Slayer. Ostatnia z Pogromczyń - ebook
Slayer. Ostatnia z Pogromczyń - ebook
Książka osadzona w uniwersum serialu Buffy: Postrach Wampirów!
Nowa Pogromczyni próbuje opanować moce, których jeszcze nie zdążyła poznać…
Nina i jej siostra bliźniaczka nie mają wiele wspólnego ze zwykłymi nastolatkami. Dorastanie w świecie magii i wampirów nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza gdy szkolą cię na pogromcę sił ciemności… Mimo że matka Niny zasiada w Radzie Obserwatorów, dziewczyna nigdy się z nią nie utożsamiała. Zamiast tego zdecydowała się posłuchać swojej intuicji i wybrała ścieżkę medyczną, chociaż w świecie, w którym żyje, odbieranie życia jest cenniejsze niż jego ratowanie.
Teraz jednak nadszedł czas, by Nina zajęła miejsce Buffy, słynnej (choć niesławnej) pogromczyni wampirów, stając się jej następczynią – Wybraną. Dziewczyna doskonali więc swoje niezwykłe umiejętności pod okiem wybitnego Obserwatora. Jeszcze nie wie, że będzie musiała zmierzyć się z potworami, demonami i mrocznymi postaciami…
Jedno jest pewne: bycie Wybraną jest łatwe. Prawdziwa trudność to samodzielne dokonywanie wyborów.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-087-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Kto jak kto, ale akurat one powinny być mądrzejsze – co to za pomysł, przychodzić na cmentarz o zachodzie słońca, gdy noc przejmuje władzę nad światem?_
_Łowczyni obserwowała matkę, która stała pewnie, wyprostowana jak wbity w ziemię słup, pogrążona w żalu nad grobem, gdzie pochowano jej serce. Po obu jej stronach tkwiły dwie małe dziewczynki w różowych kowbojskich butach, chude, blade i rudowłose. W mroku jednak kolor ich czupryn nieco przygasł._
_Ciemność zrównuje wszystkich. W ciemności wszyscy są tacy sami. Bezbarwni. Nijacy._
_Bezbronni._
_A ona miała zamiar dopilnować, by tacy pozostali. To w końcu jej zadanie. Odwróciła się ku czekającemu obok wampirowi. W czarnej wnęce mauzoleum oboje pozostawali niewidoczni._
_– Kobieta ma przeżyć. Dzieci są twoje._
_Technicznie rzecz biorąc, tylko jedna z dziewczynek musiała umrzeć, jednak z przepowiedniami nie ma żartów i na wszelki wypadek lepiej nie zostawiać żadnej furtki. Wampir ruszył w kierunku pogrążonej w żałobie rodziny. Nie czaił się ani nie próbował się ukrywać. Nie musiał._
_Jedna z dziewczynek kurczowo chwyciła matkę za dłoń._
_– Mamo! Mamo!_
_Kobieta odwróciła się ze znużeniem. Nie miała nawet czasu się zdziwić, gdy wampir popchnął ją z całej siły. Przewróciła się i uderzyła głową o granitowy nagrobek męża. Nieprzytomna osunęła się na ziemię tuż obok. MERRICK JAMISON-SMYTHE, głosił napis wyryty klasycznymi, eleganckimi literami._
_Wszystko szło jak w idealnie wyreżyserowanym filmie – jakże żałowała, że nie może w tej chwili zrobić zdjęcia!_
_– Witajcie, dziewczynki. – W głosie wampira wyraźnie słychać było uśmiech. Ona tymczasem zerknęła na zegarek. Powinna była zdecydować się na piekielnego psa albo demona z Zakonu Taraka. Obie opcje przekraczały jednak jej możliwości finansowe, no i, szczerze mówiąc, uznawała je za lekką przesadę. Dwójka dzieci wymaga minimalnej dawki zabijania. Poza tym w wykorzystaniu do tego celu wampira była czysta symetria, co niezwykle jej się podobało._
_Ten wyciągnął ramiona, jakby zamierzał uściskać dziewczynki._
_– Możecie uciekać, jeśli chcecie. Nie mam nic przeciwko małej pogoni. To tylko wzmaga apetyt._
_Spodziewała się, że dzieci zaczną krzyczeć. Dziewczynki jednak wymieniły tylko poważne spojrzenia. Być może dlatego, że stały nad grobem swojego ojca, który stracił życie przez wampira, łatwiej było im zrozumieć tę okrutną prawdę: takie było ich przeznaczenie._
_Jedna z dziewczynek skinęła głową, a druga rzuciła się do nóg wampira z tak niewiarygodną szybkością i furią, że ten potknął się i upadł do tyłu. Nim zdołał kopniakiem odrzucić od siebie małą napastniczkę, jej siostra wskoczyła mu na klatkę piersiową._
_I wampir znikł. Dziewczynki wstały i otrzepały pył z eleganckich czarnych sukienek. Druga z nich na powrót wsunęła kołek do cholewki wysokiego buta w kwiatki, po czym obie podbiegły do matki. Klepały ją w policzki tak długo, aż się ocknęła._
_Przynajmniej matka natychmiast zrozumiała, że spotkanie z wampirem to powód do paniki. Łowczyni westchnęła ze zniecierpliwieniem, gdy tamta mocno przytuliła do siebie córki. Wszystkie trzy zaczęły uważnie i czujnie wpatrywać się w ciemność nocy._
_Do tej pory miała nadzieję, że zdoła uniknąć ujawnienia się i bezpośredniej konfrontacji, ale cóż, kobieta nie pozostawiła jej wyboru. Sięgnęła po swój łuk._
_Nieoczekiwanie odezwał się jej pager. Odruchowo spojrzała w dół, a gdy podniosła wzrok, rodziny już nie było._
_Zaklęła szpetnie. Nie powinna była zatrudniać wampira. Zachciało jej się odrobiny romantycznej tragedii – i oto efekt. Otrzymała rozkaz, aby, o ile to możliwe, zostawić matkę przy życiu. Sama zresztą też chciała, aby kobieta żyła – w samotności, straciwszy przez tego samego demonicznego mieszańca absolutnie wszystko._
_To kara za przekonanie, że przed przepowiednią można uciec. Kara za narażanie całego świata przez własne egoistyczne pragnienia._
_Cóż. Nie pozostanie jej nic innego, jak znaleźć je ponownie. Narzuciwszy kaptur, ruszyła w kierunku najbliższej stacji benzynowej, gdzie słaby poblask oświetlał budkę telefoniczną. Podniosła słuchawkę i wybrała numer z pagera._
_– Już po wszystkim? – padło pytanie._
_– Nie – odpowiedziała._
_– Zawiodłaś mnie._
_– Więc daj mi szlaban. – Nachmurzona odłożyła słuchawkę i weszła do budynku stacji. Nie udało jej się zapobiec apokalipsie._ Jeszcze nie tym razem.
_Teraz jednak potrzebowała słodyczy. Mnóstwa słodyczy._ROZDZIAŁ 1
1
Ze wszystkich okropnych rzeczy, za które odpowiedzialne są demony, łacina jest najprawdopodobniej najgorsza. To przez nie wciąż jest utrzymywana przy życiu, mimo że zasługuje na to, żeby być językiem kompletnie martwym.Chociaż… jest jeszcze starożytny sumeryjski. A starożytny sumeryjski tłumaczony na łacinę? Istne piekło. Język plącze mi się przy próbie wymówienia tych słów. Z bólem usiłuję przedrzeć się przez tekst, który mam przed sobą. Kiedyś uwielbiałam spędzać czas w bibliotece, w otoczeniu dzieł poprzednich pokoleń Obserwatorów. Jednak odkąd świat prawie się skończył – czyli dokładnie od sześćdziesięciu dwóch dni – nie jestem w stanie usiedzieć spokojnie w miejscu. Wiercę się. Stukam ołówkiem. Wbijam stopy w podłogę. Chcę iść pobiegać. Nie rozumiem, dlaczego tym razem, po całym tym horrorze i tragedii, jakie widziałam wcześniej, lęk zamanifestował się w inny sposób. Być może _istnieje_ pewien powód, ale…
– Nie, to nie może być to. – Wpatruję się w napisane przez siebie słowa. – Cień powstanie i świat zegnie się przed nim w łaskotkach?
– Nienawidzę łaskotek. – Rhys odchyla się na swoim krześle i przeciąga. Jego kręcone brązowe włosy znów żyją własnym życiem. Opadają mu miękko na czoło, łagodząc wyraźnie zaznaczoną linię brwi, które cały czas ściągają się w zamyśleniu lub trosce tuż nad oprawkami okularów. Po zakończeniu porannych zajęć ja pójdę posprzątać mój mały gabinet lekarski, a Rhys uda się na trening sztuk walki razem z Artemis.
Otrzepuję ręce, czując, że muszę _czymś_ poruszyć. Może naprawdę powinnam pójść pobiegać. Nikomu nie będzie mnie brakowało. Albo zapytam, czy mogę wziąć udział w treningu. Nigdy mi na to nie pozwalano, ale w sumie już od lat nie prosiłam o taką możliwość. Naprawdę chce mi się w coś walnąć, choć nie wiem dlaczego. Przeraża mnie to.
Może to przez te demoniczne przepowiednie, które czytałam cały ranek. Szybko przekreślam moje beznadziejne tłumaczenie.
– Łaskotki to w sumie nie najgorsza śmierć, zwłaszcza podczas apokalipsy.
Imogen chrząka, ale pobłażliwy uśmiech nieco łagodzi udawaną surowość.
– Nina, możemy wrócić do twojego tłumaczenia? Rhys, poproszę o sprawozdanie z klasyfikacji pół ludzi, pół demonów.
Rhys pochyla głowę, czerwieniąc się lekko. Z nas wszystkich tylko on zostanie pełnoprawnym Obserwatorem, co oznacza, że pewnego dnia będzie mógł dołączyć do Rady. Pewnego dnia zostanie jednym z przywódców naszego świata i wejdzie w skład zarządu organizacji, której jesteśmy częścią. Ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności już teraz widoczny jest we wszystkim, co robi. Rhys jako pierwszy przychodzi do biblioteki i jako ostatni z niej wychodzi. Trenuje prawie tyle samo co Artemis.
Obserwatorzy mieli być przewodnikami dla Pogromczyń – _Wybranych_, dziewczyn w szczególny sposób uzdolnionych do walki z demonami – jednak na przestrzeni wieków wyewoluowały one i stały się bardziej samodzielne. Obserwatorzy wciąż jednak muszą podejmować trudne decyzje, a niekiedy oznacza to konieczność użycia broni. Mieczy. Uroków. Noży.
Pistoletu, w przypadku mojego ojca.
Ale nie wszyscy trenujemy. Choć każdy z nas podchodzi do swojej edukacji poważnie, w moim przypadku presja ta jest nieco mniejsza. Jestem tylko zamkową lekarką i w hierarchii znajduję się niezbyt wysoko. Naukę, jak odbierać życie, poważa się u nas bardziej niż naukę, jak je ratować.
Jednak bycie lekarką nie zwalnia mnie z uczestnictwa w zajęciach z podstaw przepowiedni zagłady. Odkładam więc na bok _Łacińsko-sumeryjską apokalipsę łaskotek_.
– Imogen – jęczę. – Czy mogę dostać coś łatwiejszego? Proszę…?
Imogen tylko wzdycha zrezygnowana. Nie miała zajmować się nauczaniem. Ale ponieważ wszystkich naszych nauczycieli wysadzono w powietrze, teraz mamy jedynie ją. Każdego poranka pracuje z nami przez kilka godzin, a przez resztę czasu opiekuje się Maluchami.
Jej blond kucyk podskakuje niemrawo, gdy wstaje i podchodzi do półki z książkami. Ledwo mogę powstrzymać się od uśmiechu pełnego triumfu. Imogen zawsze jest dla mnie milsza niż dla innych. W sumie dotyczy to nie tylko jej. Próbuję tego nie nadużywać, ale skoro zamierzają mnie traktować jak zamkową maskotkę tylko dlatego, że nie niosę śmierci i zniszczenia, gdziekolwiek się pojawiam, równie dobrze mogę coś z tego mieć.
Półka, którą przeszukuje Imogen, w zasadzie zawiera pozycje zabronione, ale odkąd Buffy – Pogromczyni, która w pojedynkę niemal unicestwiła całą naszą organizację – kilka miesięcy temu popsuła całą światową magię, nie ma to już większego znaczenia. Książki, które niegdyś stanowiły zagrożenie – o opętaniach demonicznych, wzywaniu starożytnych bogów albo takie, których kartkami można się było _naprawdę_ ostro zaciąć – są teraz równie niewinne jak wszystkie pozostałe.
Co nie oznacza, że są łatwiejsze do przetłumaczenia.
– Magia _wciąż_ jest popsuta, prawda? – pytam Imogen, gdy ta przesuwa palcem po grzbiecie księgi, która dawno temu, jeszcze w piętnastym wieku, zabiła całą salę Obserwatorów. Tymczasem upływa właśnie drugi miesiąc bez kropli magicznej energii. Dla organizacji, którą na magii zbudowano, to niełatwa sytuacja. Mnie co prawda nie uczono wykorzystywania magii, ale mam respekt wobec jej potęgi. Czuję się więc dość nieswojo, gdy Imogen obchodzi się z tą konkretną księgą tak samo jak ze wszystkimi innymi stojącymi obok.
– Baterie się wyczerpały i nikt nie może znaleźć odpowiednich. – Rhys krzywi się, zerkając na leżący przed nim tekst, jakby demon, o którym właśnie czytał, mu naubliżał. – Jak Buffy coś psuje, to na amen. Sam uważam, że gdybym znalazł się blisko Ziarna Cudu, źródła całej magii na świecie, prawdziwego mistycznego fenomenu, wolałbym, no nie wiem, przyjrzeć mu się uważnie. Zbadać je. Na serio rozważyć dostępne opcje. Musiał istnieć jakiś inny sposób, żeby uniknąć tej konkretnej apokalipsy.
– Buffy widzi, Buffy niszczy – mamroczę pod nosem.
Jej imię brzmi w moich ustach niemal jak przekleństwo. W naszej rodzinie nigdy nie wymawia się go na głos. Ale my w ogóle za dużo ze sobą nie rozmawiamy. Co najwyżej wymieniamy tylko uwagi typu: „Widziałaś gdzieś mój najlepszy sztylet?” albo: „Gdzie są nasze przyrządy do strugania kołków?” czy też: „Cześć, moje małe dziewczynki, to ja, wasza mama. Jedną z was kocham bardziej niż drugą i gdy ogień miał strawić was obie, najpierw uratowałam tę dobrą”.
No dobra, ta ostatnia uwaga może jednak nie padła. Bo, powtórzę: rzadko ze sobą rozmawiamy. Życie pod wspólnym dachem nie jest wcale takie miłe, jak mogłoby się wydawać, gdy dach ten rozpościera się nad ogromnym zamkiem.
– Pomyślcie o wszystkim, czego moglibyśmy się nauczyć – ciągnie Rhys z goryczą – gdybym chociaż na godzinę zdobył dostęp do Ziarna Cudu.
– Na jej obronę – Imogen wstawia się za Buffy – świat znalazł się na krawędzi.
– Na jej _nie-_obronę, to _przez nią_ świat znalazł się na krawędzi – protestuję. – A teraz magia umarła.
Imogen wzrusza ramionami.
– No i koniec z Piekielnymi Ustami i portalami. Koniec z demonami wpadającymi do nas na wakacje, żeby sobie _pozwiedzać_.
Parskam.
– Wycieczki dla miłośników dobrego jedzenia na Planecie Ludzi zostają odwołane. Sorry, demoniczne wymiary! To oczywiście oznacza również, że teraz _turyści_ nie mają jak wrócić do przytulnych piekielnych światów, z których przybyli.
Rhys krzywi się i zdejmuje okulary, by je przetrzeć.
– Stroisz sobie żarty, a to oznacza koniec naszych badań! Cała zgromadzona przez nas wiedza o podróżach demonów, portalach, wymiarach, wrotach i Piekielnych Ustach zdezaktualizowała się w jednej chwili. Jest nie do użytku! Nawet gdybym chciał zrozumieć, w jaki sposób to wszystko się zmieniło, nie mam takiej możliwości!
– Widzisz? Buffy bruździ wszystkim. Biedny Rhys. Nie ma na ten temat żadnych książek. – Klepię go po głowie.
Imogen rzuca na stół olbrzymi tom.
– A ty nadal nie uporałaś się z zadaniem. Spróbuj z tym.
Znad księgi unoszą się kłęby kurzu. Odwracam się, zatykając nos.
Imogen krzywi się lekko.
– Przepraszam.
– Nie ma sprawy. W sumie ostatnimi czasy astma mnie jakoś nie męczy.
Fajnie, że moja astma magicznie zniknęła tego samego dnia, gdy Buffy zniszczyła magię, świat się prawie skończył, a ja zostałam skąpana w międzywymiarowej demonicznej mazi. Spoko. To nie ma nic wspólnego z żadnym demonem. Podobnie jak fakt, że tak strasznie chce mi się biegać, trenować albo w ogóle robić coś innego niż zwijanie się w kłębek i oddawanie lekturze. A do niedawna tak właśnie wyglądało moje życie.
Rękawem delikatnie przecieram skórzaną oprawę leżącego przede mną tomu.
– _Apokalipsy Arkturiusa Dalekowzrocznego_? Tytuł brzmi, jakby facet potrzebował mocniejszych okularów.
Rhys przysuwa się i zagląda mi przez ramię wyraźnie zaciekawiony.
– Ja tego nie czytałem – stwierdza z nutką zazdrości w głosie.
Na marginesach widnieją notatki nabazgrane zmieniającymi się na przestrzeni wieków charakterami pisma. Na kilku ostatnich stronach pomarańczowe odciski palców wydają się wskazywać, że czytający chrupał w trakcie lektury cheetosy. Poprzedzający mnie Obserwatorzy dopisywali z boku własne komentarze i dodatkowe informacje. Patrzenie na ich pracę wywołuje we mnie przytłaczające poczucie odpowiedzialności. Nie każda szesnastolatka pochodzi z rodziny, która od stuleci pomaga Pogromczyniom, walczy z demonami i w ogóle zajmuje się szeroko pojętym ratowaniem świata.
Raptem coś przykuwa moją uwagę.
– Wiedzieliście, że w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku jeden z Merryweathersów zapobiegł powstaniu ośmiornic? Demon Lewiatan obdarzył je świadomością i miały zamiar nas obalić! Merryweather nie podaje zbyt wielu szczegółów. Wydaje się, że pokonano je… – krzywię się – cytrynami. I masłem. To chyba przepis.
Imogen stuka palcem w książkę.
– Przetłumacz dziesięć ostatnich przepowiedni, okej?
Zabieram się do pracy. Rhys co jakiś czas zarzuca Imogen kolejnymi pytaniami i nim lekcja dobiega końca, piętrzy się przed nim wysoki stos książek. Kiedyś byłoby wręcz nie do pomyślenia, żebyśmy uczyli się razem. Rhys siedziałby w klasie z tymi, którzy w przyszłości mieli dołączyć do Rady. Teraz jednak zostało nas tak niewielu, że niektóre struktury i tradycje się poluzowały. Niektóre, ale nie wszystkie. Kimże bowiem bylibyśmy bez tradycji? Bandą dziwaków ukrywających się w zamku, zgłębiającą tajniki zagadnień, z jakimi nikt inny nie chce mieć do czynienia. Choć na dobrą sprawę chyba tym właśnie jesteśmy, _nawet_ z naszą tradycją. Ale świadomość, że stanowię część toczącej się od tysiącleci walki z siłami ciemności (i najwyraźniej również z ośmiornicami), nadaje temu wszystkiemu głębszy wymiar.
Buffy i Pogromczynie mogły wypiąć się na Obserwatorów, odrzucić naszą pomoc i rady, ale my nie wypięliśmy się na świat. To dzięki _naszej_ ciężkiej pracy zwykli ludzie mogą wieść normalne, szczęśliwe życie, pozostając w błogiej nieświadomości. I jestem z tego dumna. Nawet jeżeli oznacza to, że muszę tłumaczyć idiotyczne przepowiednie, i nawet jeżeli od kilku lat coraz częściej się zastanawiam, czy _metody_ walki Obserwatorów i Pogromczyń ze złem zawsze są słuszne.
Drzwi biblioteki otwierają się szeroko i do środka wpada moja siostra bliźniaczka, Artemis. Bierze głęboki oddech i krzywi się, po czym mija mnie pędem, dopada do starego okna i otwiera je na całą szerokość. Okno jęczy w proteście, ale Artemis dopina swego – jak zwykle zresztą. Następnie wyciąga z kieszeni inhalator i kładzie go obok mnie na stole. Wszystko w tym zamku działa dzięki Artemis. Jest siłą natury. Gniewną, lecz niezwykle skuteczną siłą natury.
– Ciebie też miło widzieć! – Uśmiecham się do niej.
W odpowiedzi siostra głaszcze mnie po głowie. Obie mamy ogniście czerwone fale, chociaż jej włosy zawsze są związane w ciasny kucyk. Ja mogę poświęcić znacznie więcej czasu na pielęgnację i zabawy z odżywkami niż ona. W twarzy Artemis widziałabym się niczym w lustrze – gdyby lustro to w proroczy sposób mogło ukazywać, kim byłabym w innym życiu. Jej piegi są ciemniejsze przez to, że tyle czasu spędza na dworze. Szare oczy błyszczą intensywniej niż moje, a szczękę ma wyraźniej zarysowaną. Zawsze wyprostowana, o silnie zaznaczonych ramionach, nie sprawia wrażenia kogoś, kto lubi się przytulać – raczej wszystko w niej zdaje się wysyłać sygnał „zniszczę-cię-jeśli-będzie-trzeba”.
W skrócie: Artemis to ta silniejsza z nas. Bliźniaczka pełna mocy. Wybrana. A ja…
Cóż, ja to ta druga.
I nie mam na myśli tylko pożaru. Chwila, w której moja mama została zmuszona, aby dokonać wyboru, którą z nas ocalić od śmiercionośnych płomieni – i wybrała Artemis – z całą pewnością była przełomowa. Ale nawet później, nawet po tym, gdy udało mi się przeżyć, mama wciąż wybierała ją. To Artemis została wybrana do szkolenia i treningów. To Artemis przydzielano liczne zadania i obowiązki, to ona odgrywała istotną rolę w społeczności Obserwatorów. Ja natomiast, zepchnięta na margines, wciąż tam tkwiłam. Dopiero teraz odrobinę zyskałam na znaczeniu, ale tylko dlatego, że tylu z nas zginęło. Artemis znaczyłaby wiele bez względu na wszystko, w każdych okolicznościach. I serio – ja to rozumiem.
Zrządzeniem losu urodziłam się w społeczności Obserwatorów, ale to Artemis zasługiwała na to, aby tutaj być.
Siedzi teraz obok mnie z kalendarzem otwartym na dzisiejszej liście spraw do załatwienia. Starannym, mikroskopijnym pismem pokryto całą stronę i jeszcze kawałek następnej. Nikt w całym zamku nie robi więcej niż Artemis.
– Słuchajcie – odzywa się w końcu – chyba zrobiłam krzywdę Jade.
Spoglądam na nią sponad księgi, nad którą ślęczę. Na marginesie obok każdej przepowiedni widnieją notatki opisujące sposób, w jaki danej apokalipsie udało się zapobiec. Odpływając na chwilę myślami, zastanawiam się, co oznacza przypis, że to ostatnia przepowiednia. Czyżby Arkturius Dalekowzroczny w końcu zdobył okulary? Czy też ta apokalipsa okazała się tak apokaliptyczna, że nie był w stanie dostrzec niczego poza nią? Ale przy tej przepowiedni nie ma żadnych notatek. A Obserwatorzy są skrupulatni. Brak notatek oznacza, że apokalipsa nie została jeszcze oddalona.
Chwilowo jednak ważniejsze są moje zamkowe _apokalipsy_.
– Chwila, co dokładnie rozumiesz przez: „Chyba zrobiłam krzywdę Jade”?
Moja siostra wzrusza ramionami.
– Hmm, właśnie to.
Jak na zawołanie do środka wpada Jade, kuśtykając i kontynuując najwyraźniej trwającą już od jakiegoś czasu tyradę.
– … to, że magia nie działa, nie oznacza, że ja mam przejąć rolę worka treningowego Artemis! Wiem, że mój ojciec pracował w jednostkach specjalnych, ale ja nie chcę tego robić. Byłam dobra w magii! W tym _nie_ jestem!
– Nikt nie jest w tym dobry oprócz Artemis – rzuca Rhys cicho. W jego głosie nie ma cienia osądu, ale i tak wszyscy zastygamy. To jeden z tematów, których nie poruszamy. Nigdy nie mówi się o tym, że choć umiejętności Artemis nie mają sobie równych, przypadła jej rola zwykłej asystentki, pomagiera, a to Rhys jest oficjalnie dzieckiem szczęścia.
Obserwatorzy są świetni w najrozmaitszych badaniach i analizach, znakomicie idzie im prowadzenie wszelkiej dokumentacji, a także _nieporuszanie_ pewnych tematów. Cała organizacja jest aż do bólu brytyjska. Choć, technicznie rzecz biorąc, ja i Artemis jesteśmy Amerykankami. Zanim tu przyjechałyśmy, mieszkałyśmy w Kalifornii i w Arizonie. Rhys, Jade i Imogen, którzy wychowywali się w Londynie, wciąż mają ze mnie ubaw, gdy deszcz urzeka mnie jak największa atrakcja. Po ośmiu latach w Anglii i Irlandii wciąż się nim zachwycam – kocham zieleń i wszystko, co nie jest pustynią.
Jade opada na miejsce po mojej drugiej stronie i kładzie mi na kolanach swoją kostkę. Obracam ją, żeby sprawdzić zakres ruchów.
– To się tłumaczy jako „Pogromczyni”. – Artemis zagląda mi przez ramię. Przekreśliła słowo, które błędnie przetłumaczyłam jako „zabójca”. Co za różnica.
– Auć! – syczy Jade.
– Przepraszam. Nie jest złamana, ale już spuchła. To tylko niegroźne skręcenie. – Spoglądam na Artemis, która uciekła wzrokiem, świadoma, co sobie pomyślałam.
Często tak ma. Wie, co zaraz jej powiem – że nie ma potrzeby, aby tak ciężko trenowała. Nie aż tak, żeby zrobić komuś krzywdę. Zamiast więc po raz kolejny zaliczyć naszą standardową utarczkę, wskazuję na swoje tłumaczenie.
– A to słowo?
– Obrońca – podpowiada.
– Nie podpowiadać! – rzuca śpiewnie Imogen, wynurzając się zza półki, na której przekładała książki.
– Ona mi nie podpowiada! Praktycznie rzecz biorąc, stanowimy _jedną_ osobę! – Nikt nie reaguje na moje naciągane wytłumaczenie. Artemis nie powinna odrabiać za mnie zadań, ale pomaga mi bez proszenia. Tak to po prostu działa.
– Miałaś jakieś wieści od mamy? – pytam tak zdawkowo, jak tylko mogę. Obchodzę się z tym tematem jeszcze delikatniej niż z kostką Jade.
– Nic nowego od wtorku. Ale za parę dni powinna już skończyć działania w Ameryce Południowej. – Artemis zaplanowała całą misję zwiadowczą naszej mamy. Ja praktycznie nie mam z nią kontaktu, odkąd siedem tygodni temu wyjechała, ale Artemis oczywiście jest godna tego, by otrzymywać regularne raporty.
– Możesz się skupić na mojej kostce? – przerywa Jade. Wcześniej była na misji w Szkocji, żeby mieć oko na Buffy i jej pogromcze błazenady. Nie przyniosło to jednak zbyt wielkiego pożytku – Buffy i tak udało się wywołać prawie-apokalipsę, w wyniku czego magia umarła, a Jade – nieszczególnie z tego powodu szczęśliwa – odkąd tylko wróciła do zamku, nie daje nam o tym zapomnieć nawet na chwilę.
Nawet na _pół_ chwili.
– Rhys – zwracam się do przyjaciela. Wiem, że Artemis rzuciłaby się, żeby mi pomóc, ale jej dzisiejsza lista rzeczy do zrobienia i tak jest już porażająco długa, więc nie chcę obarczać siostry jeszcze tym. – Mógłbyś pójść do mojego gabinetu i przynieść zestaw opatrunkowy?
Rhys wstaje. Nie powinien robić dla mnie takich rzeczy. W hierarchii dziobania znajduje się wysoko nade mną, ale bardziej od hierarchii ceni sobie przyjaźń. To on, oprócz Artemis, jest najbliższą mi osobą w zamku. Nie żeby istniała jakaś straszna konkurencja. Z nastolatków ostaliśmy się tylko my: Rhys, Jade, Artemis i ja. Imogen niedawno skończyła dwadzieścia lat, trójka Maluchów ciągle jest w przedszkolu. A członkowie Rady – cała czwórka, której udało się przeżyć – raczej nie stanowią materiału na przyjaciół na całe życie.
– Gdzie leżą te opatrunki?
– Tuż obok paczki ze szwami, za zestawem do wstrząśnień mózgu.
– Okej.
Oddala się niespiesznie. Gabinet to w zasadzie spory schowek w skrzydle po drugiej stronie zamku, który zaanektowałam dla siebie. Salę treningową – oczywiście – urządzono z pełnym rozmachem. Priorytetem jest dla nas walenie, nie leczenie. Czekając na powrót Rhysa, podnoszę kostkę Jade i kładę ją na stosie książek, które niegdyś zawierały najmroczniejsze możliwe uroki, lecz teraz mogą się przydać jedynie jako podpórka.
Chwilę później do biblioteki wbiega George Smythe, najmłodszy z Maluchów. Wtula się w spódnicę Imogen i ciągnie ją za rękaw.
– Imo, chodź się pobawić.
Imogen bierze go na ręce. W czasie, gdy ona uczy, Maluchami zajmuje się Ruth Zabuto, stara jak próchno i zdecydowanie mniej rozrywkowa. Trudno winić George’a za to, że woli Imogen.
– Skończyłaś? – pyta mnie.
Triumfalnie podnoszę w górę kartkę papieru.
– Tak!
_Dziecko Pogromczyni_
_Dziecko Obserwatora_
_Dwoje staje się jednym_
_Jedno zdaje się dwojgiem_
_Dzieci ognia_
_Obrońca i Łowca_
_Jedno, aby świat naprawić_
_I jedno, by rozerwać go na strzępy_
– Jest jeszcze postscriptum, jakby Arkturius nie mógł się powstrzymać od skomentowania swojej upiornej przepowiedni. „Gdy wszystko inne się skończy, gdy nadzieja umrze wraz z cudem, jej ciemność powstanie i wszystko będzie zjedzone”.
Imogen prycha.
– „Pożarte”, nie „zjedzone”.
– Na swoją obronę powiem, że jestem głodna. Resztę zrobiłam dobrze?
Kiwa głową.
– Z czyjąś pomocą.
– Cóż, nawet z pomocą Artemis to nie ma większego sensu. Nie ma tu żadnego przepisu na kałamarnice – odpowiadam, wkładając notatki z powrotem do książki.
Rhys wraca z opatrunkiem w tej samej chwili, w której do biblioteki wpada pozostała dwójka Maluchów i rzuca się na Imogen. To najbardziej zapracowana osoba w zamku – rzecz jasna nie licząc Artemis, która już wyszła, żeby przygotować dla wszystkich lunch. Czasami marzę sobie po cichu, żeby moja siostra należała do mnie równie mocno jak do wszystkich innych.
Rhys pędzi w moją stronę z przyniesionym pakunkiem. Mały George wpada mu pod nogi, przez co Rhys potyka się tuż przede mną, a paczuszka wylatuje mu z rąk. Bez namysłu chwytam ją w locie jedną ręką. Zaskakuję samą siebie niebywałą w moim przypadku gracją. Na ogół jestem straszliwie niezdarna.
– Dobry chwyt! – chwali mnie Rhys. Byłabym urażona jego zdziwieniem, gdyby nie fala niepokoju, która właśnie mnie zalewa. To _był_ dobry chwyt. Zdecydowanie zbyt dobry jak na mnie.
– E tam, poszczęściło mi się – odpowiadam, śmiejąc się trochę zbyt nerwowo. Wyjmuję kompres lodowy i przykładam go do kostki Jade.
– Trzymaj to tak przez dwadzieścia minut, później godzina przerwy. Gdy kompres odpadnie, zawinę ci kostkę jeszcze raz. Dzięki temu opuchlizna szybciej zejdzie. I odpoczywaj, ile tylko się da.
– Żaden problem. – Jade opiera się wygodnie, zamykając oczy. Cały czas, który niegdyś przeznaczała na magię, teraz po prostu przesypia.
Wiem, że jest jej ciężko – tak jak nam wszystkim. Cały świat ponownie wywrócił się do góry nogami. Ale robimy to, co należy do Obserwatorów: nie ustajemy.
Nagle rozdzwania się mój telefon. Co do zasady unikamy kontaktu ze światem zewnętrznym. To skutek uboczny paranoi, która zaczyna ci nieustannie towarzyszyć, gdy twoja rodzina i przyjaciele wylatują w powietrze. Ale pewna osoba ma ten numer. Dostał go ktoś, kto stanowi najjaśniejszy punkt naszego obecnego życia w lesie na peryferiach sennego irlandzkiego nadbrzeżnego miasteczka.
– Cillian już prawie dotarł z zaopatrzeniem.
Rhys wyraźnie się ożywia.
– Potrzebujesz pomocy?
– Tak. Doprawdy nie wiem, jak sobie bez ciebie poradzę. Po prostu musisz ze mną pójść i poflirtować ze swoim chłopakiem, kiedy ja będę sprawdzać zawartość pudełek.
Ogromny, zawsze chłodny korytarz zamku teraz oświetla blask popołudniowego słońca. W witrażowych oknach tańczą błękitne, czerwone i zielone kwadraciki. Pcham lekko masywne dębowe drzwi i wychodzę na rześkie jesienne powietrze. W zamku hulają przeciągi, mamy też pewne problemy z hydrauliką i ogromne z instalacją elektryczną. Większość okien w ogóle się nie otwiera, a te, które da się otworzyć, są nieszczelne. Połowa pomieszczeń jest zrujnowana, całe skrzydło sypialne przypomina bardziej składzik na graty niż przestrzeń mieszkalną, a tam, gdzie niegdyś znajdowała się wieża, nawet nie możemy wchodzić – to zbyt niebezpieczne.
Jednak ten zamek uratował nam życie i dał schronienie garstce z nas, która ocalała. Więc kocham to miejsce.
Na zewnątrz, na łące – która wreszcie doszła do siebie po tym, jak dwa lata temu pośrodku niej ni z tego, ni z owego wylądował nasz zamek – stary Bradford Smythe, mój przybrany dziadek, walczy na miecze z okropną Wandą Wyndam-Pryce. Choć ich zmagania należałoby określić raczej mianem _ustawki na miecze,_ bo co chwilę przerywają, żeby ustalić odpowiednią pozycję. Tajemnica ucieczki Maluchów się wyjaśniła. Ruth Zabuto śpi jak zabita.
Patrzę na nią z oddali, aby upewnić się, że jej klatka piersiowa się porusza i tylko _śpi_ jak zabita. Donośne chrapnięcie, wyraźnie słyszalne nawet z tej odległości, wystarcza, żeby mnie uspokoić. Podążam zatem za Rhysem ścieżką prowadzącą poza teren zamku. Po drodze wciąż słyszę, jak Wanda i Bradford kłócą się za moimi plecami.
Cillian podjeżdża na skuterze obładowanym przeznaczonymi dla mnie pudłami. Unosi dłoń i macha do nas wesoło. Jego mama prowadziła kiedyś jedyny magiczny sklep w okolicy. Większość ludzi nie ma pojęcia, że magia jest – _była_ – czymś jak najbardziej rzeczywistym. Ale mama Cilliana była niezwykle utalentowaną i oczytaną wiedźmą. No i, co najlepsze, potrafiła milczeć, kiedy było trzeba. Cillian i jego mama to obecnie jedyni ludzie, którzy wiedzą, że Obserwatorzy wciąż istnieją. Że nie wszyscy zginęliśmy wtedy, kiedy mieliśmy zginąć.
Nie powiedzieliśmy im zbyt wiele o tym, kim jesteśmy i co robimy. Tak jest bezpieczniej. A i oni nigdy nie zadawali pytań, bo – dopóki Buffy nie zniszczyła magii – byliśmy ich najlepszymi klientami. Ale nawet teraz Cillian wciąż dba o nasze niemagiczne zaopatrzenie. O dziwo nikt nie chce dostarczać zamówień pod adres: Zamek ukryty pośrodku lasu tuż za Shancoom, Irlandia.
Cillian zatrzymuje się tuż przed nami i schodzi ze skutera.
– Co tam?
– Ja…
Nagle dostrzegam za nim jakiś ruch. Powietrze przeszywa skowyt, a ciemna materia rzuca się ku niemu.
Mój mózg się wyłącza.
Ciało reaguje.
Podskakuję i wpadam na to _coś_ w powietrzu. Razem upadamy ciężko na ziemię i przetaczamy się po trawie. Chwytam szczękę bestii, szukającą drogi do mojego gardła. Gorąca, obrzydliwa ślina pali moją skórę w miejscach, na które spada.
W następnej chwili wykręcam łeb potwora, szarpię i… zapada cisza. Bestia milknie, choć wciąż czuję na sobie jej ciężar.
Odrzucam monstrualne cielsko na bok i powoli gramolę się na nogi. Serce mi wali, oczy wypatrują kolejnego zagrożenia, nogi pozostają w pełnej gotowości, by w razie potrzeby znów rzucić się do akcji.
W tej samej chwili słyszę krzyk. Głuchy, dochodzący gdzieś z oddali. Może ktoś krzyczał przez cały czas? Potrząsam głową, próbując sprawić, by świat znów nabrał wyraźnych konturów. Pod nogami widzę jakieś stworzenie – jest _martwe_. Jakimś cudem pozbawiłam je życia. Cofam się chwiejnie, brzegiem koszulki wycierając gorącą, kleistą ciecz, którą to coś zostawiło na mojej szyi.
– Artemis! – podbiega do nas Bradford Smythe. – Artemis, wszystko w porządku? – Mija mnie i pochyla się nad kreaturą, aby się jej bliżej przyjrzeć. Bestia wygląda jak piekielna wersja psa, co w sumie by się zgadzało, bo jestem niemal pewna, że to piekielny pies. Czarna cętkowana skóra, sierść przypominająca w dotyku pleśń. Kły, pazury i pełna determinacja ukierunkowana na jeden cel – zabić.
Ale ten pies już nikogo nie zabije. Ponieważ to ja zabiłam jego.
_Zabiłam_ go?
_Demon!_ – szepcze głos w mojej głowie. I bynajmniej nie ma na myśli psa.
– Nina! – Rhys jest w takim samym szoku jak ja.
Bradford Smythe spogląda w górę, zdezorientowany.
– Co takiego?
– To nie Artemis. To Nina… Nina go zabiła.
Wszyscy się we mnie wpatrują, jakby to mnie nagle wyrosły kły i pazury. Nie mam pojęcia, co się stało. Jak to się stało. Dlaczego to się stało. Nigdy wcześniej nie zrobiłam czegoś takiego.
Zaczyna mi się robić niedobrze, ale jednocześnie mam poczucie… uniesienia? Nie, to niemożliwe. Ręce mi się trzęsą, ale nie czuję się tak, jakbym musiała się położyć. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że mogłabym przebiec z dziesięć mil. Przeskoczyć zamek. Walczyć z setką takich…
– Chyba chce mi się wymiotować – mówię, zerkając na martwe stworzenie. Nie jestem mordercą. Jestem lekarką. Niosę uzdrowienie. _To_ jest moje zadanie.
– To było nieprawdopodobne. – Rhys przygląda mi się bacznie, jakbym była jedną z jego książek, a on nie umiał przetłumaczyć tego, co widzi.
Ma rację. Ja _nie potrafię_ robić takich rzeczy jak to, co właśnie zrobiłam.
Bradford Smythe wydaje się mniej zaskoczony, ramiona smętnie mu opadły. Po chwili zdejmuje okulary i przeciera je wyraźnie zrezygnowany. Dlaczego nie jest w szoku, skoro wie, że to nie Artemis pokonała potwora? Spojrzenie, które mi rzuca, przepełnione jest żalem i współczuciem.
– Musimy zadzwonić do twojej mamy.