Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Silva rerum - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Silva rerum - ebook

Nowy wybór tekstów Mieczysława Grydzewskiego, założyciela i redaktora pism literackich dwudziestolecia międzywojennego: „Skamander” i „Wiadomości Literackie” – to ostatnie pod zmienianą nazwą („Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie” oraz „Wiadomości”) prowadził nieprzerwanie na emigracji w Paryżu (od 1939) i Londynie (od 1940) przez lat czterdzieści. Zebrane tu felietony, które powstały w latach 1948–1969 pisał dla „Wiadomościach” pod tytułem Silva rerum. Rubryka stała się szybko jednym z najciekawszych stałych elementów tygodnika, od którego zaczynało się lekturę.

Arcydzieło dowcipu, zgrabności, ognia! – powiedział Juliusz Sakowski do Mariana Hemara po lekturze jednego z odcinków Silvy rerum. Jan Lechoń po przeczytaniu Silvy w paryskim wydaniu z 1954 oku zanotował w Dzienniku: Dwie strony Grydzewskiego w „Wiadomościach” o 29 sztukach, które widział w Paryżu, to nie recenzje, nawet nie felietony, ale zupełnie nowy rodzaj i w tym rodzaju – arcydzieło.

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0350-9
Rozmiar pliku: 4,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

„Szanowna Pani Redaktor!

Jestem studentem polonistyki z Kraju, interesuję się emigracją. Czy byłaby Pani łaskawa spotkać się ze mną i poświęcić mi pół godziny, aby porozmawiać o Mieczysławie Grydzewskim, twórcy i redaktorze «Wiadomości», którego jest pani następczynią”. Taki liścik wysłałem w 1986 roku z Polski do Londynu, do Stefanii Kossowskiej. Po miesiącu przyszła odpowiedź, krótka – „Zapraszam do siebie”. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, zwłaszcza w PRL-u. Ale jakimś cudem po roku starań dostałem paszport. I tak zaczęła się moja przygoda literacka i wydawnicza z Grydzewskim, „Wiadomościami” oraz wieloletnia przyjaźń z ich ostatnią redaktorką, panią Stefą.

W polskim Londynie lat osiemdziesiątych wciąż, jak na warunki emigracyjne, kwitło życie wydawnicze i kulturalne, zasilone kolejną falą emigrantów stanu wojennego oraz takich poszukiwaczy nieocenzurowanej Polski, jak ja. Los chciał, że podczas pierwszej podróży do Londynu w poszukiwaniu materiałów do pracy magisterskiej trafiłem na ludzi, o których życiu i twórczości czytałem w PRL-u w podziemnych pismach. Cóż lepszego mogło spotkać początkującego historyka literatury, niż poznać osobiście swoich bohaterów.

Pierwszym adresem, który później odwiedzałem wielokrotnie, był dom prof. Tymona Terleckiego, przedwojennego teatrologa, publicysty, znawcy personalizmu chrześcijańskiego. Mieszkanie jego i jego żony, slawistki i wybitnej znawczyni polskich kresów, Niny Taylor, stało się moją pierwszą gościnną londyńską przystanią. Dzięki ich zaufaniu i przyjaźni poznałem tych, którzy mimo wieku, upływu czasu wciąż troszczyli się o polskość, polską myśl niepodległą. Tak trafiłem do Stefanii Kossowskiej, potem do legendarnej Lidii Ciołkoszowej, przekazywany z rąk do rąk z najlepszymi poleceniami. Odnajdywałem w tych długich spotkaniach świat, którego mi w kraju brakowało. Te opowieści snute w emigranckich mieszkaniach nad Tamizą, często do późnych godzin nocnych, byle tylko zdążyć na ostatnie metro, zatrzymywały czas. Moi rozmówcy młodnieli, opowiadając o swojej młodości, o przedwojennym Lwowie, Warszawie, wojennym Londynie. Pojawiali się ich przyjaciele – Tuwim, Wierzyński, Lechoń, Słonimski, Broniewski, wielka wojna i polityka, osobiste dramaty, tęsknota, samotność, niezrozumienie. I setki anegdot o codziennym życiu, śmiesznościach wielkich pisarzy, które nigdy nie trafią na karty książek, bo zbyt intymne albo wyrażalne tylko w rozmowie przyjaciół.

Kiedyś, rok lub dwa po pierwszym spotkaniu z panią Stefą, podczas kolacji w maleńkiej kuchni jej mieszkania przy Chesilton Road 49, jedynym wolnym miejscu, które jeszcze się obroniło przed inwazją książek, gazet, obrazów i rysunków, gdy z wypiekami na twarzy słuchałem jej kolejnej opowieści, nagle zapytała: „A słyszał pan o tym, jak Grydzewski przepędził ze szpitala Hemara, który przyszedł z wyborem jego Silvy, i rozrzucił wszystko po pokoju?”.

W 72. roku życia dopadł Grydzewskiego udar, choroba, której najbardziej się bał, znając ją z rodzinnych przykładów. Ale zamiast, jak to sobie zaplanował, „opaść na redakcyjne biurko i umrzeć w sekundzie”, umierał powoli ponad trzy lata, unieruchomiony paraliżem, tracąc stopniowo władze umysłowe i fizyczne. Silva rerum pozostała prawie do końca jednym z jego nielicznych i może najważniejszych więzów z życiem.

Silva była jedyną rzeczą, którą Grydzewski wtedy interesował się w „Wiadomościach”. „Gdy dostawał nowy numer – pierwszy spod prasy, przeważnie przez kogoś mu przywożony – nie otwierał go, chyba że była w nim Silva” – wspominała w jednym z tekstów ostatnia redaktorka „Wiadomości”. Pomysł wydania Silvy w formie książki powstał na początku choroby Grydzewskiego, gdy przyjaciele, z poparciem lekarzy, starali się wymyślić dla niego jakieś zajęcie, które wypełniłoby mu czas i oderwało myśl od choroby. Grydzewski bardzo zapalił się do tej pracy. Redakcja dostarczyła mu wszystkie strony z Silvą (sam nie mógł rozkładać wielkich stron pisma), a potem Zofia Przedrzymirska, która od roku 1968 sekretarzowała mu z największym oddaniem i cierpliwością, robiła wycinki, przyklejała każdy na oddzielnej kartce i notowała na niej numer „Wiadomości”. Grydzewski to przeglądał, dodawał tytuł, jeśli go przedtem nie było, robił korektę przepuszczonych przed laty błędów („plemienia” zamiast „pokolenia”, „u” zamiast „ó” w nazwie „Żurawno”), zamieniał „br.” na dokładną datę i poprawiał samego siebie, jak kiedyś współpracowników (np. w zdaniu „mówił o tym że...”, zostawił „mówił, że...”, „w swojej autobiografii” zamienił na „w swoim życiorysie”).

Stosy kartek z naklejoną Silvą rosły i gdyby miały być wydane w całości – zapełniłyby parę tomów. Marian Hemar, po obejrzeniu tych materiałów, obiecał Grydzewskiemu, że zrobi odpowiednią selekcję. Kiedy Grydzewski dostał po paru miesiącach wybór przygotowany przez Hemara, „z cichą urazą zabrał się do przywracania większości usuniętych fragmentów. Były to już ostatnie miesiące jego życia i w coraz większym zamroczeniu poprzewracał materiał do góry nogami i popstrzył kartki uwagami, często prawie nieczytelnymi i nieraz pozbawionymi sensu. Po śmierci Grydzewskiego Silva pomieszana z innymi papierami została zapakowana do wielkiego pudła, by czekać na zapomnienie” – wspominała Kossowska.

Pozostałości pracy Hemara leżały w wielkim kartonowym pudle przy kaloryferze za biurkiem Redaktora w archiwum „Wiadomości” w suterenie londyńskiej siedziby Fundacji z Brzezia Lanckorońskich. Spokojnie sobie żółkły i czekały, dobre dwadzieścia lat.

Kiedy usłyszałem tę opowieść, stwierdziłem, że zostawić tego nie można. Postanowiłem, że muszę dokończyć tę pracę. Czułem, że jestem coś winny im wszystkim. Zagrzebałem się w tych skarbach na ładnych parę miesięcy, kursując między domem pani Stefy a archiwum.

Materiał był tak fascynujący. Archiwum zawierało wycinki Silvy z 21 roczników „Wiadomości”, pozostawionych po pierwszej próbie wyboru przez Hemara – grubo ponad tysiąc wycinków, czyli kilka tysięcy stron maszynopisu do przeczytania. Dla historyka literatury ciekawe i ważne było wszystko, ale jakie kryterium wyboru przyjąć, by przyszła książka zainteresowała nie tylko polonistów czy historyków?

Po pierwszym czytaniu wybrałem dwa tysiące stron. Wydanie książki tej objętości okazało się niemożliwe ze względu na koszty, należało ją skrócić jeszcze o połowę. Ale jak pisał C.K. Norwid – redakcja jest redukcją – więc z bólem serca odkładałem kolejne świetne kawałki.

Po następnych czytaniach zostało około tysiąca stron. Uznałem, że więcej ani jednej Silvy nie odrzucę. Zamiast budować kapitalizm, jak większość mojego pokolenia, z uporem maniaka postawiłem wszystko, co miałem, na Grydza. Lecz mimo moich najszczerszych chęci książka by się nie ukazała, choć była gotowa (jakim kapitałem mógł wtedy dysponować młody polonista i początkujący wydawca). „Jureczku, dostałam Twój list i załączniki, i widzę, że sprawa jest już bardzo zaawansowana. Przeraziły mnie tylko Twoje koszty. Musisz to jeszcze skrócić, bo zbankrutujesz” – pisała z Londynu pani Stefa w sierpniu 1993 roku.

W Polsce to był czas wielkich przemian, reformy gospodarczej, wielkich nadziei i wielkich problemów i nikt nie miał głowy do zajmowania się „jakimś Grydzewskim”.

Na szczęście kilku szaleńców się znalazło. Listy z rekomendacjami dla książki i prośbą o wsparcie napisali do wszelkich możliwych fundacji i instytucji prof. Sławomir Nicieja, dr Marek Pytasz, prof. Rafał Habielski, prof. Krzysztof Dybciak, ci których poznałem i którzy uznali, że w wolnej Polsce, komu jak komu, ale Grydzewskiemu taki pomnik w postaci zbioru jego felietonu się należy.

Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony, od Jerzego Giedroycia i Czesława Miłosza, ludzi z którymi Grydzewski na emigracji przez lata prowadził zaciekłe spory polityczne czy wręcz otwartą wojnę o ideę polskości, niepodległości i roli emigracji.

Pierwsze wydanie Silva rerum ukazało się już w 1994 roku, nakładem malutkiego wydawnictwa w Gorzowie Wielkopolskim, które swoją nazwę wzięło od rubryki Grydzewskiego. Szefem, redaktorem i właścicielem trzyosobowego wydawnictwa byłem ja, świeżo upieczony absolwent polonistyki.

Jerzy B. WójcikMieczysław Grydzewski – herbu Zerwikaptur

NAJPOKORNIEJSZY SŁUGA LITERATURY

Nawet psy mu pomylili. Marci Shore, Amerykanka, w skądinąd doskonałej książce Kawior i popiół, wydanej w polskim przekładzie w 2008 roku, napisała, że w eleganckim stołecznym mieście Warszawa redaktor Mieczysław Grydzewski przychodził do Ziemiańskiej z dwoma jamnikami. Jamnikami!? A przecież Voss i Fuga to były czarno-brązowe airedale teriery. Jak można pomylić jamnika z terierem? Prawda, zdarzało się Grydzewskiemu fotografować z jamnikami, nawet dać się z jamnikiem narysować sławnemu angielskiemu karykaturzyście Edwardowi Burretowi, ale to było po wojnie. Przed wojną były teriery, źródła licznych nieporozumień i problemów. W primaaprilisowych „Nowych «Wiadomościach Literackich»” z 1936 roku Antoni Słonimski napisał:

Pan dyrektor miał na krnąbrnych współpracowników jeszcze jeden sposób. Były to psy. Pan redaktor sprowadził z zagranicy parę złych i brzydkich psów, którymi szczuł nas dla zabawy. Kiedyś biedny nasz kolega Stanisław Baliński został pokąsany przez te bydlęta do tego stopnia, że musieliśmy go opatrzyć w najbliższej aptece i odwieźć do domu dorożką. Artykułów pan dyrektor nie odrzucał. Gdy artykuł nie nadawał się do wydrukowania, nazywało się, że psy zjadły manuskrypt. Gdy młody i niedoświadczony współpracownik pytał, co stało się z jego utworem, pan redaktor odpowiadał zachrypłym głosem: „Voss zeżarł” i zanosił się ze śmiechu. Do obowiązków współpracowników pisma należało również wyprowadzanie psów na spacer. Doszliśmy do tego upodlenia, że – wstyd przyznać – uważaliśmy to za wyróżnienie i zaszczyt!

Voss, niemiecki pies wychowany w szkole policyjnej na Pomorzu i „za karę” sprzedany do Polski, naprawdę nazywał się Faust, a pomyłka wzięła się od niewyraźnej prezentacji pani sprzedającej go Grydzewskiemu. Imię Voss dawało okazję do żartów i poetyckich przytyków; przezywano np. „Wiadomości Literackie” „Vossische Zeitung”, zapożyczając nazwę od znanego niemieckiego dziennika. Fuga miała na imię Flora, ale Kazimierz Wierzyński wolał imię muzyczne. I tak już zostało: Voss i Fuga. Voss zdechł przed wojną; wyjeżdżając z Warszawy we wrześniu 1939 roku, Grydzewski zostawił Fugę pod opieką szwagra, Ludwika Łobzowskiego, który zamieszkał w domu przy Złotej 8. Później dopytywał się o jej losy:

Psa zostawiłem w Twoim mieszkaniu pod opieką służącej – pisał Łobzowski – która tam pozostała. Dałem jej wypłatę za 3 miesiące i prowiantu z Twojego zapasu przynajmniej na 6 miesięcy i w ten sposób zlikwidowałem stosunek służbowy. Rychło jednak spostrzegłem, że to, co było przeznaczone dla psa, opiekunka zjadła sama. Fugę zatem zabrałem do siebie i pod opieką Michaliny i tej Zosi czuła się doskonale, pozwoliłem jej nawet odwiedzać stare mieszkanie, do którego widocznie była ciągle przywiązana, zwłaszcza w pierwszych dniach. Nie wiadomo jednak, w jaki sposób zachorowała na wściekliznę. Dowiedziałem się tego dopiero po dokonaniu sekcji. Bo sprowadziłem lekarza, który stwierdził stan beznadziejny i uśpił ją. Dobry piesek tak był przywiązany, że pomimo wścieklizny nikogo nie pokąsał. Z Michaliną z powodu choroby spała nawet w jej łóżku, szczekała tylko, kiedy ją napadało.

Po wojnie Grydzewski już nigdy nie będzie miał żadnych psów. Zaprzyjaźni się z jamnikiem Rufusem, mieszkańcem domu przy 10 Sussex Mansions, tym samym, który pojawił się na zdjęciu publikowanym w książkach, ale po przeprowadzce w 1947 roku zostały tylko „cudze psy”, dla których zawsze nosił w teczce czekoladę. Będzie żartował w liście do Iwaszkiewicza: „tylko cudze psy. To tak, jak cudza żona, ta sama przyjemność, a żadnych obowiązków”.

Sprzeczności

Pisali, że nie miał daru wymowy, seplenił, jąkał się, zacinał i nie był mocny w dyskusji. Podobno w latach studenckich nawet chodził do logopedy. Być może dlatego nie znosił celebrowanych uroczystości, na których musiałby przemawiać. Antoni Słonimski miał po powrocie z podróży do Ameryki powiedzieć: „Ze wzruszeniem chodziłem tam często do klozetu i przykładałem ucho do muszli, tak tam woda gulgotała, zupełnie Miecio...”. Tadeusz Nowakowski przyrównał go nawet do Demostenesa, ale z tego pierwszego stadium krasomówstwa, kiedy to przemyślny Ateńczyk przemawiał z kamykiem w ustach. Tymczasem w nagraniach, których szczęśliwie zachowało się kilka w archiwum polskiej sekcji Radia Wolna Europa, głos Grydzewskiego brzmi spokojnie, bez pośpiechu, odrobinę sztucznie, jak wtedy, gdy mówi się do mikrofonu ze świadomością braku możliwości powtórki (bo czy wyobraża sobie ktoś, że zgodziłby się na powtarzanie?), bez zbędnej emfazy, dźwięcznym półgłosem czystego barytonu, jak w czasie recytacji lub czytania z kartki na scenie. Zarówno wtedy, gdy opowiada o swoich planach redaktorskich u progu nowej, powojennej, londyńskiej przygody, kilka lat po wznowieniu tygodnika w trzeciej już jego mutacji jako „Wiadomości”, jak i później, wspominając Jana Lechonia krótko po jego śmierci, albo w 1965 roku w czasie wieczoru urodzinowego Antoniego Słonimskiego, w gronie najbliższych jego przyjaciół z lat Drugiej Rzeczypospolitej. Kiedy Kazimierz Wierzyński poddaje się emocjom wspomnień, głos Mieczysława Grydzewskiego jest niemal bezdźwięczny, wycofany i odrobinę zakłopotany. Jaka szkoda, że nikt nie nagrał go, gdy w pokoju redakcyjnym głośno komentował pomyłki drukarskie, nanosząc uwagi na płachtę złożonej strony nowego numeru, albo gdy dzwonił podekscytowany do Stefanii i Adama Kossowskich, by niecierpliwie podzielić się z nimi sensacyjnym odkryciem literackim lub omówić artykuł nadesłany do redakcji, albo kiedy wracając około północy do Sakowskich, budził Juliusza i innych współmieszkańców, by, nieprzytomny z uniesienia, czytać im odgrzebane w bibliotece British Museum wiersze Lenartowicza, czy wówczas, gdy zaproszonemu do restauracji Tadeuszowi Wittlinowi przedstawiał dwie panie zamówione wcześniej do towarzystwa. Szkoda.

Jest takie zdjęcie w archiwum „Wiadomości”: pięćdziesięcioparoletni mężczyzna ubrany w długą, ciemną marynarkę dwurzędową, chciałoby się powiedzieć: „londyńskiego kroju”, ale chyba raczej staroświecką, białą koszulę, jasny, trochę za krótki krawat i kapelusz zakrywający czubek łysej (wygolonej na łyso) głowy; w prawej ręce trzyma teczkę (jej zawartość opisał zabawnie Aleksander Janta we wspomnieniu pośmiertnym); stoi, pozuje, zatrzymany na chwilę patrzy z kamiennym wyrazem twarzy przed siebie. W tle ażurowa konstrukcja dworca kolejowego. Pan Grydzewski idzie do redakcji. A może, staromodnym warszawskim obyczajem, którego nigdy się nie pozbył, odprowadził właśnie kogoś z przyjaciół udających się w podróż? „Był średniego wzrostu i średniej tuszy, głowę miał jajowatą, nogi zdaje się raczej krótkie, piszę «zdaje się», bo widywałem go prawie zawsze siedzącego przy biurku – opisze Redaktora we wspomnieniu pośmiertnym Jan Rostworowski. – Na palcach rąk, szczupłych i ładnych, malutkie kępki włosów, które dłoniom nadawały charakter atletyczny. W istocie były chyba nieporadne, technicznie – wyobrażam sobie – do luftu. Najpiękniejsze miał Grydzewski oczy, duże, brązowe, z lekko opalizującymi białkami, którymi patrzył na trzy sposoby: albo kiedy był podniecony lub coś tłumaczył, trochę się nimi na człowieka wyłupiał, albo były to oczy wierne i trochę smutne, przysłowiowe oczy spaniela, które się na człowieku kładą, albo wreszcie kryły się pod powiekami, bo zanosiło im się na ćwierć uśmiechu. Grydzewskiego nigdy nie widziałem w uśmiechu pełnym, a zanoszącego się śmiechem, ryczącego, kulającego się od nadmiaru radości nie potrafiłbym sobie wyobrazić”. A przecież bywało inaczej – śmiał się, być może nawet do rozpuku. Ale to było dawno, w Warszawie. Śmiał się z własnych przemyślnych żartów i żartów kolegów, przyjaciół. Jak wtedy, gdy odpoczywającemu w Kosowie na dietetycznej kuracji Kazimierzowi Wierzyńskiemu, wespół z Julianem Tuwimem wysyłał paczki z wiktuałami: „paczki były wyzwaniem, szerzyły zamęt w zbożnym ładzie, były owocem zakazanym, z piekła rodem, przemycanym pod osłoną poczty państwowej do kosowskiego raju”. Na koniec, by zabawę skwitować mocnym akcentem, wysłali Wierzyńskiemu żywego prosiaka. Albo wówczas, gdy Tuwim, Lechoń i Słonimski, odprowadziwszy Redaktora z restauracji „Adria” na ulicę Złotą, gdzie mieszkał, wołali za oddalającym się: „Żyd, Żyd, Żyd!”. Takie były zabawy w warszawskich czasach. Zatem potrafił się śmiać, choć wszystkie docinki na swój temat brał na serio i irytował się. Zapewne śmiał się także w Paryżu, który, pomimo wojennych czasów, nazwie w liście do przyjaciela jednym z najpiękniejszych, najbardziej pełnych uroku okresów jego życia. W Londynie już się nie śmiał. Londynu nie polubił. Nie polubił też odkryć i udogodnień, które niosła cywilizacja; miał w sobie coś dostojnie „kontynentalnego”, niczym bohater powieści Agathy Christie – Hercules Poirot: samolotów nie uznawał, samochodów nie znosił, lubił podróżować po staroświecku koleją, może także dlatego, że nie tracił wówczas cennego czasu i mógł w pociągu czytać i poprawiać rękopisy.

Był skromny i ambitny, może nawet bardzo skromny i bardzo ambitny. Skromność pozwalała mu przyznawać się do każdej popełnionej omyłki, bez wykrętów i uników; ambicja rodziła w nim nieustępliwość. Bronił zaciekle zajętej pozycji i raz wystawionej oceny, a na kompromis szedł w wyjątkowych wypadkach, z wyraźną odrazą dla własnej „słabości”. Nie lubił wydawać ujemnych sądów o ludziach, ale umiał bronić ostro i odważnie swoich zasad i przekonań. Nie był mściwy, nie chował urazów, ale dla obrony zasad znajdował mocne i grube słowa. Nie był pamiętliwy, ale Julianowi Tuwimowi i Ksaweremu Pruszyńskiemu nie wybaczył apostazji. Gdy przestawał krzyczeć – a był porywczy i z przyjemnością się unosił – patrzył na rozmówcę zbolały, „oczami sarny”. Pracę traktował jak pancerz oddzielający go od ludzi; odrzucał zaproszenia na wspólne obiady i przyjęcia, nawet w wąskim gronie, nie znosił wszelkiego rodzaju imprez politycznych i kulturalnych, organizowanych apeli, wieców i uroczystych przedstawień, a zaproszeń na spotkania towarzyskie nie przyjmował: „Nie jestem Polą Negri – zawołał kiedyś – nie będę wystawiał się na widok publiczny!”. Każdą minutę życia poświęcał pracy redakcyjnej. Nie tęsknił do młodości, przeszłość była i minęła, nie miał najmniejszej ochoty do niej wracać, tak jak do miejsc, które do niej należały. Pewnie dlatego nigdy nie zgodził się na żadną rozmowę o „Wiadomościach Literackich”, choć z pasją wykłócał się z Jarosławem Iwaszkiewiczem o szczegóły wydarzeń z czasów Pikadora, żałując, że nie zadbał o udokumentowanie i rejestrację wydarzeń z tych najwcześniejszych lat „Skamandra” i Małej Ziemiańskiej. Ale za Warszawą tęsknił. I za Paryżem, do którego jeździł dwa razy w roku tak przed wojną, jak i w czasach londyńskich. Szczodry, niemal rozrzutny w dzieleniu się sobą i zaangażowaniu w cudze sprawy nawet obcych sobie osób (ale nigdy nie narzucając się), nie przyjmował żadnych nagród, nawet najdrobniejszych prezentów, gestów ofiarności czy hołdów. Potrafił jednak wybierać prezenty, by sprawiać nimi prawdziwą przyjemność innym. Godził się tylko na te wyróżnienia, które dotyczyły „Wiadomości” i pomagały im w istnieniu. Zapewne dlatego przyjął nagrodę „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” (1950) i Nagrodę im. Jurzykowskiego (1967), bo związane były z finansową gratyfikacją. Ale nawet wówczas dbał, by „gest” i „prezent” zostały sowicie wynagrodzone darczyńcy. Lecz dobro „Wiadomości” nie mogło zasłonić nieprzyzwoitości. W 1962 roku Grydzewski, szukając wsparcia finansowego, zgodził się, by „Wiadomości” sygnowały miesięczny dodatek pn. „Na Antenie”, redagowany przez pracowników Radia Wolna Europa. Szła za tym dotacja z Monachium. W pewnym momencie wydawca tego dodatku, Jan Nowak-Jeziorański, z tytułu rozrachunków z Józefem Mackiewiczem, zażądał swego rodzaju „eksterytorialności” i wolnej ręki na łamach swego dodatku, aby bezceremonialnie potępić pisarza, odmawiając mu prawa zabierania głosu w takich czy innych sprawach. Redaktor, choć już wówczas w szpitalu, zdając sobie sprawę, że tego rodzaju postępowanie oznaczać będzie dla Mackiewicza wyrok cywilnej śmierci, doradził zastępującemu go Chmielowcowi, by wymówił Nowakowi współpracę. Zrobił to w zgodzie z sumieniem, z tradycją i dumą. W 1969 roku „Wiadomości” utraciły wsparcie finansowe RWE.

Raz jeden przyjął pomoc dla siebie, choć bez wiary, że będzie realna; zgodził się, by przyjaciele rozpisali apel o wsparcie finansowe na leczenie i pobyt w szpitalu i sanatorium Braci Aleksjanów w Londynie. I pomoc napłynęła z całego świata, drobnymi kwotami, czekami, nowymi prenumeratami, a choćby i dobrym słowem od osób, których nie stać było na datek. Dzięki tej pomocy znalazł w ostatnich miesiącach życia nareszcie spokój.

Jakim sposobem te, zdawać by się mogło kłócące się ze sobą, cechy charakteru miały prawo zaistnieć w jednej osobie? Jakim sposobem człowiek o naturze introwertyka, nieśmiały samotnik, który nie potrafił nawiązywać bliższych relacji opartych na koleżeństwie, mrukliwy odludek, który bał się wyjść do ludzi i ludzi unikał, stał się wzorem Polaka na emigracji? Jakim sposobem, przy wszystkich swych słabostkach i sprzecznościach, fobiach i kaprysach, był przez pół wieku arbitrem i rozjemcą literatury, busolą wyznaczającą kierunek marszu, wzorem patriotyzmu i patriotycznej mądrości? Z pasją szukający wad w ludziach, Wacław A. Zbyszewski nazwał go „najwybitniejszym Polakiem na emigracji”, zaznaczając, że „nikt nie wywarł na umysłowość polską na emigracji, a kto wie, czy i nie w Polsce, równie silnego wpływu”, a Jan Lechoń dodawał: „Grydz – to jest wielki człowiek. Wielki Polak w swoim własnym, Grydzewskiego rodzaju”. Był Grydzewski naturą głęboko prawą, szlachetną. I ta jego prawość, bardziej niż korektorska dokładność, bardziej niż benedyktyńska pracowitość i cierpliwość, bardziej niż intelektualna sprawność i erudycja, bardziej niż wszystkie znajomości w świecie pisarskim, pozwalała mu być redaktorem wspaniałego pisma.

Żyd, Kalwin, sarmata

Kim zatem był, urodzony w Warszawie w 1894 roku Mieczysław Jerzy Grydzewski?

Wydawać by się mogło, że nie jest postacią nieznaną, skoro w książce Marci Shore ukazany został jako swego rodzaju przykład beztroskiego życia intelektualistów warszawskich Drugiej Rzeczypospolitej. Ale rację ma chyba Małgorzata Szpakowska, zauważając, że wśród czterech głównych twórców „Wiadomości Literackich”: Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Mieczysława Grydzewskiego, o tym ostatnim „wiadomo stosunkowo najmniej”. Uważny czytelnik znajdzie kilka książek, które wydane zostały za życia i po śmierci Redaktora, spisane przez przyjaciół i znajomych wspomnienia oraz naukowe rozważania, będące niedoskonałym sposobem podziękowania za możność współpracy i przyjaźń. W 1957 roku wyszła w Londynie książeczka XXX-lecie Wiadomości, zbierająca echa wieczoru, jaki z inicjatywy Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie odbył się trzy lata wcześniej. Sam miód i ani łyżki dziegciu, ale też „słodzić” było za co. To książka przede wszystkim o „Wiadomościach Literackich”, o młodości pisarzy z pokolenia, które odbudowywało polską literaturę w początkach XX stulecia, i nadziei, której szczątki wynieśli na wygnanie. Spisana zaledwie dziesięć lat po II wojnie światowej, przynosi zapachy i smaki przedwojennej Warszawy i niemal echa krzyku warszawskich gazeciarzy roznoszących „Wiadomości Literackie”. Krótko po śmierci Redaktora, w 1970 roku, jego następca, Michał Chmielowiec, rozpisał apel o wspomnienia, publikowane na bieżąco w tygodniku. Rok później zebrane zostały w Książce o Grydzewskim. W pomnikowej, spiżowej trumnie ze słów Redaktor wygląda godnie, lecz tłum żałobników z lękiem myśli o przyszłości. Ostatnia z książek, składająca się z dwóch, Wiadomości i okolice, to już obraz złożony z luźnych kostek pamięci, czasem ubranej w anegdotę, czasem w patos, a najczęściej w ciepłą wdzięczność tych, którzy z różnych powodów nie zdołali się pożegnać wcześniej. Wspólnie – tworzą one portret wielobarwny, wielokonturowy, mięsisty i wyrazisty człowieka zapracowanego, lecz zwyczajnego, którego dorobek, liczony przeczytanymi, poprawionymi i zredagowanymi słowami, nie ma sobie równych w dziejach polskiego, a może nawet światowego czasopiśmiennictwa.

Są jeszcze edycje listów do Mieczysława Grydzewskiego, z których wyłania się portret ich adresata. Wybór dokonany przez Rafała Habielskiego w 1991 roku zbiera listy jedenastu najsilniej związanych z powojennymi „Wiadomościami” pisarzy i publicystów: Zygmunta Nowakowskiego, Stanisława Cata-Mackiewicza, Kazimierza Wierzyńskiego, Mariana Hemara, Józefa Mackiewicza, Józefa Wittlina, Stefana Badeniego, Ferdynanda Goetla, Wacława A. Zbyszewskiego, Mariana Kukiela i Zdzisława Czermańskiego. Osobne tomy korespondencji Redaktora z Janem Lechoniem (w opracowaniu Beaty Dorosz), Jarosławem Iwaszkiewiczem (przygotowane przez Małgorzatę Bojanowską) oraz listy Józefa Mackiewicza i Barbary Toporskiej do „Wiadomości” (w opracowaniu Wacława Lewandowskiego), opublikowane w ostatnich latach i nie dość jeszcze rozpoznane, nadają portretowi ostrości subiektywnych ocen. Grydzewski przemknie też przez książki wspomnień Antoniego Słonimskiego, Kazimierza Wierzyńskiego i, jakże ubogo, przez stronice Dzienników Jarosława i Anny Iwaszkiewiczów oraz Jana Lechonia.

Najważniejszą z nich, Książkę o Grydzewskim, wydaną w 1971 roku w Londynie po śmierci Redaktora, i nigdy później niewznawianą, czyta się niczym sensacyjną powieść. Wspomnienia przyjaciół, w większości niekonwencjonalne, stanowią trop prowadzący do poznania jednej z tych przedziwnych istot ludzkich, które pomimo wszystkich sprzeczności tworzą jednak formację zdumiewająco jednolitą i oryginalną. W miarę czytania postać staje się coraz pełniejsza, fascynuje swoją jedynością i niepowtarzalnością. Mało jest książek ukazujących w tak wielostronnym oświetleniu i na przykładzie życia tylko jednego człowieka trudny do rozsupłania splot „żydowskości i polskości”; a także problem – miejsca Żyda w kulturze kraju położonego nad Wisłą. I nie ma chyba innej książki, jak słusznie zauważył Filip Istner, która mogłaby służyć w równym stopniu jako poglądowa ilustracja dla zagadnienia „Żydów polskich” z kręgu inteligencji czy też „Polaków pochodzenia żydowskiego”. Lecz, choć zamykanie tej biografii wyłącznie w „emigracji” i „polsko-żydowskich relacjach” zubożyłoby naszą opowieść, całkiem od tego nie uciekniemy.

Oddajmy głos tym, którzy byli bliżej lub go pamiętali.

„Był nacjonalistą polskim, czego się nie wypierał – przeciwnie – i był zagorzałym warszawiakiem. Zachował te cechy, może nawet wzmocnione z latami, chociaż nacjonalizm się zdewaluował, regionalizm stał się dla nas przeżytkiem, wreszcie powoływanie się na żydowskich przodków straciło dawne agresywne znaczenie” – oświadcza Zofia Kozarynowa. „Kiedy raz ktoś na łamach «Wiadomości» zaprzeczał żydowskiemu pochodzeniu Frenklów – Grydzewski zapisał (tamże), że wszyscy Frenklowie, tak jak wszyscy Grydzewscy, pochodzą od Żydów”. I dodaje, że gdy w starym przewodniku wyczytał nazwisko swego przodka, kupca warszawskiego, Gruetzhaendlera, nie omieszkał natychmiast napisać o tym w „Wiadomościach”, zaznaczając, że „Gruetze znaczy po niemiecku – kasza, ale ma także znaczenie przenośne, w którym mieści się rozum, inteligencja, inicjatywa, obrotność”. Wykorzystał także informację, że „Isaac Bashevis Singer wymienił wśród nazwisk rdzennych warszawiaków, również i Gruetzhaendlerów (w The Family Moskat ). Gruetzhaendlerowie zrodzili Grycendlerów, z tych zrodził się Grydzewski, już Mieczysław. Połączył najcenniejsze cechy twórcze swego pochodzenia i swej narodowości”. To wersja samego Grydzewskiego, choć odnotowana przez Kozarynową.

Odmienną genealogię rodu Redaktora „Wiadomości” zapisał Aleksander Janta w swej książce Duch niespokojny. Czytamy tam, że Mieczysław nie wyczytał bynajmniej nazwiska dziadka ze „starego podręcznika”, lecz. „nazwisko Grycendler, stanowiące pierwszy etap spolszczenia nazwiska rodowego Grützhändler – zmienił wraz z wyznaniem na Grydzewski”. Żartowanie z nazwiska było swego rodzaju sportem przyjaciół: Słonimski, opisując w kronice tygodniowej „Wiadomości Literackich” kolegów z Małej Ziemiańskiej, zaznaczył dla kontrastu, że literaci żydowscy zbierają się w cukierni Gruetzhaendlera na Bielańskiej i dodał: „Skąd ja znam to nazwisko?”. I Grydzewski to wydrukował i – wolno przypuszczać – z zadowoleniem, samemu ciesząc się z kroniki jak z dobrego dowcipu.

Nacjonalizm Grydzewskiego miał także inne formy. Pisał Janta, jak to Redaktor lubił popisywać się swoją reakcyjnością i jak bardzo lubił gorszyć i szokować mówieniem o tym, że „najbardziej zaciekli i skrajni prawicowcy polscy są w porównaniu z jego poglądami daleko na lewo, on natomiast jest niewątpliwym czarnopodniebieniowcem, któremu niejedni rodowici Polacy nie potrafią w uczuciach skrajnie narodowych, w przywiązaniach, ale także w trzeźwym spojrzeniu na zagadnienia żydowskie w Polsce dorównać”.

Niemal wszyscy, którym było dane spotkać Mieczysława Grydzewskiego, rozmawiać z nim, gorliwie zapewniają, że jego pochodzenie nie miało najmniejszego – w pejoratywnym sensie – znaczenia. Że nikt nie potrafił brać lżej przycinków na swój temat i pierwszy kpić z nich. Jego wiedza o historii Polski, znajomość literatury zawstydzała nawet zaciekłych narodowców. Jędrzej Giertych napisał, że, choć niewątpliwie różnili się w poglądach, „wkład Grydzewskiego w polskie życie kulturalne” był bezdyskusyjny. Grydzewski nie miał najmniejszego kompleksu związanego ze swoim pochodzeniem. Sprawę tę dla siebie rozwiązał raz na zawsze odpowiedzią daną koledze w szkole. Na zaczepne stwierdzenie „Żyd” spokojnie odpowiedział: „katolik”. Bo nade wszystko i przede wszystkim – napisał Kazimierz Grocholski – „był Grydz do szpiku kości Polakiem, Polska – jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość – była jego chlebem, wodą i powietrzem, oddał jej i jej kulturze całe swe życie hojnie i bez reszty, dowodząc raz jeszcze, jak puste, jak całkowicie pozbawione treści jest pojęcie „rdzennego” Polaka. Aż do końca. Kiedy w połowie lat 60. „Wiadomości” po raz kolejny odczuwały problemy finansowe, Stefania i Adam Kossowscy namawiali Grydzewskiego, by skorzystał z przywileju umowy, podpisanej w Luksemburgu (1952) pomiędzy Izraelem a Niemiecką Republiką Federalną, w sprawie odszkodowań indywidualnych dla Żydów zamieszkałych na całym świecie:

zmuszony (dosłownie) przez mojego męża i przeze mnie do starania się o odszkodowanie niemieckie, do którego miał wszystkie warunki, gdy mu adwokat powiedział, że naturalnie, jako Żyd może dostać duże odszkodowanie – odmówił dalszych starań, mówiąc, że może tylko przyjąć odszkodowanie jako Polak (wiedział oczywiście, że nikt z Polaków takiego odszkodowania za stratę warsztatu pracy, stanowiska i majątku nie dostał, gdy jednocześnie dostali je wszyscy Żydzi, którzy mieszkali całą wojnę w Londynie i Niemca na oczy nie widzieli – dzięki różnym staraniom i kruczkom adwokackim).

O przynależności narodowej Grydzewskiego zdecydowała jego własna, poparta życiem decyzja. To ona podyktowała zmianę nazwiska i trwanie w religii, z którą nic go już nie łączyło. Był areligijny, lecz nie antyreligijny, z właściwą sobie delikatnością zmienił w paszporcie wyznanie na kalwińskie, bo wydawało mu się z religijnego punktu widzenia „mniej obowiązujące od katolicyzmu”. Swoją idealną Polskę rozumiał jako tę Najjaśniejszą Rzeczpospolitą Jagiellońską, pod której królewską opieką było dość miejsca dla Litwinów, Polaków, Rusinów, Żydów, Tatarów, Niemców bałtyckich, Ormian i Karaimów.

Lata beztroskie

Mieczysław Jerzy Grydzewski urodził się w Warszawie 27 grudnia 1894 roku, w średniozamożnej rodzinie żydowskiej. Był synem Jakóba i Cecylii z Bendetsonów. Jakie nazwisko wpisano w metryce urodzenia – nie wiemy. Według księgi Adresy Warszawy na rok 1909, przy ul. Złotej 8 mieszkał Jakób Grützhändler, urzędnik prywatny. Czy to był jego ojciec? Nieopodal, pod numerem 48, znajdowało się mieszkanie Fajwela Grützhändlera – muzyka – może krewnego. W Warszawie mieszkało wówczas nie mniej niż dwudziestu dwóch Grützhändlerów i, jeśli wierzyć księdze adresów, ani jeden Grycendler. Ale też znajdujemy w tej księdze informację, że odmianę nazwiska „GRYC” należy szukać pod „GRÜTZ”. Kiedy zatem dokonała się zmiana nazwiska i czy była zmianą, czy jedynie transliteracją z języka rosyjskiego – nie wiemy, ale nie dotyczyła tylko Mieczysława. Mamy jednak dowód, że Grycendlerów było równie wiele, jak Grützhändlerów. Na cmentarzu żydowskim przy ul. Okopowej w Warszawie znajduje się nagrobek Szymona Grycendlera, kantora synagogi na Tłomackiem oraz szesnastu innych osób, które nosiły nazwisko „Grycendler”.

Jarosław Iwaszkiewicz, wspominając swoją pierwszą wizytę na Złotej, napisał: „z pewnym zdziwieniem zatrzymałem się przed drzwiami, na których było napisane na dużej miedzianej tabliczce Jakub Grycendler”. Nazwisko to nosiła także siostra Mieczysława – Aniela Grycendler, działaczka PPS, później komunistka, która wyszła za mąż za Ludwika Łobzowskiego, lekarza dentystę; oboje mieszkali przy Złotej 8. Łobzowski przeżył wojnę; on i ich córka, Jadwiga (Wisia) Machut i wnuczka Ewa, będą po wojnie najbliższą rodziną Grydzewskiego ocalałą w Polsce. Zachowało się wiele ich listów do Redaktora. Była jeszcze rodzina brata ciotecznego Jerzego Rundo – Maria Rundo, której opiekunem prawnym był przed wojną Łobzowski, a która w 1946 roku powróciła ze Szwecji do Polski i wyszła za mąż za Tadeusza Borowskiego. I rodzina siostry ciotecznej z domu Landau – Maria Lasocka Winiarska, działaczka PPS, która po wojnie została w Szwecji. Kiedy Grydzewski pochował ojca – nie wiemy; matka zmarła 20 stycznia 1940 r. i została pochowana na cmentarzu żydowskim w Warszawie. Trzeba by odszukać ten grób...

W wieku dziewięciu lat Grycendler rozpoczął naukę w gimnazjum państwowym, lecz w roku 1905, w czasie strajku szkolnego, rodzice przenieśli go do Szkoły Handlowej Siedmioklasowej Zgromadzenia Kupców m. Warszawy. To tamtych czasów dotyczyć musi informacja, że wraz z matką jeździł dorożką do Cytadeli z prowiantem dla więźniów politycznych, wśród których była jego siostra. W szkołach państwowych w języku polskim uczono jedynie religii, ale w wyniku strajków zliberalizowane zostały przepisy dotyczące zakresu stosowania języka polskiego w szkołach prywatnych. Szkoła Handlowa stała się szkoła polską. Pobierał w niej nauki w latach 1905–1912. Wiele lat później, w liście do chorego po drugim wylewie Grydzewskiego, Szymon Konarski, wybitny historyk i genealog, napisze: „zacząłem podziwiać Pana równe 60 lat temu, gdy siedziałem w drugiej ławce za Panem, w środkowym rzędzie ławek. Pan siedział z lewej strony, z prawej Rundo, a ja za Panem”. W curriculum vitae złożonym w Uniwersytecie Warszawskim młody Grycendler napisał:

Po ukończeniu tego zakładu uczyłem się przez rok w domu, aby następnie zdać egzamin na świadectwo dojrzałości. W r. 1913 wstąpiłem na Uniwersytet w Moskwie i tu przez dwa lata słuchałem prawa. Wobec niemożności kontynuowania studiów w obranym kierunku (z powodu braku wyższych kursów w nowo utworzonej uczelni warszawskiej), postanowiłem przenieść się czasowo na wydział historyczny.

W teczce studenta UW Mieczysława Jerzego Grycendlera znajduje się świadectwo ukończenia przez niego Szkoły Handlowej spisane w czterech językach: polskim, francuskim, niemieckim i rosyjskim oraz osobno niewielki dokument potwierdzający, że zaliczył kurs języka łacińskiego, niezbędny do przystąpienia do egzaminu maturalnego. Wszystkie na nazwisko „Grycendler”. W aktach znajduje się również dokument – „bilet” z rosyjskiego uniwersytetu, w którym zaznaczono: „religia: ew. ref.”. I jest to najpewniej jedyny dokument potwierdzający konwersję syna Jakóba Grützhändlera na kalwinizm.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: