Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skrawki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Skrawki - ebook

Historia wieloletniej korespondencji szwedzkiej pisarki i starszej kobiety. Opowieść o tym, jak los bywa przewrotny i jaki wpływ na życie człowieka mają podjęte przez niego decyzje. Sigrid Combüchen jedną z bohaterek książki uczyniła siebie. Nadała też powieści ciekawą formę – listy od czytelniczki łączą się w niej z zapiskiem osobistych przemyśleń adresatki tych listów, a między nimi wyłania się obraz życia młodej dziewczyny i jej planów na to, jak nim pokierować. Hedda mieszka z rodzicami i braćmi w Lund. W wyniku zawirowań rodzinnych i kilku niekoniecznie samodzielnych decyzji po maturze wyjeżdża do szkoły w Sztokholmie. Życie w stolicy całkowicie różni się od tego, które wiodła w Lund. Hedda dokonuje wyborów, które zaważą na jej dalszych losach. Za swoją powieść Sigrid Combüchen zdobyła w 2010 roku Augustpriset – najważniejszą szwedzką nagrodę literacką.

Sigrid Combüchen (ur. 1942) – szwedzka pisarka, eseistka, dziennikarka i krytyk literacki, wielokrotnie nagradzana. Doktor honoris causa w dziedzinie literatury na Uniwersytecie w Lund. Powieść Skrawki została w 2010 roku uhonorowana przez Szwedzkie Stowarzyszenie Wydawców nagrodą Augustpriset, przyznawaną najlepszych książkom wydanym w Szwecji i po szwedzku.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2306-2
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

List pierwszy

Droga Sigrid Combüchen,

nie znamy się. Piszę do Pani w związku z pewnym zdjęciem. Miesiąc temu przyjechała do mnie w odwiedziny krewna ze Szwecji. Przywiozła mi w prezencie Pani powieść. Lubię czytać.

Książka okazała się całkiem przyjemna, choć chwilami miałam wrażenie, że jest zbyt zawiła, być może celowo. Zwykle czytam biografie. Na starość człowiek traci cierpliwość do zmyślonych historii. Wydają się zbyt wydumane w porównaniu z tym, co wydarzyło się naprawdę. Podobała mi się okładka, jest na niej reprodukcja obrazu Gösty Adriana-Nilssona, przedstawiającego Lund – miasto, w którym się urodziłam i wychowałam. Miałam okazję kilkakrotnie spotkać Göstę, choć wtedy nie wiedziałam jeszcze, kim jest. Moja przyjaciółka dostała od niego własnoręcznie zrobiony szkicownik. Tak, jestem już taka stara.

Moja krewna kupiła Pani książkę, bo pomyślała, że to powieść o moim rodzinnym mieście. Ona również nie słyszała o Pani, ale tak napisali w gazecie. Chyba nie mieli racji, prawda? Moim zdaniem z atmosfery miasta zostały w Pani książce tylko samochody i motocykle.

Piszę do Pani w pewnej sprawie. Na stronie 137. opisuje Pani zdjęcie, na którym jest jedna z bohaterek Pani powieści, nazywana przez Panią „profesorową”. To kobieta po pięćdziesiątce, na zdjęciu towarzyszą jej dzieci – troje dorosłych i jedno wyraźnie młodsze od pozostałych. Stoją przed domem. Opis kończy Pani słowami:

„Przed nią stoi dziesięcioletni Benjamin, a tuż za nią, po przekątnej, na schodach prowadzących na taras, dorosła córka. Ma długie jasne włosy spływające na lewe ramię. Jest początek lata, stoją w ogrodzie. Towarzyszy im dalmatyńczyk o imieniu Quatrejamb”.

Przeczytałam ten fragment kilkakrotnie i jestem przekonana, że widziała Pani zdjęcie mojej rodziny, na którym jest moja matka z dziećmi, czyli z nami. Mój mąż twierdzi, że w tych czasach wszyscy tak ustawiali się do zdjęć i że to może być „dowolna rodzina”. Tyle że ja pamiętam oryginał, o ile to rzeczywiście ja jestem tą córką ze zdjęcia. Zgadza się również imię psa, choć w tych czasach było ono dosyć popularne.

Mam w związku z tym do Pani kilka pytań. Gdyby zechciała Pani na nie odpowiedzieć, miałabym pewność, czy rzeczywiście chodzi o to samo zdjęcie.

Czy na prawo od schodków widać przyciętą po skosie gruszę na treliażu? Nazywa je Pani tarasem, ale my mieliśmy tylko schodki.

Czy córka ma na sobie białą bluzkę bez rękawów, z kołnierzykiem w długi szpic zapiętym broszką z damą kameliową?

Czy najmłodszy syn ma rękę na temblaku?

Jeśli wydaje się Pani, że chodzi o to samo zdjęcie, byłabym wdzięczna, gdyby zechciała mi Pani powiedzieć, w jaki sposób znalazło się ono w Pani posiadaniu (o ile rzeczywiście tak jest). Ciekawa jestem również, czy znała Pani moją matkę, bo nie była ona ani trochę podobna do stworzonej przez Panią postaci. Matka zmarła piętnaście lat temu w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat. Ona również była Dunką. O ile pod jakimś względem przypomina „profesorową”, to może pod tym, że do końca życia pozostała matter-of-fact, i to w wieku, w którym człowiekiem rządzą już tylko sentymenty. Jeśli ma Pani u siebie to zdjęcie, czy mogłaby mi je Pani podarować?

Dla Pani nic ono nie znaczy, a mnie pozwoliłoby odtworzyć choćby fragment z tego, co zniknęło wiele lat temu. Zapominamy o naszych zmarłych, choć chcielibyśmy o nich pamiętać. Mam tak niewiele dokumentów z tych czasów. Z tego, co mi wiadomo, nie jesteśmy chyba spokrewnione? Pewnie jest Pani zdziwiona, że napisała powieść, tak po prostu, bez konkretnego odbiorcy, i nagle otrzymuje Pani tak osobisty list.

Mimo wszystko książka mi się podobała. Czy napisała Pani coś jeszcze? Z Pani zamiłowaniem do tego, co nieokreślone, powinna się była Pani urodzić w innych czasach (a self-indulging quality, jak mówi moja sąsiadka). Oczywiście mogę się mylić. Wiem jednak na pewno, że człowiek przestaje zachwycać się tonacją moll, kiedy życie nabiera jej barw. Nie wie Pani, co ją czeka w życiu. Wysyłam ten list do Pani wydawcy, ponieważ nie udało mi się znaleźć Pani w książce telefonicznej Sztokholmu ani Lund, może ma Pani zastrzeżony numer?

Z serdecznymi pozdrowieniami

Hedwig LangmarkŹródło

Odkąd się tutaj przeprowadziliśmy, myślałam o tym, żeby napisać powieść, która rozgrywałaby się w tej dzielnicy. Przez pierwsze lata siedziałam przy oknie z widokiem na buk zwyczajny, patrzyłam na jego smagane wiatrem liście. Zimą nie szumiał, a na gołej gałęzi siadał czasem puszczyk. W pokoju było zimno. Ta część miasta nie jest szczególnie znana, fałszywa skromność od zawsze była tu w dobrym tonie. Elegancka, a przy tym skromna zabudowa, z niewysokimi wieżyczkami, z dyskretną domieszką romantyzmu narodowego, w pojedynczych przypadkach secesji. Nieoficjalnie nazywana jest Miasteczkiem Profesorskim.

Gdyby sięgnąć pamięcią daleko wstecz, można by ujrzeć dawne pole bitwy, na którym armia Karola XI starła się z Duńczykami. Później wyłania się struktura osadnicza, mająca w nazwie „szczęście”, z potokiem, który z czasem zamienia się w drogę, i majątkiem z długimi budynkami gospodarczymi i kuźnią. To, co istniało przed laty, istnieje nadal; pogłos nieznanej przeszłości.

Chciałam napisać o tych kilku minutach w wiosenny lub jesienny wieczór, kiedy na najstarszej z ulic zapalają się latarnie. To wyjątkowy moment. Latarnie świecą najpierw zielonym światłem, potem fabrycznie żółtym, a na koniec białym. Elektryczność napełnia korony drzew. Wiosną są to czarne konary gałęzi, a jesienią – szałasy z liści. Ulica lśni w ciemnościach. Tam, gdzie przed chwilą zaszło słońce, malując niebo kolorami, widać sylwetkę kościoła, centralny element kompozycji. Czarna wieża z otworem ze światła, z zegarem, który zawsze chodzi punktualnie. Spokój. Samochody przejeżdżają niemal bezgłośnie, słychać tylko tarcie opon o asfalt, zbliżają się ostrożnie do czerwonego pasa, by przepuścić rowerzystę, lub zatrzymują przed znakiem stop. Nazwy ulic są gockie, za Tegnérem: Finn i Gerda, Sölve. Mimo upływu czasu nastrój się nie zmienia. Zmienia się wszystko inne, przybywa samochodów, remontowane są domy, ludzie wprowadzają się i wyprowadzają. Roboty drogowe ciągną się w nieskończoność. Na tych kilka minut wszystko powraca jednak do punktu stałego.

Hedwig Langmark dorastała w domu, który stoi kilka kwartałów od naszego. Jak większość okolicznych domów zbudowany został w pierwszym dziesięcioleciu dwudziestego wieku. Niedawno jego ściany pomalowano na bladoróżowo, a okna – na zielono. Kolory nie pasują do stylu architektury, ale mimo wszystko wygląda to ładnie. W latach osiemdziesiątych działka została podzielona, od tego czasu granica przebiega wzdłuż prostego jak świeca żywopłotu z ligustru, za którym stoi murowany dom z romańskimi łukami i okrągłymi oknami – wszystkie elementy drewniane są pomalowane na szarobłękitny kolor. Dziś nie wolno już tak dzielić działek. Nie wolno też ścinać dużych, zdrowych drzew.

Po otrzymaniu listu sprawdziłam w sieci ostatni wpis do hipoteki, z którego wynikało, że dawny dom Hedwig zmienił właściciela dwa lata temu, w 1994 roku. Sprzedawcami byli spadkobiercy znanego językoznawcy, który zmarł co najmniej pięć lat wcześniej. Przypomniałam sobie, że przez długi czas dom stał pusty i że mówiło się o jakichś sporach spadkowych pomiędzy wdową po profesorze i jego licznymi potomkami z wcześniejszych związków. Dom został kupiony przez Bo i Birgittę Bradhed, właścicieli BoBra sp. z o.o., mimo swej nazwy niemającej nic wspólnego z nieruchomościami czy urządzaniem wnętrz, a jedynie produkującej komponenty do alarmów bezprzewodowych. Zapłacili za niego 4,8 miliona koron, a potem co najmniej drugie tyle za remont. Przez kolejny rok widać było robotników wyrzucających do kontenerów gruz, deski, wykładziny kuchenne, które wyglądały na całkiem nowe, regały na książki, model String, i meble tekowe ze śladami po papierosach, a także ubrania, buty i książki. Dom nie żył już od dawna, nie była to więc operacja na żywym organizmie, mimo to widok nie był przyjemny. Emaliowany na zielono piec kaflowy został rozebrany, a kafle wyniesione i starannie posegregowane na paletach, z cyframi 2 g i 6 b zapisanymi na odwrocie.

Sterty piachu pojawiały się i znikały, przez długi czas na wjeździe do garażu leżały płyty z kamienia łamanego, ale one też któregoś dnia zniknęły, przez kolejne pół roku stała już tylko betoniarka. Zdun przyjechał kamperem z Värmlandii, potem elektrycy, tapeciarze, firma sprzątająca. Przy żywopłocie stanęły dwie szopy na narzędzia, otynkowane i pomalowane na ten sam kolor, co dom. Połączone pergolą, zatarły sztywny podział działki.

Potem przyjechali jeszcze ogrodnicy, aby naprawić zniszczenia spowodowane przez maszyny budowlane, samochód do przeprowadzek i na koniec rodzina. Rodzice z trójką dzieci, w wieku od sześciu do dwunastu lat, najstarsza wysoka dziewczynka, chłopcy niscy i krępi.

Od ich przyjazdu minęło pół roku, a od przyjścia listu parę tygodni, i właśnie wtedy spotkałam panią Bradhed, zajętą przycinaniem bluszczu przy garażu. Powiedziałam: Przepraszam panią…List drugi

Droga Sigrid Combüchen,

dziękuję za list. Kiedy do Pani pisałam, nie miałam pojęcia, że mój list dotrze pod adres mojego domu rodzinnego, w którym teraz mieszka Pani. Na samą myśl o tym, że w naszym domu mieszka pisarka i widzi pozostawione przez nas ślady, przechodzą mnie dreszcze. Moja mama mieszkała w nim aż do lat sześćdziesiątych, czyli przez pięćdziesiąt lat. Potem dom przez jakiś czas stał pusty, bo moi bracia zwlekali z decyzją, czy sprzedać go komuś spoza rodziny. Jeden z nich był nim nawet zainteresowany, ale że mieszkali w Sztokholmie, a moja szwagierka nie chciała męczyć się z ogrodem i z jedną toaletą, dom został sprzedany. Wygląda na to, że jest Pani trzecią właścicielką stuletniego domu. Młodzi ludzie wciąż się gdzieś przeprowadzają, dlatego sądziłam, że w naszym domu mieszkało już co najmniej kilka rodzin.

Teraz my mieszkamy w Hiszpanii, a Pani mieszka w naszym domu.

Gdy czytam, że znalazła Pani nasze rzeczy na strychu, czuję się, jakbym została na czymś przyłapana. Dziękuję za zdjęcia. Część z nich jest z czasów, które ledwo pamiętam, a na najstarszym nie było mnie jeszcze na świecie. Choć nawet te, na których jestem, nie wiążą się z żadnymi wyraźnymi wspomnieniami. Na szczęście niewiele pamiętam z przeszłości. Pamięć krótkotrwała na razie, odpukać… Gdyby ktoś opowiedział mi moje życie, uwierzyłabym w każde jego słowo.

Tak, to ja jestem tą dziewczynką, która siedzi na kolanach ojca. Na tym zdjęciu wygląda starzej niż na zrobionym dziesięć lat później. Tak wtedy wyglądali mężczyźni. Poważnie. Nie przejmowali się przedwczesną łysiną. O ile dobrze pamiętam, nigdy nie mieliśmy dwóch służących. Za mojej młodości raz w tygodniu przychodziła kobieta do prania i sprzątania. Było to jeszcze w czasach, gdy nie istniały pralki z prawdziwego zdarzenia, w domach robiło się magiel, wszystko miało być sztywne i błyszczące. Zadaniem dzieci od wczesnych lat była pomoc w ogrodzie oraz polerowanie sreber. Miałam dwanaście, trzynaście lat, gdy zaczęłam pomagać w kuchni. Przed większymi przyjęciami przychodziła pani Björk, żeby pomóc przy przyrządzaniu potraw i podawaniu do stołu. Do dziś praktykuje się to w Szwecji. Tutaj, w Hiszpanii, najmujemy pomoc do wszystkiego, na spółkę z sąsiadami. To zrozumiałe, jesteśmy już starzy. Chętnych do zarobienia dodatkowego grosza nie brakuje, wielu z nich przyjeżdża tu ze wschodniej Europy i Afryki.

Zdjęcie, o które pytałam, wygląda dokładnie tak, jak je zapamiętałam. Choć w pewnym sensie jest dla mnie nowe. Bardzo możliwe, że to nasze ostatnie zdjęcie rodzinne. Zostało zrobione w maju 1937 roku, tuż przed moją maturą i wyjazdem z domu. Mam na nim dziewiętnaście lat, w tym wieku zwykle człowiekowi wydaje się, że jeszcze przez długi czas nic się nie zmieni. Dziękuję, że w książce zostawiła Pani imię tylko naszego psa. Na mnie wszyscy mówili Hedda, a na Torstena – Tom. Mój młodszy brat Åke zmarł w przeddzień sylwestra następnego roku. Złamał rękę, dlatego na zdjęciu ma temblak. To był pierwszy symptom jego choroby. Bardzo cierpiał. Najgorsze było to, że nie mogliśmy mu pomóc. Od tego czasu nigdy już nie byłam beztroska. Pewnie nawet się Pani nie domyśla, jak ból doświadczony w młodości towarzyszy człowiekowi na każdym kroku do końca życia. Traci się wiarę w życie. Życie jest takie rozrzutne. Ludzie starają się oszczędzać, gromadzić, a życie nie oszczędza. Pies nie był rasowy. To był zły, brunatny okres w Europie. Nie tylko w Niemczech, ale też u nas niektórzy uniknęli odpowiedzialności, bo w odpowiedniej chwili przetasowali i ukryli niektóre karty.

Pisze Pani, że na drzwiach zachowały się ślady psich pazurów. I że w holu jest nowy mosiężny próg. Nie pamiętam, żeby w okolicy było dużo gawronów czy kawek. Nasz dom stał na skraju miasta, wokół gnieździło się wiele ptaków śpiewających. W letnie wieczory rozlegał się prawdziwy jazgot. Zabawne, że wciąż żyje tam tak wiele puszczyków, nie są już przecież potrzebne do oczyszczania pól.

Mieszkamy w jednym z hiszpańskich osiedli willowych, które w Szwecji nazywa się gettami dla emerytów. Pewnie to zabrzmi banalnie, ale gdy życie zaczyna doskwierać, ciało i dusza przestają tęsknić za zimą. Również latem panuje tu spokój, turyści mają swoją plażę, nie ma tu żadnych sklepików. Naszymi sąsiadami są głównie Brytyjczycy, z którymi miło się spędza czas, ale trudno nawiązać z nimi głębsze relacje, gdyby z jakiegoś powodu nabrało się na to ochoty. Tylko po co? Szwedzi przywiązują zbyt dużą wagę do „bliskich przyjaciół”. A przecież już same spotkania, rozmowy i rozstania wzbogacają. Pamięta się je lepiej niż rozmowy z przyjaciółmi. Brytyjczycy mają psy rasowe. Hiszpańskie psy, które biegają po ulicach, są żółte i mają chore sutki, pomimo przepisów UE. Szczekają całymi nocami, w powietrzu czuć zapach palonych śmieci. W ciągu dnia są cicho. Do wszystkich cięższych prac zatrudniamy pomoc.

Ileż Pani ma pytań! Rzeczywiście, czasem mieliśmy problemy z drenażem terenu i za domem zbierała się woda. Budynek był jednak porządny i wymagał tylko bieżącej konserwacji. Bardzo możliwe, że projekt ogrodu był inspirowany poradnikiem Uprawa ogrodów Daniela Müllera z 1888 roku. Pamiętam te trzy żwirowe ścieżki, które jako dzieci raz w tygodniu pieliliśmy z chwastów i mchu. W tych czasach nie brało się potem prysznica. Nie mieliśmy go zresztą. Mieliśmy wannę, ale nie prysznic. Kąpaliśmy się raz w tygodniu. Wyobraża to sobie Pani dzisiaj? Mieliśmy gąbki i myjki. Na tyłach domu znajdowały się grządki warzywne, które trzeba było pielić, oraz krzewy owocowe. Kiedy odziedziczyliśmy dom letni w Smålandii, nie uprawialiśmy już tak wiele w naszym ogrodzie w mieście.

Pewnie to ja narysowałam ten rysunek ołówkiem, o ile jest podpisany przez małą Heddę. Może go Pani zachować. Cyfry, które Pani znalazła, mogą być numerami telefonu lub numerami rowerów. Nic mi nie wiadomo o wspomnianych drewnianych przedmiotach i herbarium.

Muszę już kończyć. Co piątek o szóstej gramy w boules w towarzystwie kilku małżeństw i wdów. Pomyślałam, że po drodze wrzucę list do skrzynki. Lubię rozmyślać nad Pani pytaniami dotyczącymi domu i ogrodu, proszę się więc spodziewać kolejnego listu, gdy sobie o czymś przypomnę. Raz jeszcze dziękuję za wszystkie zdjęcia.

Z pozdrowieniami

Hedwig LangmarkPoczątek

Nie dostaję zbyt często listów od czytelników. Być może wynika to z tego, że w książce telefonicznej widnieję pod innym nazwiskiem, ale nie jest to raczej główny powód. Po pierwsze, nie przyciągam zbyt szerokiej publiczności, a po drugie, nie wydaje mi się, żeby czytelnicy pisali aż tak często, jak twierdzą pisarze. W większości są to listy w rodzaju „ja też”. Pozornie entuzjastyczne, niezwiązane jednak z tym, o czym piszę. Przypadkowo poruszyłam coś ważnego dla czytelnika. Nie musi to mieć wiele wspólnego z moją książką. Zwykle jest to coś niezwiązanego bezpośrednio ze mną, czym autor listu chciałby się podzielić z pisarzem, który według niego tylko siedzi sobie w domu i fantazjuje.

Czytelnicy innego rodzaju wylewają na mnie swoją frustrację, płynącą z tysiąca niezrealizowanych planów, nadając jej postać złośliwego komentarza, który dotyczy jakiegoś mało istotnego szczegółu w tekście. Zwykle uważają, że go „przeoczyłam”, i chcą mnie pouczyć albo poprawić. Powstaje z tego tekst o sile materiału wybuchowego, bomba ironii wysłana pocztą – autorami są zwykle zawiedzeni życiem mężczyźni. Wyobrażam sobie wtedy licencjatów, którzy nie dorobili się tytułu doktora, albo mężczyzn, którym żony powiedziały „żegnaj” czterdzieści lat temu. Nic nie ułożyło się po ich myśli, choć przecież zawsze mieli rację. Z ich listów wyczuwam, że są na granicy eksplozji. Jakbym trzymała w ręku dmuchane szkło – tak cienkie, że drży z naprężenia.

W obu przypadkach zastanawia mnie odwaga piszących. Przecież ja czytam nie tylko ich listy, ale również ich samych. Lub inaczej, czytam tych, którzy je napisali: wyobrażam sobie, jak wyglądają i dlaczego, całkiem obcy mi ludzie, wystawiają się nagle na moją obserwację. O ile czytają – o ile przeczytali moją książkę, wiedzą przecież, że słowo pisane usiłuje przejąć kontrolę. I że czytelnik ma wystarczająco dużo czasu, by oprzeć się manipulacji i zdecydować, jakie wrażenie wyniesie z lektury.

I wtedy przyszedł pierwszy list. Hedwig Langmark przeczytała moją książkę jakieś trzy, cztery lata po jej wydaniu. Pracowałam właśnie nad nową powieścią i nie miałam ochoty do niej wracać, zwłaszcza po jej złośliwym komentarzu, że jest celowo zawiła. Nie rozumiem, jak coś takiego mogło przyjść jej do głowy? Co ludzie sobie myślą? Przecież nie zawsze można dojść do wyznaczonego sobie celu utartymi ścieżkami.

Zdjęcie, które rozpoznała, znalazłam przez przypadek w antykwariacie jakieś pięć, sześć lat wcześniej, kiedy szukałam ramki. Nie chciałam, żeby była zbyt elegancka, ale wąska i oksydowana; znalazłam taką w kartonie z różnościami, wciśniętą pomiędzy przewodniki z lat siedemdziesiątych, puste oprawki okularów – ramki ze zdjęciami, zdjęcia w albumach lub pojedyncze, które z albumów wypadły. Pomyślałam wtedy, że oprócz ramki potrzebuję również kilku twarzy. Byłam właśnie na etapie wymyślania postaci do mojej powieści, w której z czasem pojawiło się zdjęcie rodziny Langmark, gdzie obok wspomnianej „profesorowej” była jeszcze inna postać, której młodość przypadała na lata dwudzieste i trzydzieste.

Główną bohaterką powieści jest dziewczyna, która dorabia do studiów, pracując jako pomoc w domu opieki. Chciałam, żeby zastanawiała się, kim byli w młodości jej podopieczni, jak się ubierali i czesali. Moją uwagę zwróciła koperta z ośmioma zdjęciami wyrwanymi z albumu, poznałam to po uszkodzonych rogach. Z wyjątkiem jednego, które wyblakło, być może dlatego, że stało w ramce. Zdjęcia były podpisane na odwrocie tym samym charakterem pisma i tym samym kolorem atramentu, chociaż nie zostały zrobione tego samego lata, tego samego roku ani nawet w tej samej dekadzie. Pomyślałam, że rodzina na zdjęciu nie fotografowała się zbyt często. W tych czasach człowiek nie spieszył się, żeby uwiecznić wszystko, co widzi, nie robiło się kilku wersji tego samego ujęcia, trzeba było zdecydować się na jedno konkretne ustawienie. Naciskało się migawkę. (Zdjęcia i tak zawsze ożywiają skojarzenia). Na jednym ze zdjęć uchwycony został moment, który później opisałam w książce. I jeszcze cztery wcześniejsze i trzy późniejsze. Razem opowiadały historię (dla której zabrakło miejsca w powieści):

patrząc chronologicznie, pierwsze jest bardzo stare zdjęcie, najostrzejsze ze wszystkich, wykonane profesjonalnym aparatem. Nie ma na nim jeszcze gruszy. W jej miejscu rośnie krzew ze zwisającymi ciężko zdziczałymi pąkami róż. Rodzina została ustawiona przed domem, jedni siedzą, inni stoją. Ojciec siedzi w fotelu ogrodowym, ubrany w jasny garnitur i miękki kapelusz, jedną nogę ma sztywno wyprostowaną, a drugą zgiętą. Obok niego stoi małżonka, z dłonią opartą na jego ramieniu. Podobnie jak on, pomimo upału ma na sobie koszulę z wysokim kołnierzykiem, żakiet gorsetowy i spódnicę zwężającą się na wysokości kostek. Na nogach ma wiązane spiczaste kozaki. Do jej uda tuli się pięcioletni brzdąc z jasną grzywką, w spodniach do kolan i koszuli, która wystaje z jednej strony. Dwie służące, ubrane w uniformy, zostały ustawione trochę bardziej z tyłu, jedna z nich trzyma na ramieniu dziecko, dwu- lub trzyletnie, również chłopca, sądząc po imieniu (Torsten), ale ubranego w sukienkę i z długimi, ciemnymi lokami. Jest rok 1917;

na kolejnym, tym, które wyblakło od stania w ramce, jest rok 1925. Kompozycja jest już nowoczesna. Nowe czasy oswobodziły ciała. Ojciec siedzi w fotelu w samej koszuli, z paskami do regulowania długości rękawów, i w spodniach bez kantów, bez kołnierzyka ani krawata, wciąż jednak w tym samym kapeluszu na głowie. Matka w krótkiej sukience bez wcięcia w talii z odkrytymi ramionami. Stoi na drabinie opartej o drzewo, z twarzą obróconą w stronę obiektywu, śmieje się. W lewej ręce trzyma śliwkę, druga właśnie spada z drzewa na ziemię. Czas ekspozycji zamienił ją w kometę, spadającą gwiazdę – albo rybę celakantokształtną zastygłą w kamieniu. Błąd w sztuce nadał zdjęciu szczególną wartość; zostało oprawione i postawione na parapecie. Chłopcy to już prawie mężczyźni, najmłodszy usiadł na drabinie, by ją ustabilizować. Najstarszy stawia właśnie długi krok, chcąc złapać kota, który obraca się i wygina grzbiet. Dziewczynka próbuje za wszelką cenę zejść z kolan ojca, nie zważając na to, co dzieje się dokoła;

dalej dwa zdjęcia z rozpoczęcia lub zakończenia roku szkolnego. Ponieważ są czarno-białe, a punkt ostrości ustawiono na dzieci, nie widać, pod jakim kątem pada światło, czy kwitną wczesnoletnie kwiaty, czy jesienne astry. Na obu zdjęciach pośrodku stoi jasnowłosy chłopiec o imieniu Christian, a po jego lewej i prawej stronie ciemnowłose młodsze rodzeństwo. Cała uwaga skupia się na nim, pozostali świecą już tylko światłem odbitym. Być może to dlatego Hedda (tak jest podpisana Hedwig na odwrocie wszystkich fotografii) zaczęła używać wody utlenionej, czy co się tam stosuje, do rozjaśniania włosów. Na zdjęciu, które opisuję w książce, ma już włosy w kolorze jednolitego platynowego blondu i trudno w niej rozpoznać słodką dziewczynkę z ciemnymi lokami, dziecko podrzucone przez trolle, którym najwyraźniej nie chciała być. Na zdjęciu jest też Åke z ręką na temblaku – nie wspomniałam o tym w książce? Dałam mu na imię Benjamin. Nie wiedziałam, że miał na imię Åke.

Bo gdy przetwarzałam obraz na tekst, postanowiłam, że nie wykorzystam prawdziwych imion osób ze zdjęcia. Zmieniłam również wygląd domu. Początkowo chciałam użyć tych samych detali. Fikcja literacka czerpie siłę z rzeczywistości, trudno jej konkurować z tym, co istnieje naprawdę. Z arogancją typową dla żyjących wyszłam z założenia, że to niemożliwe, aby któraś z osób znajdujących się na zdjęciu jeszcze żyła. Dopiero potem policzyłam, że jeśli Åke urodził się w połowie lat dwudziestych, miałby teraz zaledwie sześćdziesiąt pięć lat, a Hedda jakieś siedem, osiem lat więcej. Dlaczego nie mieliby żyć i cieszyć się zdrowiem? A skoro tak, z pewnością nie mieliby ochoty użyczać swojego wizerunku dla potrzeb powieści, z którą przecież nie mieli nic wspólnego.

Zaintrygowało mnie również, że po majowym zdjęciu z 1937 roku są jeszcze dwa zdjęcia w żałobie, z lutego 1939 roku. Na obu w tle widać Christiana, a przed nim Heddę, odwróconą plecami do aparatu. Jedno z nich jest podpisane „Przed odjazdem”. Lewa dłoń Heddy spoczywa na ramieniu brata, na palcu ma dwie obrączki. Ostatnie zdjęcie z wczesnej wiosny 1942 roku przedstawia rąbanie drewna przed domem. Torsten ubrany jest na nim w mundur, a Krister (jak teraz nazywa się najstarszy syn) rąbie drewno, które Hedda wywozi na taczce. Wokół nich leżą wysokie pryzmy odgarniętego śniegu.Sąsiedzkie spotkania

– Przepraszam panią – zagadnęłam Birgittę Bradhed, zajętą ścinaniem bluszczu przy dawnym domu Hedwig Langmark. Mój wzrok zatrzymał się na wypukłym pępku pod kopułą z różowego T-shirtu. Ciąża „nie była planowana”, jak dowiedziałam się już po pięciu, dziesięciu minutach; z początku myślała, że to pierwsze objawy przedwczesnego klimakterium, ale skoro okazało się inaczej, pozostało się cieszyć z czwartego w kolejności potomka, prawda?

Nie czułam się zbyt komfortowo, słuchając jej monologu, tym bardziej że wcześniej całymi tygodniami przyglądałam się remontowi jej domu, widziałam, jak przyjechała z rodziną, a potem jeszcze sprawdziłam wpis do hipoteki i sumę, jaką zapłacili za dom. Miałam wrażenie, że gdy zadaję pytania, słychać, że znam na nie odpowiedź. Ona jednak zachowywała się zupełnie swobodnie, jak wtedy, gdy ludzie spotykają się po raz pierwszy – widać było, że ma ochotę na rozmowę. I to jaką! Nie jestem pewna, czy chciałam wiedzieć, że:

nie, już nie pracuje w rodzinnej firmie, to było tylko doraźne rozwiązanie na czas ich pobytu na dalekiej północy, gdzie ostatnio mieszkali. Z wykształcenia była politolożką – na jej palcu mignął mi pierścień doktorski – a niedawno dostała posadę wykładowcy na uniwersytecie w Växjö. Czuła się doskonale, brzuch w ogóle jej nie przeszkadzał, choć nie była już spring chicken, a lekarze bez zażenowania wspominali o aborcji. Do pracy jeździła pociągiem – w porównaniu z Norrlandią były to żadne odległości. Niedługo wybierała się na urlop. Miała w nosie debatę wokół urlopu wychowawczego, zamierzała wziąć cały urlop na siebie, firma się rozrastała, a Bosse jednego dnia był w Korei, a następnego w Wenezueli. Uważała, że takie rozwiązanie ma same plusy. Z pewnością do plusów należało to, że będzie na miejscu, gdy jej starsze dzieci pójdą do nowej szkoły i zaczną poznawać nowych kolegów. Wybrali szkołę notowaną wysoko w rankingu, a to, jak wiadomo, może się wiązać z trudnościami natury psychologicznej – jąkaniem, anoreksją, depresją, migrenami. Podzieliła się ze mną swoją tysiącstronicową opowieścią z życia bez najmniejszego wahania, jakby nie spodziewała się, że mogę mieć inne zdanie w którejś z podejmowanych przez nią kwestii. (Kwartały są tu dosyć homogeniczne). Nie przestając mówić, pokazała mi dom, prowadziła mnie przez szarości, oberżyny, czernie, biele – wszystko nowe i zamówione na wymiar.

Niewiele się odzywałam, przedstawiłam się tylko i powiedziałam, gdzie mieszkam i że przez przypadek weszłam w posiadanie starych zdjęć ich domu i jego pierwszych właścicieli. Pomyślałam, że byłoby nieuprzejmie odmówić, gdy zapytała, czy napiję się herbaty rooibos.

Siedziałyśmy na tarasie pod lampą na podczerwień, a ja opowiedziałam jej o mojej bujnej wisterii, która już teraz była obsypana mnóstwem kwiatów, choć została porządnie przycięta jesienią.

– Glicynia chińska! – zawołała. Tirup! Flyinge!¹ Jesienią już z pewnością zabierze się do ogrodu. Na początek posadzi zioła. „Poduszeczki” z tymianku. Obeszłyśmy dom z kubkami w dłoniach, kierując się w stronę pergoli między szopami na narzędzia, gdzie pokazałam, w którym miejscu najlepiej posadzić glicynię. Powiedziała, że żałuje, iż działka została podzielona, zawsze chciała mieć wielki ogród. Na domiar złego wzdłuż żywopłotu prowadziła droga wyjazdowa z działki sąsiada. Kilka razy dziennie „śmigały” nią trzy samochody. Na szczęście syn sąsiadów miał wyprowadzić się jeszcze w czerwcu, zostaną już tylko dwa samochody i w najlepszym razie cztery „śmignięcia” dziennie.

Powiedziała: Cieszę się, że przyszłaś pierwsza! Po latach spędzonych w Norrlandii przyzwyczaiłam się do tego, że sąsiedzi odwiedzają się bez zapowiedzi. Nie ma ich wielu, więc korzysta się z każdej okazji.

Spędziłam u niej godzinę i ani razu nie udało mi się wrócić do tego, z czym tak naprawdę przyszłam. Wychodząc, zaproponowałam, że wrzucę zdjęcia do jej skrzynki na listy, żeby mogła je sobie obejrzeć w wolnej chwili. Nie odpowiedziała, akurat zajęta była opowiadaniem o czymś innym, zresztą podobnie jak wtedy, gdy zamykałam za sobą furtkę i pomachałam jej na pożegnanie. Jeszcze tej samej nocy włożyłam kopertę ze zdjęciami do wysokiej na metr skrzynki z napisem BoBra sp. z o.o. i naklejką „Nie wrzucać reklam” na klapie. Na froncie skrzynki przeczytałam sympatyczniej brzmiący napis: Tu mieszkają Bosse, Gitta, Cecilia, Claes i Carl.

Lund, 23 kwietnia 1996

Droga Hedwig Langmark,

dziękuję za list. Kiedy czytam adres na kopercie, do mnie również powracają wspomnienia. Gaj palmowy, którego nazwy w tej chwili nie pamiętam – nie Murcia, ale coś podobnego – parador na południe od Alicante, którego nazwy również zapomniałam.

Rzeczywiście, co za zbieg okoliczności. Nie jestem lokalną patriotką (ani w ogóle patriotką), ale takie zetknięcie z historią Miasteczka Profesorskiego jest doprawdy wyjątkowe. Dopiero co wróciłam z dłuższej podróży, musisz więc dać mi trochę więcej czasu na odszukanie notatek do mojej powieści (w której, wybacz, ale nie piszę tylko o samochodach i motocyklach. To, że tło powieści tworzą przedmieścia, które w twoich czasach były ogrodami i wioskami, to już zupełnie inna historia).

Daj mi więc, proszę, trochę więcej czasu, postaram się napisać za jakiś tydzień.

Serd. pozdr.,

S. CombüchenOpowiadały historię (dla której zabrakło miejsca w powieści)

W listopadzie 1936 roku Conrad Carlsson skończył pięćdziesiąt pięć lat i wydał przyjęcie w swojej wilii w Miasteczku Profesorskim z okazji zaległych pięćdziesiątych urodzin. Nad wyborem formuły przyjęcia dyskutowano już od nocy świętojańskiej. Gdyby rzeczywiście chodziło o pięćdziesiąte urodziny, przyjęcie odbyłoby się poza domem, z kolacją i balem. Nie była to jednak okrągła rocznica, wobec czego, jak twierdził ojciec, uroczystość mogła być bardziej kameralna, a wydatki znacznie skromniejsze.

Koniec końców na długim stole, który synowie zbudowali z tego, co mieli pod ręką, podstawiając pod nogi klocki i płyty, rozłożono czterdzieści osiem kopert. Stół ciągnął się od wielkiego okna w jadalni do wykuszu w salonie i tworzył literę T wraz z poprzecznie ustawionym stołem honorowym. Nie był on jednak przewidziany dla jubilata, lecz dla najstarszych i najgorzej słyszących gości, którzy jeszcze zanim przyszli na przyjęcie, wiedzieli, że będą marznąć, czuć się nieswojo i w związku z tym zechcą wyjść wcześniej.

Hedda była nauczona od dziecka, że wydając przyjęcie, nie powinno się sadzać osób podobnych blisko siebie, przyjaciół z przyjaciółmi, bo „jeśli posadzi się ze sobą nudziarzy, na zawsze już pozostaną nudziarzami”. Gdy jednak parę lat później odbyło się przyjęcie z okazji matury Christiana, daleka krewna z Hörby wstała od stołu z zamiarem wyjścia już po usłyszeniu pierwszych słów przemówienia. Zniecierpliwiona przeciskała się między gośćmi, którzy zasłuchani stali z uniesionymi kieliszkami, i co gorsza wyciągnęła z przyjęcia swoją siostrę, która choć nie miała zamiaru jeszcze wychodzić, podniosła się z krzesła i wyszła razem z nią.

Od tego dnia nudziarzy już zawsze sadzano razem z dala od reszty gości i tak powstała kolejna reguła obowiązująca w rodzinie. Zrozumiała, że właśnie tak wygląda życie mieszczaństwa.

Hedda zaciągnęła kretonową zasłonę w wykuszu, żeby chronić przed przeciągiem plecy staruszków. Zasłona wisiała nieruchomo od ponad pół roku, w powietrzu zawirował kurz. Zasłaniała ciemność za oknem – nieokreśloność, w którą tak lubiła się wpatrywać, bezlistne drzewa i zniekształcone odbicie wnętrza w dmuchanym szkle.

Młodzież siedziała przy stole bibliotecznym w holu, gdzie nie było zasłon. Po południu Hedda poszła na Östra Vallgatan, żeby popatrzeć na dostawę koksu do kuchni przez otwartą klapę wystającą z chodnika. Popiół ze spadającego na ziemię brykietu nie był czarny, tylko jasnoszary. Zastanowiło ją to. W powietrzu unosiła się mgła, obraz był rozmazany, o konturach postrzępionych przez mróz, jakby patrzyła oczami chorego na jaskrę. W kominku paliły się kłody brzozy. Nie było wiatru i płomień był słaby, a drewno tylko się tliło. Płomienie roztaczały wokół siebie dziwną czerwień, w odcieniu owoców dzikiej róży z ogrodu, której gałązki Hedda włożyła do dzbanka i postawiła na stole. Pachniały ostro, ale nie tak intensywnie jak chryzantemy w kolorze purpury i fioletu, które matka zakupiła do wazonów na długi stół. Hedda lubiła czuć w dłoni ciężar podskakujących owoców dzikiej róży. Do stołu, przy którym siedziała młodzież, docierała fala akustyczna z bankietu. Naturalnie wiedzieli, że fala dźwiękowa to coś innego: fala długa i fala krótka. Podczas rozmów przy stole, przy którym siedzi blisko pięćdziesiąt osób, powstaje jednolita, zwarta fala, która opada, podnosi się i znów opada, jak na otwartym morzu, nie docierając do dna, od którego może się odbić. W holu nie musieli ze sobą konwersować, tu wszyscy się znali, aż za dobrze, mogli rozmawiać swobodnie. Na przykład o dzikiej róży – jesieni. – Nie kwiaty…

– Tak, ale…

jest w nich zapowiedź kolejnej wiosny, kwitnące róże tracą płatki.

– Czy tak opisałabyś swoją młodość?

Więcej słów opisujących „jesień”. Różnica między wewnątrz i na zewnątrz, gdy przyroda chowa się pod ziemię. Zaledwie dwa miesiące wcześniej dom i działka stanowiły jedność. Potem powstał podział, szaniec.

„Gasną promienie słońca” to psalm, którego nie ma,

nie śpiewa się pieśni pochwalnych o utracie światła. Gdy nadciąga ciemność, wyobraźnia tworzy świetlne postaci, na które się potem czeka.

Wtedy właśnie wyrasta mur oddzielający wnętrze od tego, co na zewnątrz, przytulne od tego, co groźne. Ciepłe i przytulne jest kruche, a groźne – nie aż takie straszne. Hedda przypomniała sobie, jak kiedyś chcieli w trójkę zamieszkać w grocie ze śniegu. W północnej Jämtlandii, na granicy z Norwegią, gdzie po południu było tak ciemno, że widać było zorzę polarną!

nieruchomą albo delikatnie falującą, niczym ławica ryb.

Również w naszym ogrodzie ciemność nie była aż taka groźna.

Mgła była jeszcze ciepła, trawa wciąż soczysta, pachniało owocami, które spadły z drzew, i liśćmi w rabatkach, a wiewiórki ciągle jeszcze znajdowały orzechy do zakopania. Nad mgłą wieje wiatr, obłoki pędzą niczym posłańcy, za nimi świeci niebieski półksiężyc, w którego poświacie zacierają się gwiazdozbiory. Drzewo owocowe, które w młodości pożądliwie wyciągało się ku słońcu, zapominając skulić się na noc, ma teraz poskręcany pień. Puszczyk siedzi wysoko na dębie, widziałam go tam ostatnio kilkakrotnie. Do domu naprzeciwko przyszedł z wizytą poeta. Nasze miasto tętni życiem bardziej jesienią niż wiosną.

– W miastach uniwersyteckich jesień oznacza początek. Wiosna to koniec. Ludzie częściej umierają na wiosnę.

Hedda miała menstruację („trudne dni”, jak by powiedziała, gdyby musiała cokolwiek powiedzieć), drugi dzień, najgorszy, czuła, jak krew wycieka z pochwy, swędzi, prześlizgując się przez włoski na wargach sromowych, a potem wylewa się z niej ciepłym strumieniem. Najbardziej chce się ukryć to, czego nie da się kontrolować. Nie mogła zatrzymać upływu krwi, trudno się opanować, kiedy się krwawi, nie mogła wybiec do toalety, przecież wszyscy na nią patrzyli.

Za wszystko odpowiadała. Usiadła tak, żeby widzieć, kiedy goście położą noże i widelce na dwadzieścia po czwartej, a talerze będą puste przez dłuższą chwilę, ale nie za długą. Wówczas bracia zbiorą naczynia, obejdą stoły i napełnią gościom kieliszki, rozmawiając o tym i owym, tylko nie o polityce, a ona z kuzynkami, Britą i Eleanorą, przyniosą podgrzane talerze i ustawią je na właściwych miejscach wraz z czystymi sztućcami. Wtedy będzie mogła na chwilę odłączyć się od reszty i pobiec do toalety znajdującej się w piwnicy, co prawda nieczynnej, ale w której miała przyszykowane mydło, wodę, paczkę Radix i ręcznik. Wtedy będzie mogła sprawdzić, czy nie przesiąkła jej ciemnoczerwona sukienka. Nie. Na halce też nie było żadnych śladów. Była czysta, a więc nie zabrudziła siedzenia krzesła. Pani Björklund i jej pomoc stały w kuchni, zajęte nakładaniem potraw na talerze, by Hedda wraz z kuzynkami mogły je następnie zanieść do stołu. Po consommé i soli, które przygotowała matka, przyszła kolej na medalion cielęcy z gotowanym na parze fenkułem, sałatę i danie główne podane na zimno, przygotowane przez Heddę i rozłożone na pięciu półmiskach. Jej dłonie były na wagę złota

jej dłonie potrafiły wszystko.

Wszystko, za co brała się Hedda, kończyło się sukcesem, i jeśli coś miało być piękne, można to było powierzyć jej dłoniom. Mówiono, że jej oko i dłonie nigdy nie zawodzą, i nieważne, czy chodziło o zwężenie sukienki matki (która w pasie mierzyła sześćdziesiąt jeden centymetrów), robienie ozdób na choinkę, haftowanie poduszek na kanapę bez szablonu, podcinanie grzywki Åkego czy poprawianie kołnierzyków u koszuli ojca. Były zawsze o kilka milimetrów za wysokie, narzekał, że wygląda w nich jak fajka w kominie. Zdolności manualne Heddy owiane były legendą. Danie główne na zimno powstało według jej pomysłu. Przepis znalazła w gazecie, ale nie zamierzała go wiernie odtworzyć, tylko improwizować.

Najpierw przygotowała sos cielęcy o smaku pomarańczy i porto.

Następnie zabrała się do pieczenia kaczek, do pieca wchodziły dwie za jednym razem. Nie użyła termometru. Nie tylko dłonie miała sprawne, kierował nimi mózg, który miał zawsze gotowe rozwiązania. Czuła się pewna, improwizując, i miała odwagę, gdy innych dręczyły wątpliwości. Czasem coś się nie udawało, gdy działała bez algorytmu, nie kryła wówczas zaskoczenia, bo zwykle wszystko wychodziło dokładnie tak, jak to sobie wymyśliła.

Sos cielęcy zasmażany zrobiła z roztopionego tłuszczu, mąki i wywaru z cielęciny. Gdy kaczki były już prawie gotowe, wypełniła je drobno zmielonym, doprawionym szałwią farszem z cielęciny w zaprawie z rieslinga i cytryny, i znów wstawiła je do pieca, zmniejszając nieco temperaturę. Gdy danie wystygło, ostrożnie ściągnęła chrupiącą skórę, rozcięła pierś i wycięła żebra, uważając, żeby fragmenty kości nie dostały się do farszu. Następnie pokroiła pierś kaczki na cienkie plastry, skórę na równie cienkie paski i ułożyła elegancko na kaczce. Na koniec polała wszystko sosem, który zaczął już tężeć, i udekorowała pokrojoną w paski i sparzoną uprzednio wrzątkiem skórką pomarańczową.

Przygotowanie dziesięciu kaczek zajęło jej półtora dnia. Gdy pracowała, czuła, że znużenie i skupienie wzajemnie się równoważą. Nie wierzyła, żeby ktokolwiek z rodziny ją zrozumiał, gdyby powiedziała to na głos. Gdyby nagle wyszła z kuchni i oznajmiła, że do pracy niezbędna jest równowaga między znużeniem i skupieniem, nie zrozumieliby jej. Tego typu słowa nie pasowały do prostych czynności, jakimi było gotowanie na przyjęcia i inne prace domowe. Lub cokolwiek innego. Nikt tak nie mówił. Być może jedno albo drugie, ale nigdy razem. Wiadomo, że dobrze jest skoncentrować się na jednej czynności. Dopuszczalne jest również znużenie, jeśli spędza się długie godziny w kuchni, ale uwolnienie tych stanów z kontekstu i połączenie ich w aforyzm? Wykluczone. Niedawna myśl, że równowaga między skupieniem i znużeniem jest motorem do pracy, siłą napędową, bez której nie dokończyłaby – w tym konkretnym przypadku – dziesięciu dań z kaczki, uznaliby za zarozumialstwo. Matka rzuciłaby jakąś ironiczną uwagę, z nadzieją, że ubiegnie i tym samym złagodzi głębokie oburzenie ojca, że jest zwyczajnie pretensjonalna.

Istniała wolność myśli. Przykry przywilej niewypowiedzianego. Gdy Heddzie zdarzało się „filozofować”, ojciec odpowiadał milczeniem, matka ironią. Czasem miała okazję deliberować wspólnie z młodszym ze starszych braci. Najlepiej poza domem, gdy szli, nie patrząc na siebie. Cieszyła się, kiedy jej słowa wywoływały u niego podobne skojarzenia. Dwoje ludzi nie może przecież myśleć dokładnie tego samego, ale punkty styczne są wyzwalające, dają iluzję pokrewieństwa dusz.

Klarowniej myśli się, nie używając słów, na wyczucie. We śnie wszystko jest wyraźne, ma swój wymiar. Intelekt służy dowodzeniu. Inteligencja nie zna gramatyki, nieskończona liczba zdań podrzędnych może bez antytezy rozwijać nić myśli, do chwili gdy ta być może zaczepi się gdzieś daleko, gdzie ją rzuciliśmy. Połknie haczyk. Tak jakby równowaga – między znużeniem i skupieniem – dawała cierpliwość. Nie zareagowała, gdy matka zaczęła się głośno zastanawiać, czy wystarczy jedzenia – dziesięć kaczek na czterdzieści osiem osób plus dziewięć. Gdy ojciec po raz trzeci zapytał o koszt, po raz trzeci odpowiedziała, że kaczki kosztowały cztery pięćdziesiąt, ale że dostała je za cztery, ponieważ wzięła naraz dwanaście, z czego dwie odkupiła od niej pani Björklund. Po raz trzeci również powtórzyła, że gęsi – o które prosił – kosztowałyby więcej, ich przygotowanie zajęłoby więcej czasu, a poza tym nie nadawały się do podania na zimno. Mijały kolejne godziny spędzone na monotonnej pracy, wymagającej jednakowej dokładności od początku do końca. Dziesiąta kaczka powinna smakować tak samo jak trzecia, przebiegło jej przez myśl, a potem kolejny już raz pomyślała o znużeniu i skupieniu. Równowaga między znużeniem a skupieniem nie może zostać zaburzona, musi być bez przerwy podtrzymywana. Hedda uważała, że sensem tego wielkiego gotowania powinno być opracowanie przez nią formuły tworzenia. Ale że i tak nie uda się jej sformułować – tylko czy nie to właśnie powinno stać się z formułą?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: