Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słowa na ścianie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Słowa na ścianie - ebook

Jeśli nie możesz ufać swojemu umysłowi, zaufaj swojemu sercu.

Co tak naprawdę się liczy w świecie pełnym omamów? Adam byłby zwykłym nastolatkiem, gdyby nie diagnoza schizofrenii paranoidalnej, jaką otrzymał w liceum. Piękna i dobra Rebecca, zły Boss oraz angielscy dżentelmeni Rupert i Basil, chociaż nieodłącznie mu towarzyszą, są tylko wytworami jego wyobraźni. Urojeniami.

Nadzieję na wyleczenie daje chłopakowi eksperymentalny lek. Sytuacja komplikuje się, kiedy Adam spotyka Mayę, niezwykle inteligentną dziewczynę, i zakochuje się w niej. Ze wszystkich sił pragnie stać się fajnym, normalnym chłopakiem, za jakiego uważa go Maya. Ale cudowny lek nie działa zgodnie z oczekiwaniami, a w otoczeniu Adama jest ktoś, komu zależy na tym, by ukrywana przed wszystkimi prawda wyszła na jaw. Jak długo Adam będzie w stanie udawać, że jest taki jak inni? Czego tak bardzo się obawia? I dlaczego słowa zobaczone pewnego dnia na ścianie łazienki doskonale opisują jego doświadczenia?

„Całe to widzenie i słyszenie tego, czego nie widzą i nie słyszą inni, przypomina świat wprost z Harry’ego Pottera. Jak w Komnacie Tajemnic, kiedy Harry słyszy przez ściany jakiś głos. Zachowując to w sekrecie, czułem się uprzywilejowany, jakbym czekał na nadejście swojego listu z Hogwartu. Myślałem, że może będzie to coś znaczyć. Ale w książce Ron rozwiewa te złudzenia, mówiąc: »Słyszenie głosów, których nikt inny nie słyszy, nie jest dobrą oznaką, nawet w świecie czarodziejów«. Dla Harry’ego wszystko skończyło się dobrze. Nikt nie wysyłał go na terapię ani nie próbował faszerować pigułkami. Po prostu miał on okazję żyć w świecie, w którym wszystko, co w swoim mniemaniu słyszał i widział, okazywało się istnieć naprawdę. Pieprzony farciarz”.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67327-07-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1.

1.

DAWKA POCZĄT­KOWA: 0,5 mg. Uczest­nik bada­nia kli­nicz­nego leku o nazwie ToZa­Prex: Adam Petra­zelli, lat 16. Pod­czas sesji tera­peu­tycz­nych nie jest skłonny do inte­rak­cji. Komu­ni­ka­cja wyłącz­nie poza­wer­balna. Dość zro­zu­miałe, wziąw­szy pod uwagę jego ogólną nie­chęć do udziału w tej czę­ści bada­nia kli­nicz­nego, która polega na tera­pii.

15 SIERP­NIA 2012

Mój pierw­szy lekarz powie­dział, że to nie­zwy­kłe, gdy symp­tomy wystę­pują u kogoś tak mło­dego. Schi­zo­fre­nię u męż­czyzn dia­gno­zuje się prze­waż­nie po dwu­dzie­stce, a przed trzy­dziestką. Pamię­tam, że pomy­śla­łem sobie: _No super, cho­lera. Jestem nie­zwy­kły._

Pew­nie nie powi­nie­nem uży­wać prze­kleństw w tych zapi­skach.

Cho­lera.

Ale skoro powie­dział pan, że mam je trak­to­wać jako poufne i że ni­gdy nie zostaną wyko­rzy­stane prze­ciwko mnie, to nie widzę powodu, dla któ­rego nie miał­bym pisać takim języ­kiem, z jakim się czuję swo­bod­nie. A więc nie będę się mar­twił tym, żeby nie zaczy­nać zda­nia od „a więc”. Ani od „ani”. Jeśli to ma być, jak pan to ujął, „moja bez­pieczna prze­strzeń do wyra­ża­nia sie­bie”, to będę pisał, co myślę, dokład­nie tak, jak to myślę.

Będę odpo­wia­dał na pań­skie pyta­nia, ale nie pod­czas naszych sesji, tylko tu, na kart­kach papieru, gdzie mogę spraw­dzić, co napi­sa­łem, zanim to panu oddam. Żebym mógł popra­wiać to, co pan zoba­czy, i nie powie­dzieć cze­goś, przez co mógł­bym wyle­cieć z tego bada­nia.

Kiedy z kimś roz­ma­wiam, nie zawsze mówię to, co chcia­łem powie­dzieć. A wypo­wie­dzia­nych słów nie da się cof­nąć, więc jeśli tylko zdo­łam, lepiej żebym w ogóle się nie odzy­wał. Będzie pan musiał jakoś sobie z tym radzić.

Ale rozu­miem, że ma pan pyta­nia w spra­wie mojej cho­roby. Jak tylko ktoś się o niej dowia­duje, nie prze­staje na ten temat mówić. Pew­nie pan wie, że moja mama i ojczym wybrali pana wła­śnie z tego powodu. Bo jest pan doświad­czo­nym leka­rzem.

Niech będzie. Muszę przy­znać, że pora­dził pan sobie cał­kiem nie­źle. Już po jakichś dwóch minu­tach ciszy wrę­czył mi pan notat­nik i powie­dział, żebym pisał o naszych sesjach póź­niej, jeśli nie chcę roz­ma­wiać w ich trak­cie. A nie chcę. Ale nie dla­tego, że nie chcę wyzdro­wieć – tylko dla­tego, że nie chcę tutaj być. A kon­kret­niej, nie chcę, żeby to się działo naprawdę. Chciał­bym, żeby tera­pia była jak wszyst­kie inne sprawy, które wolał­bym igno­ro­wać. Jakby nie ist­niała. Bo już wiem, że przy­cho­dze­nie tutaj nic nie naprawi. Ale ten lek – może tak.

Pytał pan, kiedy po raz pierw­szy zauwa­ży­łem, że dzieje się coś nie cał­kiem nor­mal­nego. Że zaszła jakaś zmiana.

Na początku myśla­łem, że to przez moje szkła. Nie, nie szkła. Oku­lary. To słowo wolę.

Dosta­łem je, kiedy skoń­czy­łem dwa­na­ście lat, bo nie prze­sta­wa­łem mru­żyć oczu, czym dopro­wa­dza­łem mamę do roz­stroju ner­wo­wego. Dok­tor Leung to jedyny lekarz, któ­rego naprawdę lubię, bo roz­wią­zał pro­blem, zapi­su­jąc mi coś sto­sun­kowo pro­stego. Oku­lary.

Po pro­ble­mie. Widzia­łem jak należy, a mama się cie­szyła.

Ale rów­no­cze­śnie zda­łem sobie sprawę, że widzę rze­czy, któ­rych nie widzą inni. Tylko ja pod­ry­wa­łem gwał­tow­nie głowę albo dalej mru­ży­łem oczy, żeby zoba­czyć coś wyraź­niej. Wszy­scy inni gapili się na mnie, a nie na ptaki, które wle­ciały przez otwarte okno, czy na dziw­nych ludzi, któ­rzy nagle ni stąd, ni zowąd poja­wili się w salo­nie. Więc prze­sta­łem nosić oku­lary i powie­dzia­łem mamie, że je zgu­bi­łem. I kolejne też. I kolejne. Przez jakiś czas to się spraw­dzało i mogłem dalej uda­wać, ale kupiła mi tyle par, że wymówka koniec koń­ców prze­stała być wia­ry­godna. Mia­łem prze­rą­bane.

Przez długi czas nie mówi­łem mamie, że coś mi się zwi­duje. Dopiero co wyszła za mojego ojczyma i byli szczę­śliwi. W końcu jed­nak musia­łem się przy­znać, nie mia­łem wyboru. Zadzwo­niła dyrek­torka szkoły, a kiedy mama odło­żyła słu­chawkę, spoj­rzała na mnie tak, jakby widziała mnie pierw­szy raz w życiu.

– Pani Bri­zeno powie­działa, że na warsz­ta­tach z che­mii popa­trzy­łeś w górę, zaczą­łeś wrzesz­czeć i upa­dłeś na pod­łogę. – Pamię­tam, jak spo­koj­nie to mówiła. Kiedy mama pró­buje uzy­skać od kogoś infor­ma­cje, używa swo­jego głosu ryce­rza Jedi; głosu, który jakby spływa po czło­wieku. – Co tam zoba­czy­łeś?

Nie odpo­wie­dzia­łem jej od razu. Zdją­łem oku­lary i pró­bo­wa­łem uda­wać, że jej nie ma, że po zada­niu mi pyta­nia wypa­ro­wała z pokoju. Wma­wia­nie sobie tego typu rze­czy nie­źle mi idzie, ale tym razem było trud­niej. Mama po pro­stu stała i cze­kała na moją odpo­wiedź.

– Nie­to­pe­rze – odpo­wie­dzia­łem, wbi­ja­jąc wzrok w buty. – Wiel­kie czarne nie­to­pe­rze.

Nie powie­dzia­łem jej, że były dwa razy więk­sze od zwy­kłych nie­to­pe­rzy ani że miały ludz­kie oczy, ani że z pysków wysta­wały im kły cien­kie jak igiełki.

Kiedy zaczęła pła­kać, poża­ło­wa­łem, że te nie­to­pe­rze nie ist­niały naprawdę. Że te upiorne skur­czy­byki nie pożarły mnie żyw­cem na warsz­ta­tach z che­mii, żebym ni­gdy nie zoba­czył, jak w tym momen­cie mama na mnie patrzyła: jak­bym miał świra.

Naprawdę nie chcia­łem mieć świra. Nikt nie życzy sobie mieć świra. Ale teraz, kiedy już wiem, co się ze mną dzieje, kiedy rozu­miem, co dzieje się w mojej gło­wie, nie chcę zasta­na­wiać się nad tym, co zna­czy wie­dzieć, że ma się świra. Co zna­czy wie­dzieć, że naj­bliżsi też wie­dzą, że ma się świra.

Mój ojczym Paul to sym­pa­tyczny facet. Jest dobry dla mojej mamy. Przed ślu­bem spo­ty­kali się przez całe lata, a on zawsze sta­rał się być na bie­żąco z tym, co się u mnie dzieje, pytać mnie o szkołę itede. Jest adwo­ka­tem i może dać jej to, bez czego musiała się oby­wać, odkąd odszedł tata.

Teraz, od kiedy wie o mnie i o cho­ro­bie, tro­chę się pozmie­niało. Nie wie, co ma ze mną robić. Na­dal sia­damy razem i oglą­damy tele­wi­zję, ale kiedy jestem z nim w pokoju, pra­wie sły­szę jego myśli. To naj­dziw­niej­sze wra­że­nie pod słoń­cem, nie licząc widy­wa­nia rze­czy, któ­rych nie ma: sie­dzieć na kana­pie obok doro­słego czło­wieka, który nagle zaczął się mnie bać. Kie­dyś się mnie nie bał. Trudno jest nie odbie­rać tego oso­bi­ście.

Czego ja się boję? Darujmy sobie. I tak na pewno szybko się pan domy­śli.

Plu­sem jest to, że Paul naprawdę kocha moją mamę. A ponie­waż ona kocha mnie, Paul się stara. To on zna­lazł dla mnie nową pry­watną szkołę zamiast ode­słać mnie z powro­tem do tej, w któ­rej wszyst­kie dzie­ciaki wie­działy, że coś jest ze mną nie tak.

Za dwa tygo­dnie zaczy­nam przed­ostatni rok nauki u Świę­tej Agaty. To kom­pleks szkolny obej­mu­jący przed­szkole, pod­sta­wówkę, gim­na­zjum i liceum. Mama i Paul uświa­do­mili gronu peda­go­gicz­nemu moje „scho­rze­nie”, a że szkoła jest kato­licka, nie bar­dzo może po pro­stu mnie nie przy­jąć. Byłaby to nie­zła hipo­kry­zja. Z tego, co wiem o Jezu­sie, on sam raczej by mnie przy­jął.

Paul przy oka­zji posta­rał się, żeby nauczy­ciele w mojej nowej szkole wie­dzieli, że mają nie mówić o mojej cho­ro­bie. Jako praw­nik wyja­śnił im, że „z praw­nego punktu widze­nia” nie wolno im nikomu zdra­dzić, co mi dolega. Miło z jego strony.

Trudno jest przejść do nowej szkoły w trze­ciej kla­sie liceum. Ale zde­cy­do­wa­nie trud­niej jest nawią­zy­wać zna­jo­mo­ści, kiedy wszy­scy wie­dzą, że widzi się rze­czy, któ­rych nie powinno się widy­wać.ROZ­DZIAŁ 2.

2.

DAWKA: ta sama, 0,5 mg. Adam na­dal nie ma ochoty roz­ma­wiać.

22 SIERP­NIA 2012

Od razu po tym, jak mnie zdia­gno­zo­wano, sta­łem się eks­per­tem w dzie­dzi­nie mojego scho­rze­nia. Każ­demu, kto tylko zechce, mogę opo­wie­dzieć o wszyst­kich lekach, naj­now­szych bada­niach nauko­wych, pozy­tyw­nych i nega­tyw­nych obja­wach. Przy czym przez te ostat­nie nie mam na myśli „dobrych” i „złych”. Zasad­ni­czo wszyst­kie są do kitu.

Objawy „pozy­tywne” to te, które moje zabu­rze­nie powo­duje. Na przy­kład uro­je­nia.

Objawy „nega­tywne” to te, które moje zabu­rze­nie redu­kuje. Jak w przy­padku braku ini­cja­tywy i moty­wa­cji.

Nie ma jed­nej wyty­czo­nej drogi, którą podró­żuje moja cho­roba. Nie­któ­rzy ludzie mają wizje. Inni sły­szą głosy. A jesz­cze inni popa­dają tylko w para­noję. Moja mama pew­nie chcia­łaby, żebym poświę­cił chwilę na opo­wie­dze­nie panu o milo­wych kro­kach poczy­nio­nych przez medy­cynę w kwe­stii poma­ga­nia pacjen­tom w radze­niu sobie ze skut­kami ubocz­nymi. Mama już tak ma, że dla niej szklanka jest do połowy pełna.

Całe to widze­nie i sły­sze­nie tego, czego nie widzą i nie sły­szą inni, przy­po­mina świat wprost z Harry’ego Pot­tera. Jak w _Kom­na­cie Tajem­nic_, kiedy Harry sły­szy przez ściany jakiś głos. Zacho­wu­jąc to w sekre­cie, czu­łem się uprzy­wi­le­jo­wany, jak­bym cze­kał na nadej­ście swo­jego listu z Hogwartu. Myśla­łem, że może będzie to coś zna­czyć.

Ale w książce Ron roz­wiewa te złu­dze­nia, mówiąc: „Sły­sze­nie gło­sów, któ­rych nikt inny nie sły­szy, nie jest dobrą oznaką, nawet w świe­cie cza­ro­dzie­jów”. Dla Harry’ego wszystko skoń­czyło się dobrze. Nikt nie wysy­łał go na tera­pię ani nie pró­bo­wał fasze­ro­wać piguł­kami. Po pro­stu miał on oka­zję żyć w świe­cie, w któ­rym wszystko, co w swoim mnie­ma­niu sły­szał i widział, oka­zy­wało się ist­nieć naprawdę. Pie­przony far­ciarz.

Co prawda aku­rat na pigułki nie mogę narze­kać. Odkąd zaczą­łem przyj­mo­wać nowy lek, jest lepiej. Choć o tym, jaki ma on na mnie wpływ, tak na serio dowiemy się dopiero wtedy, gdy już przez jakiś czas będę brać mak­sy­malną dawkę. Oswa­jają mnie z tym lekiem stop­niowo, jak już pan wie. To mię­dzy innymi dla­tego mam raz w tygo­dniu poja­wiać się w pań­skim gabi­ne­cie: żeby mógł pan zauwa­żyć ewen­tu­alne pro­blemy i zgło­sić je leka­rzom z zespołu badaw­czego.

Pytał pan, ile wiem na temat swo­jego lecze­nia. Niech będzie, powiem panu wszystko to, co sam pan już wie. Lek, który nosi nazwę ToZa­Prex, może – zgod­nie z tre­ścią ety­kiety – powo­do­wać mię­dzy innymi: (1) obni­że­nie poziomu bia­łych krwi­nek (co zakłóca zdol­no­ści orga­ni­zmu do zwal­cza­nia cho­rób), (2) ataki padaczki, (3) poważne obni­że­nie ciśnie­nia krwi, (4) zawroty głowy, (5) kło­poty z oddy­cha­niem oraz (6) ostre migreny.

Leka­rze zapew­nili mamę, że naj­gor­sze z tych skut­ków ubocz­nych są nie­zwy­kle rzad­kie. I żeby się nie mar­twić. Ha! Aku­rat. Nie mar­twić się.

Nie­któ­rych skut­ków ubocz­nych już doświad­czy­łem. Prze­waż­nie migren. Z rodzaju tych, które zagnież­dżają się w mózgu i przez jakiś czas głowa od nich pęka, dopóki się nie znu­dzą i nie zosta­wią czło­wieka w spo­koju. Faj­nie, że nie czuję przy­musu robie­nia wszyst­kiego, co przy­cho­dzi mi na myśl. Ale wizje wcale dzięki temu nie zni­kają. Na­dal widuję rze­czy, któ­rych nie powi­nie­nem widy­wać. Róż­nica tkwi w tym, że teraz wiem, że nie powi­nie­nem ich widzieć.

Co takiego widuję? Zacznijmy od tego, kogo widuję. Widuję Rebeccę. Wiem, że nie ist­nieje naprawdę, bo ni­gdy się nie zmie­nia. Jest piękna i wysoka – jak Ama­zonka – i ma wiel­kie nie­bie­skie oczy oraz dłu­gie włosy, które się­gają jej aż do talii. Jest uro­cza i ni­gdy nie odzywa się ani sło­wem. Jak na halu­cy­na­cję jest abso­lut­nie nie­szko­dliwa. Tylko jeden raz widzia­łem, żeby pła­kała – w dniu, w któ­rym mama dowie­działa się o mojej cho­ro­bie. Kiedy to się stało, wciąż jesz­cze myśla­łem, że Rebecca ist­nieje naprawdę. Nie rozu­mia­łem, że ona pła­cze dla­tego, że ja pła­czę.

Nie, Rebecca nie jest moim jedy­nym uro­je­niem, ale o innych nie lubię opo­wia­dać. Im wię­cej o nich myślę, tym więk­sze jest ryzyko, że się poja­wią, a one… wszystko psują. Pra­wie jakby cze­kały z wizytą, aż mój umysł się wyci­szy.

W każ­dym razie te wizje prze­waż­nie zaczy­nają się od cze­goś małego, czego ruch zauwa­żam kątem oka albo co sły­szę jako zna­jomy głos, który zostaje ze mną na dłu­gie godziny. A cza­sem jest to tylko wra­że­nie, że ktoś mnie śle­dzi z ukry­cia, cho­ciaż wiem, że to absur­dalne. Po co ktoś zada­wałby sobie tyle trudu, no nie? Ale i tak nie roz­su­wam żalu­zji. Wła­ści­wie nie wiem czemu. Może to po pro­stu potrzeba pry­wat­no­ści. Raz na jakiś czas lubię poczuć się zupeł­nie sam.

Jesz­cze mie­siąc temu, zanim zaczą­łem przyj­mo­wać toza­prex, nie umia­łem stwier­dzić, kiedy nie­po­strze­że­nie tracę nad sobą kon­trolę. Potra­fi­łem bez powodu odczu­wać lęk. Wyda­wało mi się, że wszystko, co widzę, ist­nieje real­nie. Kiedy zaczy­nały się halu­cy­na­cje, nie było spo­sobu, żeby je wyłą­czyć. Potra­fi­łem zatra­cać się w nich na wiele godzin.

Teraz, kiedy mój umysł zaczyna być nie­grzeczny, mogę przy­naj­mniej oglą­dać jego pro­jek­cje jak film w kinie. Z zaje­bi­stymi efek­tami spe­cjal­nymi. Cza­sami to jest coś wręcz pięk­nego. Mogę obser­wo­wać, jak z łąki pod­rywa się chmara motyli. Cza­sami jakieś głosy śpie­wają mi do snu sere­nady, a odkąd wiem, że nie ist­nieją naprawdę, już się ich nie boję. Więc to jest miłe. Na pajaca wycho­dzę tylko przez te wizje, które wyska­kują na mnie znie­nacka.

Nie, nie dener­wuję się począt­kiem roku szkol­nego.

Dosta­łem nowy mun­du­rek. Białą koszulkę polo, czer­woną weł­nianą kami­zelkę z godłem szkoły i brzyd­kie jak noc gra­na­towe szorty, które roz­cho­dzą mi się od pasa na boki i zwi­sają jak skóra na sło­niu. Prze­czy­ta­łem też wszyst­kie wyma­gane lek­tury na wszyst­kie zaję­cia, więc bar­dziej gotowy już być nie mogę.

Ale wie pan co? Szcze­rze: nie kumam, jak pan może przez okrą­głą godzinę tak sie­dzieć, czy­tać moje zapi­ski z dzien­nika na głos i potem zada­wać mi pyta­nia, choć się nie odzy­wam. To pokrę­cone. Sam mam świra, a jed­nak uwa­żam, że to pokrę­cone.ROZ­DZIAŁ 3.

3.

DAWKA: ta sama, 0,5 mg. Adam zaczyna naukę w nowej szkole. Na­dal nie chce roz­ma­wiać. Być może nowe śro­do­wi­sko zadziała jak kata­li­za­tor i nastąpi prze­łom w tera­pii.

29 SIERP­NIA 2012

Cho­ler­nie kiep­sko jest zaczy­nać szkołę przed Świę­tem Pracy. Naprawdę cho­ler­nie kiep­sko. Choć pew­nie pierw­szy tydzień po powro­cie do szkoły jest zawsze do kitu, tak czy ina­czej. A jesz­cze się nawet nie skoń­czył.

Nie mam prawa jazdy. Nie mam też zamiaru zbyt szybko się o nie sta­rać, bo to jest jesz­cze jedna rzecz, którą musiał­bym ogar­nąć i za którą musiał­bym odpo­wia­dać. A to po pro­stu nie jest tego warte.

Do poprzed­niej szkoły zwy­kle cho­dzi­łem pie­szo, ale mama uparła się, żeby do Świę­tej Agaty pierw­szego dnia nauki mnie pod­wieźć. W spo­so­bie pro­wa­dze­nia przez nią samo­chodu było coś gorącz­ko­wego, jakby pró­bo­wała wyglą­dać na bez­tro­ską, choć była na to za bar­dzo spięta. Ale kiedy w końcu dotar­li­śmy do kolumny przy­sta­ją­cych przed szkołą aut, uśmiech­nęła się tylko i powie­działa: „Miłego dnia”. Wie­dzia­łem, że chciała poca­ło­wać mnie na do widze­nia, ale pew­nego razu, kiedy mia­łem osiem lat, wner­wi­łem się na nią, że zro­biła to przy ludziach, i od tam­tej pory się powstrzy­muje. Żałuję, że wtedy tak się zacho­wa­łem.

Zdaje się, że tylko wysia­dłem ocię­żale z samo­chodu ze swoim ple­ca­kiem. Chcia­łem uśmiech­nąć się do niej uspo­ka­ja­jąco, ale w ostat­niej chwili zapo­mnia­łem. Więc pew­nie myślała, że jestem spięty, cho­ciaż tak naprawdę nie byłem.

Miał pan do mnie pyta­nia o mój pierw­szy dzień. Skupmy się teraz na nich, tak?

Pytał pan, czym ta szkoła różni się od mojej daw­nej szkoły. Tak na serio to niczym, nie licząc mun­dur­ków. Pierw­szego dnia wszy­scy wyglą­dali tak samo nie­szczę­śli­wie. Nikt się jesz­cze na dobre nie obu­dził. I ewi­dent­nie pano­wała atmos­fera, którą stre­ścić można w pyta­niu: „Dla­czego ja?”. Więc pew­nie było w tym tro­chę poczu­cia soli­dar­no­ści.

Moim pierw­szym zada­niem po odna­le­zie­niu wła­snej szafki i wło­że­niu do niej rze­czy było spo­tka­nie z moim prze­wod­ni­kiem po szkole, Ianem Stone’em. Naj­wy­raź­niej wszyst­kim nowym uczniom przy­dzie­lano spe­cjal­nego prze­wod­nika, który miał za zada­nie opro­wa­dzać po szkole i eskor­to­wać na zaję­cia. Kiedy dotar­łem do sekre­ta­riatu, Ian cze­kał na mnie w środku i od razu się zorien­to­wa­łem, że jest palan­tem. Nie cho­dziło o jego włosy ani o to, że ści­ska­jąc moją dłoń, zlu­stro­wał mnie od stóp do głów, ani o to, że żuł gumę z otwar­tymi ustami. To było coś w ota­cza­ją­cej go aurze. Jakby zaj­mo­wał wię­cej prze­strzeni niż to bez­względ­nie konieczne. Kiedy roz­glą­dał się po sekre­ta­ria­cie, jego sze­roki uśmiech nie do końca odbi­jał się w jego wzroku.

Cza­sami pozna­nie się na kimś i zorien­to­wa­nie, jaki ten ktoś jest, zaj­muje dłuż­szą chwilę, ale Iana łatwo było roz­szy­fro­wać. Był zbie­ra­czem infor­ma­cji.

Roz­po­zna­łem to po spo­so­bie, w jaki gawę­dził nie­zo­bo­wią­zu­jąco ze star­szą panią za biur­kiem i pytał, co sły­chać u jej dzieci, rów­no­cze­śnie wyła­wia­jąc ze słoja na ladzie garść mię­tó­wek i od nie­chce­nia wpy­cha­jąc je sobie do kie­szeni. Babka uśmiech­nęła się do niego, a ja zoba­czy­łem, że gdy już odwra­cał się, żeby wyjść, wyjął z ust zżutą gumę i przy­kleił ją od spodu do blatu.

Potem wypro­wa­dził mnie na kory­tarz.

– Czyli musisz ode­brać strój na wuef, a potem masz bio­lo­gię, tak? – zapy­tał.

Kiw­ną­łem głową. Ian cho­dził z wyćwi­czoną opie­sza­ło­ścią: poru­szał się szybko, ale tak, jakby mu nie zale­żało na pośpie­chu. Po dro­dze wska­zał mi kilka budyn­ków, a potem jakieś drzwi z boku sali gim­na­stycz­nej.

– Będę tu, jak już skoń­czysz – oznaj­mił.

Kiedy jed­nak wysze­dłem z ciu­chami do ćwi­czeń, nie było po nim śladu. Nie powiem, żeby mnie to zasko­czyło. Nie żebym w poprzed­niej szkole doświad­czył jakie­goś odrzu­ce­nia czy coś, po pro­stu ten koleś wyglą­dał na takiego, co pozbę­dzie się mnie przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Na moje oko był chyba roz­cza­ro­wany, że nie spra­wiam wra­że­nia kogoś, kim będzie mu łatwo mani­pu­lo­wać.

Mia­łem tro­chę prze­rą­bane, bo nie wie­dzia­łem, dokąd iść. Zaję­cia jesz­cze się nie zaczęły, więc uzna­łem, że wrócę do sekre­ta­riatu po jakiś plan klas, kiedy z salki po mojej lewej wyszła dziew­czyna, trzy­ma­jąca w ręku listę obec­no­ści ozna­czoną „Do sekre­ta­riatu”. Zatrzy­mała się przede mną z lekko zdzi­wioną miną.

– Zgu­bi­łeś się? – zapy­tała.

– Chyba tak – powie­dzia­łem, poświę­ca­jąc sekundę na zare­je­stro­wa­nie, jaka jest drobna, ale też naprawdę ładna, w typie gniew­nego koli­bra. Cho­dziła krót­kimi, szyb­kimi, zde­cy­do­wa­nymi kro­kami, ale przy tym miała w sobie dużo gra­cji.

– Nie przy­dzie­lili ci prze­wod­nika? – zapy­tała, popra­wia­jąc szkła.

– Tak, Iana Stone’a. Ale on…

– …cię zosta­wił – skwi­to­wała, kiwa­jąc głową. – Aha, zawsze to robi. Co masz na pierw­szej lek­cji?

– Bio­lo­gię.

– Tędy – powie­działa, pro­wa­dząc mnie przez dzie­dzi­niec i scho­dami w górę. Sze­dłem za nią, cho­wa­jąc ciu­chy na wuef do ple­caka.

– No więc dla­czego Ian się tak zacho­wuje?

Spoj­rzała na mnie, jak­bym wła­śnie zadał jej naj­głup­sze pyta­nie, jakie w życiu sły­szała.

– Jego rodzina wspiera szkołę wiel­kimi daro­wi­znami. Cho­dzili tu wszy­scy jego bra­cia.

– A, czyli to zasad­ni­czo gno­jek z tra­dy­cjami? – zapy­ta­łem. Po twa­rzy dziew­czyny prze­mknął uśmiech.

– Coś w tym stylu. Poza tym nie­któ­rzy nie potrze­bują powodu, żeby być głup­kami. To im przy­cho­dzi natu­ral­nie.

– Nie wszyst­kim – szep­ną­łem pod nosem.

– Więk­szość ludzi jest do kitu – powie­działa, usły­szaw­szy moje słowa. – Twoja sala. – Ski­nie­niem głowy wska­zała drzwi, przed któ­rymi sta­li­śmy, ale ode­szła, zanim zdą­ży­łem jej podzię­ko­wać czy choćby zapy­tać ją o imię.

Nie wsze­dłem do sali ostatni, więc nie było mi tak nie­zręcz­nie, jak mogłoby być, kiedy sia­da­łem obok nie­wia­ry­god­nie bla­dego chło­paka w bia­łych pod­ko­la­nów­kach. Wszystko miał nie­spo­ty­ka­nie czy­ste. Paznok­cie, ubra­nie, skórę. Cały był olśnie­wa­jąco biały, jakby ktoś zanu­rzył go w clo­ro­xie. Natych­miast przed­sta­wił mi się jako Dwi­ght Olber­man.

Gdy tylko to powie­dział, zro­zu­mia­łem, że nie mógłby nazy­wać się ina­czej. Nawet gdyby imię nadał mu na poro­dówce ktoś zupeł­nie obcy, i tak nie wybrałby mu innego. Wiem, że Adam to też nie naj­faj­niej­sze imię, ale mieć na imię Dwi­ght i w dodatku tak do tego imie­nia paso­wać – to naprawdę pech. Na jego miej­scu posłu­gi­wał­bym się raczej dru­gim imie­niem. Chyba że brzmia­łoby ono „Cle­tus” czy jesz­cze gorzej.

W trak­cie czy­ta­nia listy obec­no­ści pro­wa­dząca zaję­cia sio­stra zakonna nie kazała mi wstać i powie­dzieć o sobie paru słów, co było miłe z jej strony. Gdy wyczy­tała moje nazwi­sko, reszta klasy odwró­ciła się tylko i gapiła na mnie przez chwilę. A potem podzie­lono nas na pary, żeby­śmy stre­ścili główne tematy z pierw­szego roz­działu lek­tury.

W parze ze mną był Dwi­ght, który miał cha­rak­te­ry­styczny wygląd kogoś, kto za bar­dzo się stara zro­bić dobre pierw­sze wra­że­nie. Koja­rzył mi się tro­chę z gol­den retrie­ve­rem. Oka­zało się, że sie­dzimy razem na pra­wie każ­dych zaję­ciach. A on ni­gdy. Nie prze­staje. Gadać. Przeni­gdy.

Cho­dził ze mną na kolejne trzy lek­cje, a moje nie­zo­bo­wią­zu­jące pota­ki­wa­nia i ugo­dowe chrząk­nię­cia nie odwio­dły go od wygła­sza­nia nie­prze­rwa­nego mono­logu. Po jakimś cza­sie zaczą­łem odbie­rać jego słowa jako biały szum.

W każ­dym razie, że odpo­wiem na jedno z pań­skich pytań: ow­szem, nowe miej­sca są dla mnie trudne, bo nie mam w nich jesz­cze układu odnie­sie­nia. Paniu­sia w żół­tej sukience idąca do samo­chodu ze sto­sem papie­rów w rękach wygląda abso­lut­nie nor­mal­nie aż do momentu, gdy kartki wyla­tują jej z rąk i zaczy­nają okrą­żać ją jak stado gołębi. Czyli to pew­nie nie dzieje się naprawdę.

Jedno, co zde­cy­do­wa­nie odróż­nia tę szkołę od mojej poprzed­niej, to obec­ność w każ­dej sali zakon­nic i krzyży. A gdy­bym udał, że mun­dur­kowe szorty wcale nie wpi­jały mi się w tyłek przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji, to ow­szem, można by powie­dzieć, że było to kilka cał­kiem nor­mal­nych pierw­szych dni roku szkol­nego. Przez te spodnie tęsk­nię za cho­dze­niem do szkoły w dżin­sach. Głów­nie dla­tego, że wycią­ga­nie wci­śnię­tych mię­dzy pośladki maj­tek wymaga dys­kret­nych odbyt­ni­czych wyko­pa­lisk, któ­rych raczej nie można prze­pro­wa­dzić tak, by nikt nie zauwa­żył. Na szczę­ście chyba więk­szość uczniów igno­ruje to u innych, bo wła­śnie sama usi­łuje wycią­gnąć sobie bie­li­znę z prze­działka.

Reszta lek­cji tego dnia zlała się w roz­ma­zaną plamę. Jeśli w pierw­szym tygo­dniu szkoły nie pla­nuje się robić niczego sen­sow­nego, to po co w tej szkole sie­dzę? Szkoda, że nie mam szansy powie­dzieć nauczy­cie­lom, żeby ode­zwali się do mnie za tro­chę, kiedy już nie będą mar­no­wać mi czasu. Mogliby też daro­wać sobie cały ten szajs pod tytu­łem „zapo­zna­wa­nie się z biblio­teką”.

Wuef był nie­złą przy­godą. W tym tygo­dniu mia­łem go codzien­nie na przed­ostat­niej lek­cji. Pierw­szego dnia tre­ner Rus­sert zro­bił nam bieg na jedną milę na czas. Nie mam może zupeł­nie fatal­nej kon­dy­cji, ale rzadko gdzieś bie­gam. Pod­czas tej męki Dwi­ght pró­bo­wał nawią­zać ze mną roz­mowę, co mnie przez więk­szość czasu iry­to­wało, choć rów­no­cze­śnie byłem do pew­nego stop­nia pod wra­że­niem. Ni­gdy wcze­śniej nie zna­łem nikogo, kto byłby tak zaan­ga­żo­wany w mówie­nie non stop.

– Upra­wiasz jakiś sport? Koszy­kówkę? – zapy­tał.

Mia­łoby to sens. Jestem o głowę wyż­szy od reszty uczniów, więc kiedy cho­dzę po kory­ta­rzu, jest tro­chę tak, jak­bym prze­cha­dzał się wśród Mancz­ki­nów w Kra­inie Oz.

– E-ę – odpo­wie­dzia­łem.

– Pierw­szy raz jesteś w kato­lic­kiej szkole?

– Mhm.

– Tęsk­nisz za starą szkołą?

– E-ę.

Nie sili­łem się, żeby wyjść na chama. Po pro­stu nie chcia­łem pod­czas biegu puścić pawia, więc naj­bez­piecz­niej było odpo­wia­dać mono­sy­la­bami. Kil­koro innych uczniów już się porzy­gało na brzegu bieżni, a jakiś koleś, który nie dość uwa­żał, pośli­znął się na rzy­go­wi­nach i wywa­lił na plecy. Jakaś dziew­czyna pstryk­nęła mu zdję­cie tele­fo­nem, ale nauczy­ciel zaraz go jej skon­fi­sko­wał. Całe lato bez żad­nej aktyw­no­ści fizycz­nej ewi­dent­nie daje się we znaki.

W zasa­dzie z Dwi­gh­tem nie bie­gło się wcale tak źle. Dzięki niemu ta mor­dęga była mniej bole­sna, bo roz­pra­szał mnie na tyle, że zapo­mi­na­łem, jak bar­dzo nie cier­pię bie­gać. Naprawdę tego nie zno­szę. Wolał­bym nie­mal dosłow­nie cokol­wiek innego. Dziew­czyna, która ura­to­wała mnie wcze­śniej, zdą­żyła już nas zdu­blo­wać i skoń­czyć bieg. To, jak się poru­szała, robiło wra­że­nie. Mimo nie­wiel­kiego wzro­stu i krót­kich nóg prak­tycz­nie fru­nęła po bieżni. Chwilę póź­niej znik­nęła, ale na szczę­ście Dwi­ght powie­dział mi, jak jej na imię. Maya.

Imię było fili­gra­nowe i ładne. Jak ona sama.

Skoń­czy­łem dystans w cza­sie dzie­się­ciu i pół minuty, cie­sząc się, że nie jestem ostatni ani że nie dosta­łem zadyszki. Mimo wszystko tre­ner miał roz­cza­ro­waną minę. Nawet sobie pan nie wyobraża, jak mało mnie to obcho­dziło. Chrza­nić gościa. Cała jego praca polega na przy­glą­da­niu się, jak bie­gamy, pod­czas gdy sam NIC NIE ROBI. Mam się przej­mo­wać jego roz­cza­ro­wa­niem?

Nie, nie wydaje mi się, żeby ludzie w tej szkole byli jacyś inni. Są tylko z tro­chę bogat­szych domów. Rzecz jasna, nie da się tego poznać po desi­gner­skich ciu­chach, ale wska­zują na to sub­telne akce­so­ria. U chło­pa­ków – mar­kowe zegarki i ple­caki z odpo­wied­nim logo. A nawet jakby bar­dziej kosz­towne ucze­sa­nia.

Z dziew­czy­nami jest tro­chę więk­sza zagwozdka. Jak ktoś się zna na dro­gich mar­kach butów, to pew­nie wycią­gnie z nich odpo­wiedni wnio­sek, ale co do mnie, tak naprawdę czuję róż­nicę na węch. Per­fumy dziew­czyn two­rzą spek­trum od owo­co­wych bzdu­rek aż po pach­nące czy­sto­ścią toniki z kate­go­rii tych, które można zna­leźć w dro­gich hote­lach i spa. I z ich sto­so­wa­niem żadna się nie hamuje. Spa­cer wśród nich przy­po­mina wcho­dze­nie w kłęby tru­ją­cych gazów. Mam ochotę pusz­czać bąki tylko po to, żeby oczy­ścić powie­trze.

No i może jed­nak ci ludzie są fak­tycz­nie inni w tym sen­sie, że wszy­scy już dobrze się nawza­jem znają. Nawet ich rodzice zacho­wują się tak, jakby się dobrze znali. Kiedy mówię „rodzice”, w zasa­dzie cho­dzi mi o mamy. Wyglą­dają, jakby nie pra­co­wały zawo­dowo, więc wszyst­kie mają czas na wspólne poga­wędki. Sku­pione w trójki czy czwórki, od lat spo­ty­kają się w tej samej szkole. Kibi­cują tym samym dru­ży­nom piłki noż­nej. Okla­skują te same szkolne przed­sta­wie­nia. Każda z nich zna wszyst­kie pozo­stałe. Więc chyba głów­nie dla­tego wszystko wygląda tak nie­co­dzien­nie. W mojej daw­nej szkole rodzice trzy­mali się z dala od innych, bo nie mieli czasu na poranne poga­du­chy. Musieli wypchnąć dzie­ciaki za drzwi i lecieć do pracy.

A, i na wszyst­kich lek­cjach w tej szkole mamy przy­pi­sane stałe miej­sca, co moim zda­niem jest śmie­chu warte. W mojej daw­nej szkole każdy sie­dział tam, gdzie miał ochotę. Ocze­ki­wano po nas, że do czasu liceum nauczy­li­śmy się już jako tako zacho­wy­wać, ale w Świę­tej Aga­cie uwiel­biają regu­la­min. I chyba nie bez powodu, bo wielu tutej­szych uczniów lubi się bun­to­wać. Widzia­łem już, jak dwie dziew­czyny wysłano do gabi­netu pie­lę­gniarki, żeby zmyły z twa­rzy maki­jaż i zmie­niły spód­niczki na dłuż­sze. Niech pan sobie wyobrazi, że obie miały na imię Mary.

Pod koniec pierw­szego dnia szkoły znowu spo­tka­łem Iana. Szedł w gro­nie chło­pa­ków, któ­rzy wyglą­dali zupeł­nie tak jak on, nawet gdyby nie brać pod uwagę mun­dur­ków. A w każ­dym razie wszy­scy mieli iden­tyczne miny. Po dzwonku się roz­dzie­lili i więk­szość poszła na swoją ostat­nią lek­cję, ale Ian został tro­chę w tyle, przy­glą­da­jąc się grupce idą­cych kory­ta­rzem i roz­ma­wia­ją­cych uczen­nic. W jego twa­rzy cza­iło się coś zło­wro­giego. Jedna z dziew­czy­nek, rudo­włosa, z dłu­gim kucy­kiem, na oko dwu­na­sto­let­nia, miała otwarty ple­cak, z któ­rego wysta­wał fio­le­towy zeszyt.

Tylko ja widzia­łem, jak Ian wyciąga ten zeszyt i wrzuca go do pobli­skiego kosza na śmieci, a potem rusza kory­ta­rzem z miną pełną satys­fak­cji. Nie był to szczery uśmiech, tylko wyraz twa­rzy ćpuna, który dał sobie w żyłę. Dziew­czynka zaś szła dalej, zupeł­nie nie­świa­doma, że coś się stało, więc grzeb­ną­łem w koszu i pod­bie­głem do niej z zeszy­tem.

– Coś ci wypa­dło – powie­dzia­łem.

– O, dzięki! – Roz­pro­mie­niła się z wyraźną ulgą. – Mam w nim pracę, którą pisa­łam całe waka­cje. Ale by było.

Tłum na kory­ta­rzu prze­rze­dził się, a kiedy ruszy­łem z powro­tem do mojej szafki, napo­tka­łem wzrok Iana. Widział, jak wyło­wi­łem zeszyt z kosza na śmieci, i wie­dział, że zauwa­ży­łem, jak go tam wrzu­cał. To była dziwna sytu­acja: sądząc po tym, jak się gapił, był wyraź­nie wku­rzony, że go przy­ła­pa­łem, ale zacho­wał bez­na­miętny wyraz twa­rzy. Zasta­no­wiło mnie, jakie infor­ma­cje w tym momen­cie zbiera. Co takiego o mnie myśli?

Uzna­łem, że mu pomogę, i poka­za­łem mu faka.

Po twa­rzy Iana roz­lał się sze­roki uśmiech, a potem chło­pak znów znik­nął, tym razem na dobre, zosta­wia­jąc mnie w sta­nie zdu­mie­nia, po co komuś w ogóle chciało się robić coś tak roz­myśl­nie wred­nego i dener­wu­ją­cego. Może tylko po to, żeby spraw­dzić, czy mu się to upie­cze.

Nie licząc Dupka (przez duże D) Iana Stone’a, nikt nie zacho­wuje się wobec mnie nie­przy­jaź­nie, cho­ciaż co jakiś czas ludzie na mnie patrzą, bo szkoła jest dość mała, a ja jestem tu nowy w przed­ostat­niej kla­sie. To zwy­kle w takich chwi­lach poja­wia się Rebecca. Nie lubi, kiedy jestem sam. Trzyma się na widoku, ale pró­buje odwró­cić moją uwagę tylko wtedy, kiedy ma się przy­tra­fić coś nie­przy­jem­nego. Jak wąt­pli­wo­ści, lęk albo ner­wowa ener­gia. Wtedy zazwy­czaj robi gwiazdę, zaczyna cho­dzić na rękach albo żon­glo­wać owo­cami.

To Rebecca nauczyła mnie żon­glo­wać. Czy to w ogóle moż­liwe? Nauczyć się żon­glo­wa­nia od kogoś, kto nie ist­nieje? Tak naprawdę mogłem pod­ła­pać tę umie­jęt­ność pod­świa­do­mie pod­czas oglą­da­nia fil­mi­ków na YouTu­bie. Ale pamię­tam, że nauczy­łem się od niej. Że patrzy­łem na jabłka wzla­tu­jące z jej dłoni, śle­dzi­łem wzro­kiem ich ruch. Była cier­pliwa i wiele razy poka­zy­wała mi, jak to się robi, aż zaczęło mi wycho­dzić. Ale domy­ślam się, że na moim sło­wie nie można pole­gać, bo mam świra.

W każ­dym razie w pią­tek zaczy­namy różne zaję­cia reli­gijno–kościół­kowe.

Ow­szem, temat jest mi znany. Cho­dzi­łem do kościoła jako maluch, a mama wyja­śniła mi główne kon­cep­cje reli­gijne, więc podej­rze­wam, że będę w sta­nie ode­grać i tę kome­dię. Przez lata zdą­ży­łem już wytre­no­wać się w pew­nych zacho­wa­niach nie­za­leż­nych od tego, jak się aku­rat czuję, jak­bym przez całe życie nic innego nie robił. Kościół jest dla ludzi wie­rzą­cych w rze­czy, któ­rych nie widzą. Dla mnie zaś całe życie polega na widze­niu rze­czy, w które praw­do­po­dob­nie nie powi­nie­nem wie­rzyć. Więc jest w tym pewna fajna syme­tria.

W każ­dym razie trzeba przy­znać, że ten lek naprawdę wymiata. Zdy­stan­so­wa­nie się od wizji to wła­ści­wie wszystko, czego było mi trzeba. Tylko tro­chę odda­le­nia od nich i prze­strzeni, żebym mógł obser­wo­wać, co się dzieje. Wła­ści­wie to nie zawsze są złe wizje. Cza­sami są w porządku. Serio. Nie uskar­żam się na nie wszyst­kie.

Na tym eta­pie nie ma innych halu­cy­na­cji war­tych odno­to­wa­nia. Poja­wią się, kiedy będzie im się chciało. Zawsze tak robią.ROZ­DZIAŁ 4.

4.

DAWKA: 1 mg. Reak­cja na zwięk­sze­nie dawki łagodna. Adam jest świa­domy oto­cze­nia. Na tym eta­pie halu­cy­na­cje spra­wiają wra­że­nie nie­in­wa­zyj­nych. Moni­to­ro­wa­nie więzi Adama z nimi będzie kon­ty­nu­owane.

5 WRZE­ŚNIA 2012

To, że nie wie­rzę w Boga, jest chyba bez zna­cze­nia. Kato­li­kom i tak wła­ści­wie bar­dziej zależy na fre­kwen­cji. Codzien­nie o jede­na­stej z wieży kościel­nej roz­lega się bicie dzwo­nów, a wtedy wszy­scy musimy wsta­wać i recy­to­wać _Modli­twę Świę­tego Augu­styna_. Jed­nym grom­kim, bez­na­mięt­nym gło­sem. Razem.

Nie jestem pewien, czy kie­dy­kol­wiek do tego przy­wyknę.

Zgod­nie z tym, co twier­dzi bro­szura na naszej lodówce, moja szkoła imie­nia Świę­tej Agaty to naj­star­sza szkoła pry­watna w całym sta­nie, a jej patronką jest babka, która podobno „oparła się zalo­tom męż­czy­zny i w kon­se­kwen­cji stra­ciła piersi, odcięte pod­czas tor­tur” czy coś w ten deseń. Kato­licy czczą mega­dzi­waczny szajs.

Sam kościół zawsze tra­fia do pisma „Archi­tec­tu­ral Digest” z powodu impo­nu­ją­cego fron­tonu z cegły i trzy­pię­tro­wej dzwon­nicy. Co wię­cej – jakby ta infor­ma­cja miała pod­nieść atrak­cyj­ność szkoły w moich oczach – witraże spro­wa­dzono tutaj na początku dwu­dzie­stego wieku drogą lot­ni­czą z Włoch, gdzie poświę­cił je papież Leon XIII krótko przed swoją śmier­cią.

Mama i Paul mieli do wyboru kilka pry­wat­nych szkół w naszej oko­licy. Inną opcją była pla­cówka wyłącz­nie dla chłop­ców o jakieś dwa­dzie­ścia minut od nas, ale mama uznała, że kształci się w niej „he-manów”. Jej słowa, nie moje. Gdy wró­ci­li­śmy ze zwie­dza­nia, powie­działa jedy­nie, że nie może ścier­pieć żoł­nier­skiego sznytu mun­dur­ków. Paul tylko wzru­szył ramio­nami. Od początku było wia­domo, że w tym przy­padku poprze jej decy­zję.

Naj­śmiesz­niej­sze, że sam Paul też cho­dził do Świę­tej Agaty. I cho­ciaż nie inte­re­suję się reli­gią, a mama zawsze wolała raczej kupo­wać uzdra­wia­jące krysz­tały niż cho­dzić do kościoła, to czuła się lepiej, posy­ła­jąc mnie do szkoły miesz­czą­cej się w pięk­nych, sta­rych budyn­kach z cegły. Nie pla­no­wa­łem spie­rać się z nią na ten temat, bo nie ma zna­cze­nia, dokąd cho­dzę. To tylko miej­sce pobytu.

Zasad­ni­czo świą­ty­nia wygląda jak wszyst­kie stare kościoły, jakie widział pan w swoim życiu. Pół­na­gie anioły. Nie­wy­godne ławki z drewna. I dym z kadzi­dła, który cuch­nie, jakby ktoś goto­wał brudną bie­li­znę. A, i jesz­cze wstyd. Ten dym śmier­dzi wsty­dem.

_À pro­pos_ wstydu, zdaję sobie sprawę, że uro­cza wizja uczen­nic szkoły kato­lic­kiej trąci bana­łem, ale kami­zelki i pli­so­wane spód­niczki fak­tycz­nie mają w sobie coś roz­pra­sza­ją­cego uwagę. Kiedy sze­dłem kory­ta­rzem w pią­tek, już po kilku minu­tach zoba­czy­łem dwie zakon­nice, które odcią­gały dziew­czyny na bok i mie­rzyły linij­kami dłu­gość odsło­nię­tych nóg. Przed przyj­ściem do tej szkoły nie mia­łem poję­cia, że zakon­nice na­dal to robią. Chwilę trwało, zanim zorien­to­wa­łem się, że się na nie zaga­pi­łem, a kolejną chwilę, zanim zrozumia­łem, że wła­śnie spę­dzają nas wszyst­kich do kościoła na mszę. W ślad za mną szła Rebecca w lawen­do­wej sukience, lśnią­cej w morzu gra­natu i czer­wieni.

Nie zło­ści się na mnie, że już z nią nie roz­ma­wiam. Dał­bym głowę, że na początku, kiedy zaczą­łem przyj­mo­wać lek, miała mi to za złe, ale teraz już to jej chyba nie prze­szka­dza. Gdyby ist­niała naprawdę, wytknął­bym jej, że ona sama ni­gdy się do mnie nie ode­zwała, ale sam pan rozu­mie, że to nie jest raczej dys­ku­sja, w któ­rej dał­bym radę wygrać_._ Co jakiś czas na­dal kiwam do niej głową czy prze­wra­cam w jej stronę oczami. Nie chcę wyjść na cał­ko­wi­tego palanta.

Wcho­dząc do kościoła, poczu­łem na karku ude­rze­nie cze­goś mokrego. Mokrej od śliny papie­ro­wej kulki. Kiedy pod­sko­czy­łem i odwró­ci­łem się, jedna z zakon­nic o suro­wej twa­rzy spoj­rzała na mnie z taką miną, jakby życzyła mi śmierci w męczar­niach. Za moimi ple­cami Ian śmiał się z kil­koma innymi chło­pa­kami. Odwró­ci­łem się z powro­tem i sze­dłem dalej, mimo że byłem wku­rzony. Nie chciało mi się wie­rzyć, że obśli­nione papie­rowe kulki na­dal są w modzie. W tej samej chwili przy­szło mi do głowy, że dotąd ni­gdy w życiu nikogo nie ude­rzy­łem. Chyba chciał­bym móc wal­nąć kogoś, kto na to zasłu­żył. Oczy­wi­ście bez prze­sady. Tylko jak ktoś jest gnoj­kiem, to naprawdę chciał­bym dać mu w dziób. _Instant Karma_, no wie pan.

Nie żebym ni­gdy wcze­śniej nie cho­dził do kościoła. Mia­łem zali­czone wszyst­kie sakra­menty, które na tym eta­pie powi­nie­nem mieć za sobą. Mia­łem odfaj­ko­wane wszyst­kie kwa­dra­ciki na swo­jej kato­lic­kiej kar­cie wjazdu do nieba, bo mama wie­działa, że uszczę­śliwi tym moją bab­cię.

Ale to było nowe miej­sce i coś z tyłu głowy wpra­wiało mnie w nie­po­kój. A wła­śnie zwięk­szono mi dawkę leku. Pamięta pan? Na pewno ma pan to gdzieś w swo­ich notat­kach. Cho­ciaż to aku­rat jest coś takiego, co powi­nien pan po pro­stu wie­dzieć.

Nie powie­dzia­łem nikomu, że mam zawroty głowy. Nie żebym mógł to komu­kol­wiek powie­dzieć, bo jedyna osoba, z którą tak naprawdę w szkole roz­ma­wia­łem, była wła­śnie zajęta mini­stran­turą. Zdaje się, że kościół to jedyne miej­sce, w któ­rym Dwi­ght zamyka gębę. Dziw­nie było patrzeć, jak sie­dzi spo­koj­nie i nie mówi nic do sąsia­dów. Ale jego komża wyglą­dała dość gro­te­skowo, więc nie mia­łem mu za złe, że mil­czy i tylko czeka, aż cała ta męka się skoń­czy.

W każ­dym razie dopiero prze­brnę­li­śmy przez pierw­sze czy­ta­nie, a to ozna­czało – jeśli dobrze pamię­ta­łem z dzie­ciń­stwa, ile prze­cięt­nie trwa kato­licka msza – że ksiądz dys­po­no­wał jesz­cze co naj­mniej pół­go­dziną naszej nie­po­dziel­nej uwagi. A nawet dłuż­szym cza­sem, jeśli homi­lia będzie super­ka­zno­dziej­ska, co im się prze­waż­nie zda­rza. Zło­ży­łem więc ręce i cze­ka­łem, aż świat prze­sta­nie wiro­wać.

Pró­bo­wa­łem utkwić wzrok w czymś nie­ru­cho­mym, ale w kościele pełno było wier­cą­cych się dzie­cia­ków, które wciąż popra­wiały na sobie mun­durki. Pod­nio­słem wzrok nad ołtarz, na znaj­du­jące się wyżej witraże. Przed­sta­wiono na nich sta­cje drogi krzy­żo­wej.

Kiedy zwie­dza­li­śmy szkołę, dowie­dzie­li­śmy się, że przed Wiel­ka­nocą wszyst­kie klasy rocz­ni­ków gim­na­zjal­nych i lice­al­nych muszą zapre­zen­to­wać wła­sne inter­pre­ta­cje drogi krzy­żo­wej. Jed­nego z uczniów wybiera się na Jezusa i maże sztuczną krwią, a potem zmu­sza do cią­gnię­cia po kościel­nej posadzce cięż­kiego krzyża ze sklejki w celu ode­gra­nia kolej­nych eta­pów ukrzy­żo­wa­nia.

Jedyną osobą, którą to zanie­po­ko­iło, byłem ja.

Witraże jed­nak fak­tycz­nie wyglą­dają zarą­bi­ście. Są dostojne, a rów­no­cze­śnie budzą lekką grozę. W głę­bo­kich odcie­niach złota i czer­wieni jest coś koją­cego, kiedy łapią refleksy świa­tła. Nawet szklana krew spły­wa­jąca po twa­rzy Jezusa wydaje się mniej groźna. Ale po kilku minu­tach zro­zu­mia­łem, że coś nie gra.

Klatka pier­siowa Jezusa zaczęła uno­sić się i opa­dać. Odwró­ci­łem od niego wzrok i spoj­rza­łem na szó­stą sta­cję drogi krzy­żo­wej. To ta, na któ­rej babka o imie­niu Wero­nika wycho­dzi z tłumu, by otrzeć pot i krew z twa­rzy eskor­to­wa­nego na miej­sce egze­ku­cji Jezusa. To moja ulu­biona sta­cja, na stówę naj­przy­jem­niej­sza z nich wszyst­kich. Ale kiedy już poga­pi­łem się na nią przez chwilę, Wero­nika też zaczęła oddy­chać, jej kolo­rowe szaty poczer­niały, a ona sama zwró­ciła twarz w moją stronę. Powoli wszyst­kie postaci z witraża obró­ciły się do mnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: