Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spisek przeciwko Ameryce - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Spisek przeciwko Ameryce - ebook

Political fiction w najlepszym wydaniu

Kolejna powieść Philipa Rotha w kolekcjonerskiej serii Wydawnictwa Literackiego

Kiedy za Atlantykiem na dobre rozpętał się koszmar II wojny światowej, wybory prezydenckie w USA w 1940 roku wygrywa Charles A. Lindbergh – bohaterski lotnik i zaciekły zwolennik izolacjonizmu. Nowy przywódca nawiązuje serdeczne stosunki z Adolfem Hitlerem. Jego rząd z dnia na dzień wciela w życie mordercze pomysły rodem z faszystowskich Niemiec – głównie dotyczące tzw. kwestii żydowskiej.

Dla dorastającego w Newark chłopca, narratora powieści, wybory z 1940 roku to moment, w którym pęka jego świat. Lindbergh – alternatywa wobec wybranego w rzeczywistości Franklina Delano Roosevelta – uosabia lęk przed stopniową utratą tego, co najbliższe: bezpiecznego miejsca na ziemi, matki, ojca, starszego brata.

Philip Roth, wieloletni kandydat do literackiego Nobla i jeden z najbardziej przenikliwych pisarzy współczesnych, w powieści Spisek przeciwko Ameryce przedstawia alternatywne dzieje Stanów Zjednoczonych. Autor nagrodzonej Pulitzerem Amerykańskiej sielanki proponuje brawurową powieść polityczną, w której pesymistyczna wersja wydarzeń staje się przerażająco wiarygodna.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05825-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

CZERWIEC 1940–PAŹDZIERNIK 1940

Głosuj na Lindbergha albo na wojnę

Lęk ciąży nad tymi wspomnieniami, ustawiczny lęk. Jasne, każde dzieciństwo ma swoje strachy, ja jednak ciekaw jestem, czy byłbym chłopcem mniej bojaźliwym, gdyby Lindbergh nie został prezydentem albo gdybym nie narodził się jako potomek Żydów.

W czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, gdy przyszedł pierwszy szok — nominacja prezydencka konwencji republikanów w Filadelfii dla Charlesa A. Lindbergha, światowej sławy amerykańskiego bohatera awiacji — mój ojciec miał lat trzydzieści dziewięć, ukończoną szkołę powszechną i posadę agenta ubezpieczeniowego, która przynosiła mu niecałe pięćdziesiąt dolarów tygodniowo, w sam raz na opłacenie podstawowych rachunków i prawie nic poza tym. Matka — która chciała iść na studia nauczycielskie, ale nie mogła ze względu na koszty; która po ukończeniu szkoły średniej mieszkała z rodzicami, pracując jako sekretarka biurowa; która broniła nas przed biedą w najgorszych czasach Wielkiego Kryzysu, umiejętnie dysponując sumą dostarczaną jej co piątek przez ojca, równie w tym skrupulatnego, jak ona w prowadzeniu domu — miała lat trzydzieści sześć. Mój brat, Sandy, uczeń siódmej klasy, obdarzony talentem genialnego rysownika, liczył sobie lat dwanaście, a ja, trzecioklasista, uczęszczający do szkoły z rocznym wyprzedzeniem — i początkujący zbieracz znaczków pocztowych, wzorujący się, tak jak miliony innych dzieciaków, na krajowym filateliście numer jeden, prezydencie Roosevelcie — skończyłem siedem.

Mieszkaliśmy na piętrze niedużej dwurodzinnej willi, na obsadzonej drzewami ulicy z rzędami identycznych drewnianych domów, z których każdy miał ceglany ganek zwieńczony trójkątnym daszkiem i malutki dziedziniec, ogrodzony nisko przyciętym bukszpanowym żywopłotem. Osiedle Weequahic zbudowano tuż po pierwszej wojnie światowej na działkach rolniczych w zaniedbanej południowo-zachodniej części Newark. Pół tuzina jego uliczek nosiło dumne imiona zwycięskich dowódców marynarki z okresu wojny hiszpańsko-amerykańskiej, a miejscowe kino nazwano Roosevelt, na cześć dwudziestego szóstego prezydenta kraju. Nasza ulica, Summit Avenue, biegła szczytem wzgórza, wznoszącego się, jak w większości portowych miast, na niespełna sto stóp ponad poziom obmywanych przypływami słonych bagnisk, ciągnących się na północ i na wschód od miasta, a także głęboko wrzynającej się w ląd zatoki na lewo od lotniska, która okala zbiorniki naftowe półwyspu Bayonne i zlewa się z Zatoką Nowojorską, by wraz z nią, minąwszy Statuę Wolności, wpaść do Atlantyku. Patrząc na zachód z okna sypialni od podwórza, sięgaliśmy nieraz wzrokiem aż po odległą linię lasów niewysokiego łańcucha gór Watchungs, u stóp którego rozciągały się wielkie majątki ziemskie i zamożne, słabo zaludnione przedmieścia — najdalszy przyczółek znanego nam świata, oddalony od domu o jakieś osiem mil. O jedną przecznicę na południe leżało robotnicze miasteczko Hillside, zamieszkane w większości przez gojów. Granica z Hillside wyznaczała początek Union County — całkowicie innego New Jersey.

W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym byliśmy szczęśliwą rodziną. Rodzice, oboje towarzyscy i gościnni, mieli spory krąg znajomych, rekrutujących się spośród kolegów biurowych ojca i pań, które razem z moją matką organizowały Stowarzyszenie Rodziców i Nauczycieli w nowo wybudowanej szkole przy Chancellor Avenue, do której uczęszczaliśmy razem z bratem. Sami Żydzi. Mężczyźni z naszej okolicy albo prowadzili własne interesy — sklep cukierniczy, spożywczy, jubilerski, odzieżowy i meblowy, stację obsługi pojazdów, delikatesy — albo byli właścicielami małych warsztatów produkcyjnych, rozsianych wzdłuż trasy Newark–Irvington, albo na własny rachunek świadczyli usługi hydrauliczne, elektryczne, malarskie i gazownicze, albo też, jak mój ojciec, należeli do armii domokrążców, którzy dzień w dzień przemierzali miasto od drzwi do drzwi, zachwalając swój towar. Żydowscy lekarze i adwokaci, a także zamożni kupcy posiadający wielkie sklepy w centrum, mieszkali w jednorodzinnych willach na ulicach schodzących w dół po wschodniej stronie wzgórza Chancellor Avenue, bliżej trawiasto-lesistego parku krajobrazowego Weequahic, którego trzystuakrowy obszar, z jeziorem do żeglugi, polem golfowym i torem do wyścigów sulek, oddzielał sektor Weequahic od fabryk i wielkich magazynów ciągnących się wzdłuż drogi numer 27, a dalej na wschód — od wiaduktu kolei pensylwańskiej, a jeszcze dalej w tym samym kierunku — od ruchliwego lotniska, aż po sam skraj wschodniej Ameryki, czyli składy i doki zatoki Newark, gdzie rozładowywano towary z całego świata. W zachodniej części dzielnicy, tej bez parku, gdzie myśmy mieszkali, trafiał się z rzadka jakiś nauczyciel albo aptekarz, lecz poza tym nie mieliśmy wśród najbliższych sąsiadów wykształconych profesjonalistów, a już na pewno nie prosperujących przedsiębiorców czy producentów z dziada pradziada. Tutejsi mężczyźni pracowali pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, nawet siedemdziesiąt i więcej godzin tygodniowo, kobiety natomiast zajęte były nieustannie, z niewielką pomocą mechanicznych sprzętów domowych: prały bieliznę, prasowały koszule, cerowały skarpetki, nicowały kołnierzyki, przyszywały guziki, przekładały swetry naftaliną, polerowały meble, zamiatały i szorowały podłogi, myły okna, pucowały zlewy, wanny, sedesy i kuchenki, odkurzały chodniki, doglądały chorych, robiły zakupy, gotowały, karmiły krewnych, porządkowały szafki i komody, pilnowały robotników przy malowaniu i domowych naprawach, organizowały obchody świąt religijnych, płaciły rachunki i prowadziły księgi wydatków, a jednocześnie dbały o zdrowie dzieci, ich ubrania, higienę, naukę, wyżywienie, zachowanie, rocznice urodzin, dyscyplinę i morale. Kilka kobiet pracowało wraz z mężami we własnych sklepach na pobliskich ulicach handlowych, a po szkole i w soboty pomagały im starsze dzieci, do których należało dostarczanie zamówień klientom, uzupełnianie towarów na półkach i sprzątanie.

Praca określała dla mnie nasze środowisko w stopniu znacznie większym niż religia. Nikt z sąsiadów nie nosił brody ani nie ubierał się w tradycyjnym stylu Żydów ze Starego Świata, nikt też nie nosił jarmułki, czy to w domu, czy poza domem — wiem, bo odwiedzaliśmy się z kolegami dość regularnie. Dorośli nie manifestowali już starym zwyczajem swojej religijności, jeśli w ogóle byli religijni, i mało kto w okolicy — pomijając starego krawca, koszernego rzeźnika i zramolałych dziadków, z konieczności mieszkających z dorosłymi potomkami — mówił po angielsku z żydowskim akcentem. W roku czterdziestym żydowscy rodzice i dzieci z południowo-zachodniej części największego miasta New Jersey rozmawiali między sobą amerykańską odmianą angielszczyzny, która brzmieniem bardziej przypominała mowę mieszkańców Altoony czy Binghamton niż osławione dialekty, którymi posługiwali się nasi pobratymcy w pięciu gminach po drugiej stronie rzeki Hudson. Hebrajskie napisy widniały jeszcze na witrynie masarni i wyryte były w nadprożach małych okolicznych synagog, ale nigdzie indziej (poza cmentarzem, oczywiście) nie natykaliśmy się na alfabet z modlitewników — zastąpiły go znane litery ojczystego dla nas języka, którym na co dzień posługiwali się wszyscy, czy to w sprawach wielkich, czy małych. W kiosku przed narożnym sklepem cukierniczym dziesięć razy więcej klientów kupowało „Racing Form” niż żydowską gazetę „Forverts”.

Izrael jeszcze nie istniał, sześć milionów europejskich Żydów jeszcze istnieć nie przestało, a stosunek miejscowej ludności do odległej Palestyny (pod mandatem brytyjskim od rozwiązania przez zwycięskich aliantów w roku tysiąc dziewięćset osiemnastym ostatnich prowincji upadłego imperium otomańskiego) pozostawał dla mnie tajemnicą. Ilekroć obcy przybysz, który nosił brodę i nigdy nie zdejmował kapelusza, pojawiał się u nas co parę miesięcy po zmierzchu, łamaną angielszczyzną prosząc o datek na fundusz założycielski żydowskiej ojczyzny w Palestynie, ja, nieuświadomione dziecię, nie miałem pojęcia, czego on właściwie szuka na naszym progu. Rodzice dawali wówczas mnie lub Sandy’emu parę drobniaków, żebyśmy je wrzucili kwestarzowi do puszki, ale myślałem sobie, że okazują hojność wyłącznie po to, by nie urazić biednego starca, który, choć mijał rok za rokiem, nie mógł jakoś pojąć, że my już mamy ojczyznę, i to od trzech pokoleń. Codziennie rano na porannym apelu oddawałem cześć ojczystej fladze. Wraz z kolegami śpiewałem hymn o wspaniałości ojczyzny na szkolnych akademiach. Gorliwie przestrzegałem świąt państwowych, nie zastanawiając się ani przez chwilę nad swoim narodowym powiązaniem z fajerwerkami na Czwartego Lipca, indykiem w Święto Dziękczynienia czy podwójnym meczem baseballowym w Dniu Pamięci. Naszą ojczyzną była Ameryka.

I wtedy republikanie ogłosili swoim kandydatem Lindbergha, i wszystko się zmieniło.

Przez blisko dziesięć lat Lindbergh uchodził w naszym środowisku za wielkiego bohatera — tak jak zresztą wszędzie. Co więcej, szczęśliwy finał jego trzydziestotrzyipółgodzinnego samotnego lotu z Long Island do Paryża maleńkim jednopłatowcem Spirit of St. Louis zbiegł się w czasie z wiosennym dniem tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku, w którym moja matka odkryła, że jest w ciąży z moim starszym bratem. W rezultacie, młody awiator, który swoją odwagą zelektryzował Amerykę i cały świat, dokonując wyczynu rokującego lotnictwu świetlaną przyszłość, zajął szczególne miejsce w galerii naszych rodzinnych anegdotek, tworzących pierwszą spójną mitologię każdego dziecka. Misterium ciąży w połączeniu z heroizmem Lindbergha nobilitowało moją matkę do rangi nieomal boskiej: miała poczucie, że wcieleniu jej pierwszego potomka towarzyszy zwiastowanie na skalę globalną. Sandy z czasem uwiecznił ów moment na rysunku, przedstawiającym oba nadzwyczajne zdarzenia. Na rysunku tym — wykonanym przez dziewięciolatka pod wyraźnym wpływem sowieckiej sztuki plakatowej — matka znajduje się o wiele mil od naszego domu, w radosnym tłumie u zbiegu ulic Broad i Market. Stoi tam, przy skrzyżowaniu dwóch najruchliwszych arterii miasta, jako szczupła dwudziestotrzyletnia kobieta o ciemnych włosach, promiennie uśmiechnięta i osobliwie wyalienowana, ubrana w kuchenny fartuch w kwiatki, który przytrzymuje szeroko rozpostartą dłonią na wysokości dziewczęco wąskich jeszcze bioder, podczas gdy drugą ręką, jako jedyna w tłumie, wskazuje niebo, po którym mknie nad centrum Newark Spirit of St. Louis dokładnie w chwili, gdy matka uświadamia sobie, że dokonała wyczynu nie mniej triumfalnego dla zwykłego śmiertelnika niż sukces Lindbergha: poczęła Sanforda Rotha.

Sandy miał cztery latka, a mnie, Philipa, nie było jeszcze na świecie, gdy w marcu roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego pierworodne dziecko Charlesa i Anne Morrow Lindberghów, synek, którego narodziny świętował dwadzieścia miesięcy wcześniej cały naród, został porwany z nowej rodzinnej posiadłości na wiejskim odludziu Hopewell w stanie New Jersey. Jakieś dziesięć miesięcy później rozkładające się ciałko dziecka znaleziono przypadkiem w lesie o parę mil od domu. Niemowlę albo zostało zamordowane z premedytacją, albo zabite przypadkiem, gdy porwano je z kołyski w samym kaftaniku i po ciemku wyniesiono przez okno mieszczącego się na piętrze dziecinnego pokoju, używając w tym celu prowizorycznej drabiny, gdy tymczasem niańka i matka krzątały się przy rutynowych wieczornych zajęciach w innej części domu. Zanim w lutym trzydziestego piątego roku w sądzie Flemington, New Jersey, dobiegł końca proces o porwanie i morderstwo, zanim wydano wyrok skazujący na Brunona Hauptmanna — trzydziestopięcioletniego Niemca, już karanego, zamieszkałego w Bronx z żoną, również Niemką — śmiały wyczyn pierwszego w świecie pilota, który odbył samotny lot nad Atlantykiem, owiany został patosem, który uczynił Lindbergha tytanem męczennikiem na miarę Lincolna.

Po procesie Lindberghowie opuścili Amerykę, mając nadzieję dzięki czasowej emigracji uchronić od nieszczęścia swą nową latorośl, a także, choćby w pewnej mierze, odzyskać upragnioną prywatność. Osiedlili się w małym angielskim miasteczku i stamtąd właśnie Lindbergh, jako prywatny obywatel, zaczął odbywać wycieczki do nazistowskich Niemiec, które miały przemienić go w prześladowcę większości amerykańskich Żydów. Podczas tych pięciu wizyt, które umożliwiły mu poznanie z bliska wspaniałości niemieckiej machiny wojennej, Lindbergh, który był ostentacyjnie podejmowany przez marszałka lotnictwa Göringa i uroczyście odznaczony w imieniu Führera, jawnie głosił swój wielki podziw dla Hitlera, nazywając Niemcy „najbardziej interesującym narodem” na świecie, a ich wodza „wielkim człowiekiem”. Owo zainteresowanie i podziw deklarował już po wydaniu przez Hitlera w trzydziestym piątym roku ustaw rasistowskich, odbierających niemieckim Żydom prawa cywilne, socjalne i własnościowe, anulujących ich obywatelstwo i zakazujących mieszanych małżeństw z ludnością aryjską.

W roku trzydziestym ósmym, kiedy zaczynałem szkołę, nazwisko Lindbergha budziło u nas w domu takie samo oburzenie jak cotygodniowe niedzielne audycje radiowe ojca Coughlina, kaznodziei z Detroit i wydawcy prawicowego tygodnika „Sprawiedliwość Społeczna”; jego antysemicka pasja zdobywała poklask niemałej rzeszy odbiorców w tych ciężkich dla kraju czasach. Przyszedł listopad trzydziestego ósmego roku — najczarniejszego i najbardziej złowieszczego w osiemnastowiecznej historii europejskich Żydów — a wraz z nim najstraszniejszy w dziejach współczesnych pogrom, Kristallnacht, rozpętany przez nazistów w całych Niemczech: palono synagogi, dewastowano żydowskie kamienice i sklepy, tysiące Żydów zabierano siłą z domów i transportowano do obozów koncentracyjnych w ową noc, zapowiadającą koszmar przyszłości. Lindbergh zaś, na sugestię, aby w odpowiedzi na ten bezprecedensowy gwałt, dokonany przez państwo na jego własnych obywatelach, zwrócił złoty krzyż ozdobiony czterema swastykami, przypięty mu w imieniu Führera przez marszałka lotnictwa Göringa, odpowiedział odmownie, wysuwając argument, że publiczne zrzeczenie się Krzyża Zasługi Orła Niemieckiego stanowiłoby z jego strony „nieuzasadnioną obelgę” wobec przywódców nazistowskich.

Lindbergh był pierwszym sławnym żywym Amerykaninem, którego nauczyłem się nienawidzić — tak jak prezydent Roosevelt był pierwszym sławnym żywym Amerykaninem, którego nauczono mnie kochać — toteż nominowanie go przez republikanów na kontrkandydata Roosevelta w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym podważyło, jak nic wcześniej, wielki kredyt osobistego bezpieczeństwa, który zawsze brałem za pewnik jako amerykańskie dziecko amerykańskich rodziców, chodzące do amerykańskiej szkoły w amerykańskim mieście, w Ameryce utrzymującej pokój z całym światem.

Jedyne porównywalne zagrożenie przeżyłem jakieś trzynaście miesięcy wcześniej, gdy memu ojcu, w uznaniu za niezmiennie wysokie dochody, jakie w najgorszych latach Kryzysu pozyskiwał jako agent dla filii towarzystwa ubezpieczeniowego Metropolitan Life w Newark, zaproponowano awans na zastępcę dyrektora i nadzór nad agentami w filii mieszczącej się o sześć mil na zachód od naszego domu, w mieście Union, o którym wiedziałem tylko tyle, że ma kino drive-in, gdzie wyświetlają filmy nawet w czasie deszczu — tam właśnie mielibyśmy, za namową firmy, przeprowadzić się, gdyby ojciec przyjął posadę. Jako zastępca dyrektora ojciec miał szanse zarabiać niebawem siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo, dociągając w latach następnych nawet do stu, co w roku trzydziestym dziewiątym stanowiło fortunę dla ludzi o naszych aspiracjach. A ponieważ w Union sprzedawano domy jednorodzinne po inflacyjnych cenach kilku tysięcy dolarów, ojciec mógłby nareszcie spełnić marzenie, które hodował w sobie przez lata ubóstwa jako lokator czynszowego mieszkania w Newark: zostać amerykańskim właścicielem domu. „Duma posiadania” — to było ulubione powiedzonko mego ojca, oczywiste jak chleb dla człowieka z jego biografią: nie dotyczyło ono rywalizacji społecznej ani ostentacyjnie konsumpcyjnego stylu życia, lecz wyłącznie jego pozycji jako zapobiegliwej głowy rodziny.

Propozycja awansu miała tylko jeden minus: Union, podobnie jak Hillside, było robotniczym miastem gojów, mój ojciec byłby najprawdopodobniej jedynym Żydem w biurze liczącym około trzydziestu pięciu pracowników, matka — jedyną Żydówką w sąsiedztwie, a Sandy i ja — jedynymi dzieciakami żydowskimi w miejscowej szkole.

W sobotę po otrzymaniu przez ojca propozycji awansu — awansu, który przede wszystkim zaspokoiłby dążenie naszej dotkniętej kryzysem gospodarczym rodziny do osiągnięcia minimum zabezpieczenia finansowego — wybraliśmy się wszyscy czworo po lunchu na oględziny Union. Lecz gdy znalazłszy się na miejscu, krążyliśmy samochodem po ulicach, popatrując na piętrowe domy — nie całkiem identyczne, ale jednak, każdy z przeszkloną werandą, wystrzyżonym trawnikiem, kępą krzewów ozdobnych i żwirowanym podjazdem do przeznaczonego na jedno auto garażu; domów skromnych, lecz i tak przestronniejszych niż nasze trzypokojowe mieszkanie, uderzająco podobnych do białych domków z filmów o rdzennej małomiasteczkowej Ameryce — nasza niewinna euforia związana z myślą o rodzinnym awansie do klasy właścicieli domów ustępowała z wolna, jak zresztą należało się spodziewać, niepewności co do rozmiarów chrześcijańskiego miłosierdzia. Moja energiczna zazwyczaj matka na ponawiane ojcowskie pytanie: „I jak ci się podoba, Bess?”, odpowiadała z entuzjazmem, w którym nawet dziecko wyczułoby fałsz. A ja, chociaż byłem mały, rozumiałem tego przyczynę — mama myślała sobie: Nasz dom stanie się dla wszystkich „tym, w którym mieszkają Żydzi”. To będzie powtórka z Elizabeth.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: