Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Siostrzane dusze - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siostrzane dusze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 280 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Cóż tedy?… za­py­ta­ła pani Jul­ja męża, gdy ten wy­siadł­szy z ka­re­ty, wszedł wprost do sa­lo­nu.

Pan Sta­ni­sław mach­nął ręką, i od­rzekł:

– Skoń­czy­ło się…

Głos jego drżał. Z oczów strze­la­ło mu niby obłą­ka­nie.

Pani jed­nak­że tego nie wi­dzia­ła. Za­ję­ta ro­bót­ką w kro­sien­kach, nie po­pa­trzy­ła mę­żo­wi w oczy, a na głos jego snadź nie zwa­ża­ła.

– Cóż prze­cie?… po­wtó­rzy­ła od nie­chce­nia za­py­ta­nie.

Obo­jęt­ność w in­to­na­cji jej gło­su w ży­wej sta­ła sprzecz­no­ści ze wzru­sze­niem, ma­lu­ją­cem się w oczach pana Sta­ni­sła­wa.

– Co?… od­po­wie­dział ten ostat­ni i wes­tchnął; po wes­tchnie­niu uśmiech­nął się, a po uśmie­chu gło­wą smut­nie po­ki­wał i do­dał:

– Ru­ina na­sza jest zu­peł­ną…

– Zu­peł­ną?… Co to zna­czy?… wy­ce­dzi­ła pani przez zęby, nie od­ry­wa­jąc ócz od kan­wy.

– Jul­jo!… pod­chwy­cił żywo pan Sta­ni­sław. Nie za­py­tuj mnie tym to­nem… na Boga!… nie za­py­tuj tym to­nem… Sły­sza­łem go przez lat pięt­na­ście… Przez lat pięt­na­ście brzmiał on mi w uszach i po­pę­dzał mnie na­przód i na­przód… Jul­jo!…

Pani Jul­ja, pod­nió­sł­szy gło­wę, spoj­rza­ła mę­żo­wi w oczy i zim­no a po­wo­li rze­kła:

– Je­że­li to wy­mów­ka, to… może… za­póź­na…

– Wy­mów­ka i za­póź­na… od­parł pan Sta­ni­sław. Do zro­bie­nia jej zbie­ra­łem się przez lat… pięt­na­ście… Och!…

Ude­rzył się dło­nią w czo­ło i pod­szedł ku oknu; ręce na pier­siach skrzy­żo­wał i uto­pił wzrok w ogro­dzie.

W ogro­dzie w tej chwi­li było cud­nie. Pod ożyw­czem dzia­ła­niem wio­śnia­ne­go słoń­ca, traw­ni­ki za­zie­le­nia­ły, klą­by kwie­ciem się okry­ły. Stał i pa­trzał niby na traw­ni­ki i na kwia­ty, a cała po­stać jego wy­ra­ża­ła ja­kieś we­wnętrz­ne zła­ma­nie, po­wle­czo­ne jak­by po­ko­stem smut­nej za­du­my.

O czem on my­ślał?

Po­wie­ściarz ogrom­ne po­sia­da przy­wi­le­je. Ma on pra­wo wni­kać w naj­głęb­sze taj­ni­ki serc i dusz.

Sil­ny tem pra­wem, po­zwo­lę so­bie wy­ja­wić my­śli pana Sta­ni­sła­wa.

My­śli jego sku­pi­ły się w je­den punkt, a ten punkt było to wspo­mnie­nie jed­nej w jego ży­ciu chwi­li. Nad chwi­lą tą prze­szło już lat pięt­na­ście – po­mi­mo to, przed­sta­wi­ła się mu ona tak żywo i świe­żo, jak­by drża­ła jesz­cze ży­ciem i cie­płem wczo­raj­sze­go dnia. Cud­naż-bo to, za­chwy­ca­ją­ca była chwi­la.

On był mło­dy, ki­piał za­pa­łem, du­sza jego rwa­ła się do pięk­na.

Przy­ja­cie­le, któ­rych li­czył na set­ki, zwa­li go "po­etycz­nym Sta­siem", po­mi­mo, a może wła­śnie dla tego, że był wdow­cem i oj­cem. We wdo­wień­stwie bo­wiem jego była jed­na szcze­gól­ność, o któ­rej wszy­scy wie­dzie­li a któ­ra oto­czy­ła go bla­skiem bi­ją­cych od zło­ta pro­mie­ni. Nie­boszcz­ka jego żona, na parę go­dzin przed sko­na­niem, ka­za­ła przy­wo­łać no­ta­riu­sza, po­dyk­to­wa­ła mu te­sta­ment i pod­pi­sa­ła go przy świad­kach drżą­cą ręką. Pod­pis ten uczy­nił go pa­nem mi­lio­no­wej for­tu­ny i tak go głę­bo­ko wzru­szył, że padł przed umie­ra­ją­cą na ko­la­na, ręce wzniósł do góry i przy świad­kach przy­siągł, że bę­dzie su­mien­nym i tro­skli­wym opie­ku­nem ma­jąt­ku i dziec­ka, któ­re przed chwi­lą po­wi­ta­ło świat kwi­le­niem.

Była to sce­na roz­rzew­nia­ją­ca. Wszy­scy obec­ni pła­ka­li, słu­cha­jąc uro­czy­stej przy­się­gi, za­koń­czo­nej wy­ra­za­mi:

– Po­wtór­nie się nie oże­nię… Nie, nig­dy…

To "nig­dy" trwa­ło przez lat trzy. Przez ten czas po­etycz­ność pana Sta­ni­sła­wa tak się upo­wszech­ni­ła, że przy­ja­cie­le, dla któ­rych stał się bar­dzo dro­gim, nie zwa­li go już wca­le ani po imie­niu ani po na­zwi­sku. "Po­etycz­ny" za­stę­po­wa­ło "Staś Cio­łec­ki".

Na czem­że za­le­ża­ła jego po­etycz­ność? Czy wier­sze pi­sy­wał? – nie; czy ma­lo­wał? – nie; czy grał na ja­kim in­stru­men­cie? – nie; czy?… hm! był sam in­stru­men­tem, z któ­re­go wy­dzie­la­ło się pięk­no? – może – nie wiem – dość, że go po­dej­rzy­wa­no, iż mógł by pi­sy­wać wier­sze, gdy­by ze­chciał, mógł­by ma­lo­wać, gdy­by ze­chciał, mógł­by grać, gdy­by ze­chciał – po­dej­rzy­wa­no w nim uzdol­nie­nie do wszyst­kie­go, co jest wznio­słem, szla­chet­nem i pięk­nem….

Na­przy­kład: nikt by był nie uwie­rzył, że nie do­trzy­ma, da­nej nie­bosz­ce przy­się­gi. On sam był­by w zła­ma­nie przy­się­gi w ta­kim chy­ba tyl­ko ra­zie uwie­rzył, gdy­by był wie­dział, że na dro­dze ży­wo­ta jego, kto­rą on po śmier­ci żony iść miał, stoi… Be­atryk­sa. Nie wie­dział o tem: je­goż to wina?

A była taka pięk­na… jak­by umyśl­nie na he­ro­inę po­ema­tu stwo­rzo­na – jak­by była ko­bie­tą za­klę­tą w pieśń, wcie­lo­ną, w pan­nę na wy­da­niu.

On był wcie­lo­ną po­etycz­no­ścią; ona była wcie­lo­ną pie­śnią. Ze­szli się ze sobą. Czy był spo­sób ro­zejść się?Świad­ko­wie te­sta­men­tu go­to­wi byli przy­siądz, że Staś przy­się­gi do­cho­wa. Ci co przy te­sta­men­cie nie byli, wąt­pi­li o tem. "W opin­ji pu­blicz­nej, ota­cza­ją­cej oso­bę Sta­sia, sfor­mo­wa­ły się dwie par­tje: za­wzię­ta mniej­szość i pew­na sie­bie, spo­koj­na, a tro­chę szy­der­sko uśmiech­nię­ta więk­szość. Pierw­sza za­kli­na­ła się:

– To być nie może, chy­ba cześć i praw­da nie ist­nie­ją na zie­mi…

Dru­ga od­po­wia­dła:

– Zo­ba­czy­my…

A kie­dy ta sprzecz­ka zaj­mo­wa­ła opin­ję pu­blicz­ną, ona, pieśń wcie­lo­na, wy­jęk­nę­ła pierw­sze, ci­che:

– Ko­cham…

Moż­naż było to "ko­cham scho­wać do kie­sze­ni?"

Księ­życ świe­cił, róże pa­chły, sło­wik śpie­wał… "ko­cham" za­brzmia­ło i brzmia­ło, oto­czo­ne świa­tłem, wo­nią i śpie­wem….

Tę to chwi­lę wy­wo­ła­ła i uprzy­tom­ni­ła pa­mięć pana Sta­ni­sła­wa, kie­dy ze skrzy­żo­wa­ne­ini na pier­siach rę­ka­mi, sta­nął przed oknem.

Jul­ja sie­dzia­ła przy kro­sien­kach. On stał.

Przez ca­łych lat pięt­na­ście czar owe­go "ko­cham" nad nim trwał.

Jul­ja zo­sta­ła jego żoną i nie prze­sta­ła być ko­chan­ką; zo­sta­ła dla jego dziec­ka "dru­gą" mat­ką i me prze­sta­ła być ko­chan­ką. Za­wsze była ona tą samą Ju­iją, kto­ra cło księ­ży­co­we­go świa­tła, do­roz za­pa­chu, do sło­wi­cze­go pie­nia, do­rzu­ci­ła wy­bła­ga­ne, wy­mo­dlo­ne:

– Ko­cham…

I umia­ła się utrzy­mać na sta­no­wi­sku ko­chan­ki. Umia­ła męża tak wła­sną za­jąć oso­bą, że sobą i tyl­ko sobą za­peł­ni­ła całe jego ży­cie.

Była to ko­cha­ją­ca i… drwią­ca. Uno­si­ła go w nie­bo, lub, sma­ga­jąc po ser­cu, spy­cha­ła na dno pie­kła Sta­ni­sław żył przez nią i dla niej. Wszyst­kie jego szla­chet­ne po­pę­dy, cały za­pas po­etycz­ne­go za­pa­łu zwró­ci­ły się ku niej. Przy­ja­cie­le i zna­jo­mi po­wia­da­li o nim, że się do­stał pod pan­to­fel, ale na­tych­miast do­da­wa­li:

– Cóż, kie­dy mu z tem do­brze…

I, w sa­mej rze­czy, było do­brze. Świat, spo­łe­czeń­stwo, oby­wa­tel­skie obo­wiąz­ki, nie ist­nia­ły dla mego. Ile razy szla­chet­niej­sza ja­kaś myśl strze­li­ła mu z ust za­mia­rem po­nie­sie­nia bądź wła­snej oso­by, bądź mie­nia, bądź tyl­ko cząst­ki ma­jąt­ku na oł­tarz po­win­no­ści, za­wsze myśl tę za­bi­ło wo­ła­nie Jul­ji:

– A ja?!…

I na­tych­miast rzu­cał wszyst­ko i wra­cał do niej i bła­gał ją o prze­ba­cze­nie, iż śmiał po­my­śleć, że po za nią są jesz­cze ja­kieś obo­wiąz­ki i po­win­no­ści.

Jul­ji "ja" oże­nio­ne z wy­ra­zem "ko­cham" było owym pro­mo­tem, o moż­li­wość utwo­rze­nia któ­re­go po­dej­rzy wali go lu­dzie. Stwo­rzył go… dla sie­bie – i po­grą­żył się weń cały. Owio­nął się uro­kiem – dy­mem, jak olim­pij­ski bóg. Dla świa­ta za­mknął oczy, ro­zum, ser­ce, kie­szeń – żył dla niej, a przez nią dla sie­bie.

On i ona i wciąż ona: oto był świat, któ­ry so­bie krą­żył, krą­żył i krą­żył w prze­strze­ni, aż wie­rzy­cie­le na ten świat za­wo­ła­łi:

– Stój!…

Sta­ni­sław sta­nął przed oknem i wzrok na klom­bie róż za­trzy­mał. Jak­by za­klę­ciem cza­ro­dziej­skiej różcz­ki wy­wo­ła­ne, sta­nę­ły przed nim: świe­cą­cy księ­życ, pach­ną­ca róża, śpie­wa­ją­cy sło­wik i wy­ra­zy "ko­cham cie­bie". Dziw­na rzecz! w tem wszyst­kiem, pierw­szy raz w ży­ciu, upa­trzył złą stro­nę: w księ­ży­cu – po­ży­cza­ne świa­tło, w ró­żach – nar­ko­tyzm, w sło­wi­ku – po­wta­rza­nie się, a w wy­ra­zach "ko­cham cie­bie" – ma­lut­ką zmia­nę, któ­ra po tylu le­ciech, te­raz do­pie­ro, w uchu mu za­brzmia­ła. Na miej­scu c było s, za­miast "ko­cham cie­bie" – "ko­cham sie­bie".

– Ta ko­bie­ta, rzekł w du­chu – ko­cha­ła i ko­cha… sie­bie…

I to, co miał za szczę­ście, przed­sta­wi­ło się mu w od­mien­nem świe­tle. Szczę­ście zbla­dło, a na jego miej­sce wy­stą­pi­ło ja­skra­wię – upo­ko­rze­nie. Po­emat roz­wiał się w po­wie­trzu. Po­znał, że żył złu­dze­niem…

Jak­by ra­chu­nek su­mie­nia na osta­tecz­nym są­dzie, prze­su­nął się przed nim sze­reg złu­dzeń, w któ­rych rze­czy­wi­sto­ścią było tyl­ko to, że był igrasz­ką w ręku bar­dzo zręcz­nej ko­bie­ty – ko­me­djant­ki, któ­ra po mi­strzow­sku przed laty ode­gra­ła rolę ko­chan­ki, a na­stęp­nie z naj­lep­szem po­wo­dze­niem gra­ła rolę żony i mat­ki. Po­znał, cze­go się daw­niej, ani do­my­ślał, że mi­łość Jul­ji była węd­ką. W imię mi­ło­ści wzię­ła go so­bie na męża i, jako rnę­ża, eks­plo­ato­wa­ła. Oczy mu się, jak to po­wia­da­ją – otwo­rzy­ły. Uj­rzał przed sobą ko­bie­tę – ego­ist­kę, któ­ra go z zim­ną krwią, pę­dzi­ła do… ru­iny….

I zruj­no­wał się, nie na do­bre uczyn­ki, nie na szla­chet­ne przed­się­wzię­cia, ale na od­ga­dy­wa­nie gu­stów żony i do­ga­dza­nie ta­ko­wym. Zruj­no­wał się do­szczęt­nie, na su­mie­niu i ma­jąt­ku. Su­mie­nie przy­ci­snę­ły wy­rzu­ty, ma­ją­tek we­ksle…

Od­wró­cił się od okna, po­pa­trzył przez chwi­lę na po­chy­lo­ną nad kro­sien­ka­mi i po­wtó­rzył:

– Je­ste­śmy zruj­no­wa­ni…

– Co to zna­czy?… za­py­ta­ła pani nie pod­no­sząc oczów od ro­bót­ki.

– To zna­czy, że ju­tro bę­dzie­my bez da­chu i bez ka­wał­ka chle­ba…

– Cóż to do mnie na­le­ży?… – Je­steś moja, żoną,…

– Przed pięt­na­stu laty było to no­wi­ną cie­ka­wą dla mnie i dla cie­bie… Ale dziś, po za­spo­ko­je­niu cie­ka­wo­ści nie war­to już te wy­ra­zy tak pa­te­tycz­nie wy­ma­wiać… Nie w czas się wy­bra­łeś, Sta­siecz­ku…

Na ostat­nim wy­ra­zie opar­ła ak­cent. Było to do naj­wyż­sze­go stop­nia zło­śli­wo­ścią. Sta­sie­czek li­czył do pięć­dzie­się­ciu lat.

– Masz ra­cję… od­parł pan Sta­ni­sław, ha­mu­jąc w so­bie wzbie­ra­ją­cy gniew – o! masz ra­cję. My­lisz się tyl­ko w jed­nym wzglę­dzie… Nie jako cie­ka­wość, ale jako przy­po­mnie­nie za­ko­mu­ni­ko­wa­łem ci wia­do­mość, że je­steś moją żoną…

– Jako przy­po­mnie­nie?… To chy­ba sam po­trze­bo­wa­łeś przy­po­mnieć so­bie o tem… Owóż, kie­dy już o to cho­dzi, to i ja z mo­jej stro­ny przy­po­mnę ci, że nie­tyl­ko moim mę­żem: je­steś oraz oj­cem… two­jej… cór­ki…

– Uprze­dzasz moję my­śli…. Wy­ję­łaś mi z ust wy­ra­zy… pod­chwy­cił Sta­ni­sław.

– Ale, do cze­go to wszyst­ko zmie­rza?… za­py­ta­ła pani.

– Do tego, żeby ci po­wie­dzieć, żeś o tem, iż je­steś moją żoną i za­ra­zem mo­jej cór­ki mat­ką, nie pa­mię­ta­ła w cią­gu pięt­na­stu lat na­sze­go po­ży­cia…

Pani ra­mio­na­mi wzu­szy­ła. Pan cią­gnął da­lej:

– Bez cie­bie mo­głem być czemś, przez cie­bie zo­sta­łem ni­czem… go­rzej niż ni­czem, bo ban­kru­tem na ro­zu­mie, na ser­cu, na su­mie­niu, na ma­jąt­ku… Ju­tro sta­nę się ce­lem ludz­kiej po­gar­dy… a ze mną i ty i… moja cór­ka…

– Cóż ju­tro?… za­py­ta­ła pani, pa­trząc mę­żo­wi w oczy.

– Cały nasz ru­cho­my i nie­ru­cho­my ma­ją­tek pój­dzie na za­spo­ko­je­nie wie­rzy­cie­li, to zna­czy, że na­wet ślub­ne na­sze ob­rącz­ki z pu­blicz­ne­go tar­gu zo­sta­ną sprze­da­ne…

Wy­raz za­trwo­że­nia strze­lił z oczów pani Cio­łec­kiej. Pan Sta­ni­sław za­śmiał się gło­śno, a w jego śmie­chu było coś nie­na­tu­ral­ne­go i dzi­kie­go. Ten śmiech jesz­cze bar­dziej pa­nią Jul­ję str­wo­żył.

– Sta­ni­sła­wie! co ci?… za­wo­ła­ła.

– Nic, Ju­lecz­ko… od­parł mąż z uda­nem przy­mi­le­niem… śmie­szy mnie tra­gi­ko­micz­ny ko­niec na­szej kar­je­ry. Wiel­kie, pań­stwo pój­dzie z tor­ba­mi. Dla że­bra­ków z pro­fes­sji bę­dzie to nie­po­spo­li­ty try­umf, a wiel­ki świat, ani się spo­strze­że, iż z jego sfe­ry uby­ła cała ro­dzi­na, mąż, żona i cór­ka… Nie zo­sta­wi­my po so­bie ani żalu, ani na­wet wspo­mnie­nia… Bied­na Lu­cy­na…

Tu głę­bo­ko wes­tchnął.

W oczach pani trwo­ga wzra­sta­ła i zmie­ni­ła się w prze­ra­że­nie.

– Czyż nie ma rady!?…

– Nie ma… od­rzekł pan Sta­ni­sław su­cho. Pani ude­rzy­ła w płacz.

Z nią… w tym mo­men­cie sta­ło się to samo co z pa­nem Sta­ni­sła­wem przed chwi­lą. Po­bie­gła my­ślą wstecz i wy­wo­ła­ła wspo­mnie­nie, to samo któ­re i pan Sta­ni­sław wy­wo­łał. I po­wie­dzia­ła so­bie w du­chu:

– Jak­żem się oszu­ka­ła…. Ten był jej łez po­wód.

– Bied­na Lu­cy­na… po­wtó­rzył pan Sta­ni­sław.

– A ja?… przez łzy od­par­ła pani Jul­ja. Ja nie mniej bied­na, jak ona… By­łam tak pew­ną szczę­ścia…

– Cha cha cha…. za­śmiał się pan Sta­ni­sław. To, to i źle, żeś o za­pew­nie­niu wła­sne­go tyl­ko my­śla­ła szczę­ścia… "Wtem po­wód nie­szczę­ścia…

– Któ­re, szla­chet­ny mężu, sta­rasz się uzu­peł­nić za­póź­ny­mi wy­rzu­ta­mi, pod­chwy­ci­ła pani. – Trze­ba było prze­wi­dzieć i za­po­biedz. Mia­łeś na to cza­su dość… "Wtem wszyst­kiem, je­śli kto wi­nien, to nikt, tyl­ko ty…

– Ty…. ty!!… ty!!!… wsta­jąc i rękę wy­cią­ga­jąc, krzyk­nę­ła trzy­krot­nie z wra­sta­ją­cą gwał­tow­no­ścią.

Była bla­da, usta jej drża­ły, oczy oschły i krwią na­bie­gły, na po­licz­kach lśni­ło się kil­ka łez. Sce­na mał­żeń­ska groź­ny przy­bie­ra­ła ob­rót.

– Ty by­łeś mę­żem! ty pro­wa­dzi­łeś in­te­re­sa! Od­po­wie­dzial­ność za moje i Lu­cy­ny nie­szczę­ście, ca­łym cię­ża­rem spa­da na cie­bie!…

– Nie­za­wod­nie… pod­chwy­cił pan Sta­ni­sław to­nem spo­koj­nym. Nie my­ślę też się uspra­wie­dli­wiać, ani winę moją zmniej­szać… By­łem głu­pi… Uwie­rzy­łem w two­ją mi­łość…

– Nie­wdzięcz­ny!… z te­atral­ną gwał­tow­no­ścią prze­rwa­ła pani Jul­ja.

– Pro­szę!… to mam być wdzięcz­nym?… za­py­tał pan Sta­ni­sław to­nem kła­ma­nej grzecz­no­ści.

Pani od­po­wie­dzia­ła spoj­rze­niem, ma­lu­ją­cem gniew i po­gar­dę.

– Przy­zna­ję, żem na taką od­po­wiedź za­słu­żył, za to, że po ślu­bie po­zo­sta­łem two­im ko­chan­kiem… Pięt­na­ście lat upły­nę­ło mi jak chwi­la snu… Prze­bu­dzi­łem się… sen był ślicz­ny, ale prze­bu­dze­nie okrop­ne… Po­gar­da ludz­ka za­czy­na się od po­gar­dy, z jaką na mnie ty spoj­rza­łaś, ty, moja ko­chan­ka… Słusz­nie… Źle po­pro­wa­dzi­łem in­te­re­sa… Za ku­li­sa­mi ży­cia, ko­chan­ków od ko­cha­nek czę­sto po­dob­ne spo­ty­ka­ją wy­mów­ki i po­dob­na po­gar­da… Na­stęp­stwo złu­dzeń nie może być in­nem… Póki zło­ta, póty sza­cun­ku; nie sta­ło zło­ta?… po­gar­da…

– Nie­go­dzi­wy!… wy­ci­snę­ła pani Jul­ja przez zęby.

Sta­ni­sław gło­wą po­ki­wał, ręką, mach­nął, prze­szedł się parę razy po po­ko­ju, sta­nął na środ­ku, wes­tchnął i rzekł:

– Chcę być mę­żem przez je­den dzień… Spoj­rzał na ze­ga­rek:

– Przez dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny… Ju­tro po po­łu­dniu zje­dzie urząd do spi­sa­nia i opie­czę­to­wa­nia na­szych sprzę­tów, domu i wszyst­kie­go co było uaszem… Więc do ju­tra, chcę być mę­żem i pa­nem… Chcę god­nie zejść z tego świa­ta…

Gdy to mó­wił z oczów strze­la­ło mu obłą­ka­nie, nie to wszak­że, któ­re lu­dzi do Bo­ni­fra­trów pro­wa­dzi, ale to, któ­re świad­czy o nie­złom­nem po­sta­no­wie­niu po­peł­nie­nia ja­kie­goś dzi­wac­twa. Lu­dzie sła­bi, ja­kim był nasz pan Sta­ni­sław, zdol­ni są do po­dob­ne­go ro­dza­ju wy­bry­ków. Zda­rza się im to rzad­ko, jed­nak­że – zda­rza się. Od raz po­wzię­te­go po­sta­no­wie­nia nic ich od­wieść nie w sta­nie, ani proś­ba, ani – tem mniej – per­swa­zja. Im dzi­wacz­niey­sze, tem się go chwy­ta­ją moc­niej. Ta­kiem było jego oże­nie­nie, od któ­re­go wszy­scy co mu sprzy­ja­li od­pro­wa­dzić go chcie­li, ta­kiem – na­stę­pu­ją­cy za­miar:

– Dam bal…

Pani Jul­ja my­śla­ła, że mąż żar­tu­je. Lecz wy­pro­wa­dzi­ły ją z błę­du jego oczy, któ­re mó­wi­ły " tak chcę, tak być musi". Pró­bo­wa­ła wszak­że:

– Za­sta­nów się…

– Trze­ba było ten wy­raz choć raz w cią­gu na­sze­go po­ży­cia wy­mó­wić… Dziś już nie czas. Po­myśl ra­czej o to­a­le­cie dla sie­bie i Lu­cy­ny… Chcę się za­ba­wić kosz­tem mo­ich wie­rzy­cie­li…

– Cóż na to po­wie­dzą lu­dzie?…

– Po­gar­dzą mną czy tak, czy owak… Ale na bal się zej­dą dla ory­gi­nal­no­ści… Bo przy­znaj sama, że po­mysł to ory­gi­nal­ny… Wszy­scy mają mnie za ban­kru­ta, po­grą­żo­ne­go w roz­pa­czy, ogry­za­ją­ce­go do krwi wła­sne ku­ła­ki i rwą­ce­go so­bie wło­sy z gło­wy… Bę­dzie­my więc mie­li go­ści dużo… Może Lu­cy­na ser­ce ja­kie pod­bi­je…

Ostat­nie wy­ra­zy były dla pani Jul­ji pro­mie­niem świa­tła w ciem­no­ści. Po­mysł męża, któ­ry wy­da­wał się jej wy­ra­zem obłą­ka­nia, wy­dał się na­tchnie­niem, ze­sła­nem przez opie­kuń­cze­go gen­ju­szu. Bły­snę­ła jej na­dzie­ja:

– Może Lu­cy­na ser­ce ja­kie pod­bi­je…II.

Lu­cy­na, pan­na li­czą­ca peł­nych ośm­na­ście lat, stwo­rzo­na i kształ­co­na była do pod­bi­ja­nia serc. Pod tym wzglę­dem, ze stro­ny na­tu­ry i ze stro­ny sztu­ki da­nem jej było wszyst­ko. Na­tu­ra wy­po­sa­ży­ła ją w pięk­ność, sztu­ka w tak zwa­ne wy­cho­wa­nie.

Pięk­ność jej przed­sta­wia­ła dziw­ną, bo rzad­ko zda­rza­ją­cą się wy­koń­czo­ność tak w ca­ło­ści jak w czę­ściach. Jak­by wy­szła z rąk Fi­dia­sza. Wszyst­ko w niej było kla­sycz­ne: i twarz i ki­bić i za­okrą­gle­nie ra­mion i wy­to­cze­nie ręki i "cią­żą­cy gło­wie je­dwab­ną wagą" war­kocz.

Wy­cho­wa­nie jej było zwy­kłem, bar­dzo sta­ran­nem i roz­wi­ja­ją­cem głów­nie tę stro­nę, któ­ra roz­wo­ju nie po­trze­bu­je, bę­dąc przy­ro­dzo­ną wła­ści­wo­ścią płci. Tą stro­ną jest za­lot­ność, za­le­żą­ca na sztu­ce przy­cią­ga­nia przez od­py­cha­nie. Dla wy­do­sko­na­le­nia tej to za­lot­no­ści od­by­ła Lu­cy­na cały kurs nauk, za­cząw­szy od ele­men­ta­rza z ob­raz­ka­mi, z któ­re­go do­wie­dzia­ła się, że dziew­czyn­ka po­win­na uwa­żać na sie­bie, skoń­czyw­szy na za­bro­nio­nych i wła­śnie dla tego czy­ty­wa­nych ro­man­sach fran­cuz­kich, na któ­rych kształ­ci­ła zna­jo­mość ser­ca ludz­kie­go. Po­mię­dzy ele­men­ta­rzem, a ro­man­sem szy­ko­wa­ły się sze­re­giem na­uki, udzie­la­ne w spo­sób ho­me­opa­tycz­ny, ze skró­co­nych skró­ceń i za­pra­wio­na du­cho­wym ob­rocz­kiem pod po­sta­cią przy­kła­dów. Po­mię­dzy przy­kła­da­mi naj­waż­niej­szym był ma­co­szyn, a w ma­co­szy­nem ży­ciu naj­waż­niej­szem było to, że zła­pa­ła męża.

Pani Jul­ja tego fak­tu nie opo­wia­da­ła pa­sier­bi­cy. Lecz on się opo­wie­dział sam. Pan­na Lu­cy­na nie­le­d­wie co­dzien­nie z ust ma­co­chy sły­sza­ła, że ce­lem ży­cia ko­bie­ty jest za­pew­nie­nie so­bie szczę­ścia, a środ­kiem do szczę­ścia – mał­żeń­stwo. Z tego wy­pa­da­ło, że po za mał­żeń­stwem szczę­ścia nie ma, a za­tem, wyj­ście za mąż, jest to pe­wien ro­dzaj ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­ne­go, dzie­lą­ce­go się na ga­tun­ki: zły, nie zły, do­bry i bar­dzo do­bry. Na­le­ży się sta­rać o ten ostat­ni, to zna­czy, oto­czyć po­trze­ba wła­sną oso­bę wszyst­kie­mi uro­ka­mi i po­nę­ta­mi, w celu do­sta­nia do­bre­go męża.

"Do­bre­go męża" pani Jul­ja w na­stę­pu­ją­cy ko­men­to­wa­ła spo­sób:

– Nic trud­niej­sze­go, jak po­znać męż­czy­znę i od­gad­nąć, ja­kim on bę­dzie mę­żem. Dla tego naj­le­piej, nie ła­mać so­bie gło­wy nad od­ga­dy­wa­niem, a sta­rać się o ta­kie­go, któ­ry może za­pew­nić byt do­stat­ni i nie­pod­le­gły…

"Sta­rać się" – ten wy­raz wie­le zna­czył. Był on edu­ka­cyj­ną osią. Dla nie­go uczy­ła się Lu­cy­na, mó­wić płyn­nie trze­ma ob­cy­mi ję­zy­ka­mi, fran­cuz­kim, nie­miec­kim i an­giel­skim; dla nie­go bra­ła lek­cje mu­zy­ki, śpie­wów, tań­ców i ry­sun­ków; dla nie­go ma­nie­ro­wa­ła się; dla nie­go pie­lę­gno­wa­ła płeć, wło­sy, zęby, nogi i pa­znog­cie; dla nie­go stu­djo­wa­ła żur­nal mód; dla nie­go za­czę­ła i skoń­czy­ła edu­ka­cję; a skoń­czyw­szy na­uki w siedm­na­stym roku ży­cia, prze­bra­ła się w dłu­gą suk­nię i wy­stą­pi­ła na sa­lo­no­we prze­glą­dy.

Pani Jul­ja była dum­ną swo­jem – jak po­wia­da­ła – ar­cy­dzie­łem.

Lu­cy­na bo i naj­wy­bred­niej­szą mat­kę za­do­wol­nię była w sta­nie. Uda­ła się na po­dziw. Mó­wi­ła bie­gle i z jak naj­lep­szym ak­cen­tem trze­ma ob­cy­mi ję­zy­ka­mi. Po­dzi­wia­no zwłasz­cza jej an­gielsz­czy­znę, tak trud­ną do na­ucze­nia się nie w An­gl­ji. Mó­wiąc ję­zy­kiem Szek­spi­ra, za­okrą­gla­ła i krzy­wi­ła usta i po­ka­zy­wa­ła w the ję­zyk jak ro­do­wi­ta An­giel­ka. A jak jej z tem było do twa­rzy. Zda­wa­ło się, jak­by chcia­ła in­ter­lo­ku­to­ra ugryść za nos – i każ­den in­ter­lo­ku­tor go­tów był z roz­ko­szą pod­sta­wić nos pod sze­re­gi bia­łych, my­sich ząb­ków, wy­glą­da­ją­cych, we­dług po­rów­na­nia uży­te­go w pie­śniach nad pie­śnia­mi "jak trzo­da owiec strzy­żo­nych, wra­ca­ją­cych pa­ra­mi z ką­pie­li, " ząb­ków oże­nio­nych z ko­ra­lo­we­mi naj­pięk­niej­sze­go wy­cię­cia ust­ka­mi, oskrzy­dlo­ne­mi przez dwa doł­ki w ja­go­dach i – zda­je się umyśl­nie stwo­rzo­ne­mi, aże­by w ję­zy­ku Szek­spi­ra mó­wić "j love yon" w ję­zy­ku Go­ethe­go "ich lie­be dich, " w ję­zy­ku W. Hugo " je t'aimes" w ję­zy­ku Mic­kie­wi­cza "ko­cham cie­bie. " Gra­ła nie jak Szo­pen, śpie­wa­ła nie jak Pat­ti, w jej jed­nak­że gra­niu było coś, co o stru­ny ser­ca po­trą­ca­ło. Tań­czy­ła za­chwy­ca­ją­co, ry­so­wa­ła nie źle, zwłasz­cza ka­ry­ka­tu­ro­wa­ne por­tre­ty, szki­ce do­sko­na­le się jej uda­wa­ły. Sło­wem była do­sko­na­łość, któ­rej nie bra­kło nic.

Dla cze­góż, ani w siedm­na­stym, ani w ośm­na­stym roku ży­cia, w żad­nym z ję­zy­ków, któ­re­mi tło­ma­czyć umia­ła my­śli i uczu­cia, nie zna­la­zła spo­sob­no­ści do po­wie­dze­nia "ko­cham cie­bie?"

Dla cze­go? – ła­twa od­po­wiedź. Nie zna­lazł się nikt, go­dzien z tak pięk­nych ust ten sa­kra­men­tal­ny usły­szeć wy­raz. Ma­co­cha po­wta­rza­ła jej:

– Nie spiesz się… Tra­fi się co do­bre­go? do­brze; nie tra­fi się? mo­żesz jesz­cze po­cze­kać… Je­steś jesz­cze w do­bie, w któ­rej z każ­dym dniem zy­sku­jesz na war­to­ści…

I mia­ła naj­zu­peł­niej­szą ra­cją,. Lu­cy­na była jak kwiat strze­li­stej róży, któ­ry już z pącz­ka wy­strze­lił, lecz jesz­cze nie roz­wi­nął środ­ko­wych list­ków. A przy­tem była bied­ną i har­dą – dwa po­wo­dy, dla któ­rych hoł­dow­ni­cy nie ci­snę­li się do jej stóp. Lu­dzie do­sko­na­le zna­li stan in­te­re­sów pana Cio­łec­kie­go. Wie­dzie­li, że goni ostat­ka­mi kre­dy­tu. Więc oglą­da­li ją zda­le­ka, jak to­war, któ­ry im póź­niej tem ta­niej się da na­być. Lu­dzie więc tak­że mie­li ra­cję. Dla tych dwóch ra­cyj, po­mi­mo po­wszech­nie uzna­nej pięk­no­ści i świet­ne­go wy­cho­wa­nia, po­mi­mo ca­łej stucz­no­ści z jaką pani Jul­ja po­ka­zy­wa­ła przy­bra­ną cór­kę świa­tu, za­stęp jej hoł­dow­ni­ków skła­dał się z sa­mych zna­ków za­py­ta­nia i to­tem bar­dziej, że pani Jul­ja sze­re­go­wa­ła w nim wy­łącz­nie bo­ga­czy, któ­rych pan­na Lu­cy­na szki­co­wa­ła ołów­kiem w cha­ra­te­ry­stycz­nych ob­raz­kach. Ta­kich szki­ców po­sia­da­ła duże al­bum, pod ty­tu­łem "Ćwi­cze­nia." Ja­koż rze­czy­wi­ście były to ćwi­cze­nia, ale w sen­sie chło­sty, któ­ra ka­pry­śne­mi rzu­ta­mi ołów­ka sma­ga­ła za­rów­no pa­nów i pa­nie, sta­rych i mło­dych. Ro­zu­mie się, iż to al­bum było ta­jem­ni­cą fa­mi­lij­ną. Oj­ciec i ma­co­cha uśmie­li się ser­decz­nie za każ­dem po­ja­wie­niem się no­we­go szki­cu, lecz nie chwa­li­li się z tem przed ludź­mi. Ta­lent pan­ny Lu­cy­ny nie zna­nym był świa­tu.

Lecz, co tam – ten ta­lent! Po­sia­da­ła ona inne, któ­ry­mi, niby per­ły gar­ścia­mi, sia­ła przed bo­ga­cza­mi – i nada­rem­nie. Po­słu­cha­li, po­pa­trzy­li i od­cho­dzi­li z ad­mi­ra­cją, ale bez ha­czy­ka od węd­ki w ser­cu. Pa­trzy­li się na Lu­cy­nę, jak wil­ki na gwiaz­dę. Ża­den nie ugiął przed nią po ry­cer­sku ko­la­na…

– Za mo­ich cza­sów było in­a­czej… ma­wia­ła pani Jul­ja. A może też ja by­łam szczę­śliw­szą…

Od­no­si­ło się to do wspo­mnie­nia, o któ­rem w po­przed­nim pi­sa­łem roz­dzia­le. Pani Jul­ja ma­rzy­ła dla Lu­cy­ny o ja­kimś Sta­siu i szu­ka­ła go po­mię­dzy ulu­bień­ca­mi for­tu­ny, sy­na­mi ban­kie­rów, wy­so­kich urzęd­ni­ków i wła­ści­cie­li dóbr ziem­skich. Ostat­ni naj­bar­dziej przy­pa­da­li jej do gu­stu. Ide­ałem wszak­że jej był mil­jo­no­wy wdo­wiec, oj­ciec troj­ga dzie­ci i li­czą­cy prze­szło pię­dzie­siąt lat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: