Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smak wojny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Smak wojny - ebook

Smak wojny to uderzająco prawdziwa, pełna przemocy, ale również poruszająca powieść, od której nie sposób się oderwać.

Fabuła powieści Smak wojny rozgrywa się kilka lat przed wydarzeniami znanymi czytelnikom z bestsellerowej Wieży komunistów. Tym razem Andrzej Brenner, niezależny dziennikarz i awanturnik, jako korespondent wojenny zostaje wysłany wraz ze swoim przyjacielem do Kosowa, gdzie osobiście doświadcza chaosu będącego konsekwencją działań militarnych na południu Europy. Jest świadkiem krwawych starć między Albańczykami i Serbami, a przy tym niespodziewanie wplątuje się w rozprzestrzenioną na całe Bałkany niebezpieczną aferę. Jego dziennikarski zmysł pcha go coraz głębiej w rzeczywistość, którą rządzą krwawe porachunki i handel bronią, a jednocześnie pozwala mu poznać wojnę z perspektywy pojedynczego człowieka, który próbuje odnaleźć swoje miejsce w opisywanym konflikcie.

Wśród wystrzałów i wybuchów, cierpienia i śmierci – Brenner ma również szansę odnaleźć miłość. Piękna Serbka Vesna okazuje się promieniem słońca w tym ogarniętym ciemnością świecie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-753-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Puste mieszkania są jak płytki oddech, wystarczy go na to, by żyć, i niewiele więcej.

To mieszkanie było puste bardziej niż inne. Nikt nie otwierał w nim okien ani nie przesuwał ubogich sprzętów. Kurz wielomiesięczną warstwą pokrył parapet, poplamiony parkiet, a nawet dwa nieumyte talerze leżące w zlewie.

Mieszkania, w których od dawna nikt nie oddychał, stają się obce dla każdego, kto przekroczy ich próg.

To mieszkanie wyglądało tak, jakby właściciel pozostawił je na pastwę losu. Jakby nagle zniknął albo w pewnym momencie te ciasne pomieszczenia przestały go interesować. Było tak puste, że nawet nie zalęgły się w nim insekty.

Było puste i suche – kaloryfery wciąż grzały w nim jak wściekłe. Tylko ciężkie od kurzu powietrze i głuche pomruki miasta, tłumione nieco przez brudne szyby, sprawiały, że odbijały się w nim blade oznaki życia.

Żelazne łóżko, przypominające te, które zwykle można znaleźć w powiatowych szpitalach, niepasujące do siebie sztućce w kredensie i dawno niemalowane ściany.

To mieszkanie wyglądało tak, jakby kiedyś mieszkał w nim samotny mężczyzna.

Ktoś nie mógł, albo nie chciał, już tu mieszkać, a może tego kogoś już nie było?

* * *

Drrrryńńń dryń dryń – coś sprawiało mu ból, niepokoiło, czuł, jak obcy dźwięk wdziera się w jego mózg.

Naraz rozmyły się kontury oświetlonego słońcem budynku, zniknęły zbudowane ze stali i szkła ściany. Budynek stał naprzeciw niego. Dostrzegał go z wysokiego dachu, skąd napawał się widokiem rozedrganej panoramy wielkiego miasta.

Stał na dachu i z lubością wystawiał twarz na smagnięcia ciepłego wiatru.

Aż tu nagle ten podstępny, nieprzewidziany jazgot…

Brenner z trudem uniósł powieki i uderzeniem dłoni uciszył wyjący budzik. Nakrył się kołdrą. Skulił się przy tym tak, aby uniknąć światła, które przez brudne okno wdzierało się do jego pokoju.

Uwielbiał zwijać się w kłębek i leżeć z kolanami podciągniętymi pod brodę. Napełniało go wtedy poczucie spokoju. Czuł, że zwinięty potrafi odgrodzić się od wszystkich problemów.

Naraz z przedpokoju dobiegł go dźwięk domofonu.

Zrezygnowany wyskoczył spod kołdry i kilkoma susami dopadł do skrzeczącego głośnika.

– Andrzej, czekam pod twoim blokiem. Jesteś gotowy? – zniecierpliwiony głos Witka przywrócił go do rzeczywistości.

Spojrzał na stół, na którym stał niewielki, odrapany budzik, i zrozumiał, że najzwyczajniej w świecie zaspał. Piąta trzydzieści – o tej porze mieli razem z Witkiem wyjechać do Nowego Targu.

Pospiesznie odszukał bieliznę i niedbale obandażował kolana. Robił tak już od kilku tygodni, czując, jak kolejne skoki coraz mocniej naruszają mu stawy. Właściwie już dawno powinien był odwiedzić porządnego lekarza.

Szybko włożył luźne, sportowe spodnie i ciepłą polarową kurtkę. W biegu złapał wysokościomierz i ulubioną skórzaną pilotkę, wyłuskał z niej okulary, zamknął drzwi i wciskając stopy w czarne adidasy, pognał schodami w dół. Przeskakiwał po kilka stopni naraz.

Witek czekał na niego przy swoim samochodzie. Niebieski fiat tempra był jedyną wartościową rzeczą, jaką posiadał. Przyjaciel Brennera palił papierosa. Kiedy zobaczył, że z odrapanej klatki schodowej wyłoniła się szczupła postać w pilotce, teatralnym gestem stuknął palcem w zegarek.

– Co, zapomniałeś o naszej randce? Dziesięć minut po czasie. Już mnie nie kochasz? – warknął modulowanym głosem, naśladując sposób mówienia Bogusława Lindy.

Patrząc na jego minę, Andrzej nie mógł powstrzymać uśmiechu. Poza filmowego twardziela zbyt jaskrawo kontrastowała z pogodną, okrągłą twarzą. Zwalista sylwetka przyjaciela wzbudzała sympatię i zaufanie. Brenner często miał ochotę klepnąć go w wiecznie trzęsące się od rechotania brzuszysko.

Wielki jak drwal, prawie dwumetrowy Witek na pewno w niczym nie przypominał neurotycznego Franza Maurera z filmu Psy. Brenner wiedział jednak, że ta chodząca pogodność i gargantuiczny sposób bycia to tylko pozory, które często okazywały się niebezpieczną pułapką. Flegmatyczny i dobroduszny z natury Witek w sytuacji zagrożenia przemieniał się w niesłychanie szybką i sprawną maszynę do walki. Jego sto pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi potrafiło poruszać się z dynamiką i zwinnością wprawnego zapaśnika.

– Czołem, niedźwiadku. – Rozbawiony Andrzej klepnął wielkoluda w zarośnięty policzek. – Zerwałeś mnie z łóżka, to teraz za karę będziesz całą drogę prowadził – mruknął, udając głos rozkapryszonej panienki.

– Jak wreszcie nauczysz się powozić czymś, co ma więcej niż dwa koła, to chyba umrę z rozpaczy. – Wielkolud westchnął i wtłoczył swoje cielsko na przednie siedzenie fiata.

Samochód ostrzegawczo zakołysał się i jęknął.

– No to batem go, panie woźnico, i w drogę! – fuknął Brenner.

– Jakoś marnie dziś wyglądasz, drobinko. – Witek zmarszczył brwi, położył wielkie łapska na kierownicy i sprawnie manewrując pomiędzy wiosennymi kałużami, wyjechał na drogę.

Pół godziny później pędzili już zakopianką w stronę Nowego Targu. Na trasie panował jeszcze względny spokój. Dzięki wczesnej porze wyjazdu mieli szansę dotrzeć na miejsce przed siódmą rano.

Na nowotarskim lotnisku umówili się na spotkanie z Andrzejem Palenikiem, szefem „Fabryki Spadochroniarzy”.

To był dzień skoków. Plan lotów przewidywał delikatny rozruch o ósmej rano, potem filiżankę kawy i od dziesiątej pierwsze wyloty. Andrzej i Witek mieli zamiar wykonać trzy skoki.

Planowali poćwiczyć loty w parze, co przy różnicy wagi, jaka dzieliła obu przyjaciół – Brenner, nawet gdy intensywnie ćwiczył, nigdy nie przekraczał wagi osiemdziesięciu kilogramów – wcale nie było łatwe.

Dotychczasowe próby kończyły się zwykle tym, że Brenner jak odważnik pikował w dół, ściągany przez – zachowujące nawet najbardziej klasyczną pozycję „deski” – sto pięćdziesiąt kilogramów przyjaciela.

Długo wymyślali technikę chwytów i lotu, tak aby sprawić, że będą mogli razem swobodnie spadać. Obaj wierzyli w te same magiczne reguły, więc nie ogolili się przed wyjazdem do Nowego Targu.

Witek co chwila rzucał na Brennera badawcze spojrzenie. Od jakiegoś czasu martwił się o przyjaciela – ten stał się melancholijny, nieobecny, a bruzdy pod oczami były wyraźniejsze niż zwykle.

Silnik samochodu mruczał miarowo. Brenner szybko zapadł w drzemkę. Kiedy Witek odrywał wzrok od drogi i spoglądał na jego prawie czterdziestoletnią twarz, widział, jak ten marszczy brwi i nerwowo porusza głową. Wyglądało na to, że spiera się z kimś we śnie. Kilka razy się budził. Nie żartował jednak z ocierającego się prawie o kierownicę brzuszyska, nie próbował nawet, jak zwykle, wmotać Witka w kolejną, wymyśloną przez siebie, historię romansową.

– No a ta… – tu padało zwykle imię kolejnej dziewczyny, na którą aktualnie zwrócona była uwaga kompana. – Ostatnio tylko o tobie mówi – kusił i nieodmiennie wciągał Witka w krąg sercowych wynurzeń.

Czynił tak wiele razy i zawsze udawało mu się wprowadzić go w stan duchowej nieważkości. Twarz mu kraśniała i zasypywał Brennera dziesiątkami pytań, dotyczących okoliczności, w jakich miały paść przychylne dla niego słowa.

Wyglądało na to, że pomimo wielokrotnych wpadek Witek wciąż z łatwością dawał się przenosić w krainę własnych marzeń o kobietach i prawdziwej miłości. Skłonność do bujania w obłokach i słodkiego rozmyślania o prawdziwym, platonicznym uczuciu, której ulegał Witek, stała się nawet tematem wielu środowiskowych anegdot.

Tym razem Brenner nie miał jednak najmniejszej ochoty na przekomarzania.

Półtorej godziny jazdy do Nowego Targu minęło im więc w ciszy. Wewnątrz samochodu słychać było jedynie urywane chrapnięcia i świszczenie drzemiącego Brennera. Jego oddech budził podejrzenie o rozwijające się schorzenia o podłożu astmatycznym. Ciężki, często chrapliwy odgłos sprawiał wrażenie, jakby oddychanie było nieustanną, ciężką walką.

Przypadłość ta miała jednak prozaiczną przyczynę. Była wynikiem kilku bijatyk, po których Brennerowi pozostał wielokrotnie złamany nos. Nie był to jednak płaski, bokserski nochal. Zachował swój wyrazisty, lekko garbaty kontur – prawdziwe spustoszenie kryło się jednak pod niewinnie wyglądającą powłoką. Nastąpiło tam skomplikowane pokręcenie korytarzy, którymi z trudem przeciskało się powietrze.

Dawno powinien to zoperować, ale kto by mu kazał iść do lekarza – pomyślał Witek i skierował samochód w stronę murawy okalającej nowotarskie lotnisko.

* * *

– Monika, poczekaj, zatrzymaj się! Przecież miałaś dziś odwiedzić tatę! – Starsza kobieta zerwała się z łóżka i wypadła na klatkę schodową.

Kondygnację niżej dudniły kroki biegnącej z rozwichrzoną burzą kruczych włosów dziewczyny.

– Mamo! Nie dziś, nie mogę! Później ci wszystko wytłumaczę… Ja muszę! Zrozum mnie, muszę! Taka sytuacja. Później…

Starsza pani smętnie pokiwała głową i powoli, wyraźnie utykając na prawą nogę, wróciła do mieszkania. Jej twarz wyrażała pełną rezygnację. Bezwładnie oparła się o kuchenne drzwi. Z radiowego głośnika dobiegały podniesione głosy.

Rolnicy rozpoczęli kolejne blokady dróg.

Ich protesty niespodziewanie przywołały wspomnienie pewnego zdarzenia: kilka kobiet z mozołem ciągnie w poprzek wiejskiej szosy buńczucznego byczka. Nie wiedziała, dlaczego przed oczami stanęła jej właśnie ta scena. Monika zahamowała wtedy z piskiem opon, maska samochodu niemal oparła się o nos opornego bydlęcia.

Zeszłe lato – radosne, ciepłe i pełne beztroski wakacje z córką na Mazurach…

Jeszcze kilka lat temu była taka krucha – starsza kobieta uśmiechnęła się do swoich myśli. – Delikatna jak dziewczyna z wierszy Poświatowskiej.

Matka Moniki często spoglądała na świat oczami tej częstochowskiej poetki. Nigdy nie wyrosła z tych „błękitnych dyrdymałek”, jak nazywał jej ulubione wiersze mąż.

Monika była ich jedynym dzieckiem. Późnym, oczekiwanym. .. Oczekiwanym z radosnym napięciem. Oboje przelali na nią wszystkie swoje nadzieje i marzenia.

Mąż, gdy w wieku czterdziestu lat stał się wreszcie ojcem, przeszedł niezwykłą metamorfozę. Z kostycznego wykładowcy filozofii – o którym studenci mawiali, że jest chłodniejszy niż północny front atmosferyczny – przeobraził się w czułego, spełnionego i szczęśliwego człowieka.

Monika, jak mawiał, była jego najpoważniejszym dziełem i największym wyzwaniem. Sąsiedzi i znajomi podziwiali go, gdy codziennie spacerował pod ich blokiem z wózkiem.

W życie statecznej, uniwersyteckiej filozofii także wkroczyły zupełnie nowe sceny i nowa bohaterka, która w sposób naturalny stała się żywą maskotką kilku studenckich roczników. Surowy docent Bartel przychodził na zajęcia, przyprowadzając ze sobą rozszczebiotaną kilkuletnią dziewczynkę z burzą kruczoczarnych włosów i wielkimi, niebieskimi, wiecznie rozbawionymi oczami.

Sadzał ją w ostatniej ławce i dziewczynka przez cały wykład siedziała z poważną minką na pucołowatej buzi, wpatrzona w przemawiającego do tłumu wielkoludów tatę.

Skupiona słuchała niezrozumiałych opowieści o Arystotelesie i Kancie. Ojciec co pewien czas posyłał jej uśmiech pełen prośby o cierpliwość i wyrozumiałość.

Bartel, człowiek o żelaznych zasadach i poważnie usposobiony katolik, budził na uczelni tyleż podziw, co i niechęć. Zawsze bez ogródek wypowiadał swoje sądy. Rozsądny, ale nieugięty, z powagą podchodził do dydaktycznych obowiązków. Na pobłażliwość nie mógł liczyć żaden student, który nie postarał się, choćby pobieżnie, zrozumieć meandrów kształtowania się współczesnych poglądów.

Z chwilą narodzin córki w tym prawym i twardym człowieku wykształcił się jednak nowy rys charakteru – ciepłe zrozumienie dla ludzkich ułomności. Pryncypialność naukowca na tym nie ucierpiała, on sam stał się jednak mniej koturnowy.

Po urodzeniu córki zmieniła się też pani Bartelowa. A przede wszystkim przeżyła powtórne odkrycie człowieka, który był jej mężem. Czasem żartowała, że dzięki Monice poślubiła go ponownie. Tym razem nieodwołalnie. Narodziny córki wydobyły z nich obojga wiele miłości, którą w nieświadomym geście wdzięczności obdzielili także siebie.

Ich wcześniejsze relacje, oparte na rozsądnym współistnieniu obok siebie i realizowaniu własnych życiowych planów, napełniły się ciepłem i troską. Kiedy narodziła się córka, przestali wstydzić się banalnych czułości i rozmów o przyziemnych sprawach.

Ich rodzina stała się radosnym trójkątem troski, opieki i optymizmu. Okazało się to bardzo pomocne, gdy Bartela wyrzucono z uczelni i nie mieli pieniędzy na leczenie chorującej na płuca córki.

Poradzili sobie jednak – Bartel, w latach osiemdziesiątych, znalazł pracę na uniwersytecie w Heidelbergu. Od kilku lat natomiast, pomimo zbliżającej się siedemdziesiątki, pracował za sowite wynagrodzenie na prywatnej uczelni.

Kiedy chorowita Monika zaczęła dojrzewać, obudziła się w niej niezwykła energia życiowa. Pokonała wszelkie dolegliwości i wyrosła na silną, niezwykle urodziwą dziewczynę. Można było odnieść wrażenie, że siła uczuć, jaką rodzice przelali na jedynaczkę, eksplodowała w niej żywiołową radością i chęcią życia.

Od roku jednak w ich harmonijne i spokojne istnienie wdarł się nowy, nieznany dotąd ton.

Monika, która wcześniej zwierzała się rodzicom ze wszystkiego, zaczęła unikać rozmów na własny temat, stała się powściągliwa, zamknięta w sobie. Ważyła każde słowo. Przestała im opowiadać o swoich planach i dzielić się z nimi radością z każdego sukcesu. Znikała na wiele godzin, a gdy wracała, zamykała się w swoim pokoju i ślęczała nad jakimiś zapiskami.

Każda, subtelna nawet, próba rozmowy rozbijała się o nieobecny wzrok córki i zdawkowe, wymijające odpowiedzi. Oboje instynktownie czuli, że jej myśli błądzą gdzieś daleko od rodzinnego domu.

Trzy dni wcześniej matka Moniki, odkurzając półki w jej pokoju, natknęła się na kilka luźnych karteczek, które wypadły z zeszytu. Starsza pani nie miała zwyczaju czytać cudzych zapisków.

Machinalnie odłożyła więc znalezione karteczki. Przypadkowo ułożyły się jednak w stosik, na wierzchu którego kusił krótki tekścik, zapisany starannym, równym pismem córki.

Spojrzała na tekst, najpierw ukradkiem, ze wstydem, że wertuje cudze notatki, że oto nieupoważniona, jak intruz, wdziera się w intymny zakamarek duszy innego człowieka. Tekst wydał się jej jednak literacki i to odkrycie ośmieliło ją do wzięcia kawałka papieru w dłoń i uważniejszego przeczytania. Wiersze pisze się przecież po to, aby znalazły swojego rozumiejącego czytelnika, a kto może być bardziej uważnym, wnikliwym i przyjaznym czytelnikiem niż matka – pomyślała, siadając w głębokim fotelu i zakładając na nos okulary.

Krótki tekst autorstwa córki zastanowił ją głęboko. Pani Bartel potrafiła znajdować w poezji ukryte tropy, nieśmiałe przesłania, które ciężko było wypowiedzieć nawet autorowi.

Łagodnie pobrużdżone zmarszczkami czoło starszej pani przecięła pionowa zmarszczka, biegnąca aż do nasady okularów.

Wiersz córki wydał się jej smutnym wołaniem do kogoś. Ze zdumieniem zrozumiała też, że tym jedynym czytelnikiem nie jest ani ona, ani jej mąż…

Bajka

Bzy przy drogach pachniały radośnie

gdy on spoglądał w jej oczy

Ciężkie zwierzęta z pobliskich zagród

wolno odmawiały wieczorną litanię traw

Zmęczeni ludzie unosili do czoła

wypełnione dniem dłonie

W ziemi cicho usypiały ziarna

Usta nuciły prostą piosenkę

gdy on przytknął policzek

do jej kruchej twarzy

I wirowali oboje

jak krople rosy

w rozpalonej dłoni polany

Nad lasem rozbłysło niebo

i konary drzew przyniosły dźwięk burzy

Grzmot zadudnił

jak werbel zmierzchu…

Rankiem

do bosych nóg dziewczynki

biegnącej oszronioną łąką

potoczyły się

dwie lodowe kuleczki

Starsza pani starannie rozprostowała karteczkę i jeszcze raz, wolno przebiegła spojrzeniem linijki tekstu. Delikatnie, z namysłem, położyła kartkę na brzegu stołu i… zasnęła.

Wiersz zapadł jej w pamięć. Córka, która opowiadała im o wszystkich swoich uczuciowych perypetiach, która zawsze traktowała rodziców jak najbardziej zaufanych przyjaciół, tym razem nawet słowem nie wspomniała o tym, co ją nurtowało.

Ktoś sprawił, że napisała ten wiersz. Ktoś im obojgu nieznany.

Matka instynktownie czuła, że w życiu córki pojawił się ktoś ważny, chyba najważniejszy.

Przez dwie noce układała sobie w głowie rozmowę z Moniką. Nigdy jej jednak nie zaczęła, może dlatego, że niepisane prawo ich wspólnego życia jako naczelną zasadę głosiło, że żadne z trojga nie wchodzi w osobisty świat innego domownika bez wyraźnego zaproszenia. Takiego zaproszenia ze strony córki nie było…

Monika przez ostatnie tygodnie mniej się uśmiechała, często unikała spojrzenia matki. Zamykała się w swoim pokoju i leżała tam przy zgaszonym świetle.

Rzeczowy zazwyczaj Grzegorz wielokrotnie namawiał żonę, aby postarała się dotrzeć do córki. Niezręcznie, jak zawsze gdy bardzo mu na czymś zależało, prosił, aby zapytała, jak oboje mogą jej pomóc.

Ich otwarty, szczery kontakt, który przez dwadzieścia pięć lat trwał w sposób niezmącony, nagle przestał działać. Monika nigdy nie była wobec matki niemiła, jednak teraz coś w sobie zamknęła, zatrzasnęła jakieś drzwi i wywiesiła na nich kartkę z napisem: „Moja prywatna tajemnica”. Tego dnia wybiegła bez słowa, choć wiedziała, jak bardzo była matce potrzebna.

Po wypadku Grzegorza spędzały ze sobą wiele godzin, milczących godzin wspólnego przeżywania troski o leżącego w szpitalu mężczyznę.

Monika sprawiała jednak wrażenie, jakby obok niepokoju o ojca rosło w niej jakieś inne uczucie, które walczyło o pierwszeństwo z troską o ojca i w końcu wypełniło jej serce. Eksplodowało.

Wybiegła z mieszkania, jakby wyrzuciła ją za drzwi długo hamowana siła, nad którą w końcu nie zapanowała.

* * *

Witek siedział pod namiotem i zajadał pajdę chleba ze smalcem, a kątem oka spoglądał na niebezpiecznie wypełniony kawał łopoczącego na wietrze płótna – „rękaw” wskazujący na lotnisku kierunek i siłę wiatru.

Jego łopotanie było znakiem, że od rana aura nie sprzyjała spadochroniarzom.

Jakby nie zważając na ostrzegawcze trzepotanie biało-czerwonego materiału, ekipa Andrzeja Palenika szykowała przywiezionego niedawno z Łotwy „Skytrucka” do pierwszych lotów. Dumną, angielską nazwę z nieznanych powodów nadano rosyjskiemu samolotowi AN-28.

Był to jedyny w Nowym Targu samolot, z którego można było skakać ze standardowej wysokości czterech tysięcy metrów. W porównaniu z poczciwym „Antkiem” (AN-2) pękaty „Skytruck” błyskawicznie wzbijał się w górę.

„Antki” służyły więc do szkolenia „narybku”, do nauki skakania z wysokości tysiąca lub ośmiuset metrów nad ziemią, natomiast z samolotu wypożyczonego na Łotwie korzystali powietrzni nurkowie mogący pochwalić się bogato zapisanymi książeczkami spadochroniarza, którzy tego dnia tłumnie zameldowali się na nowotarskiej murawie.

– Jędrek, chodźże wreszcie coś zjeść. – Witek trącił w brzuch zapadającego w drzemkę przyjaciela.

Do Witka nieprzerwanie podchodzili koledzy z całej Polski i wymownie przybijali piątkę o jego wielkie jak bochen łapsko.

– Co, grubasie, dziś Brenner utrzyma wreszcie twoje sadło w rękach czy znowu będziecie pikować? – Leszek, były oficer „czerwonych beretów”, przysiadł się do olbrzyma, klepiąc go serdecznie po ramieniu. W środowisku spadochroniarzy obu otaczała swoista legenda.

Kiedyś, pod koniec rządów Jaruzelskiego, razem usiłowali porwać transportowy samolot z Balic. „Afera Stępla”, jak ją później nazwano, ośmieszyła wszystkie specjalne zabezpieczenia na lotnisku. Chyba tylko obawa przed gigantyczną kompromitacją oraz wstawiennictwo generała Edwina Rozłubirskiego sprawiły, że młodzi oficerowie wyszli z tego cało. Zostali jednak dyscyplinarnie wyrzuceni z ludowego wojska.

„Wilczy bilet”, jaki towarzyszył im przez ostatnie lata PRL-u, sprawił, że nabyli wiele pożytecznych umiejętności.

Leszek uciekł przez „zieloną granicę” do Austrii, a znający biegle kilka języków Witek wynajmował się jako osobisty ochroniarz dla zagranicznych biznesmenów.

Słynne stało się jego starcie ze znanym w całej Polsce „detektywem”. Witek był wtedy cieniem zamożnego przedsiębiorcy, który wymyślił mechanizm oszukiwania państwa na podatku VAT. Pryncypał Witka – Andrzej Siemanek – skupił wówczas wokół siebie całe stado „młodych wilków”, którzy wykorzystując jego pomysł na oszukiwanie budżetu państwa, w ciągu kilku miesięcy zarobili fortuny.

Siemanek był jednak nieostrożny i wkrótce jego powodzenie zaczęło kłuć w oczy konkurentów. Pewnego dnia zwolnił Witka na kilka dni i pojechał do matki w góry. To był ostatni wyjazd biznesmena. Został porwany, a następnie zabity na Słowacji przez gangstera Mikulasa Czernaka.

Witek nie mógł sobie darować braku czujności. Wielokrotnie później powtarzał, że powinien być razem z Siemankiem i wtedy ów żyłby do dziś. Jedyne jednak, co mógł wówczas zrobić, to udać się do Wiednia i tam zrealizować pomysł, którym kiedyś, po pijanemu, Siemanek podzielił się ze swoim przyjacielem ochroniarzem.

Dzięki starym wiedeńskim znajomościom Witek odnalazł doktora Zieglera z Zurychu i przekazał mu list od Siemanka.

Skutkiem tej wyprawy stało się przelanie przez szwajcarskiego bankiera trzech milionów dolarów na konto zabezpieczone dwoma hasłami. Wyjazd do Wiednia zdarzył się w samą porę, kilka dni później bowiem u doktora Zieglera zjawiła się żona Siemanka wraz ze znanym „detektywem” Blondkowskim i zażądała wypłaty fortuny należącej do jej męża.

Niestety, znała tylko jedno hasło. Dowiedziawszy się tego, Blondkowski natychmiast przestał darzyć kobietę płomiennym uczuciem, a miliony nieboszczyka – w rezultacie – na zawsze spoczęły w przepastnych sejfach szwajcarskiego Coutts Banku. Blondkowski poprzysiągł Witkowi zemstę.

Okazja ku temu nadarzyła się kilka tygodni po niefortunnej wyprawie w towarzystwie żony Siemanka.

Spotkali się w modnym warszawskim lokalu, gdzie Witek towarzyszył innemu swojemu podopiecznemu, Robertowi Puczminowi. „Detektyw”, wraz ze swoimi dwoma ochroniarzami, w skrojonych na wzór mundurów służb specjalnych drelichach z napisem „Blondkowski Patrol”, rzucił się na Witka.

Skończyło się tym, że przed ostatnim ciosem Witek precyzyjnie poinformował „detektywa”, co ma uczynić, otrzymawszy cios w szczękę. Kazał mu się odsunąć od ostrych krawędzi baru i spokojnie ugiąć nogi, aby padając, nie uderzył się w głowę. Następnie wykonał błyskawiczny unik w reakcji na prawy prosty Blondkowskiego i precyzyjnie ulokował na jego szczęce swoją prawą pięść. Zrobił to najdelikatniej, jak mógł…

Blondkowski otrzeźwiał dopiero następnego dnia i poprzysiągł Witkowi zemstę „aż po grób”.

Po tych doświadczeniach Witek przestał mieć ochotę na bycie roninem i służenie nowym panom. Założył własną agencję ochrony. Przekornie ochrzcił ją „Savak” (tak nazywała się tajna służba szacha Iranu Rezy Pahlawiego).

Dziwaczna nazwa firmy notorycznie przyciągała zainteresowanie Urzędu Ochrony Państwa.

Gdyby nie jego wrodzony wstręt do tak zwanych „ludzi z miasta”, pewnie nie raz wpadłby w poważne tarapaty. Jak dotychczas jednak jego kłopoty z wymiarem sprawiedliwości ograniczały się do malowniczych bójek towarzyskich oraz kilku bezskutecznych rewizji w biurze firmy „Savak”, przeprowadzonych przez nieco zażenowanych młodych funkcjonariuszy UOP.

– Znów masz pietra i wpieprzasz jak wieloryb – rechot Leszka wyrwał Witka z sennych rozmyślań.

– Dziś będziemy próbować lotu w parze aż do pułapu – uśmiechnął się niewinnie do przyjaciela. – Jak zaczniecie pikować, to będziemy mieli na ziemi ostrą adrenalinę – w głosie Leszka Witek wyczuł, nieobecną zwykle, nutę troski. – Nie ma zbyt dobrych warunków na kozaczenie, wiatr na granicy dopuszczalności – ciągnął Leszek.

– Przypatruję się rękawowi od dwóch bułek i chyba trochę zelżało. – Witek zawsze nadrabiał rzeczowością w momentach, gdy czuł nieprzyjemne łaskotanie w żołądku.

Jak twierdził, gadanie jest najlepszym lekarstwem na emocje.

– Niech się, Lechu, Bozia martwi, jak już stworzyła sobie takich lokatorów – dodał, patrząc zmrużonymi oczami na smacznie śpiącego Brennera.

Z trudem jednak maskował zdenerwowanie, od dwóch dni bowiem budził się w nocy z obrazem bezwładnego spadania w kierunku błyskawicznie zbliżającej się murawy lotniska.

We śnie widział nienaturalnie wykrzywioną twarz Brennera, która coraz bardziej oddalała się od niego, nikła i rozmywała się w przestrzeni. Słyszał świst powietrza, wdzierający się w nozdrza i uszy. Czuł, że za chwilę uderzy z olbrzymim impetem w ziemię. Nie mógł nic zrobić, bezradnie kulił się więc i oszołomiony pędem powietrza mknął na spotkanie nieuniknionego.

Takie obrazy ostatnio nawiedzały go coraz częściej.

Rano budził się jednak rześki i uśmiechał się do swego odbicia w lustrze, bagatelizował nocne mary. Nie wierzył w proroctwa uśpionego umysłu. Z natury zresztą był niedowiarkiem i twierdził, że niewiele jest spraw na ziemi, w które uwierzyłby bez samodzielnego sprawdzenia. Coś z tych nocnych obrazów pozostawało mu jednak w podświadomości.

Tego ranka, spoglądając na drzemiącego Andrzeja, czuł nieokreślony niepokój. Instynktownie wyczuwał nastroje przyjaciela – a ten dawno nie był tak małomówny i smętny.

Pewnie wstał lewą nogą – Witek przekonywał w myślach sam siebie.

* * *

Monika w pośpiechu uchyliła szybę samochodu.

– Proszę – szepnęła, podając policjantowi dwustuzłotowy banknot.

– Taka piękna dziewczyna i tak szybko chce umrzeć. Ma pani szczęście, że nie odebraliśmy pani prawa jazdy. Jeszcze jeden punkcik i trzeba będzie przesiąść się na fotel pasażera. – Starszy, siwy policjant uśmiechał się ciepło i miętosił sumiastego wąsa. – Szkoda, że musiałem panią skasować, ale robię to tylko po to, aby przeżyła pani jeszcze parę lat. Myślałem, że to jakiś młokos szarżuje, a tu proszę, taka miła panienka… Nie wstyd pani? – próbował rozładować atmosferę, nadając brzmieniu swego głosu cieplejszą barwę.

– Wstyd, spieszę się i zapomniałam o ograniczeniu – mamrotała zaczerwieniona Monika. Nerwowo schowała prawo jazdy do małej, skórzanej torebki.

– Jechała pani sto osiemdziesiąt na godzinę, żadne przepisy nie pozwalają na takie szaleństwo – policjant, który bardzo przypominał jej ojca, z namaszczeniem pogroził jej palcem.

Jego roześmiane oczy kontrastowały z surowym upomnieniem, jakiego udzielał ślicznej niebieskookiej brunetce, siedzącej za kierownicą nowego renault megane.

Towarzyszący mu młody policjant stał kilka kroków dalej i ukradkiem spoglądał na delikatną twarz dziewczyny, kierującej francuskim samochodem. Jego myśli krążyły daleko od wiaduktu w Chabówce, gdzie zatrzymali pędzący samochód.

– Nie pamiętam, kiedy ktoś gnał tu tak, jak ta panna, ale Władziu, aż trudno się na nią obrazić, co? – zaśmiał się wąsaty policjant, klepiąc w ramię swojego młodszego towarzysza. Ten jednak milczał i w zamyśleniu wpatrywał się w wolno odjeżdżający pojazd.

Dziewczyna lekko zagryzła wargi, westchnęła i drobną, szczupłą dłonią wrzuciła czwarty bieg. W radiu zaczęły się wiadomości:

– „Dziewiąta rano, wiadomości sieci RMF FM. Dziś o dziesiątej na lotnisku w Nowym Targu zostanie podjęta próba bicia rekordu Polski w spadochroniarskiej konkurencji relative work. Do tej pory największą formację, jaką ludziom udało się utworzyć w powietrzu, stworzyło dwustu dziewięćdziesięciu siedmiu amerykańskich skoczków, rekord Polski jest o wiele skromniejszy i został ustanowiony przez trzydziestosześcioosobową formację. Dziś w Nowym Targu może zostać poprawiony…”

Słuchała wiadomości i czuła, jak łopocze jej serce.

Wiedziała, że musi jak najszybciej dotrzeć właśnie tam. Czuła, że nie wybaczy sobie nigdy, jeśli nie zdąży na to przeklęte lotnisko.

Na przebycie drogi od drewnianego kościółka w Rdzawce aż do dwupasmówki na rogatkach Nowego Targu potrzebowała niecałych dziesięciu minut. Przyspieszała, w miarę jak malała odległość do lotniska.

* * *

Pierwsza grupa skoczków zapakowała się do „Skytrucka”, stało się to jednak kilkanaście minut po dziewiątej. Dopiero wtedy podmuchy wiatru nieco zelżały i można było rozpocząć spadochroniarski dzień.

Obok Witka i nieustannie sprawdzającego taśmy spadochronu Brennera usiadł Stępel i czterech młodych mężczyzn z Radomia. W środek wzięli niewielką blondynkę o uśmiechniętej, choć niezbyt ładnej twarzy.

Radomianie nieustannie żartowali i szturchali swoją rubasznie śmiejącą się koleżankę. To był ich pierwszy wspólny skok w tym sezonie. Nagle do uszu pasażerów samolotu dobiegł świst powietrza z otwierającego się trapu, który w tyle samolotowego kadłuba naraz otworzył bezdenną przestrzeń. Stępel uniósł kciuk i mocno odbił się od podłogi samolotu. Błyskawicznie zagłębił się w świszczącej na zewnątrz przestrzeni.

Brenner machinalnie popatrzył, jak jego szybko zmniejszająca się sylwetka koziołkuje, targana strugami powietrza.

– Juhuuu – usłyszał obok siebie wrzask Witka, który szczupakiem rzucił się w czeluść ponad chmurami.

Brenner poczuł znajome dławienie w gardle i łaskotanie w żołądku. Powoli ugiął nogi, odbił się od pokładu samolotu i osunął się w przepaść.

W usta i uszy uderzyły go twarde strugi powietrza. Chyba krzyknął, ale zapewne dźwięk utonął w zgiełku rozpędzonego do prawie dwustu kilometrów na godzinę samolotu tuż po zetknięciu się ze ścianą powietrza.

Szarpany uderzeniami wiatru rozpostarł ramiona i ugiął nogi w kolanach, stopy zadarł ku górze jak baletnica. Sekundę później jego lot nabrał już wyraźnie pionowego kierunku. Napór powietrza skoncentrował się głównie na brzuchu i biodrach.

Wstrzymując oddech, spojrzał w dół, chciał znaleźć w przestrzeni sylwetkę opadającego niżej Witka.

Znów nie zdołali razem wyskoczyć. Tym razem czuł się winny z tego powodu, gdyż na progu samolotu obezwładnił go paraliżujący lęk.

Dostrzegł wreszcie jaskrawy kombinezon olbrzyma, który lecąc brzuchem w dół, robił wszystko, aby zmniejszyć prędkość opadania.

Brenner ułożył ręce wzdłuż tułowia i runął, nurkując głową w kierunku przyjaciela.

Coraz mocniej napełniał go niespodziewany spokój, a powietrze, które dotąd rozrywało mu nozdrza i policzki, przestało przykuwać jego uwagę.

Czuł, jak jego ciało, spadające teraz z szybkością ponad dwustu kilometrów na godzinę, uzyskuje niespodziewaną lekkość. Ogarniało go euforyczne uczucie braku ograniczeń, oderwania…

Zamknął oczy i rozłożył szeroko ręce.

Przy prędkości prawie dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę powietrze staje się twarde. Pęd rozgiął mu ramiona ku górze i ciało zaczęło koziołkować, przerzucane siłą pędu przez plecy.

Stracił poczucie horyzontu, nie myślał nawet o tym, gdzie pozostaje niebo, a gdzie czeka zbliżająca się w szalonym pędzie ziemia.

Witek spojrzał zaniepokojony w górę. Szukał wzrokiem sylwetki przyjaciela. Od kilku sekund powinni już lecieć razem, powinni być wczepieni w uchwyty na swoich skafandrach.

W końcu go dojrzał: odległy czarny punkcik w przestrzeni, bezwładnie miotany siłą wiatru.

Czyżby zasłabł?! – Witek poczuł, jak ogarnia go gorączka.

– Nie! To nie może się wydarzyć, kurwa, nie tak! – Wiatr wbił mu słowa z powrotem w krtań.

Nic nie mógł zrobić. Brenner był za daleko.

Spojrzał na wysokościomierz – dwa i pół tysiąca metrów.

Brenner czuł się tak, jakby wreszcie ktoś zdjął mu z piersi ciężki kamień, wiatr szarpał jego dłonie, rozcapierzał palce i wydymał policzki. Odczuwał jednak dzikie, rosnące poczucie lekkości.

Ukojenie.

Niech już tak trwa… a reszta to tylko sen… – myśli leniwie odpływały. Nie czuł już nawet odrobiny lęku, jaki zawsze towarzyszył zbliżaniu się chwili pociągnięcia za „myszkę” i otwarcia spadochronu, nie przeżywał też porażającej paniki, wizji upadku, która zwykle ściskała mu szczęki, gdy wyobrażał sobie kolejny skok.

Płynął w bezmiarze rozkosznej, świszczącej przestrzeni… przestrzeni, która uwalniała go od wszelkich zgryzot.

– Dlaczego?! – Witkowi zdawało się, że ryknął tak głośno, że jego głos na pewno dotarł do oddalającej się od niego kukiełki z rozpostartymi ramionami. Wiatr jednak, po raz kolejny, wbił mu słowa do krtani. Witek zakrztusił się nimi, przeraził.

Panicznie szarpnął uchwyt pilocika. Wrzask zbliżającej się ziemi ucichł.

Poczuł gwałtowne szarpnięcie w pachwinach i zamknął oczy, nagła cisza go zaskoczyła. Znał to uczucie, a jednak zawsze przeżywał je intensywnie, czuł uderzającą w uszy, rozgrzaną strachem krew. Nie spojrzał nawet w górę, wiedział, że czasza spadochronu otworzyła się bezpiecznie. Wisiał w powietrzu nieruchomo… to najbardziej niezwykłe uczucie, jakiego doświadcza każdy skoczek.

Uczucie odpłynięcia w bezczas i oddalenia od praw ziemskiej fizyki.

Witek zawsze zachłannie upajał się tą chwilą, krzyczał, śpiewał. Teraz jednak pod jego czaszką gorączkowo narastało poczucie czegoś nieuniknionego, poczucie straty, kłębił się w niej strach.

Czuł, że oto zmienia się jego świat, że w ciągu tych kilku sekund przyjdzie mu zapłacić rachunek za ostatnie lata, za głodne korzystanie z każdego dnia, chwili, kobiet, przyjaźni.

* * *

Monika wyskoczyła z samochodu i wpatrzona w niebo wbiegła na płytę lotniska.

Jej zachowanie zwróciło uwagę dwóch młodych mężczyzn. Siedzieli, pijąc piwo w otwartej niedawno gospodzie obok lotniska, i tępo wpatrywali się w nerwowo biegających po nim ludzi.

Obaj ze zdziwieniem spojrzeli na otwarte drzwi nowego renault megane i kołyszący się w stacyjce samochodu kluczyk.

– Józek, widzis to, jak trza, to spaś sam się trafio – uśmiechnął się zarośnięty na rudo, nieduży grubasek. Radośnie zatarł dłonie.

Wstał i z miną sytego lisa skierował się w stronę samochodu Moniki. Nie musiał nawet rozglądać się, aby sprawdzić, czy ktoś go nie obserwuje. Za barem stała jego siostra, a przy stoliku siedział Józek, z którym już wielokrotnie robił dużo gorsze rzeczy niż dziecinnie łatwe podprowadzenie fury głupiej dupie.

Wszyscy inni pobiegli na lotnisko, gdzie właśnie miały zakończyć się treningi przed pokazem.

– Jesce krok i jak cię jebnę, to zęby wycharkas – groźne warknięcie Józka wprawiło grubaska w osłupienie. Spojrzał na kompana okrągłymi ze zdumienia oczami.

Ten nawet nie patrzył w jego stronę. Wpatrywał się w biegnącą dziewczynę. Było w tym widoku coś niezwykłego. Długie, czarne włosy płonęły dziwnym blaskiem w promieniach porannego słońca, okalały połyskliwą falą piękną sylwetkę poruszającej się jak spłoszona sarna dziewczyny.

– Idź, kurwa, zawrzyj to auto i wróć się, a jak czegoś tknies, to cię ujebie – mruknął ponownie w kierunku małego grubaska.

– Ona… eee, idzze już, kruca! – odezwał się łagodniej i zapalił papierosa.

Monika biegła przez murawę, kilka razy potknęła się na krecich kopcach. Oddychała szybko. Czuła, jak nieznany ciężar coraz mocniej ściska jej pierś. Wyczerpana zatrzymała się na brzegu lotniska. Oparła dłonie na kolanach i zdyszana usiłowała uspokoić bicie serca.

Wreszcie odważyła się spojrzeć w rozświetlone delikatnym światłem niebo. Ujrzała rozkwitające na nim – jak kolorowe race – spadochrony. Dojrzała także, jak jeden czarny punkcik przekroczył linię kołyszących się na niebie otwartych spadochronów i nadal zbliżał się ku ziemi z szybkością spadającego kamienia.

W nienaturalnie zwężonych źrenicach dziewczyny odbił się promień coraz śmielej wypływającego na niebo słońca.

– Ummmm – zagryzła usta i zasłoniła je dłonią, tak jakby chciała jakimś magicznym słowem zatrzymać bieg wypadków, a jednocześnie obawiała się, że każde jej słowo zdmuchnie z nieba wątłą kruszynę nadziei, życie gasnące z każdym pokonanym w przestrzeni metrem…

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: