Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śniadanie na skale - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Śniadanie na skale - ebook

Siedem obcych sobie osób, których pozornie nic nie łączy. Zanurzeni w swojej codzienności, przeżywają drobne radości i borykają się ze zwykłymi problemami – zauroczeni życiem, a jednak w pewien sposób nim rozczarowani. Pewnego dnia ich drogi krzyżują się w urokliwym pensjonacie „Raj”, położonym u stóp Śnieżnika. Tam otwierają się na siebie nawzajem, zaczynają się poznawać, rozmawiać, nawiązują się przyjaźnie. Wtedy właśnie dochodzi do wypadku.

Agnieszka, młoda absolwentka socjologii, wynajęta do zbadania okoliczności zajścia, odkryje, że to, co zdarzyło się w górach, będzie miało znaczący wpływ także na jej życie. Co tak naprawdę się wydarzyło? Kto zawinił? Czy wypadek sprawi, że pogmatwane historie życia osób biorących w nim udział w końcu się wyprostują?

Wolność wyboru to nie wszystko, jest jeszcze ciężar jego pod¬jęcia. Bohaterowie tej powieści szukają źródła szczęścia i za¬dowolenia. I znajdują je! Chcecie się przekonać, co nim jest?

Aneta Kwaśniewska

ksiazkiweterze.pl

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-849-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Są młodzi, piękni, wykształceni i bogaci, pozornie mają wszystko, a jednak … Ich drogi krzyżują się w niewielkiej osadzie u stóp Śnieżnika, gdzie starają się znaleźć odpowiedzi na podstawowe pytania: dokąd iść, z kim i po co?

Agnieszka Wrońska – dziewczyna dwojga zawodów: socjolog i politolog po poznańskim uniwersytecie. Mały szpieg, ładny zresztą.

Ewa Wilczewska – dietetyczka w centrum medycznym, żona od zawsze, mama dwóch chłopców. Osierocona.

Antonina Kulig – finansistka w londyńskim City, perfekcjonistka. Pewnego dnia zrozumie, że poza firmą jest jakaś alternatywa. Czy jednak na coś nie okaże się już za późno?

Julia Grodzicz – „szczur” średniego szczebla w warszawskiej korporacji, uzależniona od zabiegów medycyny estetycznej i od… O tym przeczytacie sami.

Wiktor Radecki – przedsiębiorca, bardzo zamożny sybaryta. Sam, ale nie samotny. Gubi się, kiedy kocha.

Piotr Sobański – adwokat, pomaga wykluczonym, szanuje ludzi bez względu na ich status materialny i społeczny, w przeciwieństwie do swojej żony.

Marcel Suski – geolog, odziedziczył upadający górski dom wycieczkowy. Kawaler. Nadal przed doktoratem.Rozdział drugi

24 grudnia 2014

Julia Grodzicz czuła niepokój. Wciąż w biegu, wciąż w korpo, nie potrafiła się wyciszyć i zwyczajnie odpocząć. Była bardzo szczupła, jak wszyscy, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu. Przy wzroście sto siedemdziesiąt dwa centymetry ważyła czterdzieści dziewięć kilogramów. Jej babcia oczywiście nie zdawała sobie sprawy, że wnuczka, by wyglądać nieskazitelnie, tydzień przed świętami poddała się kolejnemu zabiegowi odsysania tłuszczu z ud i brzucha. Uzbierało się tego aż dwa litry!

Julia założyła białą jedwabną bluzkę i grafitową spódnicę z tafty, o kroju bombki. Stojąc przed lustrem, dobierała dodatki. Zdecydowała się na złotą broszkę, tylko po to, by sprawić babci radość. Nie lubiła zbyt ozdobnego stylu, wolała nowoczesność, ale brosza była rodowym cackiem, podobno z trudem odzyskanym. Po prostu babcia kiedyś zauważyła ją w lombardzie i bez namysłu kupiła, przekonana, że broszka należała do rodziny Grodziczów. Starsza pani pamiętała taką z rodzinnego domu we Lwowie. Julia przypuszczała, a nawet była pewna, że to absolutnie nie była brosza jej przodków, w końcu babcia była dzieckiem, kiedy pozbawiono ich majątku i wywieziono, nie mogła z taką precyzją zapamiętać szczegółów z rodzinnych precjozów. Niemniej Julia przypinała cacko, żeby sprawić przyjemność babci, i udawała, z tego samego powodu, że nie ma co do klejnotu żadnych wątpliwości. W przedpokoju czekały bordowe lakierowane czółenka, pasujące (przez przypadek) do rubinów osadzonych w broszce. Jeszcze tylko pomadka i lakier, muśnięcie perfumami. Najbardziej nadawałyby się Opium, na wieczór jak najbardziej odpowiednie. W domu babci nie miała nic do roboty, wszystko było gotowe, ale Julki to nie cieszyło. Nie potrafiła jednak odmówić i nie przyjść na wigilijną wieczerzę.

Gdy mama odeszła, Julka była w czwartej klasie szkoły podstawowej. Wróciła do domu, a tam czekała na nią babcia. Podobno mama musiała wyjechać. Tego dnia babcia zaprowadziła Julkę na lekcję języka francuskiego, a kiedy wróciły do domu, było już ciemno. Spały razem w łóżku mamy. Tylko pościel była babci. Julia nigdy więcej nie zobaczyła matki. Tęskniła, nocami płakała w poduszkę. Babcia wynajdywała jej zajęcia, zapisała dziewczynkę na lekcje rytmiki, miała się ładnie poruszać, oprócz języka francuskiego uczyła się też niemieckiego i angielskiego, bo miała być damą.

– Twoja matka nie miała za grosz szyku, ciągle w powyciąganych spodniach, nieumalowana, potargana. Nie możesz iść w jej ślady, ty musisz zawsze pięknie wyglądać, już ja cię tego nauczę! Bierz przykład z Grodziczów, to hrabiowska rodzina!

Starsza pani woziła Julkę do kółka teatralnego i na lekcje pianina. Dużo, ale dzięki temu dziewczynka zapomniała o matce. Wyrzekła się mnie, nie kochała, myślała o niej ze złością. Zapomnij, tak będzie najlepiej, powtarzała babcia. W ich umeblowanym antykami domu nie było ani jednego zdjęcia mamy, dziewczynka nie miała do czego się odwołać. Czas wyleczył jej ranę, choć nie do końca. Pozostała złość. Ojca Julka też widywała rzadko, zawsze tak było. Pamiętała, jak mama na niego krzyczała, że ma dość zdrad. Zostawił je obie, kiedy Julia miała trzy lata, kilka lat później stworzył nową rodzinę, wreszcie – został ojcem dwójki dzieci, ale Julia nie poznała ich osobiście. Po co? Zresztą, czegóż mógłby nauczyć ją mężczyzna? To słowa babci, dla której Julia stała się prezentem od losu. Dostała wnuczkę na wyłączność i przelewała na nią wszystkie swoje uczucia i tęsknotę za drugim dzieckiem, którego nie mogła mieć.

W szkole średniej Julia przestała pytać o mamę, miała się uczyć, wygrywać w naukowych konkursach, pięknie wyglądać, ruszać się jak kobieta i… być czysta. Gdy zabrudziła ręce, pucowała je pod wodą, najpierw namydlając, potem długo szorując gąbką. To była obsesja babci, która z czasem stała się także obsesją Julki.

W domu babci nie było miejsca na egzystencjalne wątpliwości. Julia nie mogła też płakać, płaczą tylko ludzie bez klasy, twierdziła babcia. Musisz być silna, bo jak ja umrę, nikt ci nie pomoże. Uderzyłaś się w kostkę? Nie płacz. Koleżanka jest głupia? Zrób wszystko, by taką nie być. Bądź silna. No i uśmiechaj się, złość zwykle krzyżuje plany. W szkole Julka nie miała przyjaciół. Kiedyś przyprowadziła do domu koleżankę. Śmiały się zbyt głośno. Babcia dostała ataku i Julia musiała pożegnać dziewczynkę, a do babci wzywać pogotowie. Po zaaplikowaniu zastrzyku uspokajającego, lekarze odjechali. Pierwszy raz wtedy usłyszała, że babcia źle się poczuła przez nią. Musiała obiecać, że nigdy jej nie zostawi. Od tamtego czasu Julka nie przyprowadzała do domu koleżanek i nie pokazywała prawdziwych uczuć.

Na dworze było już ciemno. Siedziała na kanapie i patrzyła na zdobiony serwis, który miał być zabezpieczeniem jej przyszłości. Julia nie identyfikowała się z serwisem w żadnej mierze. Nie potrzebowała żadnego zabezpieczenia, przy jej znakomitej pozycji w niemieckiej korporacji i realnej ścieżce awansu, było to zbędne. Zachowała też swoją przestrzeń, bo całe tygodnie spędzała na projektach poza Warszawą, no i bez babci. Nadal z nikim się nie zaprzyjaźniła, nie było to jej już potrzebne, obserwowała koleżanki i kolegów nie zmniejszając dystansu, jaki sama stworzyła.

Wybiła siedemnasta. Siadły przy stole, na którym stały wigilijne dania. Julia wiedziała, co będzie później, przeniosą się na sofę, obok choinki, zaśpiewają kolędy. Od lat czyniły to samo.

Kazimiera Grodzicz była wysoka, szczupła, całkiem siwe włosy miała przycięte równo nad uszami, które zdobiła olbrzymimi klipsami z pereł. Założyła szarą suknię z jedwabnego szantungu ozdobioną żabotami. Już parę dni wcześniej umówiły się co do ubioru, bo i w tym zakresie wszystko musiało do siebie pasować. Kazimiera chciała do swojego życia przenieść wszystko, co dobre, a co zapamiętała ze swojego lwowskiego domu. Byli bardzo bogaci, ojciec był wykładowcą na uczelni, mama działała charytatywnie. Niestety, zmarli z głodu i zimna na Syberii, a kilkuletnią Kazię uratowali Polacy z Grodna.

– Ślicznie wyglądasz, moje dziecko. Wigilie, kiedy możemy być tylko we dwie, to dla mnie szczęśliwe chwile – powiedziała Kazimiera, siadając przy stole.

– Taty znów nie będzie?

– Oczywiście.

– Oczywiście tak czy oczywiście nie?

– Nie będzie. Jak sobie to wyobrażasz? Miałby nam zwieźć te rozwydrzone nastolatki i prostacką żonę? Oj, nie miał mój syn szczęścia w miłości. On, wzięty architekt, tylko one jakieś takie niewydarzone. Twoja matka przecież była nauczycielką, ale za grosz nie miała empatii.

Julia nie chciała jeszcze bardziej psuć sobie i tak kiepskiego nastroju opowieściami o matce.

– Czyli ojciec w ogóle do nas nie zajrzy? – zapytała.

– Obiecał, że przyjdzie jutro na śniadanie.

Było jej obojętne, czy ojciec będzie, czy nie. Tęskniła za nim, kiedy była dzieckiem, nawet mu współczuła, bo miała go za ofiarę złej matki. Sama również uważała się za jej ofiarę. Matka była niedobra, zraniła ojca, nie zatrzymała go przy sobie, oszukała wszystkich. Dobrze, że sobie poszła!

Kazimiera zapaliła świece w świecznikach stojących na stole. Uczyniła znak krzyża, a potem – jak zawsze – wygłosiła podziękowanie za dary mijającego roku, w końcu z namaszczeniem podała Julii opłatek. Uścisnęły się, pocałowały. Wreszcie usiadły do kolacji. Julia podawała babci półmiski, z których starsza pani nakładała sobie na talerz.

– Ty nic nie zjadłaś, Julciu – usłyszała.

Nie po to kazała sobie odessać tłuszcz, żeby podczas jednej kolacji tego tłuszczu się znów dorobić.

– Nie mam apetytu – odrzekła z niewinną minką.

– Tak nie można. Nic nie zjadłaś – powtórzyła z naciskiem Kazimiera. – Trzeba spróbować wszystkiego, choćby po łyżeczce, inaczej będziesz miała nieudany rok. Dwanaście, bo było dwunastu apostołów, dwanaście, bo tyle jest miesięcy w roku. Na stole są produkty z pola, lasu, z sadu i z wody.

Niby racja. Julia położyła sobie na talerz pierożka, umoczyła usta w barszczu, dziabnęła śledzika po ukraińsku, wytarła usta serwetką i już chciała odejść od stołu, ale babcia położyła rękę na jej nadgarstku.

– Zostań, nie zaśpiewamy?

Julia popatrzyła na choinkę, na gwiazdę migoczącą na czubku drzewka. Na świecidełka zbierane od lat. Czegóż tam nie było! Kolorowy samochodzik, zielona szklana choinka, baletnica w kolorze wrzosowym, dwa muchomory i wiele innych ozdób, jakich próżno byłoby szukać w sklepach.

Zaśpiewały. Usiadły przy pianinie. Po kilkudziesięciu minutach wspólnego grania i śpiewania została do wykonania tylko „Cicha noc”. Gdy skończyły, zmęczone usiadły przy stole i nalały sobie kompot z suszu.

– Kiedyś mogłam tylko marzyć o takiej Wigilii… Wywieziono nas ze Lwowa, a ja miałam parę lat…

Julia znała tę opowieść na pamięć, mimo to oparła głowę na ramieniu babci i udała, że zamienia się w słuch. Znów będzie musiała zostać na noc, znów nie dotrze do swojego apartamentu na Powiślu. Wiele by dała, żeby święta spędzać samotnie, bez napinki. Już od dawna chrześcijańskie celebry nie miały dla niej znaczenia.

Chciała żyć, odcinać kupony przeznaczone tylko dla niej.

Męczyła się na Wigilii u babci.

Wiktor Radecki tym razem dłużej zagościł na Okęciu. Miał nadzieję, liczył na to, że w wigilijny wieczór marzenia się spełniają. Długo stał na platformie widokowej i z nadzieją wypatrywał przylatujących samolotów. Czynił tak od powrotu z kolarskiego wyścigu w Belgii. Powiedziano mu wtedy, że zguba na pewno się znajdzie, żeby był dobrej myśli, bo może być w każdym lądującym samolocie. W wigilijne popołudnie większość przylotów już odhaczył. Znów doznał rozczarowania: nie przyleciał, i Wiktor, który nie przyjmował do wiadomości porażek, i tym razem musiał uznać to za prawdę.

Nie przypuszczał, że ten wieczór spędzi sam. Był bezdzietnym singlem, to prawda, niemniej do tej pory nie czuł się samotny. Kobiety? Jasne że były, najlepiej do szybkiego „zużycia”. Bywały w przerwach śniadaniowych, obiadowych lub tych na sen. Jeśli coś zaiskrzyło, mówił, że to przyjaźń całkowita. To był taki rodzaj związku, kiedy nie trzeba dużo gadać, żeby coś powiedzieć, i nie trzeba było intelektu noblisty, żeby się zrozumieć. Wiktor wiedział, czego chce, a intymną znajomość potrafił zakończyć w sposób nie dający partnerce powodów do nienawiści. Tak mu się wydawało. Niektóre z tych znajomości zmieniły charakter, stały się emocjonalnie neutralne, a inne ewoluowały w stronę przyjaźni. O relacjach z kilkoma kobietami mówił jak o związkach, ale tak naprawdę nie chciał się wiązać ani w życiu, ani w biznesie. W biznesie jednak niejednokrotnie musiał się układać, to akurat opanował do perfekcji.

Ruszył ostro spod lotniska. Potrzebna mu była dawka emocji. Zwiększał swobodnie prędkość, co lubił i co dało mu satysfakcję. Nieważne, że jezdnia była przyprószona śniegiem, szczycił się znakomitą techniką jazdy i umiejętnością wychodzenia z poślizgu. Podjechał pod apartamentowiec na Woronicza, gdzie (poza sąsiadką) nie znał nikogo z mieszkańców, czasem tylko ktoś korzystał w tym samym czasie z basenu na ostatnim piętrze. Wysiadł z windy, wszedł do pustego apartamentu i usiadł na kanapie, nie zapalając światła.

Życie wymykało mu się przez potworny brak czasu! Ze wszystkim się spieszył, a wierność sobie i innym wymagała spokoju i koncentracji. Zdawał sobie sprawę, że doszedł do ściany, że nadszedł czas, by przemyśleć siebie, swoje życie. Nie zawsze był w porządku, niestety, nie miał już autorytetów, na których mógłby się wzorować, wszystkie z młodości upadły na bruk. Nie wierzył ludziom, to i nieraz zaszalał.

Lojalny był tylko wobec firmy, w której od kilkunastu lat był stuprocentowym udziałowcem. Ona też odpłacała mu zyskami i stałością w uczuciach. Wieczorami, zamiast beletrystyki (choć maturę z języka polskiego zdał na szóstkę), najbardziej lubił czytać dane finansowe swojej spółki, świadczące o sukcesie, jaki osiągnął. Obrót roczny wciąż szedł w górę, przy spadającym zatrudnieniu, ale stale dawał utrzymanie przeszło stu rodzinom. Firma kręciła się sama. Lody też się w zasadzie same kręciły, wystarczyło, że dobrze ustawił maszynkę do ich kręcenia. Tyle lat czynił to samo, udoskonalał, aż doszedł do perfekcji i firma go już tak naprawdę nie potrzebowała. Tyle lat wchodził około dziesiątej rano do tego samego gabinetu, zmieniał się tylko jego wystrój. Zmieniały się sekretarki. Zmieniał się personel. Osobiście znał tylko szefów działów. Nie miał potrzeby bratania się z załogą. Po co? Jeszcze by się dowiedział czegoś szarpiącego go na tyle za serce, że musiałby pomóc. Za każdym człowiekiem szła jakaś historia, dlatego wolał nie rozmawiać. Nie opowiadał też nikomu o sobie, bo jeszcze ktoś chciałby i jemu pomóc!

Wiktor wierny był też swojej pasji – kolarstwu. Na treningi poświęcał kilkanaście godzin w tygodniu. Wydawało się, że tak będzie zawsze, w jakimś sensie wiódł bardzo uporządkowane życie. Zmieniło się, odkąd poznał Bognę. To była całkiem świeża sprawa, połączył ich służbowy pobyt w Paryżu. Była jego tłumaczką. Wiedziała też, czego chce i jak to osiągnąć. To ona go wzięła, a Wiktorowi się to bardzo spodobało. Bogna. Poczuł gorąco w trzewiach. Tęsknił. Wymykała mu się, co jeszcze bardziej go kręciło. Chociaż na chwilę musiał ją tego wigilijnego wieczoru zobaczyć, poczuć przy sobie.

Zadzwonił.

– Wyrwiesz się? – zapytał, gdy odebrała. Złapał się na tym, że ją wciąż kokietuje, jakby nie było między nimi ciągu zdarzeń, jakie zwykle następują po okresie zalotów i po grze wstępnej.

– O, pan Radecki! – powiedziała swoim ślicznie brzmiącym głosem, który tak lubił.

– Owszem, pani Makarewicz! To ja, stęskniony. To co będzie dzisiaj z nami?

– Cóż za pytanie? Nic nie będzie! W święta nie ma sejmowych posiedzeń, chyba że ogłoszą wojnę. Stefan jest w domu – dodała ściszonym głosem.

– Ogłoś wojnę i przyjedź. Nie pożałujesz! To jest rozkaz, czekam z kajdankami! Wrhhhrrr!

– Przestań! – zachichotała.

Bogna była gorąca, bezwstydna, ale przez to bliska, na wyciągnięcie ręki, jakby byli sobie pisani. Oboje tacy byli. Trochę go przerażało, że tęskni za jej ciałem, za jej zapachem, za jej dłońmi, które miały w sobie aksamit dotyku i sprawiały, że od razu był gotowy. Na wszystko z Bogną był gotowy, nawet na miłość.

– Tęsknię, wiesz? Wsiadaj w auto, obiecuję, że nie pożałujesz! – powtórzył jeszcze bardziej uwodzicielskim tonem.

– Nie, Wiktor, nie jestem na skinienie, musisz to wiedzieć i zaakceptować, bo inaczej pociągniesz nas na dno. Wesołych świąt!

I się rozłączyła. Rozczarowała go, przeraziła brakiem perspektywy ich romansu, choć nie powiedziała nic więcej ponad to, na co się umówili. Nikogo jeszcze nie pociągnął na dno. Nie te przypadki. Nie on. Jemu pisany był tylko kurs w górę, zresztą niejedną już w tę podróż zabrał.

Ta zdawkowa rozmowa, krótka jak raport, zdenerwowała go. Była Wigilia, mogła choćby nie wspominać tego pieprzonego i śliskiego Stefana. Nie dość, że trafiał ostatnio ciągle na jego fizys w telewizji, to jeszcze w Wigilię z nim przegrał. Po prostu przegrał z tym złotoustym dupkiem, którego poglądy kiedyś nawet cenił.

Dotąd, aż nie poznał jego żony!

Wstał z kanapy i włączył światło. Podszedł do choinki. Już udekorowaną zamówił u ogrodnika. Pilotem włączył lampki na choince i wielkie druciane renifery na balkonie. Co jest!? Według słów sprzedawcy, renifery miały świecić na liliowo, a rozbłysły czerwienią. Tego koloru akurat nie znosił, chyba że dotyczył kobiecej bielizny. Wyszedł na balkon i potrząsnął reniferami, ale wciąż nie zaświeciły na liliowo. Kopnął jednego. Wiedział, że zachowuje się irracjonalnie, ale musiał odreagować. Poczekał chwilę niezdecydowany. Nic się nie zmieniło. W końcu zostawił je w spokoju i zabrał się za zapalanie świeczek w drewnianych lampionach. Jeden kosztował pięćset złotych, a miał ich osiem. Kupił je tylko po to, by Bogna poczuła się u niego jak u siebie w domu. Zapachniało topionym woskiem. Wrócił do salonu. Rzeczywiście, zrobiło się nastrojowo, ale wcale nie radośnie. Był sam. W takim dniu był sam! Pożałował, że nie przystał na propozycję takiej jednej, nawet sympatycznej. Głupi był, po prostu, bo miał nadzieję. Do tej pory zawsze na święta wyjeżdżał, a dokładniej mówiąc – wylatywał – do tak zwanych ciepłych krajów. Nie sam, ustalmy.

Mógł pojechać do Moniek, żyła przecież jego matka. Siostry znów rano telefonowały i go zapraszały, nawet serdecznie. Nie dał się zwieść. Dobrze wiedział, skąd się brała ta przedświąteczna czułość i zainteresowanie. Pod płaszczykiem miłości i więzów, liczyły na jego kasę. Co rok przed świętami słał do Moniek całkiem spore kwoty, miał to wliczone w koszty życia, przyzwyczaił się i nie płakał z tego powodu. Siostry, pod pozorami empatii, liczyły też, że kiedyś w końcu zabierze do siebie matkę, w Warszawie był większy dostęp do lekarzy specjalistów, których matka coraz częściej potrzebowała, tak mówiły. Oczywiście byłoby to możliwe, nie był przecież z kamienia. Potrzebował rodziny, tęsknił za matczynym ciepłem, którego w życiu prawie wcale nie zaznał. Był niemodnie sentymentalny, matka to matka, nieraz miał względem niej wyrzuty sumienia, mimo że z trudem mógłby wymienić jedną dobrą rzecz, jakiej go nauczyła. Wziąłby mamę do siebie, choć kiedyś ona i ojciec potraktowali go jak ludzkiego śmiecia.

No więc, święta to święta. Tymczasem tkwił w zawieszeniu, przez Bognę, która owinęła go sobie wokół palca, nie obiecując nic w zamian. To było nieuczciwe. Padł na sofę i gapił się w sufit, mimo że z jego apartamentu na ostatnim piętrze widać było prawie całą oświetloną i siadającą do uroczystej kolacji Warszawę. Zasnął. Obudził go dźwięk podjeżdżającej na piętro windy. Zerwał się z sofy i podbiegł do drzwi, przystawił ucho, ale nikt nie zapukał. To zapewne sąsiadka wróciła do domu. Też mieszkała sama.

Zerknął na zegar. Po siedemnastej. Włączył radio, kolęda przywróciła mu pamięć. W komórce zabłyszczał ekran, weszła jakaś wiadomość. Szybko otworzył, licząc, że to Bogna oprzytomniała. Niestety. To życzenia, jakie nadeszły, gdy spał, naliczył ich kilkadziesiąt. Przeczytał ostatnie: Pada śnieg, suną sanki, jest renifer i bałwanki. Śnieżki z nieba już spadają, życzenia zdrowych świąt składają. Zrób te święta wyjątkowe, zbierz prezenty odlotowe. Cóż za nonsens?! Jakie prezenty?! Od ich dawania był on. Nie przypominał sobie, by ktoś w tym kontekście kiedykolwiek pomyślał o nim. No nie, kilkanaście lat temu pewna sekretarka przyniosła mu książkę. Ma ją do dzisiaj na półce. To „Gnój” Kuczoka. Nigdy by jej sam nie kupił, ten tytuł i tak dalej. Dobrze, że dziewczyna ją mu ofiarowała, zresztą musiała go precyzyjnie zinwentaryzować jako mężczyznę, bo w tej książce zobaczył siebie sprzed lat. Czytając, znów czuł się małym, krzywdzonym chłopcem, z tego powodu kilka razy musiał ją odkładać, by ostudzić emocje.

Skasował wszystkie życzenia. Podszedł do biurka i włączył komputer. Poszukam w świecie straceńców takich jak ja, pomyślał. Potem zobaczę, jak się wieczór rozwinie. Nie chciał się urżnąć. To by było najłatwiejsze. Może obejrzę jakiś film, zastanawiał się, nalewając sobie do szklanki burbona. Upił łyk, wstał i poszedł do kuchni, wyjął z lodówki półmisek ze smakołykami, przygotowany i świątecznie ozdobiony przez najlepszą w stolicy firmę cateringową. Delikatesów miało wystarczyć na dwie osoby.

Potem, wieczorem, jeszcze raz do niej zadzwonię – pomyślał, wracając z półmiskiem do salonu. – Gdy już atmosfera przy jej stole wigilijnym będzie luźniejsza. Usiadł przy biurku. Półmisek z rybami i pierogami postawił obok siebie. Wrzucił na talerz galaretkę z łososia z kaparami. Przysunął bliżej szklankę z burbonem. Zjadł kęs i upił solidny łyk alkoholu. Do odtwarzacza włożył CD z muzyką. Jan Garbarek i ulubiony kawałek: The Survivor.

Jeśli muzyka miała płeć damską i mogła mężczyzn doprowadzać do ekstazy, to właśnie ten utwór z nim to zawsze czynił. Dźwięk saksofonu wznosił się, podobnie jak norweski śnieg, wysoko i czysto. Po sufit, dynamicznie, coraz wyżej, coraz głośniej, a jednocześnie subtelnie. Tak lubił. Gdy był chłopcem, bardzo chciał się uczyć gry na saksofonie, to marzenie niestety mu się nie spełniło. Potem nie spełniły się kolejne.

Też czuł się rozbitkiem.

Zatrzymał płytę Garbarka na The Healing Smoke, wstał i znów poczłapał do kuchni. Po chwili wrócił z drugim pustym talerzem w ręce i z kompletem sztućców dla, w co tego dnia wierzył, szukającego domu wędrowca.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: