Słowa na ścianie - ebook
Słowa na ścianie - ebook
Jeśli nie możesz ufać swojemu umysłowi, zaufaj swojemu sercu.
Co tak naprawdę się liczy w świecie pełnym omamów? Adam byłby zwykłym nastolatkiem, gdyby nie diagnoza schizofrenii paranoidalnej, jaką otrzymał w liceum. Piękna i dobra Rebecca, zły Boss oraz angielscy dżentelmeni Rupert i Basil, chociaż nieodłącznie mu towarzyszą, są tylko wytworami jego wyobraźni. Urojeniami.
Nadzieję na wyleczenie daje chłopakowi eksperymentalny lek. Sytuacja komplikuje się, kiedy Adam spotyka Mayę, niezwykle inteligentną dziewczynę, i zakochuje się w niej. Ze wszystkich sił pragnie stać się fajnym, normalnym chłopakiem, za jakiego uważa go Maya. Ale cudowny lek nie działa zgodnie z oczekiwaniami, a w otoczeniu Adama jest ktoś, komu zależy na tym, by ukrywana przed wszystkimi prawda wyszła na jaw. Jak długo Adam będzie w stanie udawać, że jest taki jak inni? Czego tak bardzo się obawia? I dlaczego słowa zobaczone pewnego dnia na ścianie łazienki doskonale opisują jego doświadczenia?
„Całe to widzenie i słyszenie tego, czego nie widzą i nie słyszą inni, przypomina świat wprost z Harry’ego Pottera. Jak w Komnacie Tajemnic, kiedy Harry słyszy przez ściany jakiś głos. Zachowując to w sekrecie, czułem się uprzywilejowany, jakbym czekał na nadejście swojego listu z Hogwartu. Myślałem, że może będzie to coś znaczyć. Ale w książce Ron rozwiewa te złudzenia, mówiąc: »Słyszenie głosów, których nikt inny nie słyszy, nie jest dobrą oznaką, nawet w świecie czarodziejów«. Dla Harry’ego wszystko skończyło się dobrze. Nikt nie wysyłał go na terapię ani nie próbował faszerować pigułkami. Po prostu miał on okazję żyć w świecie, w którym wszystko, co w swoim mniemaniu słyszał i widział, okazywało się istnieć naprawdę. Pieprzony farciarz”.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67327-07-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
DAWKA POCZĄTKOWA: 0,5 mg. Uczestnik badania klinicznego leku o nazwie ToZaPrex: Adam Petrazelli, lat 16. Podczas sesji terapeutycznych nie jest skłonny do interakcji. Komunikacja wyłącznie pozawerbalna. Dość zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę jego ogólną niechęć do udziału w tej części badania klinicznego, która polega na terapii.
15 SIERPNIA 2012
Mój pierwszy lekarz powiedział, że to niezwykłe, gdy symptomy występują u kogoś tak młodego. Schizofrenię u mężczyzn diagnozuje się przeważnie po dwudziestce, a przed trzydziestką. Pamiętam, że pomyślałem sobie: _No super, cholera. Jestem niezwykły._
Pewnie nie powinienem używać przekleństw w tych zapiskach.
Cholera.
Ale skoro powiedział pan, że mam je traktować jako poufne i że nigdy nie zostaną wykorzystane przeciwko mnie, to nie widzę powodu, dla którego nie miałbym pisać takim językiem, z jakim się czuję swobodnie. A więc nie będę się martwił tym, żeby nie zaczynać zdania od „a więc”. Ani od „ani”. Jeśli to ma być, jak pan to ujął, „moja bezpieczna przestrzeń do wyrażania siebie”, to będę pisał, co myślę, dokładnie tak, jak to myślę.
Będę odpowiadał na pańskie pytania, ale nie podczas naszych sesji, tylko tu, na kartkach papieru, gdzie mogę sprawdzić, co napisałem, zanim to panu oddam. Żebym mógł poprawiać to, co pan zobaczy, i nie powiedzieć czegoś, przez co mógłbym wylecieć z tego badania.
Kiedy z kimś rozmawiam, nie zawsze mówię to, co chciałem powiedzieć. A wypowiedzianych słów nie da się cofnąć, więc jeśli tylko zdołam, lepiej żebym w ogóle się nie odzywał. Będzie pan musiał jakoś sobie z tym radzić.
Ale rozumiem, że ma pan pytania w sprawie mojej choroby. Jak tylko ktoś się o niej dowiaduje, nie przestaje na ten temat mówić. Pewnie pan wie, że moja mama i ojczym wybrali pana właśnie z tego powodu. Bo jest pan doświadczonym lekarzem.
Niech będzie. Muszę przyznać, że poradził pan sobie całkiem nieźle. Już po jakichś dwóch minutach ciszy wręczył mi pan notatnik i powiedział, żebym pisał o naszych sesjach później, jeśli nie chcę rozmawiać w ich trakcie. A nie chcę. Ale nie dlatego, że nie chcę wyzdrowieć – tylko dlatego, że nie chcę tutaj być. A konkretniej, nie chcę, żeby to się działo naprawdę. Chciałbym, żeby terapia była jak wszystkie inne sprawy, które wolałbym ignorować. Jakby nie istniała. Bo już wiem, że przychodzenie tutaj nic nie naprawi. Ale ten lek – może tak.
Pytał pan, kiedy po raz pierwszy zauważyłem, że dzieje się coś nie całkiem normalnego. Że zaszła jakaś zmiana.
Na początku myślałem, że to przez moje szkła. Nie, nie szkła. Okulary. To słowo wolę.
Dostałem je, kiedy skończyłem dwanaście lat, bo nie przestawałem mrużyć oczu, czym doprowadzałem mamę do rozstroju nerwowego. Doktor Leung to jedyny lekarz, którego naprawdę lubię, bo rozwiązał problem, zapisując mi coś stosunkowo prostego. Okulary.
Po problemie. Widziałem jak należy, a mama się cieszyła.
Ale równocześnie zdałem sobie sprawę, że widzę rzeczy, których nie widzą inni. Tylko ja podrywałem gwałtownie głowę albo dalej mrużyłem oczy, żeby zobaczyć coś wyraźniej. Wszyscy inni gapili się na mnie, a nie na ptaki, które wleciały przez otwarte okno, czy na dziwnych ludzi, którzy nagle ni stąd, ni zowąd pojawili się w salonie. Więc przestałem nosić okulary i powiedziałem mamie, że je zgubiłem. I kolejne też. I kolejne. Przez jakiś czas to się sprawdzało i mogłem dalej udawać, ale kupiła mi tyle par, że wymówka koniec końców przestała być wiarygodna. Miałem przerąbane.
Przez długi czas nie mówiłem mamie, że coś mi się zwiduje. Dopiero co wyszła za mojego ojczyma i byli szczęśliwi. W końcu jednak musiałem się przyznać, nie miałem wyboru. Zadzwoniła dyrektorka szkoły, a kiedy mama odłożyła słuchawkę, spojrzała na mnie tak, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.
– Pani Brizeno powiedziała, że na warsztatach z chemii popatrzyłeś w górę, zacząłeś wrzeszczeć i upadłeś na podłogę. – Pamiętam, jak spokojnie to mówiła. Kiedy mama próbuje uzyskać od kogoś informacje, używa swojego głosu rycerza Jedi; głosu, który jakby spływa po człowieku. – Co tam zobaczyłeś?
Nie odpowiedziałem jej od razu. Zdjąłem okulary i próbowałem udawać, że jej nie ma, że po zadaniu mi pytania wyparowała z pokoju. Wmawianie sobie tego typu rzeczy nieźle mi idzie, ale tym razem było trudniej. Mama po prostu stała i czekała na moją odpowiedź.
– Nietoperze – odpowiedziałem, wbijając wzrok w buty. – Wielkie czarne nietoperze.
Nie powiedziałem jej, że były dwa razy większe od zwykłych nietoperzy ani że miały ludzkie oczy, ani że z pysków wystawały im kły cienkie jak igiełki.
Kiedy zaczęła płakać, pożałowałem, że te nietoperze nie istniały naprawdę. Że te upiorne skurczybyki nie pożarły mnie żywcem na warsztatach z chemii, żebym nigdy nie zobaczył, jak w tym momencie mama na mnie patrzyła: jakbym miał świra.
Naprawdę nie chciałem mieć świra. Nikt nie życzy sobie mieć świra. Ale teraz, kiedy już wiem, co się ze mną dzieje, kiedy rozumiem, co dzieje się w mojej głowie, nie chcę zastanawiać się nad tym, co znaczy wiedzieć, że ma się świra. Co znaczy wiedzieć, że najbliżsi też wiedzą, że ma się świra.
Mój ojczym Paul to sympatyczny facet. Jest dobry dla mojej mamy. Przed ślubem spotykali się przez całe lata, a on zawsze starał się być na bieżąco z tym, co się u mnie dzieje, pytać mnie o szkołę itede. Jest adwokatem i może dać jej to, bez czego musiała się obywać, odkąd odszedł tata.
Teraz, od kiedy wie o mnie i o chorobie, trochę się pozmieniało. Nie wie, co ma ze mną robić. Nadal siadamy razem i oglądamy telewizję, ale kiedy jestem z nim w pokoju, prawie słyszę jego myśli. To najdziwniejsze wrażenie pod słońcem, nie licząc widywania rzeczy, których nie ma: siedzieć na kanapie obok dorosłego człowieka, który nagle zaczął się mnie bać. Kiedyś się mnie nie bał. Trudno jest nie odbierać tego osobiście.
Czego ja się boję? Darujmy sobie. I tak na pewno szybko się pan domyśli.
Plusem jest to, że Paul naprawdę kocha moją mamę. A ponieważ ona kocha mnie, Paul się stara. To on znalazł dla mnie nową prywatną szkołę zamiast odesłać mnie z powrotem do tej, w której wszystkie dzieciaki wiedziały, że coś jest ze mną nie tak.
Za dwa tygodnie zaczynam przedostatni rok nauki u Świętej Agaty. To kompleks szkolny obejmujący przedszkole, podstawówkę, gimnazjum i liceum. Mama i Paul uświadomili gronu pedagogicznemu moje „schorzenie”, a że szkoła jest katolicka, nie bardzo może po prostu mnie nie przyjąć. Byłaby to niezła hipokryzja. Z tego, co wiem o Jezusie, on sam raczej by mnie przyjął.
Paul przy okazji postarał się, żeby nauczyciele w mojej nowej szkole wiedzieli, że mają nie mówić o mojej chorobie. Jako prawnik wyjaśnił im, że „z prawnego punktu widzenia” nie wolno im nikomu zdradzić, co mi dolega. Miło z jego strony.
Trudno jest przejść do nowej szkoły w trzeciej klasie liceum. Ale zdecydowanie trudniej jest nawiązywać znajomości, kiedy wszyscy wiedzą, że widzi się rzeczy, których nie powinno się widywać.ROZDZIAŁ 2.
2.
DAWKA: ta sama, 0,5 mg. Adam nadal nie ma ochoty rozmawiać.
22 SIERPNIA 2012
Od razu po tym, jak mnie zdiagnozowano, stałem się ekspertem w dziedzinie mojego schorzenia. Każdemu, kto tylko zechce, mogę opowiedzieć o wszystkich lekach, najnowszych badaniach naukowych, pozytywnych i negatywnych objawach. Przy czym przez te ostatnie nie mam na myśli „dobrych” i „złych”. Zasadniczo wszystkie są do kitu.
Objawy „pozytywne” to te, które moje zaburzenie powoduje. Na przykład urojenia.
Objawy „negatywne” to te, które moje zaburzenie redukuje. Jak w przypadku braku inicjatywy i motywacji.
Nie ma jednej wytyczonej drogi, którą podróżuje moja choroba. Niektórzy ludzie mają wizje. Inni słyszą głosy. A jeszcze inni popadają tylko w paranoję. Moja mama pewnie chciałaby, żebym poświęcił chwilę na opowiedzenie panu o milowych krokach poczynionych przez medycynę w kwestii pomagania pacjentom w radzeniu sobie ze skutkami ubocznymi. Mama już tak ma, że dla niej szklanka jest do połowy pełna.
Całe to widzenie i słyszenie tego, czego nie widzą i nie słyszą inni, przypomina świat wprost z Harry’ego Pottera. Jak w _Komnacie Tajemnic_, kiedy Harry słyszy przez ściany jakiś głos. Zachowując to w sekrecie, czułem się uprzywilejowany, jakbym czekał na nadejście swojego listu z Hogwartu. Myślałem, że może będzie to coś znaczyć.
Ale w książce Ron rozwiewa te złudzenia, mówiąc: „Słyszenie głosów, których nikt inny nie słyszy, nie jest dobrą oznaką, nawet w świecie czarodziejów”. Dla Harry’ego wszystko skończyło się dobrze. Nikt nie wysyłał go na terapię ani nie próbował faszerować pigułkami. Po prostu miał on okazję żyć w świecie, w którym wszystko, co w swoim mniemaniu słyszał i widział, okazywało się istnieć naprawdę. Pieprzony farciarz.
Co prawda akurat na pigułki nie mogę narzekać. Odkąd zacząłem przyjmować nowy lek, jest lepiej. Choć o tym, jaki ma on na mnie wpływ, tak na serio dowiemy się dopiero wtedy, gdy już przez jakiś czas będę brać maksymalną dawkę. Oswajają mnie z tym lekiem stopniowo, jak już pan wie. To między innymi dlatego mam raz w tygodniu pojawiać się w pańskim gabinecie: żeby mógł pan zauważyć ewentualne problemy i zgłosić je lekarzom z zespołu badawczego.
Pytał pan, ile wiem na temat swojego leczenia. Niech będzie, powiem panu wszystko to, co sam pan już wie. Lek, który nosi nazwę ToZaPrex, może – zgodnie z treścią etykiety – powodować między innymi: (1) obniżenie poziomu białych krwinek (co zakłóca zdolności organizmu do zwalczania chorób), (2) ataki padaczki, (3) poważne obniżenie ciśnienia krwi, (4) zawroty głowy, (5) kłopoty z oddychaniem oraz (6) ostre migreny.
Lekarze zapewnili mamę, że najgorsze z tych skutków ubocznych są niezwykle rzadkie. I żeby się nie martwić. Ha! Akurat. Nie martwić się.
Niektórych skutków ubocznych już doświadczyłem. Przeważnie migren. Z rodzaju tych, które zagnieżdżają się w mózgu i przez jakiś czas głowa od nich pęka, dopóki się nie znudzą i nie zostawią człowieka w spokoju. Fajnie, że nie czuję przymusu robienia wszystkiego, co przychodzi mi na myśl. Ale wizje wcale dzięki temu nie znikają. Nadal widuję rzeczy, których nie powinienem widywać. Różnica tkwi w tym, że teraz wiem, że nie powinienem ich widzieć.
Co takiego widuję? Zacznijmy od tego, kogo widuję. Widuję Rebeccę. Wiem, że nie istnieje naprawdę, bo nigdy się nie zmienia. Jest piękna i wysoka – jak Amazonka – i ma wielkie niebieskie oczy oraz długie włosy, które sięgają jej aż do talii. Jest urocza i nigdy nie odzywa się ani słowem. Jak na halucynację jest absolutnie nieszkodliwa. Tylko jeden raz widziałem, żeby płakała – w dniu, w którym mama dowiedziała się o mojej chorobie. Kiedy to się stało, wciąż jeszcze myślałem, że Rebecca istnieje naprawdę. Nie rozumiałem, że ona płacze dlatego, że ja płaczę.
Nie, Rebecca nie jest moim jedynym urojeniem, ale o innych nie lubię opowiadać. Im więcej o nich myślę, tym większe jest ryzyko, że się pojawią, a one… wszystko psują. Prawie jakby czekały z wizytą, aż mój umysł się wyciszy.
W każdym razie te wizje przeważnie zaczynają się od czegoś małego, czego ruch zauważam kątem oka albo co słyszę jako znajomy głos, który zostaje ze mną na długie godziny. A czasem jest to tylko wrażenie, że ktoś mnie śledzi z ukrycia, chociaż wiem, że to absurdalne. Po co ktoś zadawałby sobie tyle trudu, no nie? Ale i tak nie rozsuwam żaluzji. Właściwie nie wiem czemu. Może to po prostu potrzeba prywatności. Raz na jakiś czas lubię poczuć się zupełnie sam.
Jeszcze miesiąc temu, zanim zacząłem przyjmować tozaprex, nie umiałem stwierdzić, kiedy niepostrzeżenie tracę nad sobą kontrolę. Potrafiłem bez powodu odczuwać lęk. Wydawało mi się, że wszystko, co widzę, istnieje realnie. Kiedy zaczynały się halucynacje, nie było sposobu, żeby je wyłączyć. Potrafiłem zatracać się w nich na wiele godzin.
Teraz, kiedy mój umysł zaczyna być niegrzeczny, mogę przynajmniej oglądać jego projekcje jak film w kinie. Z zajebistymi efektami specjalnymi. Czasami to jest coś wręcz pięknego. Mogę obserwować, jak z łąki podrywa się chmara motyli. Czasami jakieś głosy śpiewają mi do snu serenady, a odkąd wiem, że nie istnieją naprawdę, już się ich nie boję. Więc to jest miłe. Na pajaca wychodzę tylko przez te wizje, które wyskakują na mnie znienacka.
Nie, nie denerwuję się początkiem roku szkolnego.
Dostałem nowy mundurek. Białą koszulkę polo, czerwoną wełnianą kamizelkę z godłem szkoły i brzydkie jak noc granatowe szorty, które rozchodzą mi się od pasa na boki i zwisają jak skóra na słoniu. Przeczytałem też wszystkie wymagane lektury na wszystkie zajęcia, więc bardziej gotowy już być nie mogę.
Ale wie pan co? Szczerze: nie kumam, jak pan może przez okrągłą godzinę tak siedzieć, czytać moje zapiski z dziennika na głos i potem zadawać mi pytania, choć się nie odzywam. To pokręcone. Sam mam świra, a jednak uważam, że to pokręcone.ROZDZIAŁ 3.
3.
DAWKA: ta sama, 0,5 mg. Adam zaczyna naukę w nowej szkole. Nadal nie chce rozmawiać. Być może nowe środowisko zadziała jak katalizator i nastąpi przełom w terapii.
29 SIERPNIA 2012
Cholernie kiepsko jest zaczynać szkołę przed Świętem Pracy. Naprawdę cholernie kiepsko. Choć pewnie pierwszy tydzień po powrocie do szkoły jest zawsze do kitu, tak czy inaczej. A jeszcze się nawet nie skończył.
Nie mam prawa jazdy. Nie mam też zamiaru zbyt szybko się o nie starać, bo to jest jeszcze jedna rzecz, którą musiałbym ogarnąć i za którą musiałbym odpowiadać. A to po prostu nie jest tego warte.
Do poprzedniej szkoły zwykle chodziłem pieszo, ale mama uparła się, żeby do Świętej Agaty pierwszego dnia nauki mnie podwieźć. W sposobie prowadzenia przez nią samochodu było coś gorączkowego, jakby próbowała wyglądać na beztroską, choć była na to za bardzo spięta. Ale kiedy w końcu dotarliśmy do kolumny przystających przed szkołą aut, uśmiechnęła się tylko i powiedziała: „Miłego dnia”. Wiedziałem, że chciała pocałować mnie na do widzenia, ale pewnego razu, kiedy miałem osiem lat, wnerwiłem się na nią, że zrobiła to przy ludziach, i od tamtej pory się powstrzymuje. Żałuję, że wtedy tak się zachowałem.
Zdaje się, że tylko wysiadłem ociężale z samochodu ze swoim plecakiem. Chciałem uśmiechnąć się do niej uspokajająco, ale w ostatniej chwili zapomniałem. Więc pewnie myślała, że jestem spięty, chociaż tak naprawdę nie byłem.
Miał pan do mnie pytania o mój pierwszy dzień. Skupmy się teraz na nich, tak?
Pytał pan, czym ta szkoła różni się od mojej dawnej szkoły. Tak na serio to niczym, nie licząc mundurków. Pierwszego dnia wszyscy wyglądali tak samo nieszczęśliwie. Nikt się jeszcze na dobre nie obudził. I ewidentnie panowała atmosfera, którą streścić można w pytaniu: „Dlaczego ja?”. Więc pewnie było w tym trochę poczucia solidarności.
Moim pierwszym zadaniem po odnalezieniu własnej szafki i włożeniu do niej rzeczy było spotkanie z moim przewodnikiem po szkole, Ianem Stone’em. Najwyraźniej wszystkim nowym uczniom przydzielano specjalnego przewodnika, który miał za zadanie oprowadzać po szkole i eskortować na zajęcia. Kiedy dotarłem do sekretariatu, Ian czekał na mnie w środku i od razu się zorientowałem, że jest palantem. Nie chodziło o jego włosy ani o to, że ściskając moją dłoń, zlustrował mnie od stóp do głów, ani o to, że żuł gumę z otwartymi ustami. To było coś w otaczającej go aurze. Jakby zajmował więcej przestrzeni niż to bezwzględnie konieczne. Kiedy rozglądał się po sekretariacie, jego szeroki uśmiech nie do końca odbijał się w jego wzroku.
Czasami poznanie się na kimś i zorientowanie, jaki ten ktoś jest, zajmuje dłuższą chwilę, ale Iana łatwo było rozszyfrować. Był zbieraczem informacji.
Rozpoznałem to po sposobie, w jaki gawędził niezobowiązująco ze starszą panią za biurkiem i pytał, co słychać u jej dzieci, równocześnie wyławiając ze słoja na ladzie garść miętówek i od niechcenia wpychając je sobie do kieszeni. Babka uśmiechnęła się do niego, a ja zobaczyłem, że gdy już odwracał się, żeby wyjść, wyjął z ust zżutą gumę i przykleił ją od spodu do blatu.
Potem wyprowadził mnie na korytarz.
– Czyli musisz odebrać strój na wuef, a potem masz biologię, tak? – zapytał.
Kiwnąłem głową. Ian chodził z wyćwiczoną opieszałością: poruszał się szybko, ale tak, jakby mu nie zależało na pośpiechu. Po drodze wskazał mi kilka budynków, a potem jakieś drzwi z boku sali gimnastycznej.
– Będę tu, jak już skończysz – oznajmił.
Kiedy jednak wyszedłem z ciuchami do ćwiczeń, nie było po nim śladu. Nie powiem, żeby mnie to zaskoczyło. Nie żebym w poprzedniej szkole doświadczył jakiegoś odrzucenia czy coś, po prostu ten koleś wyglądał na takiego, co pozbędzie się mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Na moje oko był chyba rozczarowany, że nie sprawiam wrażenia kogoś, kim będzie mu łatwo manipulować.
Miałem trochę przerąbane, bo nie wiedziałem, dokąd iść. Zajęcia jeszcze się nie zaczęły, więc uznałem, że wrócę do sekretariatu po jakiś plan klas, kiedy z salki po mojej lewej wyszła dziewczyna, trzymająca w ręku listę obecności oznaczoną „Do sekretariatu”. Zatrzymała się przede mną z lekko zdziwioną miną.
– Zgubiłeś się? – zapytała.
– Chyba tak – powiedziałem, poświęcając sekundę na zarejestrowanie, jaka jest drobna, ale też naprawdę ładna, w typie gniewnego kolibra. Chodziła krótkimi, szybkimi, zdecydowanymi krokami, ale przy tym miała w sobie dużo gracji.
– Nie przydzielili ci przewodnika? – zapytała, poprawiając szkła.
– Tak, Iana Stone’a. Ale on…
– …cię zostawił – skwitowała, kiwając głową. – Aha, zawsze to robi. Co masz na pierwszej lekcji?
– Biologię.
– Tędy – powiedziała, prowadząc mnie przez dziedziniec i schodami w górę. Szedłem za nią, chowając ciuchy na wuef do plecaka.
– No więc dlaczego Ian się tak zachowuje?
Spojrzała na mnie, jakbym właśnie zadał jej najgłupsze pytanie, jakie w życiu słyszała.
– Jego rodzina wspiera szkołę wielkimi darowiznami. Chodzili tu wszyscy jego bracia.
– A, czyli to zasadniczo gnojek z tradycjami? – zapytałem. Po twarzy dziewczyny przemknął uśmiech.
– Coś w tym stylu. Poza tym niektórzy nie potrzebują powodu, żeby być głupkami. To im przychodzi naturalnie.
– Nie wszystkim – szepnąłem pod nosem.
– Większość ludzi jest do kitu – powiedziała, usłyszawszy moje słowa. – Twoja sala. – Skinieniem głowy wskazała drzwi, przed którymi staliśmy, ale odeszła, zanim zdążyłem jej podziękować czy choćby zapytać ją o imię.
Nie wszedłem do sali ostatni, więc nie było mi tak niezręcznie, jak mogłoby być, kiedy siadałem obok niewiarygodnie bladego chłopaka w białych podkolanówkach. Wszystko miał niespotykanie czyste. Paznokcie, ubranie, skórę. Cały był olśniewająco biały, jakby ktoś zanurzył go w cloroxie. Natychmiast przedstawił mi się jako Dwight Olberman.
Gdy tylko to powiedział, zrozumiałem, że nie mógłby nazywać się inaczej. Nawet gdyby imię nadał mu na porodówce ktoś zupełnie obcy, i tak nie wybrałby mu innego. Wiem, że Adam to też nie najfajniejsze imię, ale mieć na imię Dwight i w dodatku tak do tego imienia pasować – to naprawdę pech. Na jego miejscu posługiwałbym się raczej drugim imieniem. Chyba że brzmiałoby ono „Cletus” czy jeszcze gorzej.
W trakcie czytania listy obecności prowadząca zajęcia siostra zakonna nie kazała mi wstać i powiedzieć o sobie paru słów, co było miłe z jej strony. Gdy wyczytała moje nazwisko, reszta klasy odwróciła się tylko i gapiła na mnie przez chwilę. A potem podzielono nas na pary, żebyśmy streścili główne tematy z pierwszego rozdziału lektury.
W parze ze mną był Dwight, który miał charakterystyczny wygląd kogoś, kto za bardzo się stara zrobić dobre pierwsze wrażenie. Kojarzył mi się trochę z golden retrieverem. Okazało się, że siedzimy razem na prawie każdych zajęciach. A on nigdy. Nie przestaje. Gadać. Przenigdy.
Chodził ze mną na kolejne trzy lekcje, a moje niezobowiązujące potakiwania i ugodowe chrząknięcia nie odwiodły go od wygłaszania nieprzerwanego monologu. Po jakimś czasie zacząłem odbierać jego słowa jako biały szum.
W każdym razie, że odpowiem na jedno z pańskich pytań: owszem, nowe miejsca są dla mnie trudne, bo nie mam w nich jeszcze układu odniesienia. Paniusia w żółtej sukience idąca do samochodu ze stosem papierów w rękach wygląda absolutnie normalnie aż do momentu, gdy kartki wylatują jej z rąk i zaczynają okrążać ją jak stado gołębi. Czyli to pewnie nie dzieje się naprawdę.
Jedno, co zdecydowanie odróżnia tę szkołę od mojej poprzedniej, to obecność w każdej sali zakonnic i krzyży. A gdybym udał, że mundurkowe szorty wcale nie wpijały mi się w tyłek przy każdej nadarzającej się okazji, to owszem, można by powiedzieć, że było to kilka całkiem normalnych pierwszych dni roku szkolnego. Przez te spodnie tęsknię za chodzeniem do szkoły w dżinsach. Głównie dlatego, że wyciąganie wciśniętych między pośladki majtek wymaga dyskretnych odbytniczych wykopalisk, których raczej nie można przeprowadzić tak, by nikt nie zauważył. Na szczęście chyba większość uczniów ignoruje to u innych, bo właśnie sama usiłuje wyciągnąć sobie bieliznę z przedziałka.
Reszta lekcji tego dnia zlała się w rozmazaną plamę. Jeśli w pierwszym tygodniu szkoły nie planuje się robić niczego sensownego, to po co w tej szkole siedzę? Szkoda, że nie mam szansy powiedzieć nauczycielom, żeby odezwali się do mnie za trochę, kiedy już nie będą marnować mi czasu. Mogliby też darować sobie cały ten szajs pod tytułem „zapoznawanie się z biblioteką”.
Wuef był niezłą przygodą. W tym tygodniu miałem go codziennie na przedostatniej lekcji. Pierwszego dnia trener Russert zrobił nam bieg na jedną milę na czas. Nie mam może zupełnie fatalnej kondycji, ale rzadko gdzieś biegam. Podczas tej męki Dwight próbował nawiązać ze mną rozmowę, co mnie przez większość czasu irytowało, choć równocześnie byłem do pewnego stopnia pod wrażeniem. Nigdy wcześniej nie znałem nikogo, kto byłby tak zaangażowany w mówienie non stop.
– Uprawiasz jakiś sport? Koszykówkę? – zapytał.
Miałoby to sens. Jestem o głowę wyższy od reszty uczniów, więc kiedy chodzę po korytarzu, jest trochę tak, jakbym przechadzał się wśród Manczkinów w Krainie Oz.
– E-ę – odpowiedziałem.
– Pierwszy raz jesteś w katolickiej szkole?
– Mhm.
– Tęsknisz za starą szkołą?
– E-ę.
Nie siliłem się, żeby wyjść na chama. Po prostu nie chciałem podczas biegu puścić pawia, więc najbezpieczniej było odpowiadać monosylabami. Kilkoro innych uczniów już się porzygało na brzegu bieżni, a jakiś koleś, który nie dość uważał, pośliznął się na rzygowinach i wywalił na plecy. Jakaś dziewczyna pstryknęła mu zdjęcie telefonem, ale nauczyciel zaraz go jej skonfiskował. Całe lato bez żadnej aktywności fizycznej ewidentnie daje się we znaki.
W zasadzie z Dwightem nie biegło się wcale tak źle. Dzięki niemu ta mordęga była mniej bolesna, bo rozpraszał mnie na tyle, że zapominałem, jak bardzo nie cierpię biegać. Naprawdę tego nie znoszę. Wolałbym niemal dosłownie cokolwiek innego. Dziewczyna, która uratowała mnie wcześniej, zdążyła już nas zdublować i skończyć bieg. To, jak się poruszała, robiło wrażenie. Mimo niewielkiego wzrostu i krótkich nóg praktycznie frunęła po bieżni. Chwilę później zniknęła, ale na szczęście Dwight powiedział mi, jak jej na imię. Maya.
Imię było filigranowe i ładne. Jak ona sama.
Skończyłem dystans w czasie dziesięciu i pół minuty, ciesząc się, że nie jestem ostatni ani że nie dostałem zadyszki. Mimo wszystko trener miał rozczarowaną minę. Nawet sobie pan nie wyobraża, jak mało mnie to obchodziło. Chrzanić gościa. Cała jego praca polega na przyglądaniu się, jak biegamy, podczas gdy sam NIC NIE ROBI. Mam się przejmować jego rozczarowaniem?
Nie, nie wydaje mi się, żeby ludzie w tej szkole byli jacyś inni. Są tylko z trochę bogatszych domów. Rzecz jasna, nie da się tego poznać po designerskich ciuchach, ale wskazują na to subtelne akcesoria. U chłopaków – markowe zegarki i plecaki z odpowiednim logo. A nawet jakby bardziej kosztowne uczesania.
Z dziewczynami jest trochę większa zagwozdka. Jak ktoś się zna na drogich markach butów, to pewnie wyciągnie z nich odpowiedni wniosek, ale co do mnie, tak naprawdę czuję różnicę na węch. Perfumy dziewczyn tworzą spektrum od owocowych bzdurek aż po pachnące czystością toniki z kategorii tych, które można znaleźć w drogich hotelach i spa. I z ich stosowaniem żadna się nie hamuje. Spacer wśród nich przypomina wchodzenie w kłęby trujących gazów. Mam ochotę puszczać bąki tylko po to, żeby oczyścić powietrze.
No i może jednak ci ludzie są faktycznie inni w tym sensie, że wszyscy już dobrze się nawzajem znają. Nawet ich rodzice zachowują się tak, jakby się dobrze znali. Kiedy mówię „rodzice”, w zasadzie chodzi mi o mamy. Wyglądają, jakby nie pracowały zawodowo, więc wszystkie mają czas na wspólne pogawędki. Skupione w trójki czy czwórki, od lat spotykają się w tej samej szkole. Kibicują tym samym drużynom piłki nożnej. Oklaskują te same szkolne przedstawienia. Każda z nich zna wszystkie pozostałe. Więc chyba głównie dlatego wszystko wygląda tak niecodziennie. W mojej dawnej szkole rodzice trzymali się z dala od innych, bo nie mieli czasu na poranne pogaduchy. Musieli wypchnąć dzieciaki za drzwi i lecieć do pracy.
A, i na wszystkich lekcjach w tej szkole mamy przypisane stałe miejsca, co moim zdaniem jest śmiechu warte. W mojej dawnej szkole każdy siedział tam, gdzie miał ochotę. Oczekiwano po nas, że do czasu liceum nauczyliśmy się już jako tako zachowywać, ale w Świętej Agacie uwielbiają regulamin. I chyba nie bez powodu, bo wielu tutejszych uczniów lubi się buntować. Widziałem już, jak dwie dziewczyny wysłano do gabinetu pielęgniarki, żeby zmyły z twarzy makijaż i zmieniły spódniczki na dłuższe. Niech pan sobie wyobrazi, że obie miały na imię Mary.
Pod koniec pierwszego dnia szkoły znowu spotkałem Iana. Szedł w gronie chłopaków, którzy wyglądali zupełnie tak jak on, nawet gdyby nie brać pod uwagę mundurków. A w każdym razie wszyscy mieli identyczne miny. Po dzwonku się rozdzielili i większość poszła na swoją ostatnią lekcję, ale Ian został trochę w tyle, przyglądając się grupce idących korytarzem i rozmawiających uczennic. W jego twarzy czaiło się coś złowrogiego. Jedna z dziewczynek, rudowłosa, z długim kucykiem, na oko dwunastoletnia, miała otwarty plecak, z którego wystawał fioletowy zeszyt.
Tylko ja widziałem, jak Ian wyciąga ten zeszyt i wrzuca go do pobliskiego kosza na śmieci, a potem rusza korytarzem z miną pełną satysfakcji. Nie był to szczery uśmiech, tylko wyraz twarzy ćpuna, który dał sobie w żyłę. Dziewczynka zaś szła dalej, zupełnie nieświadoma, że coś się stało, więc grzebnąłem w koszu i podbiegłem do niej z zeszytem.
– Coś ci wypadło – powiedziałem.
– O, dzięki! – Rozpromieniła się z wyraźną ulgą. – Mam w nim pracę, którą pisałam całe wakacje. Ale by było.
Tłum na korytarzu przerzedził się, a kiedy ruszyłem z powrotem do mojej szafki, napotkałem wzrok Iana. Widział, jak wyłowiłem zeszyt z kosza na śmieci, i wiedział, że zauważyłem, jak go tam wrzucał. To była dziwna sytuacja: sądząc po tym, jak się gapił, był wyraźnie wkurzony, że go przyłapałem, ale zachował beznamiętny wyraz twarzy. Zastanowiło mnie, jakie informacje w tym momencie zbiera. Co takiego o mnie myśli?
Uznałem, że mu pomogę, i pokazałem mu faka.
Po twarzy Iana rozlał się szeroki uśmiech, a potem chłopak znów zniknął, tym razem na dobre, zostawiając mnie w stanie zdumienia, po co komuś w ogóle chciało się robić coś tak rozmyślnie wrednego i denerwującego. Może tylko po to, żeby sprawdzić, czy mu się to upiecze.
Nie licząc Dupka (przez duże D) Iana Stone’a, nikt nie zachowuje się wobec mnie nieprzyjaźnie, chociaż co jakiś czas ludzie na mnie patrzą, bo szkoła jest dość mała, a ja jestem tu nowy w przedostatniej klasie. To zwykle w takich chwilach pojawia się Rebecca. Nie lubi, kiedy jestem sam. Trzyma się na widoku, ale próbuje odwrócić moją uwagę tylko wtedy, kiedy ma się przytrafić coś nieprzyjemnego. Jak wątpliwości, lęk albo nerwowa energia. Wtedy zazwyczaj robi gwiazdę, zaczyna chodzić na rękach albo żonglować owocami.
To Rebecca nauczyła mnie żonglować. Czy to w ogóle możliwe? Nauczyć się żonglowania od kogoś, kto nie istnieje? Tak naprawdę mogłem podłapać tę umiejętność podświadomie podczas oglądania filmików na YouTubie. Ale pamiętam, że nauczyłem się od niej. Że patrzyłem na jabłka wzlatujące z jej dłoni, śledziłem wzrokiem ich ruch. Była cierpliwa i wiele razy pokazywała mi, jak to się robi, aż zaczęło mi wychodzić. Ale domyślam się, że na moim słowie nie można polegać, bo mam świra.
W każdym razie w piątek zaczynamy różne zajęcia religijno–kościółkowe.
Owszem, temat jest mi znany. Chodziłem do kościoła jako maluch, a mama wyjaśniła mi główne koncepcje religijne, więc podejrzewam, że będę w stanie odegrać i tę komedię. Przez lata zdążyłem już wytrenować się w pewnych zachowaniach niezależnych od tego, jak się akurat czuję, jakbym przez całe życie nic innego nie robił. Kościół jest dla ludzi wierzących w rzeczy, których nie widzą. Dla mnie zaś całe życie polega na widzeniu rzeczy, w które prawdopodobnie nie powinienem wierzyć. Więc jest w tym pewna fajna symetria.
W każdym razie trzeba przyznać, że ten lek naprawdę wymiata. Zdystansowanie się od wizji to właściwie wszystko, czego było mi trzeba. Tylko trochę oddalenia od nich i przestrzeni, żebym mógł obserwować, co się dzieje. Właściwie to nie zawsze są złe wizje. Czasami są w porządku. Serio. Nie uskarżam się na nie wszystkie.
Na tym etapie nie ma innych halucynacji wartych odnotowania. Pojawią się, kiedy będzie im się chciało. Zawsze tak robią.ROZDZIAŁ 4.
4.
DAWKA: 1 mg. Reakcja na zwiększenie dawki łagodna. Adam jest świadomy otoczenia. Na tym etapie halucynacje sprawiają wrażenie nieinwazyjnych. Monitorowanie więzi Adama z nimi będzie kontynuowane.
5 WRZEŚNIA 2012
To, że nie wierzę w Boga, jest chyba bez znaczenia. Katolikom i tak właściwie bardziej zależy na frekwencji. Codziennie o jedenastej z wieży kościelnej rozlega się bicie dzwonów, a wtedy wszyscy musimy wstawać i recytować _Modlitwę Świętego Augustyna_. Jednym gromkim, beznamiętnym głosem. Razem.
Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek do tego przywyknę.
Zgodnie z tym, co twierdzi broszura na naszej lodówce, moja szkoła imienia Świętej Agaty to najstarsza szkoła prywatna w całym stanie, a jej patronką jest babka, która podobno „oparła się zalotom mężczyzny i w konsekwencji straciła piersi, odcięte podczas tortur” czy coś w ten deseń. Katolicy czczą megadziwaczny szajs.
Sam kościół zawsze trafia do pisma „Architectural Digest” z powodu imponującego frontonu z cegły i trzypiętrowej dzwonnicy. Co więcej – jakby ta informacja miała podnieść atrakcyjność szkoły w moich oczach – witraże sprowadzono tutaj na początku dwudziestego wieku drogą lotniczą z Włoch, gdzie poświęcił je papież Leon XIII krótko przed swoją śmiercią.
Mama i Paul mieli do wyboru kilka prywatnych szkół w naszej okolicy. Inną opcją była placówka wyłącznie dla chłopców o jakieś dwadzieścia minut od nas, ale mama uznała, że kształci się w niej „he-manów”. Jej słowa, nie moje. Gdy wróciliśmy ze zwiedzania, powiedziała jedynie, że nie może ścierpieć żołnierskiego sznytu mundurków. Paul tylko wzruszył ramionami. Od początku było wiadomo, że w tym przypadku poprze jej decyzję.
Najśmieszniejsze, że sam Paul też chodził do Świętej Agaty. I chociaż nie interesuję się religią, a mama zawsze wolała raczej kupować uzdrawiające kryształy niż chodzić do kościoła, to czuła się lepiej, posyłając mnie do szkoły mieszczącej się w pięknych, starych budynkach z cegły. Nie planowałem spierać się z nią na ten temat, bo nie ma znaczenia, dokąd chodzę. To tylko miejsce pobytu.
Zasadniczo świątynia wygląda jak wszystkie stare kościoły, jakie widział pan w swoim życiu. Półnagie anioły. Niewygodne ławki z drewna. I dym z kadzidła, który cuchnie, jakby ktoś gotował brudną bieliznę. A, i jeszcze wstyd. Ten dym śmierdzi wstydem.
_À propos_ wstydu, zdaję sobie sprawę, że urocza wizja uczennic szkoły katolickiej trąci banałem, ale kamizelki i plisowane spódniczki faktycznie mają w sobie coś rozpraszającego uwagę. Kiedy szedłem korytarzem w piątek, już po kilku minutach zobaczyłem dwie zakonnice, które odciągały dziewczyny na bok i mierzyły linijkami długość odsłoniętych nóg. Przed przyjściem do tej szkoły nie miałem pojęcia, że zakonnice nadal to robią. Chwilę trwało, zanim zorientowałem się, że się na nie zagapiłem, a kolejną chwilę, zanim zrozumiałem, że właśnie spędzają nas wszystkich do kościoła na mszę. W ślad za mną szła Rebecca w lawendowej sukience, lśniącej w morzu granatu i czerwieni.
Nie złości się na mnie, że już z nią nie rozmawiam. Dałbym głowę, że na początku, kiedy zacząłem przyjmować lek, miała mi to za złe, ale teraz już to jej chyba nie przeszkadza. Gdyby istniała naprawdę, wytknąłbym jej, że ona sama nigdy się do mnie nie odezwała, ale sam pan rozumie, że to nie jest raczej dyskusja, w której dałbym radę wygrać_._ Co jakiś czas nadal kiwam do niej głową czy przewracam w jej stronę oczami. Nie chcę wyjść na całkowitego palanta.
Wchodząc do kościoła, poczułem na karku uderzenie czegoś mokrego. Mokrej od śliny papierowej kulki. Kiedy podskoczyłem i odwróciłem się, jedna z zakonnic o surowej twarzy spojrzała na mnie z taką miną, jakby życzyła mi śmierci w męczarniach. Za moimi plecami Ian śmiał się z kilkoma innymi chłopakami. Odwróciłem się z powrotem i szedłem dalej, mimo że byłem wkurzony. Nie chciało mi się wierzyć, że obślinione papierowe kulki nadal są w modzie. W tej samej chwili przyszło mi do głowy, że dotąd nigdy w życiu nikogo nie uderzyłem. Chyba chciałbym móc walnąć kogoś, kto na to zasłużył. Oczywiście bez przesady. Tylko jak ktoś jest gnojkiem, to naprawdę chciałbym dać mu w dziób. _Instant Karma_, no wie pan.
Nie żebym nigdy wcześniej nie chodził do kościoła. Miałem zaliczone wszystkie sakramenty, które na tym etapie powinienem mieć za sobą. Miałem odfajkowane wszystkie kwadraciki na swojej katolickiej karcie wjazdu do nieba, bo mama wiedziała, że uszczęśliwi tym moją babcię.
Ale to było nowe miejsce i coś z tyłu głowy wprawiało mnie w niepokój. A właśnie zwiększono mi dawkę leku. Pamięta pan? Na pewno ma pan to gdzieś w swoich notatkach. Chociaż to akurat jest coś takiego, co powinien pan po prostu wiedzieć.
Nie powiedziałem nikomu, że mam zawroty głowy. Nie żebym mógł to komukolwiek powiedzieć, bo jedyna osoba, z którą tak naprawdę w szkole rozmawiałem, była właśnie zajęta ministranturą. Zdaje się, że kościół to jedyne miejsce, w którym Dwight zamyka gębę. Dziwnie było patrzeć, jak siedzi spokojnie i nie mówi nic do sąsiadów. Ale jego komża wyglądała dość groteskowo, więc nie miałem mu za złe, że milczy i tylko czeka, aż cała ta męka się skończy.
W każdym razie dopiero przebrnęliśmy przez pierwsze czytanie, a to oznaczało – jeśli dobrze pamiętałem z dzieciństwa, ile przeciętnie trwa katolicka msza – że ksiądz dysponował jeszcze co najmniej półgodziną naszej niepodzielnej uwagi. A nawet dłuższym czasem, jeśli homilia będzie superkaznodziejska, co im się przeważnie zdarza. Złożyłem więc ręce i czekałem, aż świat przestanie wirować.
Próbowałem utkwić wzrok w czymś nieruchomym, ale w kościele pełno było wiercących się dzieciaków, które wciąż poprawiały na sobie mundurki. Podniosłem wzrok nad ołtarz, na znajdujące się wyżej witraże. Przedstawiono na nich stacje drogi krzyżowej.
Kiedy zwiedzaliśmy szkołę, dowiedzieliśmy się, że przed Wielkanocą wszystkie klasy roczników gimnazjalnych i licealnych muszą zaprezentować własne interpretacje drogi krzyżowej. Jednego z uczniów wybiera się na Jezusa i maże sztuczną krwią, a potem zmusza do ciągnięcia po kościelnej posadzce ciężkiego krzyża ze sklejki w celu odegrania kolejnych etapów ukrzyżowania.
Jedyną osobą, którą to zaniepokoiło, byłem ja.
Witraże jednak faktycznie wyglądają zarąbiście. Są dostojne, a równocześnie budzą lekką grozę. W głębokich odcieniach złota i czerwieni jest coś kojącego, kiedy łapią refleksy światła. Nawet szklana krew spływająca po twarzy Jezusa wydaje się mniej groźna. Ale po kilku minutach zrozumiałem, że coś nie gra.
Klatka piersiowa Jezusa zaczęła unosić się i opadać. Odwróciłem od niego wzrok i spojrzałem na szóstą stację drogi krzyżowej. To ta, na której babka o imieniu Weronika wychodzi z tłumu, by otrzeć pot i krew z twarzy eskortowanego na miejsce egzekucji Jezusa. To moja ulubiona stacja, na stówę najprzyjemniejsza z nich wszystkich. Ale kiedy już pogapiłem się na nią przez chwilę, Weronika też zaczęła oddychać, jej kolorowe szaty poczerniały, a ona sama zwróciła twarz w moją stronę. Powoli wszystkie postaci z witraża obróciły się do mnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki