Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ślepy płomień - zbiór opowiadań - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 maja 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ślepy płomień - zbiór opowiadań - ebook

Zbiór opowiadań utrzymanych w stylistyce historycznej i fantasy. Przemoc, miłość i seks, inkwizycja, czarownice i rycerze, honor i zdrada. Dylematy moralne z ciemnego okresu cywilizacji europejskiej okazują się zaskakująco aktualne również dziś.

Iwona Surmik - tworzy powieści z gatunku fantastyki oraz humoreski. Na swoim koncie ma publikacje w takich czasopismach jak „Science Fiction”, „Ultramaryna”, „Feniks”. Była nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla za książkę „Ostatni smok”. Kocha podróże, książki i gry komputerowe.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-89223-9
Rozmiar pliku: 460 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Każdy klient w obliczu urzędnika równym jest. Tedy nie należy zważać na powierzchowność jego, strój czy obycie. A uczynki wasze policzone wam będą”

– Popatrz na to – powiedziała z obrzydzeniem Renatka, podsuwając różowy formularz pani Bożence. – Kaligraf się znalazł. Czym to pisane, gotykiem?

Pani Bożenka rzuciła okiem na druk.

– B Ó G – przesylabizowała. – Oryginalna nazwa.

– Co z tego, że oryginalna. Nie podali NIPu, REGONu, na dodatek podpisane jakimś bazgrołem. Co ja mam z tym zrobić?

– Potargaj i spuść w klozecie – poradziła życzliwie pani Bożenka zgnębionej Renatce. – Tyłka tym nie wytrzesz, za twarde. Adres jest? Albo chociaż telefon?

– Miejscowość N I E B O – odczytała z trudem Renatka. – Kodu brak, gminy brak, ulicy brak, numeru lokalu i mieszkania brak. Telefon jest, nawet kierunkowy wpisany.

– To nad czym się zastanawiasz, dzwoń.

Renatka wzięła różowy formularz, wstała z obrotowego krzesełka i energicznym krokiem przeszła do pokoju obok, w którym znajdował się jedyny na całym piętrze telefon z wyjściem na miasto.

Pokój pełen był urzędniczek. Każda ściskała w dłoni różowe formularze.

– ...wiem, że jest sobota wieczór i wychodzi pan na wódkę. Proszę tylko, żeby pan uprzejmie sprawdził czy w numerze REGON ostatnia cyfra to 6 czy 8. To naprawdę nie moja wina, że pisze pan niewyraźnie. Tak, poczekam przy telefonie. 5 tak. Dziękuję bardzo i jeszcze raz przepraszam, życzę udanego wieczoru. Dobranoc.

Pani Kasia odłożyła słuchawkę.

– To dzisiaj mój ostatni. Chyba sama pójdę na wódkę. Dzwoń Aniu.

Następna w kolejce pani Ania wystukała numer wpisany w różowych kratkach.

– Dobry wieczór, BOK, moje nazwisko Nowacka, czy mogłabym rozmawiać z panem Krawczykiem? Jak to nie zna pan? Czy to firma Exclusive – Moda z Paryża? Nie? Aha, ubojnia drobiu? Przepraszam, pomyłka.

Nacisnęła na widełki.

– Jasna cholera – warknęła – i tak jest od samego rana.

Wybrała kolejny numer.

– Dobry wieczór, BOK, moje nazwisko...Słucham? Ja pana też!

Na policzki pani Ani wystąpiły ceglaste rumieńce.

– A to cham! Dzwońcie dziewczyny, bo mnie za chwilę szlag trafi.

Renatka cierpliwie wyczekała na swoją kolej i spotniałymi palcami wystukała podany na formularzu numer.

– Po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość – usłyszała melodyjny głos automatycznej sekretarki.

Poczekała na sygnał i wyrecytowała.

– Dobry wieczór, BOK, moje nazwisko Kulczycka. Dzwonię w sprawie złożonego przez państwa różowego formularza. Nie zostały uzupełnione wszystkie dane identyfikacyjne płatnika składek. Proszę przesłać je faxem lub zgłosić się osobiście w pokoju 13. Dziękuję.

Odeszła od telefonu, robiąc miejsce następnej urzędniczce. Wróciła do swojego pokoju, usiadła przy biurku, wyciągnęła teczkę z napisem „Do wyjaśnienia” pełną różowych formularzy. Dołożyła do niej nieco pognieciony druk i schowała do biurka.

* * *

– Pani Kulczycka? Jestem Skrybariusz Anioł z Nieba. Pani do nas telefonowała.

Renatka podniosła wzrok. Stojący przed nią klient był bardzo wysoki, zdawał się sięgać sufitu. Od stóp do głowy okrywał go czarny, obszerny płaszcz, na głowie miał melonik, a na wyglansowane lakierki nałożył białe getry. W ręku ściskał sfatygowaną nieco walizeczkę ze skóry. Był w nieokreślonym wieku, ani stary ani młody. Jego twarz była jednocześnie piękna i brzydka, pociągająca i odstręczająca zarazem. Oczy miał niebieskie, a spod melonika wystawały blond loki. Co dziwniejsze, wydawał się być jednocześnie kobietą i mężczyzną.

Jednak mężczyzna, zdecydowała w duchu Renatka, żadna kobieta tak by się nie ubrała. Przyoblekła twarz w służbowy uśmiech i wykonała zapraszający gest.

– Dzień dobry. Proszę usiąść.

– Dziękuję pani, ale ze względu na skrzydła byłoby to dość niewygodne.

Pani Renatka powtórzyła gest bardziej zamaszyście.

– Proszę usiąść – powtórzyła z naciskiem. – Nasi klienci mają obowiązek siedzieć. Pan z jakiej firmy?

Klient podciągnął nieco poły płaszcza i rozłożył je szeroko. Szeleszcząc, z trudem usadowił się na niewygodnym krzesełku. Renatkę owionął zapach kwiatów i kadzidła, który kojarzył jej się ze śmiercią ciotki.

Wyciągnęła teczkę z napisem „Do wyjaśnienia”.

– Pan z jakiej firmy? – spytała ponownie.

– Od BOGA – wyjaśnił klient.

Pani Renatka pogrzebała w teczce i wyciągnęła różowy formularz.

– A tak – uśmiechnęła się miło. – Niestety dane są niekompletne i proszę o ich uzupełnienie. Tu jest długopis.

Wskazała przymocowany do biurka przylepcem długopis na sznurku.

– Dziękuję, wolę swoje pióro. Pozwoli pani?

Renatka zakłopotała się nieco.

_Właściwie druk powinien być wypełniony długopisem, czarnym lub niebieskim kolorem, ale w końcu klient nasz pan._

- Oczywiście.

Klient położył na biurku swoją walizeczkę, otworzył ją i wyciągnął gęsie pióro, kałamarz i coś jakby solniczkę. Sprawdził uważnie, czy pióro jest dobrze zaostrzone, umoczył je w kałamarzu, strzepnął wprost na białą bluzkę Renatki i spojrzał wyczekująco.

– Co mam wpisać?

– Poproszę o NIP i REGON firmy, dokładny adres z kodem pocztowym, gminą, ulicą, numerem domu i mieszkania, a poniżej składki deklarowane ze wskazaniem źródeł finansowania oraz dokonane wpłaty w podziale na fundusze – wycedziła, ciągle uśmiechając się Renatka. Jednocześnie zezowała na wsiąkające w materiał granatowe plamy.

_Żeby cię diabli wzięli. Nowiutka bluzka za 300 złotych. Pół wypłaty szlag trafił._

– Nie rozumiem – odezwał się klient.

Uśmiech Renatki stał się cokolwiek wymuszony.

– Płatnik jest osobą fizyczną czy prawną?

Klient zamyślił się.

– Należałoby raczej powiedzieć - duchową – powiedział wreszcie.

– Duchowną?

– Nie, nie duchowną. Duchową w sensie niematerialnym.

– W rozumieniu przepisów Kodeksu Cywilnego Księga Pierwsza Tytuł II Dział I art. 8-24 oraz Dział II art. 33-43 nie ma osób duchowych czy niematerialnych. Są osoby fizyczne lub prawne.

– Skonsultuję to z szefem – powiedział cokolwiek oszołomiony klient – Zajmijmy się resztą.

Spojrzał na pióro i ponownie umoczył je w kałamarzu. Pani Renatka odwróciła się na swym krzesełku, nie dość szybko jednak. Tym razem atrament poplamił prawy rękaw bluzki.

– Proszę wpisać dokładny adres siedziby płatnika – odezwała się cokolwiek zgrzytliwie i dzióbnęła wymalowanym paznokciem w odpowiednie rubryki. – Kod, gmina, ulica, numer domu, lokalu i fax jeśli jest.

Pióro znów zawisło nad różowymi kratkami.

– Kiedy ten adres jest jak najbardziej dokładny – wyjaśnił klient.

– Nie zna pan kodu? Wobec tego proszę wpisać choć nazwę ulicy.

– Widzi pani NIEBO raczej trudno umiejscowić. Powszechnie uważa się, że mieści się w górze, lecz to niezbyt precyzyjne określenie.

– A jaki adres figuruje na zezwoleniu na prowadzenie działalności?

Klient zakłopotał się ponownie.

– Cóż obawiam się, że nie posiadamy takiego zezwolenia.

– Koncesję?

– Nie.

– Zezwolenie Ministerstwa?

– Nie.

– Wobec tego na jakiej podstawie prowadzicie działalność?

– Opieramy się na wierze.

– To nie wystarczy. Musi pan wystąpić o zezwolenie na prowadzenie działalności, a także o numer NIP i REGON w Urzędzie Statystycznym i w Urzędzie Skarbowym. Oczywiście podatki pan odprowadza?

Klient jedynie pokręcił głową.

– A w BOKu pan zgłaszał rozpoczęcie działalności?

– Nie.

– Wobec tego proszę również wypełnić te formularze.

Niczym kolorowy wachlarz Renatka rozłożyła przed klientem formularze czerwone, pomarańczowe, brązowe i zielone.

– To są druki zgłoszenia płatnika składek, zgłoszenia każdej osoby ubezpieczonej, deklaracje rozliczeniowe, raporty imienne i raporty miesięczne dla osób ubezpieczonych. Wracając do różowych formularzy. W tym miejscu musi pan podać liczbę osób ubezpieczonych na dzień 30 listopada 1999 roku.

Klient poweselał.

– Tę informację mogę pani podać. Czy mogę zatelefonować?

Renatka skinęła głową.

Klient rozpiął płaszcz. Pod nim miał lśniącą nieskazitelną bielą koszulę, skromnie związaną w kokardkę pod szyją. Jej obszerne fałdy przewiązane były w pasie złocistym sznurem, do którego przyczepiony był telefon komórkowy.

– Piotr? Mówi Skrybariusz. Pochwalone niech będzie imię pańskie. Jestem w BOKu, tak na Ziemi. Podaj mi proszę liczbę dusz na dzień 30 listopada anno domini 1999. Tak, czekam.

Przycisnął telefon ramieniem i znów zmoczył pióro w kałamarzu.

Renatka dała nura pod biurko, sięgając po nieistniejący spinacz. Przy okazji spostrzegła, że koszula klienta sięga mu aż do kostek, a pod krzesłem leży białe, długie pióro.

Krople atramentu opryskały jej plecy.

Zgrzyt zębów Renatki zagłuszył głos w telefonie klienta.

– Powtórz Piotrze. Tak, już notuję. Tak, i zero, dwadzieścia jeden, trzydzieści osiem, tak, tak. Bóg ci zapłać, Piotrze.

Klient wyłączył telefon, zapiął płaszcz i posypał ciągle mokre cyferki piaskiem z solniczki. Rozsypane z rozmachem ziarenka przywarły do granatowych plam na bluzce.

Dłoń Renatki mimowolnie powędrowała w stronę kałamarza. Zanim go dosięgła do pokoju weszła pani Naczelnik.

Rozejrzała się bystro po uśmiechniętych twarzach swoich podwładnych i, bez wyjątku, siedzących klientach. Zadowolona pokiwała głową i wyszła.

Widok przełożonej pozwolił opanować Renatce niedozwolone emocje.

– Proszę, gotowe.

Wpisana ozdobnym pismem liczba nie zmieściła się w sześciu wydrukowanych okienkach.

– Jest pan tego pewien?

– Piotrowi można zaufać – odparł klient. – Liczy wszystkie dusze u Wrót Raju.

Renatka pokiwała ze zrozumieniem głową.

– Teraz proszę wpisać składki deklarowane za okres od stycznia do listopada 1999 roku z uwzględnieniem sposobu ich finansowania według rubryk.

Klient podniósł do oczu formularz i wpatrzył się w miniaturowe różowe literki.

– Fundusz Kościelny – ucieszył się, prześledziwszy wszystkie pozycje. – A reszta to wpłaty od prywatnych sponsorów. Wie pani odpusty, relikwie... Można powiedzieć, że to osoby ubezpieczone.

Renatka łypnęła na klienta spod zmarszczonego czoła. Uczyniła desperacki wysiłek i raz jeszcze udało jej się uśmiechnąć.

– Wobec tego proszę wpisać składki w pozycjach 04 i 16, podsumować w pozycji 33, przenieść na drugą stronę do części IV, uzupełnić o składki na ubezpieczenie zdrowotne w części VII, Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych w części VIII, podsumować wszystko w części IX. Potem już tylko wystarczy wpisać dokonane wpłaty w podziale na fundusze, podsumować w części X, pozycji 05 i gotowe. Proste, prawda?

Klient żałośnie oglądał formularz z obydwu stron.

– Aha – powiedział w końcu. – Całkiem proste.

– Dam panu jeszcze trochę druków. Przy takiej liczbie ubezpieczonych będą panu potrzebne – dodała pani Renatka z szerokim uśmiechem i otworzyła szafę stojącą za plecami. Wyciągnęła z niej kilkadziesiąt kolorowych paczek i położyła przed klientem. – Za niedopełnienie formalności w obowiązującym terminie grozi panu kara do 5000 PLN – uzupełniła radośnie, zerkając na poplamioną bluzkę.

Klient otworzył walizeczkę i zaczął w niej układać kolorowe paczki. Zmieściły się wszystkie. Schował jeszcze kałamarz, pióro i solniczkę. Zamknął wieko, wstał szeleszcząc, i uchylił melonika.

– Z Bogiem – pożegnał się grzecznie.

– Proszę pana – zatrzymała go Renatka. – A tak z ciekawości. Skoro działalność nie była zgłoszona, to w jakim celu złożyliście ten formularz?

– No jak to? – zdziwił się klient. – Przecież głosiliście w Radio Maryja, że każdy ma obowiązek złożyć różowy druk.

Ukłonił się jeszcze raz. Spod melonika błysnęła aureola.

Renatka znów spojrzała na swoją bluzkę i westchnęła.

_Zapłacą za nadgodziny to sobie odkupię._

Odłożyła na bok teczkę z napisem „Do wyjaśnienia” i sięgnęła po inną, na której pisało „Wpływ bieżący”. Otwarła ją i spojrzała na leżący na wierzchu różowy formularz.

Brakowało na nim NIPu i REGONu. Nazwa skrócona brzmiała DIABEŁ, a w adresie wpisano PIEKŁO.

_Sosnowiec, styczeń 2000 Iwona Lidia Surmik_VERNISAGE

Ludzka cywilizacja właśnie osiągnęła szczyt swego rozwoju. Obłupanie kamienia udoskonaliło technikę myśliwską i wpłynęło pozytywnie na rozwój niektórych gałęzi gospodarki i usług, nie wspominając o nowych trendach w modzie. Oczywiście byli tacy, którzy w pogardzie mieli te nowomodne wynalazki i po staremu walili mamuta nieociosanym kamieniem po kudłatym łbie, a frakcja naturystów biegała nago, ale przecież przeniesienie ognia do jaskiń też miało swoich przeciwników. Odzywały się wtedy głosy ekologów o szkodliwości zanieczyszczenia powietrza i objadania się przypalonym mięsem zamiast po dawnemu marznąć i jeść tatara.

Autor tego epokowego wynalazku, Akr brr stra egh wen gan grr, co w dowolnym tłumaczeniu oznacza „Ten, który widząc mamuta pierwszy ucieka na najbliższe drzewo i siedzi na nim, trzęsąc się ze strachu i objadając liście” starał się nie zważać na tanią krytykę i oportunizm niektórych współplemieńców i w dalszym ciągu zajmował się działalnością twórczą i wynalazczą. Jego kąt w jaskini zawalony był najróżniejszymi rupieciami zwleczonymi z okolicy, takimi jak olbrzymie głazy, gałęzie, pożółkłe kości, rogi, kopyta, muszle i całe mnóstwo skalnych okruchów.

Niestety mimo wielogodzinnego wpatrywania się w ten śmietnik żaden nowy wynalazek jakoś nie przychodził mu do głowy, a Akr brr stra egh wen gan grr coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nic więcej wymyślić już się nie da, a wobec tego on sam wkrótce powiększy szeregi bezrobotnych. Z dnia na dzień markotniał i popadał w coraz większy pesymizm. Nastroju nie poprawiała mu Zou za kurr de ba la nas czyli „Ta, która krzyczy najgłośniej w jaskini, a na jej widok tygrys ucieka z podkulonym ogonem”, żona, która jego narzędzi pracy używała przeważnie do roztrzaskiwania mu łba.

W ogóle pożycie małżeńskie Akra nie układało się najlepiej. Zou za nie rozumiała jego twórczej, melancholijnej natury wizjonera. Była egoistycznie i materialnie nastawioną do życia nimfomanką o nienasyconym temperamencie seksualnym, wielkich, obwisłych piersiach i olbrzymim zadku, pochłaniającą codziennie olbrzymie porcje mięsa nie okraszone bodajże najmniejszym korzonkiem czy jagódką, ubierającą się w skóry w poprzeczne paski, co jak twierdziła podkreśla jej kobiecość.

Akr był mężczyzną nieśmiałym i delikatnym. Marzyły mu się romantyczne przechadzki w świetle księżyca i miłość na miękkich skórach przy świetle dogasającego ogniska, z dala od natrętnych oczu współlokatorów. Zou za bezlitośnie wyśmiewała jego sentymentalne marzenia i wrzeszczała przyzywając męża i wypinając pośladki kiedy tylko przyszła jej na to ochota.

Nie, Akr nie był szczęśliwy. Jadał coraz mniej, sypiał niespokojnie i popadał w coraz większy pesymizm.

Tej nocy też nie mógł spać. Obracał się niespokojnie z boku na bok, a obok donośnie chrapała Zou za. Wstał wreszcie i na palcach przemknął się do swojej pracowni. Urocza małżonka znów widać musiała grzebać w jego rupieciach, bo wielkie głazy poprzestawiano tak, że kąt stracił swoją intymność i oświetlony był żarem z ogniska, a na ziemi walały się małe, skalne odłamki. Akr wszedł na nie i syknął z bólu, kiedy ostry kamień wbił mu się pomiędzy palce stóp. Ze złością schylił się, nabrał w dłonie garść żwiru i cisnął nim o ścianę. Grzechot kamieni sprawił, że chrapanie przycichło na chwilę i Akr zamarł w bezruchu spłoszony. Na szczęście Zou za nie obudziła się i mógł się odkleić od ściany, do której przywarł niczym owad. Wtedy to zauważył.

Kilka delikatnych zarysowań, w miejscu gdzie kamyki uderzyły o ścianę, stworzyło fantastyczny wzór. Zaintrygowany ponownie wziął kamień i teraz już specjalnie rzucił nim z bliższej odległości. Pojawiła się rysa. Podniósł następny i szaleńczo zainteresowany przeciągnął nim po ścianie. Gdyby nie śpiąca obok żona, krzyknął by z radości, a tak tylko zabulgotał cichutko ze szczęścia.

Do rana cała ściana pokryta była gmatwaniną kresek prostych i krzywych, krótkich i długich, przecinających się wzajemnie pod kątem prosty, ostrym i rozwartym, a Akr wrócił w objęcia Zou zy szczęśliwy, z głową pełną pomysłów co do kształtów następnych linii. W ciągu kilku dni i nocy w samotności swojej pracowni doskonalił technikę rysunku, wypróbowując coraz to inne narzędzia i poszukując nowych tematów, aż wreszcie, dygocąc z emocji, zdecydował się na pierwszy publiczny pokaz swej sztuki.

Współplemieńcy z zadziwieniem patrzyli na kształty ukazujące się spod rylca i dyskretnie rysowali kółka na niskich czołach, póki nie skończył. Kiedy jednak ujrzeli gotowe dzieło, nie mogli powstrzymać okrzyków zdumienia i zachwytu. Ze ściany patrzył na nich olbrzymi byk połyskując wyrytymi oczami, w których odbijały się płomienie ogniska.

Sukces happeningu był oszałamiający, a zamówienia posypały się hurtem. Akr pracował teraz dniem i nocą ozdabiając ściany naskalną tapetą, a jego sława wciąż rosła, docierając również do innych jaskiń; podróżował więc sporo i powoli tracił kontakt z otaczającą go rzeczywistością.

Kiedy po kolejnym udanym tournee wrócił do domu i zastał swoją żonę w krzakach z Donk juan skur ys synem, wpadł w szał i rzucił się na rywala, zapominając o swych pacyfistycznych poglądach i zasadzie nie stosowanie przemocy. W odwecie Zou za i Donk juan obili go tak, że powlókł się do jaskini, ukrył w swym kącie i przez tydzień lizał rany.

Jego nienawiść do żony rosła z każdą chwilą i w końcu musiała znaleźć ujście. Akr zaczął tworzyć nowe dzieło. Spod rylca wyłaniał się kształt paskudnego babsztyla z monstrualnie wielkimi piersiami, obwisłym brzuszyskiem i olbrzymimi pośladkami osadzonymi na grubaśnych udach. Twarz była wykrzywiona w grymasie małpiej złośliwości, oczy patrzyły zezem, a czaszka była łysa niczym jajo, słowem była to wierna podobizna jego małżonki, oprócz łysiny oczywiście, która stanowiła akt najbardziej wyrafinowanej zemsty, na jaką mógł się zdobyć zdradzony artysta.

Z satysfakcją napluł na obraz, kilka razy łupnął kamieniem w podobiznę łysej czaszki i wreszcie nasikał, a kiedy gniew trochę opadł, obok zaczął tworzyć kobietę swoich marzeń.

Była szczupła, by nie rzec chuda, z ledwo zaokrąglonymi biodrami, niewielkimi półkulami piersi, wysmukłą szyją i wyjątkowo długimi nogami. Owalną twarz ozdabiały duże oczy, z wyraźnie podkreślonymi rzęsami, słodkie usta w kształcie serca i łagodnie spływające na ramiona pofalowane włosy. Oczywiście Akr zdawał sobie sprawę, że tworzone dzieło jest jedynie abstrakcyjną fantasmagorią, ale nie dbał o to i dlatego postanowił w swej artystycznej wizji posunąć się jeszcze dalej.

Wybiegł z jaskini, nie zważając na zdziwione pomrukiwania współlokatorów i jak oszalały zaczął rwać trawę, liście i jagody, a potem wrócił do środka.

Mimochodem wynalazł parawan zarzucając skórę na kamienie by chronić swoją prywatność przed natrętami i wrócił do realizowania swych oszałamiających pomysłów. Sok z czerwonych jagód ozdobił serduszkowate usta i paznokcie rąk i nóg, żółty pył kwiatowy zabarwił włosy, a przylepione na ślinę chabry nadały kolor oczom.

Akr zamieszkał w swojej pracowni i jak natchniony kontynuował pracę, rysując swój ideał w różnych pozach, a potem godzinami gapił się na swoje dzieło. Wychodził tylko po to, by narwać nowego zielska do odnowienia koloru i coś zjeść.

Zou za wreszcie go opuściła, przeniosła się do Donk juana i teraz jemu zamieniała życie w koszmar.

Akr z wiekiem porzucił dekadencki tryb życia, spoważniał, ustatkował się. Jego nowa żona nie była pięknością z portretu, ale nauczyła się przyrządzać wegetariańskie potrawy i nie sprzątała coraz to bardziej zakurzonej pracowni męża. Bez oporu godziła się na romantyzm, choć sam Akr mocno się rozczarował do spacerów przy księżycu, kiedy to oboje ustanowili pierwszy rekord świata w biegach przełajowych, uciekając przed polującą nocą panterą. Spłodzili kilkanaścioro dzieci i dożyli końca swych dni w jaskini spokojnej starości.

Dwadzieścia pięć tysięcy lat później 10 września 1999 roku nauczyciel geografii, prowadzący dla swych uczniów lekcję na stokach Gór Świętokrzyskich nagle i dosłownie zapadł się pod ziemię, odkrywając w ten sposób jaskinię z okresu paleolitu. O swym znalezisku poinformował natychmiast proboszcza, telewizję regionalną i speleologów, w takiej właśnie kolejności.

Jako pierwsi do środka weszli: szaleńczo przejęty odkrywca, dwóch grotołazów i ksiądz taszczący pojemnik z wodą święcą i kropidło. Telewizja miała przyjechać później, bo filmowała właśnie spontaniczny protest emerytów i członków Kółka Różańcowego pod kioskiem Ruchu prezentującym w oknie najnowszy numer Penthousa.

Po przejściu Korytarza Byków, Nawy Kotów i Absydy Mamuta ekspedycja dotarła do zagrodzonego kamieniami przejścia, z którego zwieszały się prehistoryczne szczątki skóry, a światło latarek wyłowiło z mroku rysunki naturalnej wielkości.

Ksiądz przeżegnał się zamaszyście, mrucząc jednocześnie pod nosem:

– Mój Boże, cóż to za lubieżne, pornograficzne świństwo.

Nauczycielowi zabrakło tchu, a speleolog, młody chłopak, nie zdołał powstrzymać gwizdnięcia zachwytu.

Ze ściany, niczym z rozkładówki Playboya, uśmiechała się prezentując swe wdzięki, owłosiona na całym ciele Pamela Anderson.

_Sosnowiec, 19.05.2000 Iwona Lidia Surmik_ŚLEPY PŁOMIEŃ

Deszcz siąpił nieustannie, spływał po liściach, przyginał ku ziemi źdźbła trawy, tłumił dźwięki. Matteus szedł powoli, omijając kałuże. Habit nasiąkał wilgocią, deszcz sączył się przez kaptur i spływał chłodną strużką po plecach. Kostur grzązł w błocie, a niesiony na plecach worek robił się coraz cięższy. Mimo to, czuł się lepiej, niż kiedykolwiek. Poczucie dobrze wypełnionego obowiązku dawało mu spokój i satysfakcję. Ogień oczyścił jeszcze jedną duszę i wyplenił z niej plugastwo czarów.

Matteus nie dał się zwieść zapewnieniom o niewinności, ani błagalnym spojrzeniom dzieci, nie uląkł się gróźb krewnych. Czarownica spłonęła, a on osobiście podpalił stos. Dlatego mimo deszczu, błota i pochmurnego nieba by¬ło mu lekko na duszy, a mamrotane pod nosem ustępy z Księgi Objawień wzmagały religijną ekstazę, która nie opuszczała go egzekucji.

Zatopiony w modlitwach nie usłyszał kroków. Ogłuszony ciosem pałki upadł na rozmiękłą ziemię, kij wyleciał mu z rąk.

Przebudził się, czując chłód. Chciał wstać i nie mógł. Po chwili zrozumiał, że jest nagi, ręce i nogi ma skrępowane, a oczy zalane posoką. Bandyci, przemknęło mu przez głowę. Oni nie mają szacunku nawet dla kapłanów. Źdźbła trawy łaskotały go w nos, przesunął więc głowę i wtedy zobaczył swoich prześladowców. Krzątali się wśród krzewów z bezlitosną celowością, łamiąc gałęzie i układając je pod drzewem. Ubrani byli w chłopskie siermięgi, brudne i spryskane krwią. Jego krwią. Rozpoznał ich. Mąż i brat spalonej czarownicy szykowali stos dla niego.

Matteus zaczął się modlić. Powtarzanie znanych słów zwykle przynosiło ulgę, pozwalało uciec od niepożądanych myśli, ale teraz nie mógł oderwać wzroku od pracujących w milczeniu mężczyzn i rosnącej sterty.

– Sot, tyś jest Obliczem Sprawiedliwości, nie dopuść, aby ci mordercy uszli z rąk Twoich - bełkotał, kiedy prowadzili go pod drzewo. – Okaż swoje mi¬łosierdzie, Iveth. Otys, niech twoja mądrość przeprowadzi mnie przez tę próbę.

Oblicza Boże pozostawały głuche na błagania, bo oprawcy przywiązali go do pnia i skrzesali iskrę.

Mokre gałęzie tliły się leniwie, zasnuwając wszystko duszącymi kłębami. Matteus krztusił się. Nie czuł jeszcze żaru, a jedynie ciepło, które ogrzewało zziębnięte ciało. Kiedy powiew wiatru rozwiał na chwilę dym, ujrzał wpatrzone w siebie oczy prześladowców. Gorzały nienawiścią.

– Kara boska was nie minie! – wrzasnął histerycznie, nie mogąc znieść tego wzroku. – Bengh upomni się o was!

– Trza podsycić ognisko – stwierdził wieśniak, spluwając na ziemię. – Drwa zamokły.

Rozejrzał się i podniósł podróżny worek Matteusa. Wyciągnął z niego Księgę Objawień, wyrwał grubą kartę, zmiął i włożył pomiędzy chrust. Płomienie strawiły ją błyskawicznie i przygasły na nowo.

– Świętokradcy!

– Kral, co robisz?! Przecie to święta księga! – wystraszył się drugi chłopek.

– Taka ona święta, jak oni wszytcy! – odburknął ponuro mąż spalonej czarownicy, wyrywając następne stronnice i ciskając je na stos. – Co to za świętość, co poczciwe baby w ogień wysyła?! Patrzaj ino, co ja z tym pisaniem zrobię!

Wydarł cały plik, podpalił i rzucił na Matteusa. Karty spadły tuż obok jego stóp, wzniecając niewielkie płomyczki. Tylko jakiś strzęp wirował długo w powietrzu, nim dotknął wygolonej czaszki. Kapłan wrzasnął i targnął głową. Zaczął rzucać się w więzach, nie zważając na wrzynające mu się w skórę rzemienie, ani na to, że szorstki pień drzewa kaleczy mu plecy i pośladki. Zachłysnął się dymem i poczuł nieznośny żar, bo gałęzie wreszcie zajęły się ogniem.

– Iveth, Otys, Sot, Bengh – mamrotał, lecz imiona, które były mu bliskie przez całe życie, niosły spokój i ukojenie, okazały się tylko nic nie znaczącymi dźwiękami. Jeszcze raz próbował otworzyć oczy, ale poprzez lejące mu się po policzkach łzy zobaczył tylko ogień.

– Ratunku!!!

* *

Odzyskiwał świadomość powoli, łowiąc dźwięki, rejestrując wrażenia. Pierwszym była otaczająca go ciemność. Chciał przedrzeć się przez nią wzrokiem, wyróżnić choć jeden kształt i nie potrafił. Kiedy, używając całej swojej woli, udało mu się wreszcie uchylić powieki, ujrzał płomienie. Zdawało się, że cała jego świadomość czekała tylko na ten utrwalony w źrenicach obraz, bo nagle odzyskał swoje ciało. Było jedną wielką raną. Paliło nieznośnie, drgało od przeszywającego bólu, krwawiło. Jednocześnie wróciła pamięć: przypomniał sobie ułożony na polanie stos, wirujące w powietrzu karty z Księgi Objawień i nienawistne, pałające gniewem oczy oprawców. Umarłem, pomyślał, i jestem w ogrodach Bengh. Tylko dlaczego tak cierpię? Jęknął i zanurzył się w bezmiarze bólu.

* *

W otaczającej go dotąd ciszy pojawił się dźwięk. Coś szurnęło, stuknęło i zabulgotało, jak płyn wlewany do naczynia. Ten odgłos, taki zwyczajny, taki znany, przyniósł mu ulgę i wzbudził pragnienie.

– Pić – wyszeptał przez ściśnięte gardło.

– Ano, idę przecie, idę – usłyszał gderliwy głos i poczuł ciepłą wilgoć spływającą mu do gardła, rozlewającą się na twarz i szyję.

– Poleku, bo się zadławisz – pouczył go ten sam glos.

Matteus znów próbował otworzyć oczy, żeby spojrzeć na swego wybawcę, umiejscowić go jakoś w tej rzeczywistości, ale tym razem nie udało mu się uchylić powiek, na nowo tylko pobudził ból. Drgnął i zakrztusił się ziołową mieszanką.

– Boli? Poparzonyś, to i boleć musi. Ledwo cię zratowałam. Opatrzyć cię na nowo

musze, leż spokojnie.

Zemdlał, bo mocne szarpnięcie oderwało opatrunek od świeżej rany.

* *

Tracił i odzyskiwał świadomość. Było tak, jakby umierał i ożywał wciąż na nowo. I za każdym razem, mozolnie, próbował budować obraz świata, w którym istniał.

Jestem ślepy, uświadomił sobie, kiedy po raz kolejny obudził się, by przeżyć kilka chwil.

– Jestem ślepy – wyjęczał chrapliwie.

– Może tak być – potaknął kobiecy głos, który nauczył się rozpoznawać. – Ogień ci oczy wypalił.

– Dlaczego? – poskarżył się żałośnie kobiecie i światu.

– Wszystko bez tych mnichów, przeklętników. Na gościńcu cię pewnie zdybali i ogień pod stos podłożyli. Nie pierwszy to raz, nie pierwszy.

Matteus zesztywniał. Mnichy-przeklętnicy, dźwięczało mu w uszach. Przeklętnicy, przeklętnicy...

– Dlaczego? – jęknął.

– A mnie skąd wiedzieć? Zaparli się, żeby uczciwych ludzi zagnębić i tyla – powiedziała gwałtownie kobieta. – Bogiem się zasłaniają, księgę czytają, bo tam niby napisane, że czary ogniem trza wygubić. Może to i prawda, ino skąd oni wiedzą, kto czarownik? O mnie we wiosce też gadali: czarownica. W las musiałam uchodzić i te niedojde ze sobą ciągnąć, bo i ją by spalili. A ja nie żadna czarownica, ino na ziołach się znam. A że czerwoną nitkę od uroku wiążę? Wszytcy tak robią i nie czary to żadne, ino ochrona przed złem. A tyś czarownik?

– Nie.

– A złapali cię i na stos powiedli. Niech ich zaraza wydusi, tfu, tfu. Żeby nie Anca ogień by cię spopielił albo dym zadusił. Na, pij... Spać po tym będziesz mocno i długo. Lepszego lekarstwa ci nie potrza.

* *

Dni i noce mijały powoli. Matteus przywykł do bólu, oswoił się z nim. Potrafił już poruszać rękami, nie krzyczał jak szaleniec i nie mdlał, kiedy zielarka lub jej pomocnica okładały go szmatami nasączonymi wywarem z ziół. Za dnia słuchał krzątaniny, szelestu liści, czuł zapach gulaszu. Noce znaczone były pochrapywaniem Deroty i lżejszym oddechem Ancy. Z początku Matteus nie potrafił odróżnić obu kobiet, ale w miarę jak jego zmysły wyostrzyły się, zaczął oddzielać energiczne ruchy zielarki od niepewnych i cichych kroków Ancy. Wiedział już, że Derota pachnie mocno, niczym podgrzane wino przyprawione korzeniami, a Anca delikatnie, jak polny kwiat zmoczony rosą. Czuł, że ręce zielarki są mocne, szorstkie i pewne, a dłonie jej pomocnicy delikatne i niewprawne. Tylko głosów nie mógł porównać, bo Anca nie odzywała się nigdy.

Żeby uwolnić myśli od bólu, od oskarżeń Deroty, od zastanawiania się nad przyszłością, Matteus próbował wyobrazić sobie miejsce, w którym się znalazł i obie kobiety. Próbował i nie potrafił. Tak bardzo nauczył się polegać na wzroku, że nigdy wcześniej nie czuł takiej potrzeby. W jego oczach ludzie nie różnili się od siebie, ot, kobieta albo mężczyzna, odziani w siermięgi lub złotogłów, z dwojgiem oczu, uszu, parą rąk i nóg. Nie te fizyczne, naturalne atrybuty interesowały kapłanów, ale to, co kryło się głęboko, ta zdolność, która wyróżniała czarowników spośród tłumu. Istniały całe księgi opisujące, jak rozpoznać taką osobę, ale żadna nie skupiała się na obrazach zwyczajnych ludzi. Dlatego nauczył się ich ignorować, dlatego teraz nie potrafił stworzyć sobie wymyślonego wizerunku Deroty i Ancy.

– Powiedz mi, jak wyglądasz? – spytał kiedyś zielarkę.

– Ano zwyczajnie – zdziwiła się kobieta. – A po co ci to wiedzieć?

Jak miał jej wytłumaczyć, że bez obrazów ta rzeczywistość wydawała mu się niekompletna i przez to budząca lęk?

* *

– Powiem ci jak tu jes – usłyszał szept i poczuł dotyk drobnej dłoni. – Nasza chata w samej gęstwie stoi, żeby jeji nikt nie naszedł. Po prawdzie, to szałas bardziej niźli chata. Ściany ma z gałęzi, one taki hałas czynią kiej wiater zawieje. U powały ziół pełno nawieszanych, co by uschły dobrze i na dekokty były zdatne. Palenisko w ziemi jes wykopane i kociołek. My wszytcy na ziemi śpim, skóry Derota jeszcze ze wsi zabrała, ale tera ty na nich leżysz, żeby robactwo się w twoich pęcherzach nie zalęgło, a my się na słomie kładziem...

Matteus ścisnął rękę Ancy. Słuchając jej cichego, nieśmiałego głosu prawie widział szałas, sklecony z liściastych gałęzi, strome, pełne prześwitów ściany i wiszące wiązki biedrzeńca, kamelu i złotogłówki, których aromat czuł nieustannie. Wykopane w ziemi palenisko miało ułożony w poprzek płaski kamień, a nad nim zawieszony był wyszczerbiony kociołek. Gruba skóra była brązowa, jak niedźwiedzie futro.

– Opowiadaj – ponaglił, kiedy dziewczyna umilkła.

– Derota jest wysoka i pleczysta, niczym chłop. Włosy w warkocze plecie i tasiemką przewiązuje, co ją na jarmarku kupiła. To zielarka sławna i powa¬żanie we wiosce miała, póki mnichy nie zaczęły chodzić i czarowników palić – szeptała Anca. – Baby jeji ścierpieć nie mogły, bo im chłopów bałamuciła i doniosły, że czarownica. Uciekać musiała, ledwie co na grzbiet zdążyła wło¬żyć i mnie ze sobą zabrać...

Matteus aż się uśmiechnął, kiedy w jego umyśle uformował się obraz Deroty. Głową sięgała sklepienia, obfity biust i szerokie biodra wypychały jej suknię, dłonie miała duże, zaczerwienione, o szorstkiej skórze pełnej odcisków, a stopy bose. Emanowała witalnością i to pewnie ona wabiła ku niej mężczyzn i kłuła w oczy kobiety.

– Mów, mów dalej – prosił, ale Anca już puściła jego rękę i odeszła. Do szałasu wróciła Derota, roztaczając wokół siebie znany mu już natrętny zapach kobiecości.

Leżał później, wsłuchując się w oddechy śpiących kobiet. Próbował na nowo przywołać obrazy, które namalowała dla niego słowami Anca, i nie potrafił. Sza¬łas był jedynie wyrazem, z którym kojarzył mu się szelest liści i skrzyp gałęzi, zioła pękiem suchej trawy, a Derota gderliwym głosem i dotykiem szorstkich rąk. Zniknęły gdzieś głębia i barwy. Zostały słowa, puste dźwięki, a pod powiekami znów widział tylko ogień.

* *

Czas mijał. Rany Matteusa goiły się zadziwiająco dobrze. Nieustający ból niedostrzegalnie zmieniał swoje natężenie, łagodniał, aż wreszcie zmienił się w dokuczliwe swędzenie. Pęcherze zniknęły, a oparzeliny pokryły się świe¬żym, delikatnym nabłonkiem. Mógł już wstawać, choć ciągle nie był pewny, czy drżące łydki i pozbawione czterech palców stopy utrzymają jego ciężar? Poruszał się z trudem, krok za krokiem, podpierając kijem, który przyniosła mu Anca. Gdy wzmocnił się i nabrał sił, pozwolił, by dziewczyna wyprowadziła go na zewnątrz.

Cieszył się ciepłem słońca na policzkach, dotykiem wiatru. Radość uleciała, kiedy dziewczyna zostawiła go samego. Nagle przeraziła go świadomość otaczającej przestrzeni. Stał zagubiony, ledwo parę kroków od chaty i płakał. Łkał i zawodził, póki Anca na powrót nie zaprowadziła go do szałasu i nie ukoiła strachu kolejnym opowiadaniem.

Matteus czuł, że gdyby nie Anca i opowieści, te obrazy malowane w umyśle, oszalałby. Nic nie przynosiło mu takiej ulgi, takiej radości, jak jej słowa. Nawet modlitwa, którą odmawiał cichutko, kiedy kobiety już spały. Wstydził się swojego zaprzaństwa, ale tak bardzo bał się, że zostanie sam w tej głuszy, a jeszcze bardziej, że nigdy już nie usłyszy Ancy.

* *

Któregoś dnia w świat znajomych dźwięków, wdarł się nowy głos. Był męski, rubaszny, pełen pożądania i Derota podążyła za nim chętnie. Matteus poczuł, jak budzi się w nim żądza. Od dawna nie był z kobietą, a wspomnienie ostatniego razu ukrywał głęboko, bo budziło w nim niesmak i wstyd.

Nie pamiętał kolejnej wioski na szlaku misyjnej wędrówki, lecz w pamięci pozostały wystraszone oczy dziecka.

– Uchroń ją, ojcze wielebny, przed przekleństwem czarów – prosiła zabiedzona matka, a ojciec wetknął mu zawiniątko w brudnej szmacie.

W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co im idzie, póki dziewczynka nie zsunęła koszuli, odsłaniając nierozwinięte jeszcze piersi. Nie odmówił, tłumacząc się przed sobą i Bogiem, że czyni to dla jej dobra, a jego żądza jest tylko środkiem, który wybawi ją od plugastwa. Ale kiedy rankiem odpakował pozostawiony tobołek, zrobiło mu się niedobrze. Była w nim gumułka sera i parę jajek, całe dobro, które biedacy mogli mu dać, by samemu nie umrzeć z głodu. Odniósł gościniec z powrotem, lecz nie mógł cofnąć bólu i upokorzenia przysporzonemu dziecku.

Teraz wspomnienie powróciło. Nie myślał jednak o rozszerzonych strachem dziewczęcych oczach, ale o dotyku miękkich piersi na swoim ciele, o udach splecionych z jego udami, o...

Anca, jakby przywołana tymi bezwstydnymi myślami, ofiarowała mu swoje ciało tak samo nieśmiało, jak przedtem darowała opowieści. I choć nie słyszał słów, miał wrażenie, że mówi przez cały czas, bo on nie tylko czuł, ale i widział. Skąd inaczej wiedziałby, że piersi Ancy są małe, otoczone ciemnymi, prawie czarnymi obwódkami, na ramieniu ma poszarpaną, brzydką bliznę, a na plecach znamię w kształcie półksiężyca?Że jej niebieskie oczy zmieniły barwę, kiedy krzyczała z bólu i namiętności?

* *

Był sam. Siedział przed szałasem i grzał się w słońcu, obracając w dłoniach kostur. Kiedy usłyszał głosy, wstał i wsparł się lasce. Czekał. Głosów było wiele, a ponad wszystkie wybijała się piskliwa, ża¬łosna skarga.

– Czarownica! – zawodził kobiecy głos. – Ona już we wiosce chłopów tumani¬ła, na ksiuty wodziła, uroki zadawała. Przegnalimy ją, ale nawet tu ich zwabić potrafi, wiedźma przeklęta!

Derota, pomyślał Matteus, przyszli po Derotę.

– O, patrzajcie, ojcowie, nawet tera jakiś chłop u niej w chacie. Suka!

– Coś za jeden? Mów!

- Oni tu wszytcy czary odprawiają, nawet ta niedojda Anca! – darła się baba. – Spalić to plugastwo! Spalić do imentu!

– Coś za jeden? – powtórzył rozkazująco mężczyzna.

– Jam jest Matteus, inkwizytor i kapłan głoszący chwałę Boga o Wielu Obliczach – odpowiedział pośpiesznie, czując jak niespokojnie kołacze mu serce.

– Łże! – wrzasnęła znowu kobieta. – Łże jak pies, przeklętnik jeden! Na stos ich wszytkich, na stos!

Anca, gdzie jesteś?, pomyślał Matteus. Stań przy mnie, opowiedz, jak wyglądają. Może ich znam, spotkałem kiedyś... Anca!

– Ja go znam – dobiegł go nagle gorączkowy szept. – On w Moint nauki odbywał, ino wtedy taki obliźniony nie był.

– Wieśniacy mnie na drodze zdybali i z zemsty na stos powiedli – wyjaśnił Matteus, czując jak z ulgi miękną mu kolana. Wsparł się mocniej na kiju, by ukryć drżenie. – Te kobiety mnie zratowały, ale ślepym zostałem.

– Ciężkie terminy na ciebie spadły, ojcze Matteusie, ale widać Oblicza Boże mia¬ły cię w opiece, że pośród plugastwa żywym zostałeś – westchnął pobożnie głos przywódcy. – Jam jest Bertus z Mentui. A gdzież owe czarownice?

– W las poszły ziół szukać. Ale jedna tylko czarownicą jest. Druga niewinna – tłumaczył pośpiesznie, wiedząc, że Deroty stos nie minie. – Niedługo wrócić powinny.

– Trzeba nam urządzić zasadzkę – zdecydował Bertus. – Schowajcie się, a ty babo, cicho bądź.

Matteus siadł jak przedtem i choć słońce ciągle mocno grzało, jego ciałem wstrząsały dreszcze. Kiedy usłyszał głos Deroty, mało nie zerwał się z miejsca i nie zaczął krzyczeć o pułapce. Chwilę potem było już za późno. Wrzask zielarki zmieszał się z okrzykami mnichów i piskliwym jazgotem oskarżycielki.

– Co ja winna, że ona chłopa w łóżku utrzymać nie potrafi?! – darła się Derota. – Ja ino na ziołach się znam i ludzi leczyć potrafię! Zmiłowania, ojce, zmiłowania!

– A tyś kto?

– Anca – usłyszał Matteus cichy głos i znów jej słowa przywołały mu przed oczy rozgrywające się sceny i drobną postać zagubioną pośród szarych, inkwizytorskich habitów.

– Jeji matka też czarownicą była. Ona mami ludziom oczy, wszytcy we wiosce to wiedzą! – włączyła się znów wieśniaczka. – Spalić czarownice!

Kostur wyleciał Matteusowi ze zmartwiałych rąk. Czarownica, łomotało mu pod czaszką, czarownica... Jego Anca...

– Bracie Matteusie! Co wam?

– Urok na niego rzuciły! - wrzasnęła zajadle oskarżycielka. – Nawet ojcu wielebnemu nie popuszczą, suki!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: