Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skradzione małżeństwo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Skradzione małżeństwo - ebook

Jeden błąd, jedna pamiętna noc i życie Tess DeMello zmienia się na zawsze.

Rok 1944. Młoda Tess DeMello niespodziewanie zrywa zaręczyny z ukochanym mężczyzną i wyprowadza się z Baltimore do Hickory, małego miasteczka na południu Stanów Zjednoczonych, aby tam poślubić człowieka, którego widziała tylko jeden raz w życiu. Nowe otoczenie – teściowa, młoda szwagierka, przyjaciele domu, a także mieszkańcy Hickory – nie odnosi się przyjaźnie do obcej, która pojawiła się całkiem nieoczekiwanie i sprzątnęła jedną z najlepszych partii w mieście, bogatego właściciela fabryki mebli. Henry Kraft jest człowiekiem skrytym i melancholijnym, a po cichym i skromnym cywilnym ślubie małżeńskie życie młodej pary w zasadzie nie istnieje. Tess szybko zaczyna rozumieć, że wpadła w pułapkę bez wyjścia, tym bardziej że odchodząc, spaliła za sobą wszystkie mosty, a jej matka niedawno zmarła. W gęstniejącej atmosferze niechęci i sekretów życie wkrótce staje się nie do zniesienia.

Kiedy w regionie wybucha epidemia polio, mieszkańcy Hickory zbiorowym wysiłkiem w ciągu zaledwie pięćdziesięciu czterech godzin uruchamiają w swoim mieście specjalistyczny szpital. Tess, dyplomowana pielęgniarka, wbrew woli męża zgłasza się do pracy i wśród pacjentów, przeważnie dzieci, na nowo odnajduje sens życia. Tymczasem postępowanie Henry’ego z dnia na dzień budzi w niej coraz więcej podejrzeń. Czy zdoła wyjaśnić tajemnice swojego małżeństwa i wyprowadzić swoje życie na prostą?

Znakomicie napisana opowieść z dramatycznymi wydarzeniami w tle. - "Publishers Weekly"

Ta książka z miejsca pochłonie każdego czytelnika. Nazwisko Diane Chamberlain to gwarancja dobrego wyboru. - "Southern Pines Pilot"

Diane Chamberlain jest nagradzaną autorką powieści obyczajowych, w tym "Sekretnego życia CeeCee Wilkes" i "Prawa matki". Mieszka w Karolinie Północnej.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-968-4
Rozmiar pliku: 664 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czerwiec 1944

Prolog

Hickory, Karolina Północna

Strasznie czuje się człowiek pogardzany przez innych. Już od pierwszych chwil po przybyciu do miasta Hickory prawie na każdym kroku stykałam się z podejrzliwością, nieufnością i otwartą wrogością; tak właśnie odnosiła się do mnie zdecydowana większość nowo poznanych osób. Nawet Lucy, moja świeżo upieczona szwagierka, okazywała mi lekceważenie. Henry powiedział, że jest tylko kilka lat młodsza ode mnie, więc pomyślałam: Świetnie, zostaniemy przyjaciółkami. Na to bynajmniej się nie zanosiło.

Był pogodny czerwcowy poranek. Słałam właśnie swoje łóżko, kiedy zza drzwi pokoju, który dzieliłam z Henrym, usłyszałam czyjeś kroki. Po chwili Lucy bez pukania wmaszerowała do środka. Zawiązałam mocniej pasek od szlafroka. Ani Henry’ego, ani mnie nie zachwycała perspektywa mieszkania pod jednym dachem z jego matką i siostrą. Na szczęście za miesiąc mieliśmy się przeprowadzić do własnego, nowo wybudowanego domu. Wierzyłam, że to będzie początek zmian na lepsze. I w naszym małżeństwie, i w moich relacjach z Ruth, czyli teściową. Liczyłam też na to, że po przeprowadzce zrobi mi się wreszcie lżej na sercu. Już od dawna nie czułam się szczęśliwa. Wątpiłam jednak, aby nowy dom okazał się cudownym lekiem na wszystkie moje problemy.

Lucy usiadła na łóżku Henry’ego. Miała na sobie koralową bluzkę z lnianego płótna i jasnobrązowe rybaczki, a w palcach trzymała białą kopertę, podłużną i wypchaną.

– Zawieziesz mnie do Adory? – zapytała, unosząc wysoko kopertę. – Chcę podrzucić jej pieniądze na nagrobek. Możesz wziąć buicka.

– Myślałam, że twoja mama się tym zajmie – odparłam, wsuwając rąbek szenilowej narzuty pod poduszkę. Adora, dawna służąca Ruth, straciła niedawno wnuczka, który był jedną z pierwszych ofiar szalejącej w hrabstwie Catawba epidemii polio.

– Poprosiła, żebym ją wyręczyła. – Lucy przesunęła dłonią po swojej starannie ułożonej fryzurze, jak gdyby sprawdzała, czy żaden kosmyk się nie wymknął. Była ładną dziewczyną. Jej falowane włosy koloru ciemnoblond, obcięte na wysokości ucha, układały się bez zarzutu. Gdy się uśmiechała, niebieskie oczy błyszczały, chociaż akurat mnie skąpiła tego uśmiechu i tego blasku.

– Mama nie lubi jeździć do dzielnicy kolorowych – dodała. – I taksówkarze też niechętnie się tam zapuszczają, a przecież u nas w garażu stoi samochód. Proszę cię.

Zdumiało mnie, że zniżyła się do prośby. Lucy nigdy nie kryła, że mną gardzi. Poza tym benzyna była tylko na talony. Jeździliśmy własnymi autami jedynie w przypadku najwyższej konieczności, a jeśli chodzi o buicka, to nikt go nie używał. Mieszkałam w Hickory już od pięciu miesięcy i zawsze stał w garażu. Henry zapowiedział mi na samym początku, że nie usiądę za kierownicą, dopóki trwa wojna. Owszem, umiałam prowadzić auto, ale buick wymagał zmiany opon, a ponieważ guma także była towarem reglamentowanym, nikt nie wiedział, kiedy Henry zdobędzie nowe i czy w ogóle mu się to uda.

– Przykro mi, Lucy – odparłam, prostując się znad posłania. – Wiesz, że Henry zabronił mi jeździć tym autem.

– Żałosne – prychnęła, oglądając swoje paznokcie. Koralowy lakier idealnie pasował do bluzki. – Mamy w domu samochód – powtórzyła. – W baku jest benzyna. Co z tego, że ma stare opony? Przecież Adora nie mieszka na Księżycu. Spokojnie damy radę dojechać do niej i wrócić.

– Henry powiedział…

– Ależ ty się go boisz! – przerwała mi w pół słowa, a jej niebieskie oczy pociemniały. – I czemu ciągle tak go nazywasz? On ma na imię Hank. „Henry” brzmi głupio.

– Tak mi się przedstawił, więc już zawsze zostanie…

– Popisywał się. No, chodź – powiedziała błagalnym tonem. – Zawieź mnie. Zgódź się. Proszę…

Usiadłam na ławie przy toaletce, dokładnie naprzeciwko niej.

– Wyślemy te pieniądze pocztą – zaproponowałam. – Rodzina Adory odbywa jeszcze kwarantannę, prawda? Nie będziesz nawet mogła wejść do domu.

– Mam wysłać trzydzieści osiem dolarów? Mowy nie ma! – burknęła. – Zostawię im kopertę na werandzie.

Pomyślałam, że może warto spełnić jej prośbę. Wykorzystać szansę i nawiązać bliższą relację ze szwagierką. Próbowałam się z nią zaprzyjaźnić, ale jak dotąd moje wysiłki poszły na marne; może w aucie, sam na sam, tylko we dwie, nadarzy się okazja. Podczas jazdy można przecież rozmawiać. A w drodze powrotnej – zatrzymać się gdzieś na mleczny koktajl.

– Dobrze – zgodziłam się. – O której chcesz jechać? Już, teraz?

– Jeśli tylko będziesz łaskawa coś na siebie włożyć. – Lucy skinęła głową, spoglądając na mój szlafrok.

– Oczywiście. – Postanowiłam, że nie dam się wyprowadzić z równowagi złośliwościami. – Daj mi chwilę.

Po wyjściu Lucy zaczęłam się ubierać. Pończochy, gorset, halka, żółta spódnica, biała bluzka. Brakowało mi tutaj moich ogrodniczek i wygodnych, rozchodzonych półbutów; tak się ubierałam przed ślubem z Henrym, ale teraz nie było już mowy o swobodzie w ubiorze.

Lucy czekała na mnie za domem, przed wolno stojącym garażem. Otworzywszy szerokie drzwi drżącymi rękami, nad którymi trudno mi było zapanować, podeszłam do auta od strony kierowcy. Złamałam zakaz mojego męża i miałam tylko nadzieję, że się o tym nie dowie. Kiedy Henry był zły, nigdy nie wiedziałam, czy podniesie głos, czy po prostu zamilknie. Niezależnie od rodzaju reakcji mój czyn na pewno mu się nie spodoba.

Wsunęłam się za kierownicę, na kanapę z moherowym obiciem. Lucy wsiadła z drugiej strony. W dłoniach trzymała jeszcze jedną kopertę, tym razem dużą, jasnobrązową, z białą naklejką adresową. Od czasu do czasu widywałam takie koperty w domu: pakowy papier i biała naklejka. Wydawało mi się, że to korespondencja firmowa, jako że mój mąż był właścicielem fabryki mebli. Zaprzątnięta uruchamianiem samochodu nie zapytałam Lucy, po co ją przyniosła.

Silnik odpalił od razu, kiedy przekręciłam kluczyk w stacyjce i wcisnęłam starter. Obawiałam się, że Henry spuścił benzynę i przelał ją do cadillaca, ale okazało się, że nie. Trochę wyszłam z wprawy, przebiegłam więc wzrokiem po desce rozdzielczej, zerknęłam na pedały i drążek zmiany biegów. Lucy uważnie mnie obserwowała. Działało mi to na nerwy. Wyobrażałam sobie, co później powie swoim znajomym: Moja głupia bratowa nie umiała wyjechać buickiem z garażu. A wszystkie koleżanki na pewno przytakną zgodnym chórem, że gorszej niedojdy ode mnie nie ma w całym Hickory. I taka dziewczyna została żoną Hanka Krafta!

– Wsteczny bieg, pamiętaj – bąknęła Lucy.

Myślisz, że jestem aż taka głupia?, warknęłam w duchu. Dłoń na drążku drżała mi lekko, kiedy wrzucałam wsteczny, z całej siły wciskając stopą sprzęgło. Auto powoli wyjechało z garażu i potoczyło się dalej, po długim podjeździe.

– Jedź na północ – zakomenderowała Lucy.

– Na północ? – zdziwiłam się. – To nie w tę stronę.

– Zajrzymy jeszcze w jedno miejsce. – Uniosła w dłoni kopertę z papieru pakowego. – Muszę to komuś podrzucić.

Zahamowałam natychmiast. Samochód nie wyjechał jeszcze na ulicę.

– A gdzie ten ktoś mieszka? – zapytałam.

Lucy przez chwilę milczała.

– Zaraz za rzeką. Pojedziemy trzystadwudziestkąjedynką.

Roześmiałam się.

– Otóż nie pojedziemy trzystadwudziestkąjedynką. Chciałaś jechać do Adory. Tylko tam. W ogóle nie powinnyśmy brać tego auta.

– Tess, to tylko pięć minut drogi. Podjedziemy do tego człowieka, zostawimy mu kopertę w skrzynce pocztowej przed domem, a stamtąd już prosto do Adory. Wszystko potrwa raptem dziesięć minut dłużej. O co tyle hałasu?

Zerknęłam na paliwomierz. Benzyny było dość. Rzeczywiście, pomyślałam, o co tyle hałasu?

– Czemu nie można tego po prostu wysłać pocztą? – Wskazałam kopertę. – Czy to aż takie ważne?

– To jakiś głupi firmowy dokument, Hank chce go przekazać temu człowiekowi, ale sam nie ma czasu wybrać się do niego osobiście, a pocztą trwałoby to za długo. Będzie nam wdzięczny, że go wyręczyłyśmy.

Dzień był słoneczny i ciepły, a ja bardzo chciałam sprawić przyjemność szwagierce. Zasłużyć na jej aprobatę.

– W porządku – zgodziłam się, chociaż rozsądek podpowiadał mi, że to wcale nie jest w porządku. Wykręciłam z podjazdu na ulicę i ruszyłyśmy na północ. Nasza ulica, gęsto porośnięta drzewami, pięła się po zboczach pagórków. Nagle przeszedł mnie dreszcz ekscytacji; zachłysnęłam się wolnością. Otworzyłyśmy okna, by wpuścić ciepłe powietrze.

– Hank powinien dać ci ten samochód – odezwała się Lucy, kiedy mijałam jeden zakręt. – Gdyby nie był takim sknerą…

– On wcale nie jest sknerą – weszłam jej w słowo, bo uznałam, że muszę stanąć w obronie mojego męża. – To naprawdę dobry człowiek.

Na chwilę zapadła cisza. Poczułam na sobie wzrok Lucy, więc odwróciłam głowę.

– Co?

– Ty nic o nim nie wiesz – odparła.

– Jak to? O czym ty mówisz?

Lucy bawiła się klamerką na dużej kopercie.

– Mój brat… Nawet sobie nie wyobrażasz, Tess – przemówiła po długiej chwili. – Ale z ciebie naiwniaczka. On się tobą posługuje do swoich celów. Zresztą wcale mu się nie dziwię. Ty go wykorzystałaś, więc teraz odpłaca ci pięknym za nadobne.

Zacisnęłam dłonie na kierownicy. Te słowa na nowo obudziły strach, który dopadał mnie w chwilach słabości. Powtarzałam sobie wtedy, że Henry to dobry człowiek. Gdy nachodziły mnie mroczne myśli, upominałam się, że chociaż jestem nieszczęśliwa, to bez niego byłoby mi znacznie gorzej. Nauczyłam się ignorować humory mojego męża i nie zadawać pytań, kiedy wracał z pracy późną nocą – a nawet kiedy w ogóle nie wracał do domu, co zdarzyło się kilka razy.

– Nie rozumiem – powiedziałam. – W jaki sposób on się mną posługuje? – Uszczypliwą uwagę odnośnie do tego, że ja też go wykorzystałam, postanowiłam puścić mimo uszu. W tym temacie nie miałam szans na wygraną.

– Nieważne – ucięła moja szwagierka. – Jedź.

– Lucy, doprawdy… – Zredukowałam bieg, bo przed nami pojawił się znak stopu. – Nie można tak zaczynać, a potem…

– Po prostu nie wiesz, jaki on jest naprawdę, i tyle. – Jej napięty głos zabrzmiał złowieszczo. – To zupełnie inny człowiek, niż ci się wydaje.

– Och, jak tajemniczo! – Zaśmiałam się sztucznie, nieswojo. Dotarłyśmy już do szosy numer trzysta dwadzieścia jeden i skręciłam na szeroką jezdnię, kierując się w stronę rzeki. – Będę musiała go wypytać o te wszystkie mroczne sekrety.

– Ani słowa, że coś ci mówiłam. – Lucy zbliżyła głowę do otwartego okna, a powiew zwichrzył jej włosy. – Kończymy ten temat, dobrze?

– Jak sobie życzysz.

Kilka minut jechałyśmy w milczeniu. Przed nami szkliste wody szeroko rozlanej rzeki odbijały promienie jasnego słońca. W pobliżu wjazdu na długi most nagle rozległ się huk, jakby coś wybuchło, a samochód gwałtownie odbił w prawo. Krzyknęłam, z całej siły wcisnęłam pedał hamulca, ale opony straciły przyczepność. Auto w okamgnieniu przecięło trawiaste pobocze i pędziło stromą skarpą, tocząc się prosto do rzeki. Lucy przeraźliwie wrzasnęła, zapierając się dłońmi o deskę rozdzielczą. Strzeliła nam opona, pomyślałam. Może nawet więcej niż jedna. Wydawało się, że lecimy. Kierownica wyrywała mi się z rąk, więc uczepiłam się jej kurczowo. Raz po raz kopałam stopą hamulec, ale bez skutku: oślepiająco jasna tafla szklistej wody gnała ku nam z tą samą szybkością. Głośno wrzasnęłam i obejrzałam się na Lucy. Była w szoku. Cienka strużka krwi spływała jej z czoła aż na policzek, a wargi poruszały się w bezgłośnej modlitwie.

Kiedy buick zarył w wodę, wrażenie było takie, jakbyśmy walnęły prosto w betonowy mur. Auto momentalnie zaczęło tonąć. Przez otwarte okna wdarła się zimna woda, trysnęła mi na uda i pociekła dalej, rozlewając się po podłodze. Przybywało jej szybko: po chwili sięgała już łydek, a potem kolan.

– Wypuść mnie! Chcę stąd wyjść! – krzyczała Lucy, dziko młócąc rękami.

Serce głucho waliło mi w piersi, niczym wielki bęben. Spróbowałam otworzyć drzwi od mojej strony, ale napór wody był za silny.

– Przez okno! – zawołałam do Lucy i w tej chwili zobaczyłam, że rozpaczliwie kręci korbką w drzwiach, by zatrzymać wodę wlewającą się do środka. – Nie zamykaj! – krzyknęłam. – Bo nie wyjdziesz!

W oszołomieniu poruszała wargami w tej cichej modlitwie, o ile to była modlitwa. Woda szybko podeszła mi pod brodę, a na myśl, że zakryje mnie całą i pozbawi powietrza, ogarnęła mnie groza. Wysunęłam się zza kierownicy i uklękłam na siedzeniu, a potem wpiłam dłonie we framugę drzwi i wyciągnęłam się przez otwarte okno, ze wszystkich sił walcząc z naporem rzeki wdzierającej się do środka. Z trudem chwytałam powietrze; nagle dotarło do mnie, że przez cały czas wstrzymywałam oddech, chociaż woda nie sięgnęła moich ust.

Dach samochodu wystawał jeszcze ponad powierzchnię. Chwyciwszy się jego krawędzi, przeciągnęłam się na drugą stronę i po omacku zanurzyłam dłoń w wodzie, szukając klamki. Znalazłam, zacisnęłam na niej palce, nabrałam tchu i zanurkowałam. Okno było zamknięte, a za szybą siedziała Lucy. Trzymała głowę jak najwyżej, aby błyskawicznie podnosząca się woda nie zalała jej nosa. Stukałam w okno, pokazując jej na migi, że musi opuścić szybę. Na próżno. Chyba mnie nie zrozumiała. Po chwili woda zakryła jej twarz. Niebieskie oczy, szeroko otwarte z przerażenia, błagały o ratunek, otwarta dłoń przylgnęła do szyby. Wynurzyłam się – tym razem z prawdziwym trudem łapałam powietrze – i jak najszybciej przepłynęłam z powrotem na stronę kierowcy, aby dostać się do środka przez otwarte okno i wyciągnąć Lucy z tonącego auta. Zaczerpnąwszy głęboko tchu, zanurkowałam i wsunęłam się przez okno do połowy. Jedną ręką złapałam dziewczynę za ramię, a drugą za włosy. Pociągnęłam – i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że jej nogi zaklinowały się pod deską rozdzielczą. Odwróciła ku mnie przerażoną twarz. Przejęta grozą i potworną bezradnością, patrzyłam, jak w jej oczach gaśnie życie. Na chwilę zmartwiałam, a mój umysł sparaliżował strach, wreszcie jednak do świadomości przebiła się myśl, że zaraz pękną mi płuca. Wpadłam w panikę i wycofałam się rakiem przez okno. W głowie dźwięczała mi tylko jedna myśl: Powietrza. Potrzebuję powietrza.

A potem ogarnęła mnie ciemność.Sierpień 1943

1

Mała Italia, Baltimore, stan Maryland

– Dla pana doktora duży kawałek – powiedziała moja mama i podała Vincentowi talerzyk, uważając przy tym, żeby nikogo nie potrącić, bo wszystkie krzesła przy stole w naszej jadalni były zajęte. Przed kilkoma laty miała łagodny udar i wciąż jeszcze nie odzyskała pełnej władzy w prawej ręce, więc trzymała talerzyk w lewej dłoni, która opadała pod ciężarem hojnej porcji jej popisowego ciasta z kremem. Aby je upiec, przez długie tygodnie oszczędzała cukier z naszego przydziału.

– Dziękuję, mamo – powiedział Vincent z uśmiechem. Nazywał ją tak, odkąd sięgałam pamięcią. Była z tego powodu przeszczęśliwa. Uwielbiała go tak samo jak ja. Widziała w nim syna, którego nigdy nie miała. Ja do rodziców Vincenta zwracałam się na ty: „Mimi” i „tato”. Siedzieli teraz razem z nami przy stole, naprzeciwko mnie. Mimi i tato, czyli państwo Russo, nasi sąsiedzi. Wszyscy mieszkaliśmy w Małej Italii w ceglanym szeregowcu; nasze domy o identycznych marmurowych frontach były łudząco podobne i w dzieciństwie musiałam bardzo uważać, żeby wejść do siebie, a nie do Vincenta. Wystrój też miały niemalże jednakowy: w pokojach stały figurki Maryi, na ścianach wisiały krzyże i obrazy Najświętszego Serca Jezusowego, a w powietrzu unosił się aromat sosu pomidorowego i włoskich parówek.

Tego dnia mieliśmy dwa powody do świętowania: moje dwudzieste trzecie urodziny i zakończenie rezydentury Vincenta w klinice imienia Johna Hopkinsa. Znałam go od kołyski i kochałam na zabój, ale szczerze przyznam, że gdy zobaczyłam go po raz pierwszy ze stetoskopem na szyi i w białym lekarskim kitlu z nazwiskiem „dr Vincent Russo” wyhaftowanym na kieszeni, poczułam, że pociąga mnie w zupełnie inny sposób. Biel tego stroju podkreślała jego piękną śniadą karnację i gęste włosy o linii zbiegającej się lekko nad czołem. Uśmiech miał szeroki, a zęby lśniąco białe. Nos niemalże całkiem prosty, nie tak orli jak u jego ojca. Oświadczył mi się przed kilkoma miesiącami, a w maju przyszłego roku miałam zostać jego żoną. Wspólną przyszłość planowaliśmy od dawna. Wiedzieliśmy już, gdzie zamieszkamy: w nowszej i nowocześniejszej części Małej Italii, blisko rodziców, ale bez przesady.

Jeśli chodzi o dzieci, to zamierzaliśmy mieć czwórkę. Oboje byliśmy jedynakami – co we włoskiej dzielnicy zdarza się rzadko – i nie chcieliśmy, aby nasze dziecko wychowywało się samotnie. W kwestii planowania rodziny mieliśmy do dyspozycji jedynie kalendarzyk małżeński, więc na czwórce mogło się nie skończyć, ale to akurat nas nie martwiło. Marzyło nam się, że kiedyś Vincent otworzy własną praktykę pediatryczną, a ja będę u niego pracować. Za kilka miesięcy skończę szkołę pielęgniarską: po egzaminie uzyskam tytuł pielęgniarki dyplomowanej. Była to moja ambicja od dziesiątego roku życia; mama zapadła wtedy na cukrzycę, a pielęgniarka, która się nią opiekowała, pokazała mi, jak robić jej zastrzyki z insuliny. Mama bez trudu poradziłaby sobie z tym sama, ale to miał być wabik na mnie, miała nadzieję, że właśnie ten zawód wybiorę w przyszłości. Udało się. Pielęgniarstwo było moją pasją. Jak pogodzić pracę i wychowanie co najmniej czwórki dzieci? Tego nie wiedziałam, ale miałam ogromną ochotę się przekonać.

– Wybrałaś już suknię, Thereso? – zapytała Mimi, przełknąwszy kęs ciasta. Podobnie jak jej mąż mówiła po angielsku ze śpiewnym włoskim akcentem. Wyswatali ich rodzice: ojciec Vincenta przypłynął do Ameryki z Sycylii, kiedy miał kilkanaście lat, i wiedział z góry, że na miejscu czeka na niego córka dawnego przyjaciela rodziny, która mieszkała w Stanach już od roku. Nie mieściło mi się w głowie, że tak można wyjść za praktycznie nieznajomego człowieka, lecz Mimi i tato byli sobie bardzo oddani. Moi rodzice przyszli na świat już w Małej Italii; tutaj się wychowali, a poznali na potańcówce. Ojca pamiętałam słabo, umarł, kiedy miałam cztery lata. Po jego śmierci życzliwi państwo Russo zaopiekowali się nami, mamą i mną.

– Podobały nam się dwie – przypomniałam jej. – Wciąż nie podjęłam decyzji, ale jest jeszcze mnóstwo czasu.

Na oglądanie sukni ślubnych poszłam z Mimi i z mamą. Gdybym teraz którąś wybrała, to aż do maja musiałabym się pilnować, żeby nie przytyć nawet o gram. Przy podjęciu ostatecznej decyzji zamierzałam poprosić o pomoc moją najbliższą przyjaciółkę Ginę Farinolę. Potrzebowałyśmy też sukienki dla niej, bo miała być moją druhną.

– Obie były idealne, i jedna, i druga – orzekła Mimi.

– A mnie się podoba ta z kokardkami, Tess – powiedziała mama, sięgając ponad stołem, żeby założyć mi za ucho kosmyk włosów. Miałam je po niej: gęste, nieposłuszne i ciemne, prawie czarne. Różniło nas tylko to, że jej włosy gdzieniegdzie zaczynały się już srebrzyć.

– Och, tak, była śliczna – zgodziła się Mimi.

Rozmawiałyśmy dalej o babskich sprawach. W pewnym momencie zauważyłam, że Vincent i jego ojciec wymieniają uśmiechy. Kiedy mama, Mimi i ja zaczęłyśmy sprzątać ze stołu i nosić naczynia do kuchni, ci dwaj przystojni, ciemnoocy bruneci zostali na swoich krzesłach, paląc papierosy i zawzięcie dyskutując o Baltimore Orioles. Vincent nie angażował się za bardzo w organizację naszego ślubu, niemalże o wszystkim decydowałam sama. Miało być skromnie. Na wesele w jednej z naszych ulubionych lokalnych restauracji chcieliśmy zaprosić tylko trzydzieści osób. Na więcej gości raczej nie byłoby nas stać, ale dla mnie mogłoby w ogóle nie być gości, byleby tylko nie zabrakło naszych rodzin. Marzyłam o ślubie, nie o weselu.

Vincent zajrzał do naszej małej kuchni, kiedy mama zmywała naczynia, a Mimi i ja wycierałyśmy je do sucha.

– Drogie panie, czy mogę na chwilę porwać wam Tess? – Poczułam jego dłoń na mojej talii, zanim skończył pytanie.

– Oczywiście. – Mimi zabrała mi z rąk ściereczkę do naczyń. – No, idź. – Trąciła mnie delikatnie w ramię. – Bawcie się dobrze.

Vincent wziął mnie za rękę i poprowadził przez salon w kierunku drzwi.

– Chodźmy na spacer – powiedział.

Na ulicy skręciliśmy w lewo, a on objął mnie ramieniem. Jego dotyk elektryzował mnie już od wielu lat. Pamiętałam dobrze chwilę, gdy ten prąd przeszył mnie po raz pierwszy. Miałam wtedy piętnaście lat, a Vincent dziewiętnaście. Studiował już i właśnie przyjechał do domu. Tamtego dnia bezskutecznie usiłowałam zmienić igłę w gramofonie stojącym w salonie jego rodziców. Widząc moje zmagania, odsunął mnie delikatnie. Gdy oparł mi dłonie na żebrach, nogi ugięły się pode mną, a on spokojnie założył do victroli nową igłę i odwrócił się.

– Czego chcesz posłuchać? – zapytał, ale tak mocno dzwoniło mi w uszach, że w końcu nie doczekał się odpowiedzi. Mój mózg się rozpłynął, a ciało zamieniło w stężały kłąb zakończeń nerwowych. Widząc uśmiech błądzący na wargach Vincenta, zrozumiałam, że on dokładnie wie, co czuję. Potem zaprosił mnie do kina. I tak to się zaczęło. Byliśmy razem już od siedmiu lat. Siedmiu długich, cudownych, przepełnionych miłością, a czasami też ogromnie frustrujących lat. Nie mogliśmy dać sobie wszystkiego, czego byśmy pragnęli. Z utęsknieniem wyglądałam dnia, kiedy wreszcie położymy się spać w jednym pokoju. W jednym łóżku. Nareszcie będziemy się kochać; już sama myśl o tym budziła we mnie pragnienie, pragnienie Vincenta. Nie mogłam się nadziwić, że wytrwaliśmy w czystości tak długo, lecz jednocześnie rozpierała mnie duma. Nie robiliśmy nic z tych rzeczy, bo Vincent chciał uchronić się przed pokusą. W młodości zamierzał zostać księdzem, więc było dla mnie jasne, że nie będzie naciskał, abyśmy przekroczyli tę granicę przed ślubem. Gina podśmiewała się ze mnie. Mac, jej chłopak, służył w wojsku, ale kochali się, jeszcze zanim zaczął służbę; mówiła, że bez sensu z tym czekać tak jak my, Vincent i ja. W jej przekonaniu pójść ze sobą do łóżka to żaden grzech. Gina zresztą rzadko poczuwała się do grzechu.

– Pojawiła się pewna sprawa i muszę z tobą o tym porozmawiać – zaczął Vincent, biorąc mnie za rękę. Przez całą naszą uroczystą kolację śmiał się i żartował, ale teraz nagle spoważniał. Nie wiedziałam, czy mam się martwić, czy nie. Najbardziej bałam się, że powołają go do wojska. Miał jakąś drobną wadę serca – doktor powiedział, że to szmer – i jak dotąd udało mu się uniknąć służby. A z tego powodu gryzło go sumienie. Dzięki Bogu te szmery w sercu nie sprawiały mu żadnych problemów. „Dlaczego mam siedzieć w domu, kiedy tak wielu musi walczyć?”, pytał. Ja jednak, z czystego egoizmu, cieszyłam się, że nie mogą go powołać.

– Mam się martwić? – zapytałam teraz.

Vincent uścisnął moją dłoń, a na jego twarzy, złotej w blasku zachodzącego słońca, pojawił się uśmiech.

– Nie – odpowiedział. – Musisz tylko być trochę… wyrozumiała.

– Dam radę – zapewniłam i przepełniała mnie radość, że mogę trzymać go za rękę.

Szliśmy ulicami naszego kwartału, mijając kolejne szeregowce. W kilku oknach wisiały flagi z niebieską gwiazdą na białym polu otoczonym grubym czerwonym prostokątem; oznaczało to, że tutaj mieszka rodzina żołnierza walczącego na froncie. W jednym z okien dostrzegłam dwie niebieskie gwiazdy i jedną złotą. Taki widok otwierał człowiekowi oczy. Za tę wojnę płaciliśmy wysoką cenę.

Ciepłe powietrze muskało mi skórę miękko niczym jedwab. Kiedy chcieliśmy porozmawiać o czymś szczególnie ważnym, zawsze chodziliśmy właśnie tutaj, gdzie teraz: do kościoła Świętego Leona. Do naszego kościoła. Serca Małej Italii. Już w dzieciństwie rozmawialiśmy tam ze sobą, wtedy jeszcze szeptem. U Świętego Leona oboje przystąpiliśmy do pierwszej komunii i do bierzmowania. Tutaj zawsze znajdowaliśmy pociechę i przed tym ołtarzem zamierzaliśmy się pobrać.

Usiedliśmy w ostatniej ławce, w dalszym ciągu trzymając się za ręce. Zimne kamienne ściany i wyślizgane drewniane ławki tchnęły wonią piżma, świec i kadzidła, która jednoznacznie kojarzyła mi się z otuchą i poczuciem bezpieczeństwa. Kochałam ten kościół, wiedziałam jednak, że dla Vincenta znaczy on jeszcze więcej niż dla mnie. Ja czułam, że jest to moje miejsce, gdzie zawsze znajdę pocieszenie oraz ludzi, którzy kochają i troszczą się o mnie, tymczasem on przeżywał tutaj coś znacznie głębszego. W sensie duchowym. Próbował mi to wyjaśnić, ale takich uczuć trzeba doświadczyć samemu, nikogo nie można zmusić, aby zaznał czegoś tak niezwykłego – bliskości Boga. Jeden z tutejszych księży bardzo wcześnie zauważył u Vincenta wybitne uzdolnienia w kierunku matematyki oraz nauk ścisłych i zachęcał go, aby poszedł na akademię medyczną, zamiast wstąpić do stanu duchownego. „Służyć Bogu można na wiele różnych sposobów”, powiedział. Byłam temu księdzu dozgonnie wdzięczna.

W kościele było dosyć pusto. Kilka osób siedziało albo klęczało w ławkach, ale znacznie bliżej ołtarza, a kilka innych zapalało świeczki w bocznej nawie. Kiedy zaczęła się wojna, dodano jeszcze jeden świecznik modlitewny. Tak wielu młodych mężczyzn potrzebowało naszej modlitwy.

Oparłam głowę na ramieniu Vincenta.

– No dobrze, powiedz – poprosiłam cicho. – Dlaczego muszę być wyrozumiała?

– Nastąpiła drobna zmiana moich planów na kilka najbliższych tygodni – powiedział. – Muszę na jakiś czas wyjechać do Chicago.

Wyprostowałam się i spojrzałam mu w oczy.

– Do Chicago? Po co?

– Wybuchła tam epidemia polio – wyjaśnił. – Szpitale potrzebują lekarzy wolontariuszy.

– Aha. – Wreszcie zrozumiałam. – Myślisz o Tonym.

Vincent miał kuzyna, znacznie starszego od siebie, który jako nastolatek zachorował na polio, czyli dziecięcy paraliż, i do tej pory, jako człowiek przeszło czterdziestoletni, musiał nosić aparat ortopedyczny i chodzić o kulach.

– Zgadza się – przytaknął Vincent. – Chyba jestem trochę bardziej wyczulony na sprawy związane z polio niż inni lekarze, ale i tak chciałbym pomóc.

Cały Vincent. Zawsze pierwszy, kiedy ktoś potrzebował pomocy. Kiedyś powiedział mi tak: „W tym kraju jest mnóstwo dzieci żyjących w nędzy. Chcę im pomagać. Poświęcę dla nich przynajmniej część mojej praktyki”. Miałam przeczucie, że nigdy nie dorobimy się dużych pieniędzy, ale wcale mi to nie przeszkadzało.

– Jak długo cię nie będzie? – zapytałam.

– Dwa tygodnie, nie dłużej, mam nadzieję – odparł. – Te epidemie najczęściej zaczynają się latem i jesienią już jest po wszystkim.

Nie znosiłam tej okropnej choroby. Wydawało się, że każdego roku, właśnie latem, atakuje inny region kraju. Ofiarą najczęściej padały dzieci, które strasznie cierpiały i całymi miesiącami, a nawet latami zmagały się z paraliżem. Czasami też porażenie utrwalało się i chory do końca życia pozostawał niepełnosprawny. W szkole pielęgniarskiej widziałam dwójkę dzieci wyniszczonych przez polio.

Vincent puścił moją dłoń i objął mnie ramieniem. Wtuliłam się w niego mocniej.

– Nie chcę rozstawać się z tobą na dłużej niż te dwa tygodnie – powiedział.

Dwa tygodnie. Dla mnie to cała wieczność, więc chciałam zaprotestować, ale przecież on potrzebował mojego wsparcia.

– Dam sobie radę – zapewniłam go ponownie. – Szkoda, że nie skończyłam jeszcze szkoły pielęgniarskiej i nie mogę jechać z tobą. – Miałam przed sobą jeszcze tydzień letniego szkolenia, potem krótką przerwę i semestr jesienny.

– To by było idealne rozwiązanie. – Vincent uścisnął mnie mocno. – Będę za tobą tęsknił, ale wrócę, zanim się obejrzysz.

– Dam radę – powtórzyłam, starając się ze wszystkich sił, aby zabrzmiało to szczerze.2

Vincent wyjechał do Chicago. Z dwóch tygodni zrobiły się trzy, a potem cztery i wreszcie zaczął się mój ostatni semestr nauki w szkole pielęgniarskiej. Nigdy nie rozstaliśmy się na tak długo. Pisał mi, że jest tam bardzo potrzebny. Listy przychodziły dwa razy w tygodniu. Krótkie, napisane niedbałym pismem, w pośpiechu. Dzwonił rzadko. Mieszkał w pensjonacie, gdzie był tylko jeden telefon na ośmiu mieszkających tam mężczyzn. Poza tym miał mnóstwo zajęć. Obiecał, że wróci do Baltimore na początku października, ale powoli zaczynałam w to wątpić. Podczas tych kilku rozmów przez telefon słyszałam w jego głosie nieznany mi ton. Zupełnie nową energię, świeżą ekscytację. Mówił o dzieciach, które leczy, o swojej pracy i o niczym innym, jakby nie mógł przestać. A do tego powiedział, że zakochał się w tamtym mieście, i zapytał, co sądzę o tym, żeby się tam przeprowadzić. To mnie zmartwiło. Chicago? Nigdy nie planowaliśmy wyjazdu z Baltimore i rozstania z naszymi rodzinami.

Ja natomiast opowiadałam mu o trudnych zajęciach, na które uczęszczam, co słychać u jego rodziców i o planach dotyczących naszego ślubu. O mojej miłości do niego. O naszej przyszłości, o wspólnej pracy w przychodni pediatrycznej, którą otworzy. O dzieciach, które będziemy mieli. Dzielnie starał się dotrzymać mi kroku i reagować na moje słowa, jak należy, ale i tak już po kilku zdaniach znów zaczynał mówić o swojej pracy. Wiedziałam, że jest mi bardzo oddany, że chce budować ze mną wspólną przyszłość, lecz mimo to podczas tych długich tygodni rozłąki czułam, że nadciąga nieuchronne nieszczęście. Powtarzałam sobie, że wiele moich znajomych, w tym Gina, ma chłopców, którzy każdego dnia mogą zginąć w jakimś kraju na drugim końcu świata. A mojemu narzeczonemu nic nie groziło. Jak mogłam w ogóle chcieć tego, żeby wrócił i był przy mnie, skoro wykonywał tak ważną pracę, która dawała mu tyle satysfakcji?

Dzień przed planowanym powrotem Vincent zadzwonił znowu. Wystarczyło, że powiedział „Cześć, Tess”, a już wiedziałam, co za chwilę usłyszę.

– Muszę zostać jeszcze trochę dłużej, kochanie – powiedział. – Przykro mi.

Zabrakło mi słów.

– Przyłączyłem się do badań, które tutaj prowadzą – tłumaczył. – Wiesz, o co chodzi, szuka się przyczyn porażenia dziecięcego. I opracowuje różne metody leczenia. To bardzo ważne. Rozumiesz, prawda?

– Miałeś jutro być w domu, obiecałeś. – Głos mi zadrżał, ale tylko na sekundę, więc miałam nadzieję, że nie usłyszał. Przecież nie mogłam mu płakać w słuchawkę jak dziecko.

– Wiem i bardzo cię przepraszam, ale to nie może czekać – odparł. – Trzeba kontynuować badania, dopóki wirus polio w tym regionie wciąż jest aktywny. Poza tym większość pracowników musiała już wrócić do swoich zajęć, a ja mogę zostać, bo jeszcze nie praktykuję.

– A gdyby jutro był nasz ślub? – rzuciłam na próbę. – Też byś tam został?

Vincent na chwilę umilkł, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że zapytałam go o coś takiego, a mnie zrobiło się wstyd, że w niego zwątpiłam.

– Przepraszam – powiedziałam pierwsza. – Wiem, że byś wrócił.

– Oczywiście, że tak.

– A może ja przyjadę do ciebie? Mam wolny weekend, a w poniedziałek zaczynam zajęcia dopiero po południu.

I znów to pełne wahania milczenie. Zacisnęłam palce na przewodzie od słuchawki, czekając w napięciu na odpowiedź.

– Kochana – odezwał się wreszcie. – Zdajesz sobie sprawę, jak długo tutaj się jedzie? Po pierwsze, samo zdobycie miejsca graniczy z cudem ze względu na transporty żołnierzy, a nawet gdyby ci się udało, to podróż trwa dwadzieścia godzin. Do tego ja nie mam gdzie cię przenocować. Mieszkam w pensjonacie, pamiętasz? No i pracuję od rana do późnej nocy.

Byliśmy ze sobą już tyle lat, a znaliśmy się jeszcze dłużej, ale w tym momencie po raz pierwszy zadałam sobie pytanie: czy Vincent ma inną kobietę? Jakby ktoś wbił mi nóż prosto w serce. To niemożliwe, pomyślałam. Każdy, ale nie on. Nasza rozłąka trwała zbyt długo. Zaczęłam zapominać, jaki on jest, tak naprawdę. Pozwoliłam sobie na rozgoryczenie.

– W porządku – powiedziałam, a potem, zanim zdążyłam ugryźć się w język, dodałam: – Zapytałabym, kiedy wrócisz do domu, ale to nie ma sensu, jak widzę. Bo znów w ostatniej chwili zmienisz zdanie.

– Tess…! – ofuknął mnie. – Nie poznaję cię.

– Wiem – przytaknęłam. Owszem, miał rację. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywałam, ale wszystko wskazywało na to, że coraz mniej się dla niego liczę. Było mi przykro i nic na to nie mogłam poradzić.

– Kochanie, muszę już kończyć – odezwał się. – Ktoś inny chce skorzystać z telefonu. Daj mi jeszcze dwa tygodnie, dobrze? Obiecuję ci, że za dwa tygodnie wrócę do domu, bez względu na to, co będzie się tutaj działo. Pamiętaj o jednym: mamy przed sobą całe wspólne życie. Kiedy za dziesięć lat przypomnisz sobie tych kilka tygodni, będziesz się śmiała z własnego zwątpienia. Głowa do góry, dobrze, najdroższa?

– Dobrze – zgodziłam się po chwili milczenia. – Kocham cię.

– Ja też cię kocham – powiedział Vincent. – Nigdy o tym nie zapominaj.3

W połowie października Vincent wciąż jeszcze nie wrócił. Pewnego dnia poszłam do Giny. Siedziałyśmy sobie w jej pokoju, ja na jednym łóżku, ona na drugim. Obie byłyśmy w ogrodniczkach i bawełnianych koszulach, paliłyśmy papierosy i popijałyśmy pepsi-colę. Do mojej szklanki Gina dolała trochę whisky. „To na nerwy”, powiedziała.

Zwykle bardzo lubiłam u niej siedzieć. Jej pokój nie zmienił się nic a nic od dzieciństwa, a teraz zasłonki w biało-różowe paski i różowa narzuta z falbankami uroczo kontrastowały z papierosami i alkoholem. Tamtego dnia nie umiałam jednak znaleźć pociechy nigdzie, nawet w domu najlepszej przyjaciółki.

Gina zapaliła jeszcze jednego chesterfielda, po czym odwróciła się do mnie.

– Najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy, Tess – oznajmiła, usłyszawszy, że mój narzeczony znowu przedłużył swój pobyt w Chicago. – Spotyka się z inną kobietą. Nawet Vincent Russo nie jest święty. To tylko facet.

– Nie wierzę, że mógłby mnie zdradzić – powiedziałam. I rzeczywiście w to nie wierzyłam. Prawie nigdy. Tylko nocą, leżąc już w łóżku, po całym dniu bez listu albo telefonu od niego, pozwalałam sobie wątpić w jego wierność. W ciągu dnia, gdy siedziałam zadowolona w szkole pielęgniarskiej, pochłonięta zajęciami, nic nie mogło zachwiać moją pewnością, że Vincent kocha mnie i tylko mnie. W nocy było jednak zupełnie inaczej.

– Wiesz, kochana, w sumie to nic strasznego. – Gina odgarnęła z policzka kosmyk włosów w kolorze brudny blond i zaciągnęła się papierosem. – On wróci. Pewnie po prostu się wystraszył, że niedługo bierze ślub, i zamarzyła mu się jeszcze jedna, ostatnia przygoda. Niech to z siebie wyrzuci. Potem już będzie twój do końca życia.

– On nie ma żadnych przygód – ucięłam, chociaż bez przekonania. Podle się czułam z tym, że w ogóle w niego wątpiłam.

– Szczerze mówiąc, to myślę, że się łudzisz – odparła. – Uważasz, że Mac nie zabawia się od czasu do czasu, kiedy jest tak daleko stąd?

– Przyznał ci się? – Byłam w szoku. Gina wzruszyła ramionami.

– Nie musiał. – Pociągnęła łyk ze swojej szklanki, po czym odstawiła ją na nocny stolik. – To facet – wyjaśniła. – Oni mają inaczej. Nie wytrzymają tyle czasu bez dziewczyny.

– I nie przeszkadza ci to?

– Nie, bo o tym nie myślę – odparła. – Mac walczy za ojczyznę. To, co przeżywa, na pewno jest straszne. Nie miałabym do niego żalu, gdyby znalazł sobie odrobinę przyjemności.

Dreszcz przebiegł mi po plecach.

– Jesteś znacznie bardziej wyrozumiała niż ja – westchnęłam.

– Wiesz, co by się nam przydało? – Gina zgasiła papierosa i wyprostowała się, siadając na łóżku po turecku. Znałam dobrze to jej szelmowskie spojrzenie. Przyjaźniłyśmy się od dawna.

– Co? – zapytałam nieufnie.

– Wyrwać się stąd na weekend – powiedziała. – Kupimy bilety do Waszyngtonu!

– A jeśli Vincent wtedy zadzwoni?

Żachnęła się, marszcząc brwi z niezadowoleniem.

– Marne szanse – orzekła. – Sama mówiłaś, że on rzadko dzwoni. Nie możesz do końca życia potulnie czekać, aż się odezwie. No, zgódź się.

Z Baltimore do Waszyngtonu jechało się pociągiem tylko godzinę. Byłam tam na kilku wycieczkach do różnych muzeów i raz w teatrze, ale jeszcze nigdy przez dwa dni, z noclegiem.

– A gdzie przenocujemy? – zapytałam. – Waszyngton ostatnio to jedna wielka dżungla, z tymi wszystkimi urzędnikami rządowymi, wojskiem, a jeszcze…

– Zapomniałaś, że moja ciocia prowadzi dom dla turystów w pobliżu Wzgórza Kapitolińskiego? – Gina weszła mi w słowo. – Może ma wolny pokój. Zadzwonię i upewnię się, czy może nas przenocować. Oczywiście za darmo.

– Wolę chyba zostać w domu i się dąsać – odparłam, zapalając kolejnego papierosa.

– Wykluczone! – Pochyliła się w moją stronę, przeszywając mnie spojrzeniem swoich niebieskich oczu. – Tess, dałabyś spokój, naprawdę. Zawsze jesteś taka twarda i kocham cię, ale teraz to twoje biadolenie działa mi już na nerwy. Zastanów się trochę, co? Mój facet codziennie zagląda śmierci w oczy. Nie może mi nawet napisać, gdzie jest. Jego listy to fotokopie z V-maila1 i zawsze przychodzą ocenzurowane. On nie ma teraz własnego życia. A słyszałaś kiedyś, żebym się skarżyła? Więc już przestań marudzić. Dobrze?

Jej tyrada zbiła mnie z tropu, po pierwsze, ze względu na krytyczny ton, a po drugie, dlatego, że była słuszna. Przez ostatnich kilka tygodni myślałam wyłącznie o sobie. A przecież Gina też potrzebowała wyrwać się gdzieś na weekend, i to może jeszcze bardziej niż ja.

– Masz rację – powiedziałam. – Przepraszam cię. Jedźmy do Waszyngtonu.

1 V-mail (ang., skrót od Victory Mail, „poczta zwycięstwa”) – hybrydowa metoda korespondencji pocztowej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: