Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Slayer. Ostatnia z Pogromczyń - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Slayer. Ostatnia z Pogromczyń - ebook

Książka osadzona w uniwersum serialu Buffy: Postrach Wampirów!

Nowa Pogromczyni próbuje opanować moce, których jeszcze nie zdążyła poznać…

Nina i jej siostra bliźniaczka nie mają wiele wspólnego ze zwykłymi nastolatkami. Dorastanie w świecie magii i wampirów nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza gdy szkolą cię na pogromcę sił ciemności… Mimo że matka Niny zasiada w Radzie Obserwatorów, dziewczyna nigdy się z nią nie utożsamiała. Zamiast tego zdecydowała się posłuchać swojej intuicji i wybrała ścieżkę medyczną, chociaż w świecie, w którym żyje, odbieranie życia jest cenniejsze niż jego ratowanie.

Teraz jednak nadszedł czas, by Nina zajęła miejsce Buffy, słynnej (choć niesławnej) pogromczyni wampirów, stając się jej następczynią – Wybraną. Dziewczyna doskonali więc swoje niezwykłe umiejętności pod okiem wybitnego Obserwatora. Jeszcze nie wie, że będzie musiała zmierzyć się z potworami, demonami i mrocznymi postaciami…

Jedno jest pewne: bycie Wybraną jest łatwe. Prawdziwa trudność to samodzielne dokonywanie wyborów.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8225-087-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPRO­WA­DZE­NIE

_Kto jak kto, ale aku­rat one powinny być mądrzej­sze – co to za pomysł, przy­cho­dzić na cmen­tarz o zacho­dzie słońca, gdy noc przej­muje wła­dzę nad świa­tem?_

_Łow­czyni obser­wo­wała matkę, która stała pew­nie, wypro­sto­wana jak wbity w zie­mię słup, pogrą­żona w żalu nad gro­bem, gdzie pocho­wano jej serce. Po obu jej stro­nach tkwiły dwie małe dziew­czynki w różo­wych kow­boj­skich butach, chude, blade i rudo­włose. W mroku jed­nak kolor ich czu­pryn nieco przy­gasł._

_Ciem­ność zrów­nuje wszyst­kich. W ciem­no­ści wszy­scy są tacy sami. Bez­barwni. Nijacy._

_Bez­bronni._

_A ona miała zamiar dopil­no­wać, by tacy pozo­stali. To w końcu jej zada­nie. Odwró­ciła się ku cze­ka­ją­cemu obok wam­pi­rowi. W czar­nej wnęce mau­zo­leum oboje pozo­sta­wali nie­wi­doczni._

_– Kobieta ma prze­żyć. Dzieci są twoje._

_Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, tylko jedna z dziew­czy­nek musiała umrzeć, jed­nak z prze­po­wied­niami nie ma żar­tów i na wszelki wypa­dek lepiej nie zosta­wiać żad­nej furtki. Wam­pir ruszył w kie­runku pogrą­żo­nej w żało­bie rodziny. Nie czaił się ani nie pró­bo­wał się ukry­wać. Nie musiał._

_Jedna z dziew­czy­nek kur­czowo chwy­ciła matkę za dłoń._

_– Mamo! Mamo!_

_Kobieta odwró­ciła się ze znu­że­niem. Nie miała nawet czasu się zdzi­wić, gdy wam­pir popchnął ją z całej siły. Prze­wró­ciła się i ude­rzyła głową o gra­ni­towy nagro­bek męża. Nie­przy­tomna osu­nęła się na zie­mię tuż obok. MER­RICK JAMI­SON-SMY­THE, gło­sił napis wyryty kla­sycz­nymi, ele­ganc­kimi lite­rami._

_Wszystko szło jak w ide­al­nie wyre­ży­se­ro­wa­nym fil­mie – jakże żało­wała, że nie może w tej chwili zro­bić zdję­cia!_

_– Witaj­cie, dziew­czynki. – W gło­sie wam­pira wyraź­nie sły­chać było uśmiech. Ona tym­cza­sem zer­k­nęła na zega­rek. Powinna była zde­cy­do­wać się na pie­kiel­nego psa albo demona z Zakonu Taraka. Obie opcje prze­kra­czały jed­nak jej moż­li­wo­ści finan­sowe, no i, szcze­rze mówiąc, uzna­wała je za lekką prze­sadę. Dwójka dzieci wymaga mini­mal­nej dawki zabi­ja­nia. Poza tym w wyko­rzy­sta­niu do tego celu wam­pira była czy­sta syme­tria, co nie­zwy­kle jej się podo­bało._

_Ten wycią­gnął ramiona, jakby zamie­rzał uści­skać dziew­czynki._

_– Może­cie ucie­kać, jeśli chce­cie. Nie mam nic prze­ciwko małej pogoni. To tylko wzmaga ape­tyt._

_Spo­dzie­wała się, że dzieci zaczną krzy­czeć. Dziew­czynki jed­nak wymie­niły tylko poważne spoj­rze­nia. Być może dla­tego, że stały nad gro­bem swo­jego ojca, który stra­cił życie przez wam­pira, łatwiej było im zro­zu­mieć tę okrutną prawdę: takie było ich prze­zna­cze­nie._

_Jedna z dziew­czy­nek ski­nęła głową, a druga rzu­ciła się do nóg wam­pira z tak nie­wia­ry­godną szyb­ko­ścią i furią, że ten potknął się i upadł do tyłu. Nim zdo­łał kop­nia­kiem odrzu­cić od sie­bie małą napast­niczkę, jej sio­stra wsko­czyła mu na klatkę pier­siową._

_I wam­pir znikł. Dziew­czynki wstały i otrze­pały pył z ele­ganc­kich czar­nych sukie­nek. Druga z nich na powrót wsu­nęła kołek do cho­lewki wyso­kiego buta w kwiatki, po czym obie pod­bie­gły do matki. Kle­pały ją w policzki tak długo, aż się ock­nęła._

_Przy­naj­mniej matka natych­miast zro­zu­miała, że spo­tka­nie z wam­pi­rem to powód do paniki. Łow­czyni wes­tchnęła ze znie­cier­pli­wie­niem, gdy tamta mocno przy­tu­liła do sie­bie córki. Wszyst­kie trzy zaczęły uważ­nie i czuj­nie wpa­try­wać się w ciem­ność nocy._

_Do tej pory miała nadzieję, że zdoła unik­nąć ujaw­nie­nia się i bez­po­śred­niej kon­fron­ta­cji, ale cóż, kobieta nie pozo­sta­wiła jej wyboru. Się­gnęła po swój łuk._

_Nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwał się jej pager. Odru­chowo spoj­rzała w dół, a gdy pod­nio­sła wzrok, rodziny już nie było._

_Zaklęła szpet­nie. Nie powinna była zatrud­niać wam­pira. Zachciało jej się odro­biny roman­tycz­nej tra­ge­dii – i oto efekt. Otrzy­mała roz­kaz, aby, o ile to moż­liwe, zosta­wić matkę przy życiu. Sama zresztą też chciała, aby kobieta żyła – w samot­no­ści, stra­ciw­szy przez tego samego demo­nicz­nego mie­szańca abso­lut­nie wszystko._

_To kara za prze­ko­na­nie, że przed prze­po­wied­nią można uciec. Kara za nara­ża­nie całego świata przez wła­sne ego­istyczne pra­gnie­nia._

_Cóż. Nie pozo­sta­nie jej nic innego, jak zna­leźć je ponow­nie. Narzu­ciw­szy kap­tur, ruszyła w kie­runku naj­bliż­szej sta­cji ben­zy­no­wej, gdzie słaby poblask oświe­tlał budkę tele­fo­niczną. Pod­nio­sła słu­chawkę i wybrała numer z pagera._

_– Już po wszyst­kim? – padło pyta­nie._

_– Nie – odpo­wie­działa._

_– Zawio­dłaś mnie._

_– Więc daj mi szla­ban. – Nachmu­rzona odło­żyła słu­chawkę i weszła do budynku sta­cji. Nie udało jej się zapo­biec apo­ka­lip­sie._ Jesz­cze nie tym razem.

_Teraz jed­nak potrze­bo­wała sło­dy­czy. Mnó­stwa sło­dy­czy._ROZ­DZIAŁ 1

1

Ze wszyst­kich okrop­nych rze­czy, za które odpo­wie­dzialne są demony, łacina jest naj­praw­do­po­dob­niej naj­gor­sza. To przez nie wciąż jest utrzy­my­wana przy życiu, mimo że zasłu­guje na to, żeby być języ­kiem kom­plet­nie mar­twym.Cho­ciaż… jest jesz­cze sta­ro­żytny sume­ryj­ski. A sta­ro­żytny sume­ryj­ski tłu­ma­czony na łacinę? Istne pie­kło. Język plą­cze mi się przy pró­bie wymó­wie­nia tych słów. Z bólem usi­łuję prze­drzeć się przez tekst, który mam przed sobą. Kie­dyś uwiel­bia­łam spę­dzać czas w biblio­tece, w oto­cze­niu dzieł poprzed­nich poko­leń Obser­wa­to­rów. Jed­nak odkąd świat pra­wie się skoń­czył – czyli dokład­nie od sześć­dzie­się­ciu dwóch dni – nie jestem w sta­nie usie­dzieć spo­koj­nie w miej­scu. Wiercę się. Stu­kam ołów­kiem. Wbi­jam stopy w pod­łogę. Chcę iść pobie­gać. Nie rozu­miem, dla­czego tym razem, po całym tym hor­ro­rze i tra­ge­dii, jakie widzia­łam wcze­śniej, lęk zama­ni­fe­sto­wał się w inny spo­sób. Być może _ist­nieje_ pewien powód, ale…

– Nie, to nie może być to. – Wpa­truję się w napi­sane przez sie­bie słowa. – Cień powsta­nie i świat zegnie się przed nim w łaskot­kach?

– Nie­na­wi­dzę łasko­tek. – Rhys odchyla się na swoim krze­śle i prze­ciąga. Jego krę­cone brą­zowe włosy znów żyją wła­snym życiem. Opa­dają mu miękko na czoło, łago­dząc wyraź­nie zazna­czoną linię brwi, które cały czas ścią­gają się w zamy­śle­niu lub tro­sce tuż nad opraw­kami oku­la­rów. Po zakoń­cze­niu poran­nych zajęć ja pójdę posprzą­tać mój mały gabi­net lekar­ski, a Rhys uda się na tre­ning sztuk walki razem z Arte­mis.

Otrze­puję ręce, czu­jąc, że muszę _czymś_ poru­szyć. Może naprawdę powin­nam pójść pobie­gać. Nikomu nie będzie mnie bra­ko­wało. Albo zapy­tam, czy mogę wziąć udział w tre­ningu. Ni­gdy mi na to nie pozwa­lano, ale w sumie już od lat nie pro­si­łam o taką moż­li­wość. Naprawdę chce mi się w coś wal­nąć, choć nie wiem dla­czego. Prze­raża mnie to.

Może to przez te demo­niczne prze­po­wied­nie, które czy­ta­łam cały ranek. Szybko prze­kre­ślam moje bez­na­dziejne tłu­ma­cze­nie.

– Łaskotki to w sumie nie naj­gor­sza śmierć, zwłasz­cza pod­czas apo­ka­lipsy.

Imo­gen chrząka, ale pobłaż­liwy uśmiech nieco łago­dzi uda­waną suro­wość.

– Nina, możemy wró­cić do two­jego tłu­ma­cze­nia? Rhys, popro­szę o spra­woz­da­nie z kla­sy­fi­ka­cji pół ludzi, pół demo­nów.

Rhys pochyla głowę, czer­wie­niąc się lekko. Z nas wszyst­kich tylko on zosta­nie peł­no­praw­nym Obser­wa­to­rem, co ozna­cza, że pew­nego dnia będzie mógł dołą­czyć do Rady. Pew­nego dnia zosta­nie jed­nym z przy­wód­ców naszego świata i wej­dzie w skład zarządu orga­ni­za­cji, któ­rej jeste­śmy czę­ścią. Cię­żar spo­czy­wa­ją­cej na nim odpo­wie­dzial­no­ści już teraz widoczny jest we wszyst­kim, co robi. Rhys jako pierw­szy przy­cho­dzi do biblio­teki i jako ostatni z niej wycho­dzi. Tre­nuje pra­wie tyle samo co Arte­mis.

Obser­wa­to­rzy mieli być prze­wod­ni­kami dla Pogrom­czyń – _Wybra­nych_, dziew­czyn w szcze­gólny spo­sób uzdol­nio­nych do walki z demo­nami – jed­nak na prze­strzeni wie­ków wyewo­lu­owały one i stały się bar­dziej samo­dzielne. Obser­wa­to­rzy wciąż jed­nak muszą podej­mo­wać trudne decy­zje, a nie­kiedy ozna­cza to koniecz­ność uży­cia broni. Mie­czy. Uro­ków. Noży.

Pisto­letu, w przy­padku mojego ojca.

Ale nie wszy­scy tre­nu­jemy. Choć każdy z nas pod­cho­dzi do swo­jej edu­ka­cji poważ­nie, w moim przy­padku pre­sja ta jest nieco mniej­sza. Jestem tylko zam­kową lekarką i w hie­rar­chii znaj­duję się nie­zbyt wysoko. Naukę, jak odbie­rać życie, poważa się u nas bar­dziej niż naukę, jak je rato­wać.

Jed­nak bycie lekarką nie zwal­nia mnie z uczest­nic­twa w zaję­ciach z pod­staw prze­po­wiedni zagłady. Odkła­dam więc na bok _Łaciń­sko-sume­ryj­ską apo­ka­lipsę łasko­tek_.

– Imo­gen – jęczę. – Czy mogę dostać coś łatwiej­szego? Pro­szę…?

Imo­gen tylko wzdy­cha zre­zy­gno­wana. Nie miała zaj­mo­wać się naucza­niem. Ale ponie­waż wszyst­kich naszych nauczy­cieli wysa­dzono w powie­trze, teraz mamy jedy­nie ją. Każ­dego poranka pra­cuje z nami przez kilka godzin, a przez resztę czasu opie­kuje się Malu­chami.

Jej blond kucyk pod­ska­kuje nie­mrawo, gdy wstaje i pod­cho­dzi do półki z książ­kami. Ledwo mogę powstrzy­mać się od uśmie­chu peł­nego triumfu. Imo­gen zawsze jest dla mnie mil­sza niż dla innych. W sumie doty­czy to nie tylko jej. Pró­buję tego nie nad­uży­wać, ale skoro zamie­rzają mnie trak­to­wać jak zam­kową maskotkę tylko dla­tego, że nie niosę śmierci i znisz­cze­nia, gdzie­kol­wiek się poja­wiam, rów­nie dobrze mogę coś z tego mieć.

Półka, którą prze­szu­kuje Imo­gen, w zasa­dzie zawiera pozy­cje zabro­nione, ale odkąd Buffy – Pogrom­czyni, która w poje­dynkę nie­mal uni­ce­stwiła całą naszą orga­ni­za­cję – kilka mie­sięcy temu popsuła całą świa­tową magię, nie ma to już więk­szego zna­cze­nia. Książki, które nie­gdyś sta­no­wiły zagro­że­nie – o opę­ta­niach demo­nicz­nych, wzy­wa­niu sta­ro­żyt­nych bogów albo takie, któ­rych kart­kami można się było _naprawdę_ ostro zaciąć – są teraz rów­nie nie­winne jak wszyst­kie pozo­stałe.

Co nie ozna­cza, że są łatwiej­sze do prze­tłu­ma­cze­nia.

– Magia _wciąż_ jest popsuta, prawda? – pytam Imo­gen, gdy ta prze­suwa pal­cem po grzbie­cie księgi, która dawno temu, jesz­cze w pięt­na­stym wieku, zabiła całą salę Obser­wa­to­rów. Tym­cza­sem upływa wła­śnie drugi mie­siąc bez kro­pli magicz­nej ener­gii. Dla orga­ni­za­cji, którą na magii zbu­do­wano, to nie­ła­twa sytu­acja. Mnie co prawda nie uczono wyko­rzy­sty­wa­nia magii, ale mam respekt wobec jej potęgi. Czuję się więc dość nie­swojo, gdy Imo­gen obcho­dzi się z tą kon­kretną księgą tak samo jak ze wszyst­kimi innymi sto­ją­cymi obok.

– Bate­rie się wyczer­pały i nikt nie może zna­leźć odpo­wied­nich. – Rhys krzywi się, zer­ka­jąc na leżący przed nim tekst, jakby demon, o któ­rym wła­śnie czy­tał, mu naubli­żał. – Jak Buffy coś psuje, to na amen. Sam uwa­żam, że gdy­bym zna­lazł się bli­sko Ziarna Cudu, źró­dła całej magii na świe­cie, praw­dzi­wego mistycz­nego feno­menu, wolał­bym, no nie wiem, przyj­rzeć mu się uważ­nie. Zba­dać je. Na serio roz­wa­żyć dostępne opcje. Musiał ist­nieć jakiś inny spo­sób, żeby unik­nąć tej kon­kret­nej apo­ka­lipsy.

– Buffy widzi, Buffy nisz­czy – mam­ro­czę pod nosem.

Jej imię brzmi w moich ustach nie­mal jak prze­kleń­stwo. W naszej rodzi­nie ni­gdy nie wyma­wia się go na głos. Ale my w ogóle za dużo ze sobą nie roz­ma­wiamy. Co naj­wy­żej wymie­niamy tylko uwagi typu: „Widzia­łaś gdzieś mój naj­lep­szy szty­let?” albo: „Gdzie są nasze przy­rządy do stru­ga­nia koł­ków?” czy też: „Cześć, moje małe dziew­czynki, to ja, wasza mama. Jedną z was kocham bar­dziej niż drugą i gdy ogień miał stra­wić was obie, naj­pierw ura­to­wa­łam tę dobrą”.

No dobra, ta ostat­nia uwaga może jed­nak nie padła. Bo, powtó­rzę: rzadko ze sobą roz­ma­wiamy. Życie pod wspól­nym dachem nie jest wcale takie miłe, jak mogłoby się wyda­wać, gdy dach ten roz­po­ściera się nad ogrom­nym zam­kiem.

– Pomy­śl­cie o wszyst­kim, czego mogli­by­śmy się nauczyć – cią­gnie Rhys z gory­czą – gdy­bym cho­ciaż na godzinę zdo­był dostęp do Ziarna Cudu.

– Na jej obronę – Imo­gen wsta­wia się za Buffy – świat zna­lazł się na kra­wę­dzi.

– Na jej _nie-_obronę, to _przez nią_ świat zna­lazł się na kra­wę­dzi – pro­te­stuję. – A teraz magia umarła.

Imo­gen wzru­sza ramio­nami.

– No i koniec z Pie­kiel­nymi Ustami i por­ta­lami. Koniec z demo­nami wpa­da­ją­cymi do nas na waka­cje, żeby sobie _pozwie­dzać_.

Par­skam.

– Wycieczki dla miło­śni­ków dobrego jedze­nia na Pla­ne­cie Ludzi zostają odwo­łane. Sorry, demo­niczne wymiary! To oczy­wi­ście ozna­cza rów­nież, że teraz _tury­ści_ nie mają jak wró­cić do przy­tul­nych pie­kiel­nych świa­tów, z któ­rych przy­byli.

Rhys krzywi się i zdej­muje oku­lary, by je prze­trzeć.

– Stro­isz sobie żarty, a to ozna­cza koniec naszych badań! Cała zgro­ma­dzona przez nas wie­dza o podró­żach demo­nów, por­ta­lach, wymia­rach, wro­tach i Pie­kiel­nych Ustach zdez­ak­tu­ali­zo­wała się w jed­nej chwili. Jest nie do użytku! Nawet gdy­bym chciał zro­zu­mieć, w jaki spo­sób to wszystko się zmie­niło, nie mam takiej moż­li­wo­ści!

– Widzisz? Buffy bruź­dzi wszyst­kim. Biedny Rhys. Nie ma na ten temat żad­nych ksią­żek. – Kle­pię go po gło­wie.

Imo­gen rzuca na stół olbrzymi tom.

– A ty na­dal nie upo­ra­łaś się z zada­niem. Spró­buj z tym.

Znad księgi uno­szą się kłęby kurzu. Odwra­cam się, zaty­ka­jąc nos.

Imo­gen krzywi się lekko.

– Prze­pra­szam.

– Nie ma sprawy. W sumie ostat­nimi czasy astma mnie jakoś nie męczy.

Faj­nie, że moja astma magicz­nie znik­nęła tego samego dnia, gdy Buffy znisz­czyła magię, świat się pra­wie skoń­czył, a ja zosta­łam ską­pana w mię­dzy­wy­mia­ro­wej demo­nicz­nej mazi. Spoko. To nie ma nic wspól­nego z żad­nym demo­nem. Podob­nie jak fakt, że tak strasz­nie chce mi się bie­gać, tre­no­wać albo w ogóle robić coś innego niż zwi­ja­nie się w kłę­bek i odda­wa­nie lek­tu­rze. A do nie­dawna tak wła­śnie wyglą­dało moje życie.

Ręka­wem deli­kat­nie prze­cie­ram skó­rzaną oprawę leżą­cego przede mną tomu.

– _Apo­ka­lipsy Ark­tu­riusa Dale­ko­wzrocz­nego_? Tytuł brzmi, jakby facet potrze­bo­wał moc­niej­szych oku­la­rów.

Rhys przy­suwa się i zagląda mi przez ramię wyraź­nie zacie­ka­wiony.

– Ja tego nie czy­ta­łem – stwier­dza z nutką zazdro­ści w gło­sie.

Na mar­gi­ne­sach wid­nieją notatki naba­zgrane zmie­nia­ją­cymi się na prze­strzeni wie­ków cha­rak­te­rami pisma. Na kilku ostat­nich stro­nach poma­rań­czowe odci­ski pal­ców wydają się wska­zy­wać, że czy­ta­jący chru­pał w trak­cie lek­tury che­etosy. Poprze­dza­jący mnie Obser­wa­to­rzy dopi­sy­wali z boku wła­sne komen­ta­rze i dodat­kowe infor­ma­cje. Patrze­nie na ich pracę wywo­łuje we mnie przy­tła­cza­jące poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści. Nie każda szes­na­sto­latka pocho­dzi z rodziny, która od stu­leci pomaga Pogrom­czy­niom, wal­czy z demo­nami i w ogóle zaj­muje się sze­roko poję­tym rato­wa­niem świata.

Rap­tem coś przy­kuwa moją uwagę.

– Wie­dzie­li­ście, że w tysiąc dzie­więć­set dzie­sią­tym roku jeden z Mer­ry­we­ather­sów zapo­biegł powsta­niu ośmior­nic? Demon Lewia­tan obda­rzył je świa­do­mo­ścią i miały zamiar nas oba­lić! Mer­ry­we­ather nie podaje zbyt wielu szcze­gó­łów. Wydaje się, że poko­nano je… – krzy­wię się – cytry­nami. I masłem. To chyba prze­pis.

Imo­gen stuka pal­cem w książkę.

– Prze­tłu­macz dzie­sięć ostat­nich prze­po­wiedni, okej?

Zabie­ram się do pracy. Rhys co jakiś czas zarzuca Imo­gen kolej­nymi pyta­niami i nim lek­cja dobiega końca, pię­trzy się przed nim wysoki stos ksią­żek. Kie­dyś byłoby wręcz nie do pomy­śle­nia, żeby­śmy uczyli się razem. Rhys sie­działby w kla­sie z tymi, któ­rzy w przy­szło­ści mieli dołą­czyć do Rady. Teraz jed­nak zostało nas tak nie­wielu, że nie­które struk­tury i tra­dy­cje się polu­zo­wały. Nie­które, ale nie wszyst­kie. Kimże bowiem byli­by­śmy bez tra­dy­cji? Bandą dzi­wa­ków ukry­wa­ją­cych się w zamku, zgłę­bia­jącą taj­niki zagad­nień, z jakimi nikt inny nie chce mieć do czy­nie­nia. Choć na dobrą sprawę chyba tym wła­śnie jeste­śmy, _nawet_ z naszą tra­dy­cją. Ale świa­do­mość, że sta­no­wię część toczą­cej się od tysiąc­leci walki z siłami ciem­no­ści (i naj­wy­raź­niej rów­nież z ośmior­ni­cami), nadaje temu wszyst­kiemu głęb­szy wymiar.

Buffy i Pogrom­czy­nie mogły wypiąć się na Obser­wa­to­rów, odrzu­cić naszą pomoc i rady, ale my nie wypię­li­śmy się na świat. To dzięki _naszej_ cięż­kiej pracy zwy­kli ludzie mogą wieść nor­malne, szczę­śliwe życie, pozo­sta­jąc w bło­giej nie­świa­do­mo­ści. I jestem z tego dumna. Nawet jeżeli ozna­cza to, że muszę tłu­ma­czyć idio­tyczne prze­po­wied­nie, i nawet jeżeli od kilku lat coraz czę­ściej się zasta­na­wiam, czy _metody_ walki Obser­wa­to­rów i Pogrom­czyń ze złem zawsze są słuszne.

Drzwi biblio­teki otwie­rają się sze­roko i do środka wpada moja sio­stra bliź­niaczka, Arte­mis. Bie­rze głę­boki oddech i krzywi się, po czym mija mnie pędem, dopada do sta­rego okna i otwiera je na całą sze­rokość. Okno jęczy w pro­te­ście, ale Arte­mis dopina swego – jak zwy­kle zresztą. Następ­nie wyciąga z kie­szeni inha­la­tor i kła­dzie go obok mnie na stole. Wszystko w tym zamku działa dzięki Arte­mis. Jest siłą natury. Gniewną, lecz niezwy­kle sku­teczną siłą natury.

– Cie­bie też miło widzieć! – Uśmie­cham się do niej.

W odpo­wie­dzi sio­stra głasz­cze mnie po gło­wie. Obie mamy ogni­ście czer­wone fale, cho­ciaż jej włosy zawsze są zwią­zane w cia­sny kucyk. Ja mogę poświę­cić znacz­nie wię­cej czasu na pie­lę­gna­cję i zabawy z odżyw­kami niż ona. W twa­rzy Arte­mis widzia­ła­bym się niczym w lustrze – gdyby lustro to w pro­ro­czy spo­sób mogło uka­zy­wać, kim była­bym w innym życiu. Jej piegi są ciem­niej­sze przez to, że tyle czasu spę­dza na dwo­rze. Szare oczy błysz­czą inten­syw­niej niż moje, a szczękę ma wyraź­niej zary­so­waną. Zawsze wypro­sto­wana, o sil­nie zazna­czo­nych ramio­nach, nie spra­wia wra­że­nia kogoś, kto lubi się przy­tu­lać – raczej wszystko w niej zdaje się wysy­łać sygnał „znisz­czę-cię-jeśli-będzie-trzeba”.

W skró­cie: Arte­mis to ta sil­niej­sza z nas. Bliź­niaczka pełna mocy. Wybrana. A ja…

Cóż, ja to ta druga.

I nie mam na myśli tylko pożaru. Chwila, w któ­rej moja mama została zmu­szona, aby doko­nać wyboru, którą z nas oca­lić od śmier­cio­no­śnych pło­mieni – i wybrała Arte­mis – z całą pew­no­ścią była prze­ło­mowa. Ale nawet póź­niej, nawet po tym, gdy udało mi się prze­żyć, mama wciąż wybie­rała ją. To Arte­mis została wybrana do szko­le­nia i tre­nin­gów. To Arte­mis przy­dzie­lano liczne zada­nia i obo­wiązki, to ona odgry­wała istotną rolę w spo­łecz­no­ści Obser­wa­to­rów. Ja nato­miast, zepchnięta na mar­gi­nes, wciąż tam tkwi­łam. Dopiero teraz odro­binę zyska­łam na zna­cze­niu, ale tylko dla­tego, że tylu z nas zgi­nęło. Arte­mis zna­czy­łaby wiele bez względu na wszystko, w każ­dych oko­licz­no­ściach. I serio – ja to rozu­miem.

Zrzą­dze­niem losu uro­dzi­łam się w spo­łecz­no­ści Obser­wa­to­rów, ale to Arte­mis zasłu­gi­wała na to, aby tutaj być.

Sie­dzi teraz obok mnie z kalen­da­rzem otwar­tym na dzi­siej­szej liście spraw do zała­twie­nia. Sta­ran­nym, mikro­sko­pij­nym pismem pokryto całą stronę i jesz­cze kawa­łek następ­nej. Nikt w całym zamku nie robi wię­cej niż Arte­mis.

– Słu­chaj­cie – odzywa się w końcu – chyba zro­bi­łam krzywdę Jade.

Spo­glą­dam na nią spo­nad księgi, nad którą ślę­czę. Na mar­gi­ne­sie obok każ­dej prze­po­wiedni wid­nieją notatki opi­su­jące spo­sób, w jaki danej apo­ka­lip­sie udało się zapo­biec. Odpły­wa­jąc na chwilę myślami, zasta­na­wiam się, co ozna­cza przy­pis, że to ostat­nia prze­po­wiednia. Czyżby Ark­tu­rius Dale­ko­wzroczny w końcu zdo­był oku­lary? Czy też ta apo­ka­lipsa oka­zała się tak apo­ka­lip­tyczna, że nie był w sta­nie dostrzec niczego poza nią? Ale przy tej prze­po­wiedni nie ma żad­nych nota­tek. A Obser­wa­to­rzy są skru­pu­latni. Brak nota­tek ozna­cza, że apo­ka­lipsa nie została jesz­cze odda­lona.

Chwi­lowo jed­nak waż­niej­sze są moje zam­kowe _apo­ka­lipsy_.

– Chwila, co dokład­nie rozu­miesz przez: „Chyba zro­bi­łam krzywdę Jade”?

Moja sio­stra wzru­sza ramio­nami.

– Hmm, wła­śnie to.

Jak na zawo­ła­nie do środka wpada Jade, kuś­ty­ka­jąc i kon­ty­nu­ując naj­wy­raź­niej trwa­jącą już od jakie­goś czasu tyradę.

– … to, że magia nie działa, nie ozna­cza, że ja mam prze­jąć rolę worka tre­nin­go­wego Arte­mis! Wiem, że mój ojciec pra­co­wał w jed­nost­kach spe­cjal­nych, ale ja nie chcę tego robić. Byłam dobra w magii! W tym _nie_ jestem!

– Nikt nie jest w tym dobry oprócz Arte­mis – rzuca Rhys cicho. W jego gło­sie nie ma cie­nia osądu, ale i tak wszy­scy zasty­gamy. To jeden z tema­tów, któ­rych nie poru­szamy. Ni­gdy nie mówi się o tym, że choć umie­jęt­no­ści Arte­mis nie mają sobie rów­nych, przy­pa­dła jej rola zwy­kłej asy­stentki, poma­giera, a to Rhys jest ofi­cjal­nie dziec­kiem szczę­ścia.

Obser­wa­to­rzy są świetni w naj­roz­ma­it­szych bada­niach i ana­li­zach, zna­ko­mi­cie idzie im pro­wa­dze­nie wszel­kiej doku­men­ta­cji, a także _nie­po­ru­sza­nie_ pew­nych tema­tów. Cała orga­ni­za­cja jest aż do bólu bry­tyj­ska. Choć, tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, ja i Arte­mis jeste­śmy Ame­ry­kan­kami. Zanim tu przy­je­cha­ły­śmy, miesz­ka­ły­śmy w Kali­for­nii i w Ari­zo­nie. Rhys, Jade i Imo­gen, któ­rzy wycho­wy­wali się w Lon­dy­nie, wciąż mają ze mnie ubaw, gdy deszcz urzeka mnie jak naj­więk­sza atrak­cja. Po ośmiu latach w Anglii i Irlan­dii wciąż się nim zachwy­cam – kocham zie­leń i wszystko, co nie jest pusty­nią.

Jade opada na miej­sce po mojej dru­giej stro­nie i kła­dzie mi na kola­nach swoją kostkę. Obra­cam ją, żeby spraw­dzić zakres ruchów.

– To się tłu­ma­czy jako „Pogrom­czyni”. – Arte­mis zagląda mi przez ramię. Prze­kre­śliła słowo, które błęd­nie przetłu­ma­czyłam jako „zabójca”. Co za róż­nica.

– Auć! – syczy Jade.

– Prze­pra­szam. Nie jest zła­mana, ale już spu­chła. To tylko nie­groźne skrę­ce­nie. – Spo­glą­dam na Arte­mis, która ucie­kła wzro­kiem, świa­doma, co sobie pomy­śla­łam.

Czę­sto tak ma. Wie, co zaraz jej powiem – że nie ma potrzeby, aby tak ciężko tre­no­wała. Nie aż tak, żeby zro­bić komuś krzywdę. Zamiast więc po raz kolejny zali­czyć naszą stan­dar­dową utarczkę, wska­zuję na swoje tłu­ma­cze­nie.

– A to słowo?

– Obrońca – pod­po­wiada.

– Nie pod­po­wia­dać! – rzuca śpiew­nie Imo­gen, wynu­rza­jąc się zza półki, na któ­rej prze­kła­dała książki.

– Ona mi nie pod­po­wiada! Prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, sta­no­wimy _jedną_ osobę! – Nikt nie reaguje na moje nacią­gane wytłu­ma­cze­nie. Arte­mis nie powinna odra­biać za mnie zadań, ale pomaga mi bez pro­sze­nia. Tak to po pro­stu działa.

– Mia­łaś jakieś wie­ści od mamy? – pytam tak zdaw­kowo, jak tylko mogę. Obcho­dzę się z tym tema­tem jesz­cze deli­kat­niej niż z kostką Jade.

– Nic nowego od wtorku. Ale za parę dni powinna już skoń­czyć dzia­ła­nia w Ame­ryce Połu­dnio­wej. – Arte­mis zapla­no­wała całą misję zwia­dow­czą naszej mamy. Ja prak­tycz­nie nie mam z nią kon­taktu, odkąd sie­dem tygo­dni temu wyje­chała, ale Arte­mis oczy­wi­ście jest godna tego, by otrzy­my­wać regu­larne raporty.

– Możesz się sku­pić na mojej kostce? – prze­rywa Jade. Wcze­śniej była na misji w Szko­cji, żeby mieć oko na Buffy i jej pogrom­cze bła­ze­nady. Nie przy­nio­sło to jed­nak zbyt wiel­kiego pożytku – Buffy i tak udało się wywo­łać pra­wie-apo­ka­lipsę, w wyniku czego magia umarła, a Jade – nie­szcze­gól­nie z tego powodu szczę­śliwa – odkąd tylko wró­ciła do zamku, nie daje nam o tym zapo­mnieć nawet na chwilę.

Nawet na _pół_ chwili.

– Rhys – zwra­cam się do przy­ja­ciela. Wiem, że Arte­mis rzu­ci­łaby się, żeby mi pomóc, ale jej dzi­siej­sza lista rze­czy do zro­bie­nia i tak jest już pora­ża­jąco długa, więc nie chcę obar­czać sio­stry jesz­cze tym. – Mógł­byś pójść do mojego gabi­netu i przy­nieść zestaw opa­trun­kowy?

Rhys wstaje. Nie powi­nien robić dla mnie takich rze­czy. W hie­rar­chii dzio­ba­nia znaj­duje się wysoko nade mną, ale bar­dziej od hie­rar­chii ceni sobie przy­jaźń. To on, oprócz Arte­mis, jest naj­bliż­szą mi osobą w zamku. Nie żeby ist­niała jakaś straszna kon­ku­ren­cja. Z nasto­lat­ków osta­li­śmy się tylko my: Rhys, Jade, Arte­mis i ja. Imo­gen nie­dawno skoń­czyła dwa­dzie­ścia lat, trójka Malu­chów cią­gle jest w przed­szkolu. A człon­ko­wie Rady – cała czwórka, któ­rej udało się prze­żyć – raczej nie sta­no­wią mate­riału na przy­ja­ciół na całe życie.

– Gdzie leżą te opa­trunki?

– Tuż obok paczki ze szwami, za zesta­wem do wstrzą­śnień mózgu.

– Okej.

Oddala się nie­spiesz­nie. Gabi­net to w zasa­dzie spory scho­wek w skrzy­dle po dru­giej stro­nie zamku, który zaanek­to­wa­łam dla sie­bie. Salę tre­nin­gową – oczy­wi­ście – urzą­dzono z peł­nym roz­ma­chem. Prio­ry­te­tem jest dla nas wale­nie, nie lecze­nie. Cze­ka­jąc na powrót Rhysa, pod­no­szę kostkę Jade i kładę ją na sto­sie ksią­żek, które nie­gdyś zawie­rały naj­mrocz­niej­sze moż­liwe uroki, lecz teraz mogą się przy­dać jedy­nie jako pod­pórka.

Chwilę póź­niej do biblio­teki wbiega Geo­rge Smy­the, naj­młod­szy z Malu­chów. Wtula się w spód­nicę Imo­gen i cią­gnie ją za rękaw.

– Imo, chodź się poba­wić.

Imo­gen bie­rze go na ręce. W cza­sie, gdy ona uczy, Malu­chami zaj­muje się Ruth Zabuto, stara jak próchno i zde­cy­do­wa­nie mniej roz­ryw­kowa. Trudno winić Geo­rge’a za to, że woli Imo­gen.

– Skoń­czy­łaś? – pyta mnie.

Trium­fal­nie pod­no­szę w górę kartkę papieru.

– Tak!

_Dziecko Pogrom­czyni_
_Dziecko Obser­wa­tora_
_Dwoje staje się jed­nym_
_Jedno zdaje się dwoj­giem_
_Dzieci ognia_
_Obrońca i Łowca_
_Jedno, aby świat napra­wić_
_I jedno, by roze­rwać go na strzępy_

– Jest jesz­cze post­scrip­tum, jakby Ark­tu­rius nie mógł się powstrzy­mać od sko­men­to­wa­nia swo­jej upior­nej prze­po­wiedni. „Gdy wszystko inne się skoń­czy, gdy nadzieja umrze wraz z cudem, jej ciem­ność powsta­nie i wszystko będzie zje­dzone”.

Imo­gen pry­cha.

– „Pożarte”, nie „zje­dzone”.

– Na swoją obronę powiem, że jestem głodna. Resztę zro­bi­łam dobrze?

Kiwa głową.

– Z czy­jąś pomocą.

– Cóż, nawet z pomocą Arte­mis to nie ma więk­szego sensu. Nie ma tu żad­nego prze­pisu na kała­mar­nice – odpo­wia­dam, wkła­da­jąc notatki z powro­tem do książki.

Rhys wraca z opa­trun­kiem w tej samej chwili, w któ­rej do biblio­teki wpada pozo­stała dwójka Malu­chów i rzuca się na Imo­gen. To naj­bar­dziej zapra­co­wana osoba w zamku – rzecz jasna nie licząc Arte­mis, która już wyszła, żeby przy­go­to­wać dla wszyst­kich lunch. Cza­sami marzę sobie po cichu, żeby moja sio­stra nale­żała do mnie rów­nie mocno jak do wszyst­kich innych.

Rhys pędzi w moją stronę z przy­nie­sio­nym pakun­kiem. Mały Geo­rge wpada mu pod nogi, przez co Rhys potyka się tuż przede mną, a paczuszka wyla­tuje mu z rąk. Bez namy­słu chwy­tam ją w locie jedną ręką. Zaska­kuję samą sie­bie nie­by­wałą w moim przy­padku gra­cją. Na ogół jestem strasz­li­wie nie­zdarna.

– Dobry chwyt! – chwali mnie Rhys. Była­bym ura­żona jego zdzi­wie­niem, gdyby nie fala nie­po­koju, która wła­śnie mnie zalewa. To _był_ dobry chwyt. Zde­cy­do­wa­nie zbyt dobry jak na mnie.

– E tam, poszczę­ściło mi się – odpo­wia­dam, śmie­jąc się tro­chę zbyt ner­wowo. Wyj­muję kom­pres lodowy i przy­kła­dam go do kostki Jade.

– Trzy­maj to tak przez dwa­dzie­ścia minut, póź­niej godzina prze­rwy. Gdy kom­pres odpad­nie, zawinę ci kostkę jesz­cze raz. Dzięki temu opu­chli­zna szyb­ciej zej­dzie. I odpo­czy­waj, ile tylko się da.

– Żaden pro­blem. – Jade opiera się wygod­nie, zamy­ka­jąc oczy. Cały czas, który nie­gdyś prze­zna­czała na magię, teraz po pro­stu prze­sy­pia.

Wiem, że jest jej ciężko – tak jak nam wszyst­kim. Cały świat ponow­nie wywró­cił się do góry nogami. Ale robimy to, co należy do Obser­wa­to­rów: nie usta­jemy.

Nagle roz­dzwa­nia się mój tele­fon. Co do zasady uni­kamy kon­taktu ze świa­tem zewnętrz­nym. To sku­tek uboczny para­noi, która zaczyna ci nie­ustan­nie towa­rzy­szyć, gdy twoja rodzina i przy­ja­ciele wyla­tują w powie­trze. Ale pewna osoba ma ten numer. Dostał go ktoś, kto sta­nowi naj­ja­śniej­szy punkt naszego obec­nego życia w lesie na pery­fe­riach sen­nego irlandz­kiego nad­brzeż­nego mia­steczka.

– Cil­lian już pra­wie dotarł z zaopa­trze­niem.

Rhys wyraź­nie się oży­wia.

– Potrze­bu­jesz pomocy?

– Tak. Doprawdy nie wiem, jak sobie bez cie­bie pora­dzę. Po pro­stu musisz ze mną pójść i poflir­to­wać ze swoim chło­pa­kiem, kiedy ja będę spraw­dzać zawar­tość pude­łek.

Ogromny, zawsze chłodny kory­tarz zamku teraz oświe­tla blask popo­łu­dnio­wego słońca. W witra­żo­wych oknach tań­czą błę­kitne, czer­wone i zie­lone kwa­dra­ciki. Pcham lekko masywne dębowe drzwi i wycho­dzę na rześ­kie jesienne powie­trze. W zamku hulają prze­ciągi, mamy też pewne pro­blemy z hydrau­liką i ogromne z insta­la­cją elek­tryczną. Więk­szość okien w ogóle się nie otwiera, a te, które da się otwo­rzyć, są nie­szczelne. Połowa pomiesz­czeń jest zruj­no­wana, całe skrzy­dło sypialne przy­po­mina bar­dziej skła­dzik na graty niż prze­strzeń miesz­kalną, a tam, gdzie nie­gdyś znaj­do­wała się wieża, nawet nie możemy wcho­dzić – to zbyt nie­bez­pieczne.

Jed­nak ten zamek ura­to­wał nam życie i dał schro­nie­nie gar­stce z nas, która oca­lała. Więc kocham to miej­sce.

Na zewnątrz, na łące – która wresz­cie doszła do sie­bie po tym, jak dwa lata temu pośrodku niej ni z tego, ni z owego wylą­do­wał nasz zamek – stary Brad­ford Smy­the, mój przy­brany dzia­dek, wal­czy na mie­cze z okropną Wandą Wyn­dam-Pryce. Choć ich zma­ga­nia nale­ża­łoby okre­ślić raczej mia­nem _ustawki na mie­cze,_ bo co chwilę prze­ry­wają, żeby usta­lić odpo­wied­nią pozy­cję. Tajem­nica ucieczki Malu­chów się wyja­śniła. Ruth Zabuto śpi jak zabita.

Patrzę na nią z oddali, aby upew­nić się, że jej klatka pier­siowa się poru­sza i tylko _śpi_ jak zabita. Dono­śne chrap­nię­cie, wyraź­nie sły­szalne nawet z tej odle­gło­ści, wystar­cza, żeby mnie uspo­koić. Podą­żam zatem za Rhy­sem ścieżką pro­wa­dzącą poza teren zamku. Po dro­dze wciąż sły­szę, jak Wanda i Brad­ford kłócą się za moimi ple­cami.

Cil­lian pod­jeż­dża na sku­te­rze obła­do­wa­nym prze­zna­czo­nymi dla mnie pudłami. Unosi dłoń i macha do nas wesoło. Jego mama pro­wa­dziła kie­dyś jedyny magiczny sklep w oko­licy. Więk­szość ludzi nie ma poję­cia, że magia jest – _była_ – czymś jak naj­bar­dziej rze­czy­wi­stym. Ale mama Cil­liana była nie­zwy­kle uta­len­to­waną i oczy­taną wiedźmą. No i, co naj­lep­sze, potra­fiła mil­czeć, kiedy było trzeba. Cil­lian i jego mama to obec­nie jedyni ludzie, któ­rzy wie­dzą, że Obser­wa­to­rzy wciąż ist­nieją. Że nie wszy­scy zgi­nę­li­śmy wtedy, kiedy mie­li­śmy zgi­nąć.

Nie powie­dzie­li­śmy im zbyt wiele o tym, kim jeste­śmy i co robimy. Tak jest bez­piecz­niej. A i oni ni­gdy nie zada­wali pytań, bo – dopóki Buffy nie znisz­czyła magii – byli­śmy ich naj­lep­szymi klien­tami. Ale nawet teraz Cil­lian wciąż dba o nasze nie­ma­giczne zaopa­trze­nie. O dziwo nikt nie chce dostar­czać zamó­wień pod adres: Zamek ukryty pośrodku lasu tuż za Shan­coom, Irlan­dia.

Cil­lian zatrzy­muje się tuż przed nami i scho­dzi ze sku­tera.

– Co tam?

– Ja…

Nagle dostrze­gam za nim jakiś ruch. Powie­trze prze­szywa sko­wyt, a ciemna mate­ria rzuca się ku niemu.

Mój mózg się wyłą­cza.

Ciało reaguje.

Pod­ska­kuję i wpa­dam na to _coś_ w powie­trzu. Razem upa­damy ciężko na zie­mię i prze­ta­czamy się po tra­wie. Chwy­tam szczękę bestii, szu­ka­jącą drogi do mojego gar­dła. Gorąca, obrzy­dliwa ślina pali moją skórę w miej­scach, na które spada.

W następ­nej chwili wykrę­cam łeb potwora, szar­pię i… zapada cisza. Bestia milk­nie, choć wciąż czuję na sobie jej cię­żar.

Odrzu­cam mon­stru­alne ciel­sko na bok i powoli gra­molę się na nogi. Serce mi wali, oczy wypa­trują kolej­nego zagro­że­nia, nogi pozo­stają w peł­nej goto­wo­ści, by w razie potrzeby znów rzu­cić się do akcji.

W tej samej chwili sły­szę krzyk. Głu­chy, docho­dzący gdzieś z oddali. Może ktoś krzy­czał przez cały czas? Potrzą­sam głową, pró­bu­jąc spra­wić, by świat znów nabrał wyraź­nych kon­tu­rów. Pod nogami widzę jakieś stwo­rze­nie – jest _mar­twe_. Jakimś cudem pozba­wi­łam je życia. Cofam się chwiej­nie, brze­giem koszulki wycie­ra­jąc gorącą, kle­istą ciecz, którą to coś zosta­wiło na mojej szyi.

– Arte­mis! – pod­biega do nas Brad­ford Smy­the. – Arte­mis, wszystko w porządku? – Mija mnie i pochyla się nad kre­aturą, aby się jej bli­żej przyj­rzeć. Bestia wygląda jak pie­kielna wer­sja psa, co w sumie by się zga­dzało, bo jestem nie­mal pewna, że to pie­kielny pies. Czarna cęt­ko­wana skóra, sierść przy­po­mi­na­jąca w dotyku pleśń. Kły, pazury i pełna deter­mi­na­cja ukie­run­ko­wana na jeden cel – zabić.

Ale ten pies już nikogo nie zabije. Ponie­waż to ja zabi­łam jego.

_Zabi­łam_ go?

_Demon!_ – szep­cze głos w mojej gło­wie. I by­naj­mniej nie ma na myśli psa.

– Nina! – Rhys jest w takim samym szoku jak ja.

Brad­ford Smy­the spo­gląda w górę, zdez­o­rien­to­wany.

– Co takiego?

– To nie Arte­mis. To Nina… Nina go zabiła.

Wszy­scy się we mnie wpa­trują, jakby to mnie nagle wyro­sły kły i pazury. Nie mam poję­cia, co się stało. Jak to się stało. Dla­czego to się stało. Ni­gdy wcze­śniej nie zro­bi­łam cze­goś takiego.

Zaczyna mi się robić nie­do­brze, ale jed­no­cze­śnie mam poczu­cie… unie­sie­nia? Nie, to nie­moż­liwe. Ręce mi się trzęsą, ale nie czuję się tak, jak­bym musiała się poło­żyć. Wręcz prze­ciw­nie – mam wra­że­nie, że mogła­bym prze­biec z dzie­sięć mil. Prze­sko­czyć zamek. Wal­czyć z setką takich…

– Chyba chce mi się wymio­to­wać – mówię, zer­ka­jąc na mar­twe stwo­rze­nie. Nie jestem mor­dercą. Jestem lekarką. Niosę uzdro­wie­nie. _To_ jest moje zada­nie.

– To było nie­praw­do­po­dobne. – Rhys przy­gląda mi się bacz­nie, jak­bym była jedną z jego ksią­żek, a on nie umiał prze­tłu­ma­czyć tego, co widzi.

Ma rację. Ja _nie potra­fię_ robić takich rze­czy jak to, co wła­śnie zro­bi­łam.

Brad­ford Smy­the wydaje się mniej zasko­czony, ramiona smęt­nie mu opa­dły. Po chwili zdej­muje oku­lary i prze­ciera je wyraź­nie zre­zy­gno­wany. Dla­czego nie jest w szoku, skoro wie, że to nie Arte­mis poko­nała potwora? Spoj­rze­nie, które mi rzuca, prze­peł­nione jest żalem i współ­czu­ciem.

– Musimy zadzwo­nić do two­jej mamy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: