Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słońce też jest gwiazdą - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
10 czerwca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Słońce też jest gwiazdą - ebook

Czy wszechświat postawił ich na jedej drodze tylko po to, by za chwilę ich rozdzielić?

Pochodząca z Jamajki Natasha od ósmego roku życia mieszka w Nowym Jorku. Tu ma swoje życie, chłopaka, przyjaciół… Ale rodzina dziewczyny przebywa w USA nielegalnie i wkrótce zostanie deportowana. Natasha jest zrozpaczona i wściekła na ojca, bo to przez niego muszą wrócić na Karaiby. Jakby nieszczęść było mało, właśnie zdradził ją chłopak! Przyszłość jawi się w czarnych barwach... I wtedy zrządzenie losu, a może przeznaczenie, stawia na jej drodze Daniela. Czy można zakochać się w ciągu kilku godzin? A jeśli nawet, to po co Natasy ta miłośc, skoro niebawem znajdzie się w obcym kraju, wśród obcych ludzi...

W rolach głównych Yara Shahidi i Charles Melton.

Powieść autorki bestsellera „New York Timesa” PONAD WSZYSTKO

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-5959-5
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Carl Sagan powiedział kiedyś, że jeśli chcesz upiec szarlotkę od podstaw, musisz najpierw stworzyć Wszechświat. Mówiąc „od podstaw”, miał na myśli „od zera”. Od czasów, kiedy jeszcze nie istniał nasz świat. Jeżeli chcesz upiec szarlotkę z niczego, musisz zacząć od Wielkiego Wybuchu, rozszerzających się wszechświatów, neutronów, jonów, atomów, czarnych dziur, słońc, księżyców, pływów oceanicznych, Drogi Mlecznej, ewolucji, dinozaurów, wymierania, dziobaków, Homo erectusa, człowieka z Cro-Magnon i tak dalej. Musisz zacząć od początku. Wynaleźć ogień. Znaleźć wodę, żyzną glebę i nasiona. Postarać się o krowy i ludzi, którzy będą je doić, oraz kolejnych, którzy ubiją to mleko na masło. Będzie ci potrzebna pszenica, trzcina cukrowa oraz jabłonie. Przyda ci się chemia i biologia. A jeśli szarlotka ma być naprawdę dobra – także artyzm. Żeby szarlotka przetrwała wiele pokoleń, musisz mieć maszynę drukarską, rewolucję przemysłową i może nawet jakiś wiersz.

Żeby stworzyć coś tak prostego jak szarlotka, musisz stworzyć cały, calutki świat.DANIEL

Miejscowy nastolatek przyjmuje swój los, godzi się zostać lekarzem, same stereotypy

To wina Charliego, że tegoroczne lato (a teraz także i jesień) to jedno absurdalne wydarzenie goniące drugie. Charles Jae Won Bae, zwany też Charliem, mój starszy brat, pierworodny syn pierworodnego syna, zaskoczył moich rodziców (oraz wszystkich ich przyjaciół i całą plotkarską społeczność Koreańczyków w nowojorskiej dzielnicy Flushing), ponieważ dał się wyrzucić z Harvardu („uczelnia najlepsza z najlepszych” – powiedziała moja mama, kiedy przyszło pismo potwierdzające, że dostał się na studia). No więc został wywalony z najlepszej uczelni, a mama przez całe lato chodzi ze zmarszczonym czołem, jakby nie do końca wierzyła i nie do końca rozumiała.

„Dlaczego twoje stopnie złe? Ciebie wyrzucić? Dlaczego ciebie wyrzucić? Dlaczego nie zostawić i kazać się uczyć?”

Na co tata odpowiada: „Nie, nie wyrzucili go. Poprosili, żeby przestał uczęszczać na zajęcia. To nie to samo”.

A Charlie mamrocze pod nosem: „To tylko chwilowe. Tylko na dwa semestry”.

Pod ciężarem dezorientacji moich rodziców, ich wstydu i rozczarowania niemal współczuję Charliemu. Niemal.

NATASHA

Mama twierdzi, że powinnam już sobie dać spokój i że to, co robię, jest pozbawione sensu. Wygląda na zdenerwowaną, a wtedy mówi z wyraźnym akcentem i każde zdanie staje się pytaniem.

– Nie sądzisz, Tasha, że trzeba już dać z tym spokój? Nie sądzisz, że to, co robisz, nie ma sensu?

Przeciąga pierwszą sylabę w słowie „sens” o sekundę za długo. Tata się nie odzywa. Zabrakło mu słów, może z gniewu, może z bezsilności. Nigdy tego nie rozróżniam. Czoło marszczy tak głęboko i tak mocno, że trudno sobie wyobrazić jego twarz z inną miną. Jeszcze parę miesięcy temu zasmuciłby mnie jego widok, ale teraz mam to gdzieś. To przez niego wpadliśmy w to szambo.

Peter, mój dziewięcioletni brat, jest jedyną osobą w rodzinie zadowoloną z obrotu sprawy. Właśnie pakuje swoją walizkę i puszcza „No Woman, No Cry” Boba Marleya. Staroświecka muza do pakowania – tak ją nazwał.

Chociaż urodził się w Stanach, twierdzi, że chce mieszkać na Jamajce. Zawsze był nieśmiały i dlatego z trudem nawiązuje znajomości. Chyba sobie wyobraża, że Jamajka to raj na ziemi i tam jakimś cudem będzie mu lepiej.

Siedzimy w salonie naszego mikroskopijnego mieszkania. Salon jest jednocześnie sypialnią, którą dzielę z Peterem. Mamy dwie nieduże sofy, które rozkładamy na noc i dla zachowania odrobiny prywatności przesłaniamy jaskrawoniebieską zasłonką. W tej chwili zasłona jest odsunięta, więc widać obie części pokoju.

Nietrudno odgadnąć, kto z nas chciałby zostać, a kto chce wyjechać. Moja strona nadal wygląda na zamieszkaną. Na małej półce z IKEA stoją książki. Na biurku mam zdjęcie z najlepszą przyjaciółką, Bev. Jesteśmy na nim w laboratorium fizycznym i z okularami ochronnymi na twarzach robimy dzióbki do obiektywu. Okulary były moim pomysłem, dzióbki – jej. Nie wyjęłam ani jednej rzeczy z komody. Nie zerwałam ze ściany plakatu NASA z mapą nieba. Jest ogromny – właściwie to osiem plakatów, które skleiłam w jeden – i ukazuje wszystkie najważniejsze gwiazdy, gwiazdozbiory oraz fragmenty Drogi Mlecznej widoczne z półkuli północnej. Zawiera także instrukcje, jak znaleźć Gwiazdę Polarną i jak określać swoje położenie po gwiazdach na nieznanym terenie. Tuby, które kupiłam do zapakowania plakatów, stoją pod ścianą.

Po stronie Petera wszystko świeci pustką, mój brat spakował już swój dobytek w kartony i walizki.

Rzecz jasna, mama ma rację – to, co robię, jest pozbawione sensu. Ale i tak zabieram słuchawki, podręcznik do fizyki i kilka komiksów, jeżeli przyjdzie mi czekać, może dokończę lekcje i poczytam.

Peter patrzy na mnie, kręcąc głową.

– Po co to zabierasz? – pyta. Chodzi mu o podręcznik. – Wyjeżdżamy, Tasha. Nie musisz odrabiać lekcji.

Mój brat odkrył niedawno siłę sarkazmu. Wykorzystuje go przy każdej sposobności. Nie odpowiadam mu, zakładam słuchawki i ruszam w stronę drzwi.

– Niedługo wrócę – rzucam mamie.

Zaciska zęby i się odwraca. Tłumaczę sobie, że przecież to nie na mnie jest zła. „Tasha, nie na tobie jestem zła” – ostatnio często to powtarza. Idę do urzędu imigracyjnego na Manhattanie, może ktoś będzie w stanie mi pomóc. Mamy status nielegalnych imigrantów, dzisiaj wieczorem zostaniemy deportowani z USA.

To moja ostatnia szansa przekonania jakiegoś urzędnika – albo losu – żeby pomógł mi znaleźć sposób na pozostanie w Ameryce.

Żeby było jasne: nie wierzę w los. Ale jestem zdesperowana.

DANIEL

Powody, dla których uważam, że Charles Jae Won Bae vel Charlie jest totalnym dupkiem (kolejność przypadkowa):

Przed swoją spektakularną (i jakże uroczą) katastrofą na Harvardzie Charlie był dobry dosłownie ze wszystkiego. Nikt nie powinien być dobry ze wszystkiego. Z matmy, angielskiego, biologii, historii, nawet w sporcie. To nieprzyzwoite. Jeszcze rozumiem bycie dobrym w trzech – czterech kategoriach, chociaż i tak to już przekracza zasady dobrego smaku.

To klasyczny samiec, co oznacza, że często zachowuje się jak dupek. Właściwie to prawie zawsze. A nawet non stop.

Jest wysoki, ma wyrzeźbione, wyraziste i w ogóle „wy-” kości policzkowe. Wszystkie dziewczyny (wszystkie, nie tylko Koreanki ze szkółki biblijnej) twierdzą, że ma całuśne usta.

Nie byłoby z tym wszystkim żadnego problemu – owszem, zawstydzająco dużo zalet, i zgadza się, odrobinę za wiele skarbów jak na jednego człowieka – gdyby był chociaż miły. Ale nie. Charles Jae Won Bae jest pyszałkowaty, a co najgorsze – terroryzuje innych. Jest dupkiem. Z zamiłowania.

Nie lubi mnie, i to od bardzo dawna.

NATASHA

Telefon, słuchawki i plecak wkładam do szarego koszyka i przechodzę przez bramkę. Strażniczka – Irene, jak głosi plakietka z imieniem – zatrzymuje mój koszyk, zanim wjedzie na taśmę, tak jak to robi codziennie.

Patrzę na nią, ale się nie uśmiecham.

Kobieta zerka do koszyka, odwraca moją komórkę i wbija wzrok w etui, jak to robi codziennie. Mam na nim grafikę z okładki płyty Nevermind zespołu Nirvana. Codziennie palce strażniczki muskają wizerunek niemowlaka, a ja codziennie zżymam się na to. Wokalistą Nirvany był Kurt Cobain. Jego głos, poharatanie, które w nim słychać, brak perfekcji, to, że człowiek może poczuć wszystko, co i on czuł, że jego głos napina się tak mocno, jakby miał zaraz pęknąć, a jednak tak się nie dzieje – tylko to nie pozwala mi oszaleć, odkąd zaczął się cały ten koszmar. Jego rozpacz wydaje się o wiele głębsza niż moja.

Strażniczka nie spieszy się, a ja nie mogę się spóźnić na spotkanie. Już mam coś powiedzieć, ale nie chcę jej rozzłościć. Nie chcę dawać jej powodu, żeby mnie jeszcze dłużej zatrzymywała. Znów na mnie patrzy, jednak nie daje do zrozumienia, że mnie poznaje, chociaż od tygodnia przychodzę tu codziennie. Jestem dla niej kolejną anonimową twarzą, kolejnym petentem, kolejnym kimś, kto czegoś chce od Stanów Zjednoczonych.

IRENE

Jej historia

Natasha myli się co do Irene. Strażniczka kocha swoją pracę, a co więcej – bardzo jej potrzebuje. To dla niej w zasadzie jedyne źródło kontaktów międzyludzkich i jedyne, co chroni ją przed całkowitą i rozpaczliwą samotnością.

Każda interakcja z petentami ratuje trochę jej życie. Początkowo prawie jej nie zauważają, wrzucają swoje przedmioty do koszyka i obserwują uważnie, jak się przesuwają na taśmie. Większość pewnie boi się, że Irene podwędzi im drobne, długopis, klucze czy coś w tym rodzaju. W normalnych okolicznościach petenci nie zwracaliby na nią uwagi, ale ona stara się, by jednak zwrócili. To jej sposób na kontakt ze światem.

Dlatego zatrzymuje każdy koszyk ręką w białej rękawiczce. Zwłoka jest na tyle długa, że petenci są zmuszeni podnieść wzrok i spojrzeć jej w oczy. Dostrzec stojącą przed nimi osobę. Większość mamrocze wymuszone „dzień dobry”, a słowa dodają jej nieco otuchy. Inni pytają, jak się ma, a to jest jeszcze lepsze.

Nigdy im jednak nie odpowiada. Nie potrafi. Tylko opuszcza głowę i przygląda się badawczo przedmiotom w koszyku, szukając jakichkolwiek wskazówek, informacji, które przechowa na później.

Ale przede wszystkim Irene marzy, by zdjąć rękawiczki i móc dotknąć kluczy, portfeli i leżących luzem drobnych. Przesunąć koniuszkami palców po powierzchniach, zapamiętać teksturę, przesiąknąć elementami cudzego życia. Jednak nie może zatrzymywać tych ludzi w nieskończoność. W końcu musi odesłać koszyk i jego właściciela.

Zeszła noc była wyjątkowo paskudna. Olbrzymia, wygłodniała paszcza smutku próbowała połknąć ją w całości. Dlatego tego ranka Irene potrzebuje kontaktu z ludźmi. Z trudem odrywa wzrok od koszyka i spogląda na petenta.

To ta sama dziewczyna, która przychodzi tu od tygodnia, dzień w dzień. Chyba nie ma więcej niż siedemnaście lat. Wzrok wbiła w koszyk, jak każdy klient i sprawia wrażenie, jakby nie mogła się rozstać z różowymi słuchawkami i komórką. Irene kładzie odzianą w rękawiczkę dłoń z boku koszyka, żeby powstrzymać go, zanim wyjedzie z jej życia na taśmę.

Dziewczyna podnosi głowę, a poczucie własnej ważności Irene wzrasta. Wydaje się jej, że nieznajoma jest tak samo zrozpaczona, jak ona sama. Strażniczka prawie się do niej uśmiecha, a przynajmniej robi to w myślach.

„Witaj z powrotem. Miło cię widzieć”, mówi Irene, ale tylko w głowie.

W rzeczywistości już lustruje zawartość koszyka, przygląda się uważnie telefonowi dziewczyny i obrazkowi przedstawiającemu tłustego niemowlaka zanurzonego całkowicie w przejrzystej, niebieskiej wodzie. Malec rozłożył ręce i wygląda, jakby latał, a nie pływał. Ma otwarte usta i oczy, a przed nim, nadziany na wędkarski haczyk, wisi banknot jednodolarowy. Zdjęcie jest nieprzyzwoite i za każdym razem, gdy Irene na nie patrzy, czuje, że musi nabrać powietrza, jakby sama znajdowała się pod wodą.

Szuka powodu, dla którego mogłaby skonfiskować telefon, ale niczego nie znajduje.

DANIEL

Pamiętam moment, w którym Charlie przestał mnie lubić. To było lato, skończyłem sześć lat, a on osiem. Jeździł właśnie na swoim błyszczącym, nowiutkim rowerze (czerwony, dziesięć przerzutek, boski) ze swoimi błyszczącymi, nowiutkimi przyjaciółmi (biali, dziesięć lat, boscy). I chociaż przez całe wakacje otrzymywałem czytelne sygnały, nie rozumiałem, dlaczego nagle zyskałem status Wkurzającego Młodszego Brachola.

Tamtego dnia on i jego koledzy odjechali beze mnie. Goniłem go przez kilka ulic, krzycząc „Charlie!”, przekonany, że po prostu zapomniał mnie zaprosić. Pedałowałem tak szybko, że poczułem zmęczenie (sześciolatki na rowerze generalnie się nie męczą, więc to było naprawdę coś).

Dlaczego nie zrezygnowałem? Przecież wiedziałem, że mnie dobrze słyszy.

W końcu zatrzymał się i zeskoczył z siodełka. Rzucił rower na ziemię, ignorując nóżkę, i stał, czekając, aż do niego dotrę. Widziałem, że jest wściekły, nawet kopnął grudki ziemi na swój nowy rower, żeby nikt nie miał co do tego wątpliwości.

– Hyung – zacząłem, stosując określenie, jakiego młodsi bracia używają wobec starszych braci. Ledwo wypowiedziałem to słowo, a już zrozumiałem, że popełniłem poważny błąd. Charlie poczerwieniał – policzki, nos, koniuszki uszu... cała twarz. Aż płonął. Wzrok popędził mu w bok, tam gdzie stali jego nowi koledzy i oglądali nas niczym film w telewizji.

– Jak on cię nazwał? – zapytał niższy.

– To jakiś tajny koreański kod? – włączył się wyższy.

Charlie zignorował ich obu i stanął tuż przede mną.

– Co ty tu robisz? – Był tak wkurzony, że głos mu się załamał.

Nie miałem gotowej odpowiedzi, ale i on niczego takiego nie chciał ode mnie usłyszeć. Chciał za to mnie uderzyć, co widziałem po tym, jak zaciskał pięści. Widziałem, że właśnie przemyśliwuje, co by mu groziło, gdyby uderzył mnie w środku parku w obecności dopiero poznanych chłopaków. Jednakże powiedział tylko:

– Może znajdziesz sobie własnych kolegów i przestaniesz za mną latać jak dzieciuch?

A jednak powinien był mnie uderzyć.

Podniósł rower. Był tak przepełniony gniewem, że mało nie pękł niczym balon, a ja pomyślałem, że będę musiał tłumaczyć mamie, iż jej starszy, idealny syn właśnie eksplodował.

– Mam na imię Charles – powiedział wyzywająco do stojących chłopaków. – Jedziecie czy jak? – dodał i nie czekając, nie oglądając się za siebie, pojechał dalej. Ruszyli za nim, przez park, dalej w lato, aż do szkoły średniej – i nie byli ostatnimi, którzy tak szli jego śladem. Jakimś cudem zrobiłem z mojego brata króla.

Już nigdy więcej nie nazwałem go hyung.CHARLES JAE WON BAE

Historia przyszła

Daniel ma rację w kwestii swojego brata. To absolutny dupek. Niektórzy ludzie wyrastają ze swojej podłej natury, ale w przypadku Charliego do tego nie dojdzie. Utwierdzi się on jedynie w swoim charakterze, a ten stanie się jego drugą skórą.

Jednak zanim Charlie zostanie politykiem, zanim dobrze się ożeni, zanim zmieni nazwisko na Charles Bay, zanim zacznie zdradzać na każdym kroku zarówno swoją dobrą żonę, jak i wyborców, zanim spadnie na niego zbyt wiele pieniędzy i zbyt wiele sukcesów i ciągle będzie dostawał to, czego chce, Charlie zrobi jedną dobrą, bezinteresowną rzecz dla swojego brata. To będzie ostatnia dobra, bezinteresowna rzecz w jego życiu.

RODZINA

Historia imion

Kiedy Min Soo zakochała się w mężczyźnie o nazwisku Dae Hyun, nie spodziewała się, że miłość powiedzie ich z Korei Południowej aż do Ameryki. Dae Hyun był biedny od urodzenia, ale miał kuzyna, który całkiem dobrze sobie radził w Nowym Jorku. I ten kuzyn obiecał im pomóc.

Jak to bywa w przypadku wielu imigrantów, przeprowadzka do nowego kraju to coś w rodzaju aktu wiary. Nawet jeśli zna się dobrze historie o bezpiecznym życiu, o dobrobycie, milionie możliwości, odseparowanie się od własnego języka, narodu i państwa – a także historii – zawsze będzie wielkim skokiem na głęboką wodę. A co, jeśli te wszystkie opowieści były kłamstwem? A jeśli się nie zaadaptujemy? A jeśli nie będą nas tam chcieć?

Ostatecznie okazało się, że tylko niektóre opowieści były prawdziwe. Jak większość imigrantów Min Soo i Dae Hyun zaadaptowali się na tyle, na ile się dało. Unikali ludzi, którzy ich nie chcieli, i miejsc, w których nie byli mile widziani. Jednak kuzyn im pomógł, osiągnęli sukces, wiara została nagrodzona.

Kilka lat później, kiedy Min Soo dowiedziała się, że jest w ciąży, jej pierwsza myśl dotyczyła imienia dla dziecka. Miała wrażenie, że w Stanach imiona nic nie znaczą, nie to co w Korei. W Korei najpierw stawia się nazwisko, które opowiada całą historię pochodzenia. W Stanach nazwisko rodowe idzie na samym końcu. Dae Hyun stwierdził, że to obrazuje przekonanie Amerykanów, że jednostka jest ważniejsza od rodziny.

Min Soo zadręczała się wyborem imienia. Czy powinno być na tyle amerykańskie, aby nauczyciele i koledzy nie mieli problemu z jego wymową? Czy raczej trzymać się tradycji i wybrać dwa chińskie znaki, żeby stworzyć dwusylabowe imię?

Imiona to potężne narzędzie. Stanowią znacznik identyfikacyjny, rodzaj mapy, pozwalającej zlokalizować człowieka w czasie i przestrzeni. Ostatecznie Min Soo poszła na kompromis. Dała synowi imię amerykańskie, po nim koreańskie i na końcu nazwisko rodowe. Jej pierwszy syn otrzymał imię Charles Jae Won Bae. Drugi natomiast: Daniel Jae Ho Bae.

Ostatecznie wybrała i jedno, i drugie. Koreańskie oraz amerykańskie. Amerykańskie oraz koreańskie.

Żeby wiedzieli, skąd są. Żeby wiedzieli, dokąd zmierzają.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: