi ten teren do roku 1869 stanowił własność Kompanii Zatoki Hudsona, przedsiębiorstwa handlowego, jakie w 1670 roku, nadaniem króla Anglii Karola II, uzyskało około półtora miliona mil^() kwadratowych dziewiczych ziem. W 1869 roku tereny te zostały kupione przez rząd Dominium Kanady za półtora miliona kanadyjskich dolarów. W konsekwencji należało nad nimi roztoczyć opiekę prawną, a przede wszystkim obsadzić strażą na tysiąc mil długą granicę państwową między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi.

Tamtędy bowiem napływali ze Stanów włóczykije amerykańskiego Dzikiego Zachodu, przestępcy uciekający przed wymiarem sprawiedliwości, łowcy skór wybijający ostatnie stada bizonów, handlarze-przemytnicy z wozami pełnymi beczułek kiepskiej whisky sprzedawanej Indianom za cenne skórki. Pewni bezkarności przybysze wznosili na ziemiach należących do Kanady obronne forty służące jako składnice alkoholu, wywieszając na nich gwiaździste flagi swego kraju.

Rząd Dominium chciał również ochronić robotników budujących linie kolejowe ze wschodu na zachód oraz nawiązać przyjacielskie kontakty z zachodnimi i północnymi plemionami Indian, jak również położyć kres ciągle wznawianym wojnom międzyplemiennym.

Takiemu właśnie działaniu miała podołać pierwsza, licząca zaledwie trzystu ludzi grupa konnej policji. I podołała!

Historycy twierdzą, że był to cud, jaki się wydarzył w dziejach Kanady. 8 lipca 1874 roku ta skromna siła zbrojna zdała swój pierwszy egzamin. Z miejsca zbiórki (sześćdziesiąt mil na południe od Winnipeg) wyruszyła na zachód kawalkada obejmująca dwustu siedemdziesięciu pięciu ludzi, trzysta dziesięć koni, sto czterdzieści dwa woły, dziewięćdziesiąt trzy sztuki bydła, sto czternaście lekkich dwukołowych wózków i siedemdziesiąt trzy ciężkie czterokołowe wozy. Ludzie otrzymali mundury: czerwone kurty (na wzór uniformu brytyjskiej armii) i granatowe spodnie z żółtymi lampasami.

W okresie czterech miesięcy przebyto ponad tysiąc mil, podczas tego marszu zniszczono składnice wódki przemycanej ze Stanów, wzniesiono szereg posterunków obronnych i nawiązano kontakt z Indianami. W tym czasie padło z pragnienia lub głodu sporo zwierząt pociągowych, lecz nie zginął ani jeden człowiek. Tak to wygląda w wielkim skrócie. Cóż jeszcze dodać?

Chyba to, że służba w Konnej Policji nie była wysoko wynagradzana. Szeregowy policjant, tak zwany konstabl otrzymywał zaledwie jednego dolara dziennie, subkonstabl – zaledwie siedemdziesiąt pięć centów, inspektor (dowodzący pięćdziesięcioma ludźmi) pobierał roczną pensję w wysokości tysiąca czterystu dolarów, czyli nieco ponad sto szesnaście dolarów miesięcznie. Co prawda po trzech latach nienagannego pełnienia obowiązków policjant mógł otrzymać darmo sto sześćdziesiąt akrów prerii na zagospodarowanie się, lecz tego rodzaju materialna zachęta miała raczej słaby wpływ na rekrutację kandydatów do nowego rodzaju służby bezpieczeństwa. Niewielki tylko procent osiadł później na roli. Decydującym natomiast czynnikiem była chęć przeżycia wielkiej przygody. Gdzież łatwiej ją napotkać, jeśli nie wśród prawie bezludnych, dziewiczych ziem? W tym, co opowiadał Owen Hove, znalazłem potwierdzenie mego przypuszczenia. Wizja wielkiej przygody skłoniła wielu młodych Kanadyjczyków do przywdziania szkarłatnej kurty i poddania się rygorom ostrej dyscypliny.

Kiedy Hove zdecydował się na wybranie zawodu? Na jak długo się z nim związał? Zagadnąłem go o to.

– Ba – odparł – miałem wówczas osiemnaście lat, to znaczy prawie osiemnaście, brakowało kilku miesięcy.

– Wiek w sam raz... – wtrąciłem.

Pokręcił głową.

– O, nie. Do konnej policji przyjmowano wówczas ludzi z dużym doświadczeniem. Najchętniej takich, którzy już służyli w armii, zwłaszcza w kawalerii. Na drugim miejscu stawiano kandydatów, którzy w swych traperskich wędrówkach przemierzyli mało znane ziemie Terytoriów Północno-Zachodnich i potrafili porozumieć się z Indianami. Niestety, nie należałem do żadnej z tych grup. Ot, byłem takim sobie szczeniakiem marzącym o przygodzie, lecz jakiż chłopak w moim wieku o niej nie marzy. Moje wyobrażenie o służbie w szeregach Północno-Zachodniej śmiechu było warte! Co mi się śniło? Nocne biwaki, czerwonoskórzy wojownicy, stada bizonów, a ja wśród takich dekoracji na wspaniałym rumaku przemierzający pustkowia, by nieść pomoc potrzebującym.

– Piękne wyobrażenia – zauważyłem.

– Ba, lecz odbiegające od rzeczywistości, gdy wreszcie oko w oko z nią stanąłem. Ale zanim do tego doszło, przekorny los wylał mi na głowę kilka kubłów zimnej wody.

Do formującego się pierwszego oddziału Konnej Policji nie zostałem przyjęty. Nie, brałem więc udziału w wielkiej wyprawie na zachód. Mając osiemnaście lat, czułem się bardzo staro. Śmieszne? Na pewno, ale taki nastrój wzbudziła we mnie odmowa przyjęcia w szeregi policji. Różne głupie myśli mogą narodzić się w głowie zawiedzionego w swych planach młokosa. Los jednak zlitował się nade mną. Mówię los, w rzeczywistości była to inicjatywa mego ojca. Nie nudzę pana?

Zaprzeczyłem bardzo szczerze.

– Widzi pan, mój ojciec przybył do Ameryki z Europy w 1854 roku.

– Z Anglii? – spróbowałem zgadnąć.

Potrząsnął przecząco głową.

– Zwiodło pana moje prawdziwie angielskie nazwisko. Czy nie tak?

Przytaknąłem.

– Ano właśnie. Lecz początkowo brzmiało ono zupełnie inaczej, mianowicie Chowerski.

– Chowerski? – powtórzyłem zaskoczony.

– A tak. Z wymową mały kłopot, lecz jeśli je napisać, żaden Anglik nie zdoła odczytać prawidłowo. Mój ojciec przybył do Kanady z Polski. Nie wiem, czy się pan orientuje...

– Kościuszko, Puławski – wpadłem mu w słowo. – Wielki kraj, który zniknął z politycznej mapy świata rozszarpany przez trzech zachłannych sąsiadów...

– ...i który kilkakrotnie usiłował odzyskać niepodległość. Między innymi w roku 1846. Wybuchło wówczas zbrojne powstanie^(). Brał w nim udział mój ojciec. Zakończyło się klęską, ojciec musiał uciekać i po latach tułaczki wylądował w Kanadzie, w Halifax. Z zawodu był rymarzem. Rozumie pan, siodła, uprzęże i tym podobny sprzęt, bez którego nie sposób używać konia ani wierzchem, ani w zaprzęgu. Dla takiego fachowca znalezienie pracy nie jest problemem, lecz na przeszkodzie stanęła nieznajomość angielskiego. I znowu pomyślny traf: ojciec napotkał rodaka, i to wcale nie takiego, który podejmuje się wszelkiej pracy, byle tylko nie umrzeć z głodu. Był to starszy jegomość, osiadły w Kanadzie od trzydziestu lat, a więc świetnie zorientowany w warunkach tutejszego życia i posiadający nieźle prosperujące przedsiębiorstwo transportowe. Przyjął ojca do pracy, a w wolnych chwilach uczył go angielskiego. Po pół roku oświadczył, że ma dla niego zajęcie znacznie lepsze od ładowania towarów na wozy. Ojciec zmartwił się (jak mi później opowiadał), sądząc, że pracodawca po prostu pragnie się go pozbyć. Mylił się. Przedsiębiorca przewozowy pozostawał w dobrych stosunkach handlowych i towarzyskich z właścicielem zakładu rymarskiego. Wiadomo, kto zajmuje się transportem, ten, chce czy nie chce, musi korzystać z usług rymarza. Tam właśnie skierował mego ojca. Dlaczego nie wcześniej? Prosta sprawa. Należało minimalnie opanować angielski. W mowie i piśmie. Ojciec to osiągnął.

W nowym miejscu pracy mógł wreszcie pokazać, co potrafi. I pokazał. Więcej nawet: stał się ulubieńcem nowego szefa. Ba, również jego córki! Sprawy potoczyły się szybko. Łatwo odgadnąć, w jakim kierunku. W roku 1865 przyszedłem na świat. Tak to wszystko wygląda.

– Nie wszystko – zaprzeczyłem. – Nadal nie wiem, w jaki sposób zdołał pan wreszcie wstąpić w szeregi Konnej Policji.

– Prawda. Zbytnio się rozgadałem o nieistotnych szczegółach.

– Bardzo istotnych, a teraz czekam na dalsze.

– Dobrze. Po moim niepowodzeniu ojciec zaczął nalegać, abym ruszył w jego ślady. Nie bez przyczyny. Był już wówczas współwłaścicielem świetnie prosperującej firmy, znanej nie tylko w Halifax. Nie bardzo mi to odpowiadało. Jednak ojciec nie był aż tak uparty, by zmuszać mnie do uczenia się niechcianego zawodu. Matka również raczej oględnie zachęcała do nauki rzemiosła. Mnie przecież marzyły się prerie zachodniej Kanady. Marzeniami nie można jednak wypełnić życia, niebezpieczny to sposób, bo prowadzi prostą drogą ku lenistwu.

– Słusznie – przytaknąłem.

– Więc musiałem się podjąć jakiejkolwiek pracy, mimo to nie tracąc nadziei, że wreszcie wdzieję czerwoną kurtę. Ojciec, jak już mówiłem, początkowo pracował w firmie transportowej i obecnie skorzystał z nawiązanej wówczas znajomości z właścicielem. W wyniku tego zostałem przyjęty jako... pomocnik tragarza! Ciężka to była robota i dosłownie w pocie czoła wykonywana. Ileż razy chciałem ją rzucić! Tylko wstyd powstrzymywał mnie od takiego kroku. Czyż miałem nadal zbijać bąki? Martwić rodziców swą lekkomyślnością? Narażać się na kpiny znajomych? Zacisnąłem zęby i zostałem.

Najgorszy był pierwszy miesiąc. Po roboczym dniu bolały mnie plecy od dźwigania ciężarów, skórę na dłoniach miałem startą od wiązania grubych lin na skrzyniach i workach. Wysiłki te dobrze musiał ocenić mój patron, bo w następnym miesiącu zostałem oddelegowany do lżejszej pracy. Awansowałem na pomocnika stajennego. Koni mieliśmy mnóstwo, ale robota znacznie ciekawsza i niewymagająca tak wielkiego wysiłku, jak dźwiganie ciężarów. Wtedy nauczyłem się obrządzać i dbać o zwierzęta tak, jak dba się o dobrych i bliskich przyjaciół. Jakże mi się to później przydało!

Los mi sprzyjał. Z pomocnika stajennego przeniesiono mnie na stanowisko pomocnika woźnicy. O, to już było coś zupełnie nowego. Prawdziwa frajda dla chłopaka w moim wieku, który nigdy dotąd nie wysunął nosa poza ulice Halifax, a marzył o dalekich podróżach.

Parodniowe wyprawy do innych miast lub osiedli. Do farm samotnie stojących wśród łanów zbóż, po zakurzonych pyłem drogach, do dziwnie sennych, nic niewiedzących o świecie miasteczek, które zamieszkiwali jeszcze dziwniejsi ludzie. A cóż dopiero nocne biwaki lub dzienne przerwy w podróży? Postoje na skrajach dziewiczych borów albo wśród łąk jeszcze pługiem nie tkniętych. Noce pod gwiaździstym niebem lub w srebrnej poświacie księżyca, przy ognisku, które długo żarzyło się purpurą węgielków.

Wówczas sieć kolejowa była dość rzadka, więc wozy i konie odgrywały decydującą rolę w transporcie. Przecież nawet dzisiaj nie wszędzie można się bez nich obyć, a cóż dopiero tamtymi laty!

I tak oto, przy boku woźnicy, z wysokości kozła poznawałem świat, jaki rozciągał się hen, daleko poza ostatnimi zabudowaniami Halifax. Kolorowy świat. Zachwycił mnie.

Tu wtrącę, że używałem nazwiska Hove. Ojciec, za radą właściciela zakładu rymarskiego, zangielszczył swoje nazwisko. Stało się to jeszcze przed moim przyjściem na świat. A więc nie miałem na jego decyzję żadnego wpływu.

– A gdyby pan miał?

– Nie zastanawiałem się nad tym. Nadal czuję się Polakiem, takim kanadyjskim Polakiem. Proszę się nie dziwić, wyrosłem w pamięci o starym kraju. A nazwisko? No, cóż! Bardzo je przekręcano i ojciec miał z tym wiele kłopotów. Zadecydowały więc względy praktyczne. Nie nudzę pana?

– Wprost przeciwnie. To wszystko jest niezwykle interesujące. A... czy włada pan językiem swego ojca?

– Oczywiście! Ba, moja mama nauczyła się polskiego. Z trudem jej to przyszło, dziś jednak potrafi dogadać się z rodakami mego ojca. W Halifax mieszka grupa emigrantów z Polski, co miesiąc spotykają się w domu moich rodziców. Mój brat, bo mam młodszego brata, również umie mówić po polsku. Ojcu bardzo na tym zależało. Zawsze powtarza, że nadejdzie czas, kiedy wrócimy do starego kraju. No, ale nie o tym miałem mówić.

Jeździłem ładownymi wozami na zachód, na północ, na południe. Powoziłem coraz lepiej i pewnie nie uszło to uwagi mego pracodawcy, bo gdy trafiła się okazja wielotygodniowej podróży na ziemie Terytoriów Północno-Zachodnich, prawie że karawaną, bo aż czterema wozami, i ja wziąłem w niej udział. Była to moja pierwsza tak daleka wyprawa. Nie do jakiegoś tam miasteczka czy miasta, lecz przez prerie ku zagubionej wśród pustkowi stanicy Konnej Policji.

Wieźliśmy konserwy żywnościowe, mundury, a nawet amunicję. Mój pracodawca cieszyć się musiał dużym zaufaniem władz, jeśli powierzono mu tyle państwowego dobra. Dla ochrony oddelegowano do transportu dwóch policjantów oraz najprawdziwszego trapera, aby nas zaopatrywał w świeże mięso. Z wielkim podziwem zerkałem na obie „czerwone kurty” i na myśliwca w bobrowej czapie nierozstającego się ani na chwilę ze swą niezwykle długą flintą. To byli dla mnie całkowicie nowi ludzie, przybysze z egzotycznego Zachodu.

Woźniców wraz ze mną było ośmiu, po dwóch na każdy wóz. Koni – aż dziewięć, bo jeden luzak. Wszyscy otrzymaliśmy broń palną, z której strzelać uczył nas, na tydzień przed wyjazdem, wąsaty policjant. Nie twierdzę, że w tym strzelaniu osiągnąłem godny uwagi sukces, ale napawał mnie dumą sam fakt posiadania strzelby i umiejętność jej ładowania.

Ruszyliśmy wiosennego dnia, gdy czerwone zorze świtu przepędziły mroki nocy. Najpierw koła naszej karawany wesoło turkotały po twardych nawierzchniach bitych dróg, później prawie bezgłośnie zaczęły się toczyć po piaszczystych, rozjeżdżonych szlakach, na koniec i te szlaki się skończyły. Zimowa, rudawa darń, znaczona wgłębieniami kolein, ciągnęła się przed nami, jak daleko okiem sięgnąć.

Bez przewodników, „czerwonych kurt”, kłusujących tuż przed pierwszym wozem, nigdy nie trafilibyśmy do celu. Właściwego kierunku jazdy nie znał żaden z woźniców. A co było celem? Jak już wspomniałem, stanica policyjna, położona była w pobliżu granicy ze Stanami, na samym południu prowincji Manitoba.

Tu należy zauważyć, że dopiero w 1885 roku transkontynentalna linia kolejowa połączyła stolicę Manitoby – Winnipeg, najpierw ze wschodem, później z zachodem. Gdybym się urodził nieco później, nie byłoby już okazji do wędrówki z karawaną wozów. Towary pojechałyby po prostu wagonami. A ja najprawdopodobniej nigdy bym nie trafił w szeregi Północno-Zachodniej Konnej Policji.

Policyjna stanica, jak mnie poinformowała jedna z „czerwonych kurt”, wznosiła się w szczerym pustkowiu nad rzeczką bez nazwy. Pozornie zbudowanie jej na takim bezludziu nie wyglądało rozsądnie. Chociaż miało swój sens. Posterunek policyjny wznosił się niezbyt daleko od granicy ze Stanami, co należy podkreślić, bo właśnie bliskość granicy zdecydowała o konieczności założenia posterunku. Na pewno słyszał pan o przemytnikach alkoholu i różnych przestępczych typach napływających do południowej Kanady z amerykańskiego Dzikiego Zachodu. Należało położyć kres takim wędrówkom.

Nie będę opowiadał o szczegółach mojej podróży. I przez miesiąc gadania nie zdołałbym wyczerpać tematu.

Któregoś wczesnego wieczoru z wysokości kozła woźnicy ujrzałem wyniosły, zielony pagórek, a na jego szczycie palisadę z pionowo ustawionych kloców. Nad palisadą sterczał fragment dachu oraz maszt, na którym łopotała kanadyjska flaga. Oto osiągnęliśmy cel podróży!

Wszyscy moi towarzysze hałaśliwie wyrazili swą radość. Mieli powody do zadowolenia. Policjanci – że doprowadzili nas bezbłędnie do miejsca przeznaczenia, woźnice – że bez uszkodzenia wozów i ładunku wykonali polecenie swej firmy, traper – że potrafił nas zaopatrywać w świeże mięso. A ja?

Moją radość wywołał nie kres podróży, lecz widok fortu. Pierwszy raz przekroczyłem wrota budowli zamieszkanej przez ludzi, wśród których tak bardzo pragnąłem się znaleźć. Sam fort jednak nieco mnie rozczarował. W naiwnej fantazji widziałem potężne umocnienia ziemne otoczone fosą, a nad nimi groźne paszcze dział. Rzeczywistość okazała się skromniejsza. Zamiast bastionów – drewniana palisada, zamiast groźnych baterii – jedna polowa armatka.

W obrębie palisady, na kwadratowym podwórcu stały dwa baraki zbite z nieokorowanych pni. W jednym mieściły się koszary, w drugim magazyn i stajnia. Załoga składała się z ośmiu ludzi dowodzonych przez sierżanta. Zaledwie ośmiu! Uznałem to za kpiny ze zdrowego rozsądku. Jakże ośmiu ludzi zza tak lichego umocnienia może się oprzeć atakowi gromady uzbrojonych czerwonoskórych wojowników? Zagadnąłem w tej sprawie jednego z towarzyszących nam policjantów. Uśmiechnął się, usłyszawszy, o co mi chodzi.

„Mój chłopcze – odpowiedział, co mnie nieco obruszyło, bowiem uważałem się za dorosłego mężczyznę – z Indianami żyjemy w zgodzie, a żaden przemytnik, nawet w dużej grupie, nie ośmieli się nas niepokoić. Bo i po co? Będzie się raczej trzymał jak najdalej od tego miejsca. Uważasz, że palisada to zbyt mała przeszkoda dla przeciwnika? Lecz żeby ją obalić, potrzeba armatniej kuli. Ani Indianie, ani przemytnicy, ani włóczędzy z amerykańskiego Dzikiego Zachodu nie rozporządzają artylerią, więc ten fort taki, jaki jest, całkowicie zaspokaja nasze potrzeby. Zresztą... nie myśmy go zbudowali, lecz Kompania Zatoki Hudsona w latach, kiedy te ziemie stanowiły jej wyłączną własność. Powiadasz, że ośmiu ludzi załogi nie potrafi nadzorować tak wielkich obszarów powierzonych ich pieczy. Nie zapominaj, że każdy konny policjant liczy się za dziesięciu. Służba jest ciężka, ale też nie przyjmujemy do niej byle kogo”.

Usłyszawszy to, mimo woli westchnąłem. Popatrzył na mnie badawczo.

„Próbowałeś się zaciągnąć?”

Przytaknąłem: „W siedemdziesiątym trzecim...”

„Ho, ho! – roześmiał się. – Mój chłopcze, wtedy wybierano najlepszych, przede wszystkim mających wojskowe doświadczenie. Nie wiedziałeś?”.

Przyznałem, że moje ówczesne informacje dalekie były od prawdy. I na tym zakończyła się rozmowa.

Nie wyruszyliśmy w drogę powrotną natychmiast. Konie musiały odpocząć, wozy należało dokładnie sprawdzić, ludzie musieli odsapnąć i nabrać sił do nowej wędrówki. Miałem teraz sporo wolnego czasu, by ze szczytu wzniesienia godzinami gapić się na falujące trawy, podobne do morza, bo tak samo bezkresne. Ten widok mnie urzekał, skojarzyłem go z opowieściami ojca o starym kraju. Niegdyś na południowo-wschodnich rubieżach Polski rozciągał się bezludny step, który zwano Dzikimi Polami. Nasz narodowy poeta, Adam Mickiewicz, nie wiem czy pan o nim słyszał...

– Owszem – pospieszyłem z odpowiedzią. – Przyjaźnił się z nim James Fenimore Cooper^(), gdy przebywał przez jakiś czas w Europie.

– Tym lepiej. Otóż Mickiewicz odbył podróż przez ten step i napisał wiersz, którego fragment, po okropnych wysiłkach (z pomocą ojca) zdołałem przetłumaczyć na angielski. Na pewno niedoskonale, ale wiernie z oryginałem i z sensem. Brzmi on tak:

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,

Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi;

Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,

Omijam koralowe ostrowy burzanu^().

I te właśnie słowa powtarzałem sobie spoglądając na prerię...

– Porównanie stepu do oceanu jest nader trafne.

– I ja tak uważam. No, ale wracam do głównego tematu. Otóż... w forcie przebywaliśmy przez okrągły tydzień. W przeddzień odjazdu przybyła tam ważna osobistość: oficer policji z Winnipeg. Że musiała to być ważna osobistość, poznałem nie po dystynkcjach munduru, lecz po zachowaniu się załogi fortu. Wszyscy prężyli się na baczność, a sierżant, jak zauważyłem, ani na krok nie odstępował gościa. Wieczorem, gdy już mościliśmy sobie legowiska w wozach (wszyscy woźnice, a ja wraz z nimi, spaliśmy w wozach), sierżant odwiedził nas, informując, iż oficer ten jest inspektorem podokręgu, że udaje się do Ottawy, a więc będzie nam towarzyszył spory kawałek drogi, a teraz chce porozmawiać z „kierownikiem” karawany.

Tym kierownikiem, a jednocześnie woźnicą wozu, na którym jechałem, był niejaki Davis, długoletni pracownik przedsiębiorstwa, zaufany człowiek szefa. Bardzo byłem ciekaw, co inspektor pragnie powiedzieć Davisowi. Niestety, Davis zabrał na tę rozmowę jedynie trapera. Zniknęli wewnątrz budynku. Czekaliśmy cierpliwie, aż wrócą, co trwało ponad godzinę. Ku naszemu zaskoczeniu przybył z nimi również inspektor. Porwaliśmy się z ziemi, powyskakiwali z wozów, jakby zjawił się wśród nas co najmniej gubernator prowincji.

„Siadajcie, siadajcie – powiedział oficer. – Przez kilka najbliższych tygodni przyjdzie nam razem wędrować, dlatego musimy się poznać”.

Pamiętam to spotkanie tak, jakby odbyło się wczoraj, a nie przed laty. Inspektor nazywał się James Nicholson. Dziwny z niego był człowiek. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.

Pogadawszy o tym i owym, pożartowawszy, że obecnie każdy z woźniców stanie się doświadczonym przewodnikiem, nagle zwrócił się do mnie:

„No cóż? Nadal pragniesz zostać policjantem?”.

Jak to się mówi, zapomniałem języka w gębie. Dosłownie.

Czekał cierpliwie, aż zdołam wykrztusić krótkie „tak”. Zapewne policjant, z którym rozmawiałem w forcie, powtórzył mu moje zwierzenia. Dlaczego tak postąpił? Nie wiem. Dlaczego moja osoba zainteresowała Nicholsona? Również nie wiem.

Po tej odpowiedzi inspektor uśmiechnął się, ale nie drwiąco, tylko przyjaźnie.

„Pogadamy na ten temat w drodze. Opowiesz mi o sobie. Zgoda? A teraz kładźcie się spać. Ruszamy o świcie. Dobranoc!”.

I odszedł.

O drodze powrotnej mówić nie będę, nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Inspektor Nicholson okazał się niezwykle miłym kompanem, był bardziej przystępny, mniej oficjalny od obu policjantów stanowiących naszą ochronę. Przegadałem z nim wiele godzin przy wieczornych ogniskach. Interesował się mną, a ja opowiadałem mu o całym chyba swoim życiu i o rodzicach.

„Wiesz – zauważył mimochodem któregoś z kolejnych wieczorów – że bardzo wiele, kto wie, może nawet wszystko, zawdzięczam jednemu z rodaków twojego ojca. Zaciągnąłem dług, jakiego do tej pory nie mogłem spłacić”.

W pierwszej chwili, taki byłem naiwny, pomyślałem o zobowiązaniach pieniężnych. Szybko się jednak okazało, że wcale nie o to chodziło.

„To stare dzieje – mówił inspektor po chwili zadumy. – Służyłem wówczas w armii jako podoficer pułku dragonów stacjonującego właśnie w Halifax. To był rok siedemdziesiąty trzeci. Zaproponowano mi zaciągnięcie się do nowej formacji sił bezpieczeństwa. Wiesz, o czym mówię?”.

„Wiem” – odparłem i mimo woli westchnąłem.

„Byłeś zbyt młody, a Konną Policję tworzono przede wszystkim z tych, którzy mieli już za sobą służbę w wojsku. Nie masz co wzdychać, to nie twój życiowy pech, bo podobne rozczarowanie spotkało wówczas bardzo wielu twoich rówieśników. W pierwszej kolejności przyjęto do policji zaledwie sto pięćdziesiąt osób, głównie z prowincji nadatlantyckich, Quebecu i Ontario. W pół roku później doszło jeszcze stu pięćdziesięciu z Toronto. Więc powtarzam: nie narzekaj na swój los. Dlaczego zdecydowałem się na zmianę służby? Pobyt w Halifax to była jedna wielka nuda, a ja wiedziałem, że Konna Policja jest formowana po to, by pilnować dalekich, prawie bezludnych obszarów Zachodu. Zamarzyła mi się wielka wyprawa tam, gdzie słychać głos wiatru, szum traw i tupot uciekających antylop zamiast turkotu wozów. Coś niecoś słyszałem o tamtym kraju od starszych podoficerów, którzy brali udział w poskramianiu buntujących się Metysów znad Rzeki Czerwonej^(), a również od traperów, lecz, jak później się przekonałem, co najmniej połowa tych informacji była gadaniną w rodzaju opowieści wyolbrzymiających własne czyny i rzekomo wspaniałe warunki życia na preriach.

W siedemdziesiątym czwartym, 8 lipca, ruszyliśmy w drogę z Fort Dufferin, na południe od Winnipeg. To wówczas poznałem twojego rodaka”.

„Czy był bardzo młody?” – wyrwałem się z niemądrym pytaniem.

Zaprzeczył.

„Młodzików to u nas prawie nie było. I chyba dobrze, trzeba mieć doświadczenie i dużą sprawność fizyczną, by przetrwać czteromiesięczną wędrówkę. Ta to luksus w porównaniu z tamtą. Świat się zmienia, minie jeszcze rok, a na zachód gnać będziemy pociągiem, tygodnie marszu zamienią się w godziny jazdy wygodnym wagonem”.

Słusznie mówił. Sam przecież widziałem fragmenty nasypów pod tory, a po roku żelazne szyny połączyły Winnipeg z atlantyckim wybrzeżem.

„Dzień po dniu wlekliśmy się na zachód. Paliło nas słońce, kurz dusił, ukąszenia much i komarów sprawiały, iż twarze mieliśmy całe pokrwawione. Koniom nie wiodło się lepiej. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy prerię czarną od plam po pożarach i wówczas brakowało paszy dla zwierząt. Brakło i wody. Jej nieliczne zbiorniki często zawierały trujące sole. Ludzie zaczęli chorować, zwierzęta padały. Mimo letniego skwaru od czasu do czasu nawiedzały nas gradowe burze, byliśmy atakowani przez chmary szarańczy. W ciągu pierwszych szesnastu dni będąc u kresu sił, przebyliśmy dwieście siedemdziesiąt mil. Wówczas nasz dowódca, komisarz George Arthur French, zarządził postój, który trwał cztery doby. Wtedy to najsłabsi zostali skierowani prosto ku Fort Edmonton, trasą wynoszącą dziewięćset mil, za to świetnie oznakowaną przez wędrownych handlarzy. Reszta ruszyła dalej na zachód.

W początkach września byliśmy gromadą ludzi i koni ledwie powłóczących nogami. Brudni, głodni, marznący w pierwszych podmuchach północnego wiatru. Obuwie zdarło się nam do tego stopnia, że wartownicy pilnujący nocami obozu obwiązywali nagie stopy jutowymi workami. Podczas postojów okrywaliśmy konie kocami, które miały nas samych bronić przed chłodem, a przecież każdej nocy padało kilka czworonogów.

Po przebyciu, licząc od Fort Dufferin, siedmiuset osiemdziesięciu mil dotarliśmy do rozwidlenia rzek Bow i Belly. W okolicy tych rzek, według naszych informacji, miała się znajdować siedziba przemytników alkoholu, znana jako Fort Whoop-Up. Była to błędna informacja. Zamiast fortu natrafiliśmy jedynie na trzy pozbawione dachów, bezludne chałupy. Kto i kiedy je zbudował, pozostanie tajemnicą. I tak oto, licząc na zapasy żywności zgromadzone w forcie, zdobyliśmy jedynie nieco drewna na rozpalenie ognisk, przy których nie było co ugotować. Znacznie później okazało się, że Fort Whoop-Up leżał siedemdziesiąt pięć mil na zachód od miejsca, w którym go szukaliśmy, ale to już inna historia...

Jak dotąd nieźle znosiłem trudy wędrówki, służba wojskowa była dobrym przygotowaniem. Lecz na widok ruin chałup, zamiast magazynów żywności, załamałem się. Przestałem wierzyć, iż kiedykolwiek dowleczemy się w jakieś „ludzkie” strony, gdzie nie grozi śmierć z głodu, pragnienia lub zimna.

Od wielu dni nocowaliśmy w namiotach, mimo to marzliśmy na kość. Rankami głos pobudki z trudem ściągał trzęsących się, połamanych ludzi i dopiero promienie słoneczne przywracały werwę, jakże jednak pozorną.

Odkąd zimne noce zmusiły nas do rozpinania namiotów, towarzyszem moim w porach odpoczynku stał się konstabl Joe Stok. Ja byłem subkonstablem, ale tak niewielka różnica rang wcale się nie liczyła, zwłaszcza w ówczesnych warunkach życia. Stok miał znacznie większe ode mnie doświadczenie. Przez kilka lat parał się traperstwem, a zaciąg do Konnej Policji uznał za jeszcze jedną okazję do przeżycia nowej przygody. Podobnie jak ja. I chyba zbliżył nas podobny stosunek do świata. Przegadaliśmy sporo wieczorów pod namiotowym płótnem i wiele godzin jadąc strzemię w strzemię w długiej kolumnie koni i wozów.

Wówczas dowiedziałem się, że przybył przed laty z Europy, właśnie z Polski, podobnie jak twój ojciec.

W dzień po odkryciu ruin chałup, mroźnym rankiem, gdy pora była zerwać się na poranny apel, nie mogłem wstać, nie mogłem ruszyć ani ręką, ni nogą. Tak mnie połamało. Szczękałem zębami niezdolny do wykrztuszenia słowa. Joe zerwał ze mnie wszystkie łachy i zaczął mnie masować, gnieść, potrząsać. Bolesna to była gimnastyka, lecz skuteczna. Podniosłem się. Stok pomógł mi się ubrać i zaprowadził na miejsce zbiórki, gdzie otrzymaliśmy po kubku lekko brązowego płynu, co oznaczało, że nasze zapasy kawy już się kończą. Taki posiłek miał nam wystarczyć aż do południa. Istotnie – dotąd mi starczał, lecz tego dnia już nie!

Słońce wzeszło, ruszyliśmy. Stawało się coraz cieplej i coraz przyjemniej po mroźnej nocy, lecz tylko do pewnego czasu. Upał coraz mocniej dawał się we znaki. Czułem się nadal bardzo słaby. Zielona, pagórkowata preria wirowała w mych oczach i runąłbym z konia, gdyby nie dłoń Joego. Chwycił mnie pod ramię i tak pokierował obydwoma końmi, że wyjechaliśmy z szeregu, nie zatrzymując monotonnego ruchu kolumny. Właśnie mijał nas ostatni rząd jeźdźców, a za nim wlokły się wozy, prawie puste. Zamykał konwój ambulans. Joe zatrzymał go. Pomógł mi zeskoczyć z siodła i podprowadził do pojazdu, a następnie z pomocą sanitariusza wciągnął pod budę, gdzie spocząłem na twardym i wąskim wyrku.

– Trzymaj się, James! – krzyknął. – Wkrótce cię odwiedzę.

Usłyszałem jeszcze tupot końskich kopyt i ciemna mgła przysłoniła mi oczy, a jednocześnie straciłem przytomność. To było nawet dość przyjemne. Jak długo trwałem w takim stanie, nie wiem, wystarczająco jednak długo, by przerazić sanitariusza. Podobno ratował mnie na wszystkie sposoby, a gdy oprzytomniałem, napoił sporą szklanką whisky.

– Co mi jest? – zapytałem, czując w gardle cierpki smak alkoholu.

– Ech, kolego! Sprawa jest prosta: wycieńczenie organizmu. Niewiele mogę ci pomóc. Ani kapinki mięsa, które mogłoby cię postawić na nogi. Leż i odpoczywaj.

Leżałem więc, od czasu do czasu wstrząsany gwałtownym ruchem pojazdu, gdy koła wpadały w dziury porośnięte zielskiem lub podskakiwały na wystającym z ziemi głazie. Dobrze po południu, w najgorętszych godzinach dnia, przycwałował Stok. Byłem tak osłabiony, że nawet nie potrafiłem się ucieszyć z tej wizyty.

– Jak się czujesz? – zagadnął, wsuwając głowę pod budę.

– Kiepsko – mruknąłem, nie mając chęci do rozmowy.

– Dostałem zwolnienie na dwa dni – wyjaśnił swe przybycie – żeby cię pielęgnować. Nie cieszysz się?

Przypisy

Saskatchewan uzyskał prawa prowincji Kanady dopiero w 1905 r.

Historia ta została opisana w powieści pt. „Znikające stado”.

Historia ta została opisana w powieści pt. „Skarby Mackenzie”.

W 1904 r. ta formacja otrzymała nazwę Królewskiej Północno-Zachodniej Konnej Policji, a w 1920 r. – Królewskiej Kanadyjskiej Konnej Policji. Pod taką nazwą istnieje do dziś.

Mila angielska – ponad 1600 metrów.

Mowa tu o powstaniu w zaborze austriackim.

James Fenimore Cooper (1789–1851) – słynny powieściopisarz amerykański, m.in. autor „Pięcioksięgu Sokolego Oka”.

„Sonety krymskie”: Stepy Akermańskie.

Głośne w historii Kanady pierwsze powstanie Metysów pod wodzą Ludwika Riela (w 1869 r.), zakończone klęską rebeliantów.Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: