Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spotkamy się w kostnicy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 maja 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Spotkamy się w kostnicy - ebook

Jeszcze nigdy stawka w sprawie, w którą zaangażowany był kurator sądowy Howard Cross nie była tak wysoka.

Czteroletni Jamie Johnson zostaje porwany. Bandyci żądają okupu. Główny podejrzany i zarazem podopieczny Crossa - Fred Miner - umiera na atak serca. Wydaje się, że sprawa dobiegła końca. Jest zbrodnia, jest kara.

Tymczasem Cross nie wierzy w winę podopiecznego i rozpoczyna śledztwo na własną rękę.

Ross Macdonald, właśc. Kenneth Millar, to amerykański pisarz, autor powieści kryminalnych. Najważniejszą w jego dorobku jest seria o detektywie Archerze. Pisarz debiutował w 1949 roku, od razu zyskując sobie czytelnicze zainteresowanie. Jest autorem nie tylko powieści, ale także zbiorów opowiadań. Wiele jego książek jak „Ruchomy cel” czy „Człowiek pogrzebany” doczekało się ekranizacji.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-26295-7
Rozmiar pliku: 426 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSOBY

-

-

FRED MINER – bohater wojenny z trupem na koncie i marnymi widokami na przyszłość;
-

-

HOWARD CROSS – kurator, którego niezłomna wiara w Minera zadziwia wszystkich, nie wyłączając jego samego;
-

-

JAMIE JOHNSON – czterolatek wart każdego centa z pięćdziesięciu tysięcy dolarów okupu, jakich za niego zażądano;
-

-

ANN DEVON – śliczna asystentka Crossa, która otwarcie wstydzi się, że obiektem jej uczuć jest...
-

-

LARRY SEIFEL – nieprzewidywalny, pewny siebie prawnik, zdolny porzucić każdą kobietę z wyjątkiem jednej;
-

-

AMY MINER – kobieta-powój, absolutnie przekonana o niewinności męża, bo i ma po temu bardzo dobry powód;
-

-

ABEL JOHNSON – bogaty przedsiębiorca na emeryturze, który dba o serduszko swojej młodej żony nie mniej niż o własne;
-

-

HELEN JOHNSON – która z pielęgniarki Abela przeistoczyła się w jego żonę, bo przemawiało za tym pół miliona powodów;
-

-

JOE TRENTINO – sprzedawca gazet... niewidomy, co nie znaczy, że całkiem ślepy;
-

-

PORUCZNIK CLEAT – obsesyjnie zwalczający zło;
-

-

FOREST – agent FBI, który potrafi słuchać i nigdy niczego nie zapomina;
-

-

FLORABELLE SEIFEL – mająca w sobie za dużo z matki, a za mało z człowieka;
-

-

SAM DRESSEN – pracownik biura szeryfa, który boi się trupów prawie tak bardzo jak tego, że zostanie wysłany na zieloną trawkę;
-

-

BOURKE – prywatny detektyw, który na kilometr wypatrzy śliczną buzię, ale nie widzi, że coś mu śmierdzi pod nosem;
-

-

ART LEMP – który pracuje po obu stronach prawa i kiepsko na tym wychodzi;
-

-

MOLLY FAWN – podrzędna aktoreczka z pretensjami do świata, która odgrywa rozmaite rólki dla jednoosobowych widowni;
-

-

PANNA HILDA TRENTON – gospodyni Molly, która słyszała zło, widziała zło, i nie znajduje powodu, żeby o tym nie mówić;
-

-

KERRY SNOW – szalenie wytworny fotograf, który na najważniejsze spotkanie w swoim życiu wybrał się w kradzionym garniturze.ROZDZIAŁ 1

Poznałem chłopca rano tego dnia, kiedy został porwany. Była piękna wietrzna pogoda. Znad morza wiała ożywcza bryza, a białe klocki miasta skrzyły się pod bezchmurnym błękitem nieba. Z trudem zmusiłem się, żeby wyjść do pracy.

Przed gmachem władz okręgu stał przy krawężniku brązowy sportowy samochód z długą, charakterystyczną dla zagranicznych wozów maską. Zaparkowałem na swoim stałym miejscu, kilka metrów za nim. Z tego, co wiedziałem, w mieście był tylko jeden brązowy jaguar. Należał do Abela Johnsona. Nie zdziwiłem się więc, gdy Fred Miner, kierowca Johnsona, wyszedł z mojego biura na pierwszym piętrze i skierował się do prowadzących prosto na ulicę schodów.

Gdy dotarł na chodnik, odwrócił się do mnie – barczysty, trzydziestokilkuletni mężczyzna. Poruszał się przedziwnie – rozkołysanym krokiem, a jednocześnie sztywny jakby kij połknął. Spłowiała marynarska kurtka, którą zawsze nosił, miała na ramieniu ciemniejsze plamy w miejscu, skąd odpruto gwiazdki i naszywki głównego mechanika. Po przejściu do cywila jedynym ustępstwem Freda na rzecz stroju była czarna szoferska czapka z daszkiem, która skrywała w cieniu jego oczy. Minął mój samochód, nawet mnie nie zauważając. Na jego twarzy malowała się głęboka zaduma.

Ze sportowego samochodu dobiegł skowyt i coś zawirowało. Mały chłopczyk z rudą czupryną wygramolił się ponad drzwiczkami wozu i niczym wystrzelony z armaty pocisk rzucił się do nóg Freda. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, zachwycony. Chwycił malca pod pachy, okręcił go w powietrzu do góry nogami i postawił na ziemi.

- Dosyć tego, wałkoniu. Nie czas na zabawę. Baczność!

- Jasne, Fred – zaszczebiotał chłopczyk. – Znaczy się, tak jest, kapitanie! – Złączył stopy i wyprężył się jak struna.

- Niech no jeszcze raz zobaczę, że rechoczesz, a zdegraduję cię do pomocnika majtka i odbiorę ci wszystkie przywileje na najbliższe piętnaście lat.

- Tak jest, kapitanie!

Chłopiec zachichotał. Fred starał się nie parsknąć śmiechem, ale bez skutku. Rozbawieni stali na chodniku naprzeciwko siebie. Przechodnie uśmiechali się do nich.

Wysiadłem z samochodu. Na mój widok Fredowi zrzedła mina.

- Dzień dobry, panie Cross – przywitał się bez entuzjazmu.

- Cześć, Fred. Szukałeś mnie?

- Przyszedłem do pana Linebarge’a.

- Jest na wakacjach.

- Wiem, od tej młodej panienki. Byłem już u pana w biurze.

- Myślałem, że masz się zgłosić dopiero w przyszłym tygodniu.

- Ja nie w tej sprawie, nie przyszedłem się zameldować. Miałem tylko parę pytań do pana Linebarge’a.

- W kwestii twojego zwolnienia warunkowego?

Z zakłoptaniem przestępował z nogi na nogę. Był wyraźnie zażenowany tym, że jest na warunkowym.

- Z grubsza tak. Ale to nic ważnego.

- A ja nie mogę ci pomóc?

Cofnął się o krok.

- Nie chciałbym zawracać panu głowy, panie Cross. Zresztą i tak w przyszłą sobotę mam się stawić u pana Linebarge’a. Zdaje się, że wtedy wraca, prawda?

- Jeżeli się nie utopi. Pojechał na ryby.

Chłopczyk wyciągnął rękę w górę i pociągnął Freda za pasek.

- Co się dzieje? Dlaczego nie jedziemy na wycieczkę?

- Już, Jamie. – Fred potargał go po rudej czuprynie. – Tylko pamiętaj, cicho-sza, nikomu ani mru-mru.

- Czy to syn Johnsona? – spytałem.

- Tak, proszę pana, to Jamie Johnson. Jamie, poznaj pana Crossa. – I nieco ironicznie dorzucił: - Pan Cross to mój przyjaciel.

Chłopiec podał mi lepką dłoń.

- Miło mi pana poznać, panie Cross. Każdy przyjaciel Freda jest moim przyjacielem.

Twarz Freda pojaśniała z radości, ale rzucił szorstko, jakby wydawał komendę podwładnemu:

- Marsz na pokład, zanim się zagadasz na śmierć.

Chłopczyk popędził do samochodu i zanurkował głową naprzód ponad niskimi drzwiami. Mignęła mi tylko chuda pupa w dżinsach i wierzgające mokasyny, i tyle go widziałem.

- Fajny dzieciak – powiedziałem. – Ile ma lat?

- Ciszej, bo pana usłyszy. – Fred przytknął do ust usmarowany olejem palec wskazujący i zniżył głos. – Nie powinien wiedzieć, że się go chwali, bo mu się przewróci w głowie. Jego rodzina ma tyle szmalu, że i tak mu będzie nielekko. Ma cztery lata.

- Wyjątkowo rozgarnięty jak na swój wiek. Kto go tak dobrze wychował?

- Ujdzie. Uczę go kindersztuby. – Fred zaczął się zbierać. – Do zobaczenia, panie Cross. Miło było się z panem spotkać.

- Poczekaj chwilkę. Co się dzieje?

- Nic się nie dzieje – odparł sztywno.

- Chłopak mówił, że jedziecie na wycieczkę. Chyba nie wybierasz się poza granice okręgu?

- Nie, nigdzie się nie wybieram – odpowiedział po dłuższej chwili.

Byłem prawie pewny, że kłamie.

- Znasz przepisy. Nie wolno ci opuszczać okręgu bez zgody naszego biura.

- Wiem. – Zarumienił się z zakłopotania. – Jamie chce się ze mną przejechać. Czy to jest sprzeczne z prawem?

- Pamiętasz, że możesz prowadzić samochód tylko w ramach obowiązków zawodowych?

- Dostałem takie polecenie. Czyli że jestem w pracy, prawda? – Zerknął nerwowo na sportowy wóz. – Naprawdę powinniśmy już być w drodze.

- W drodze dokąd?

Jego twarz przybrała jawnie wrogi wyraz.

- Tego nie wolno mi mówić.

- Wpakowałeś się w jakieś kłopoty?

- Nie, proszę pana. Od lutego nie wpakowałem się w żadne kłopoty i nie mam takiego zamiaru – oświadczył z przekonaniem.

- Trzymam cię za słowo, Fred. Pamiętaj tylko, że nie wolno ci opuścić granic okręgu, łamać przepisów ruchu drogowego i zaglądać do kieliszka. Wiesz, co się stanie, jeśli złamiesz któryś z tych zakazów.

Od strony gmachu sądu po drugiej stronie ulicy doleciał odgłos dzwonu. Obaj spojrzeliśmy w górę. Zegar na wieży wybijał trzy kwadranse na dziewiątą.

- Wiem – odparł Fred. – Muszę się odmeldować, panie Cross.

- Skąd ten pośpiech?

Nie odpowiedział. Wibracje dzwonu wisiały nad nami w powietrzu jak ostrzegawcze echo. Fred zerknął z ukosa na wielki żelazny cyferblat zegara i niecierpliwie zaszurał nogami.

- Szybki wóz – zauważyłem. – Ile wyciąga?

- Jakieś sto dziewięćdziesiąt. Nie sprawdzałem.

- Pamiętaj, żebyś nie przekraczał osiemdziesiątki.

- Pamiętam. Mogę już iść?

Patrzyłem, jak siada za kierownicą jaguara. Ledwo się zmieścił.

Był potężnie zbudowany, barczysty, a w dodatku miał usztywnione plecy, odkąd złamał kręgosłup na wojnie. Kiedy sadowił się pod niskim opuszczanym dachem, zobaczyłem, że kieszeń ma wypchaną czymś, co wyglądało na broń.

Nie byłem pewny, że to broń. Nie wiedziałem zresztą, czy ma na nią pozwolenie. Zanim postanowiłem go zatrzymać, brązowy samochód oderwał się od krawężnika, skręcił za gmachem sądu i zniknął za rogiem. Cichnący w oddali warkot silnika brzmiał cokolwiek złowieszczo.

Gdy wszedłem do biura, Ann Devon spojrzała na mnie znad maszyny do pisania. Była asystentką kuratora, czyli moją, i jednym z moich dwóch pracowników. Ta ciemna blondynka i świeżo upieczona absolwentka psychologii miała niewyczerpane zapasy dziewczęcego zapału. Jej profil na tle wpadającego przez okno światła prezentował się nader korzystnie.

- Dzień dobry, Howie. Widzę, że coś cię gryzie.

- Nie popisuj się od samego rana intuicją. To już się robi męczące.

- Więc dlaczego od razu sam się nie przyznasz? – odcięła się. – Zawsze ci się robią te paskudne pionowe zmarszczki między brwiami.

- Może i nie był to taki zły pomysł...

- Jaki pomysł?

- Palenie czarownic na stosie.

- Daj spokój, Howie. Opowiedz wszystko dobrej doktor Devon. – Miała dwadzieścia cztery lata.

Przysiadłem na skraju jej biurka. Po drugiej stronie blatu stała miseczka z wielokolorowymi dropsami, które przyjemnie kontrastowały z wapienną farbą na ścianach i obdrapanymi biurowymi meblami.

- O co chodziło Fredowi Minerowi? Chyba że tobie też nie chciał powiedzieć?

- Miał sprawę do Aleksa. Kiedy mu powiedziałam, że jest na wakacjach, wydawał się zmartwiony i rozczarowany.

- Wyjaśnił dlaczego?

- Coś tam mętnie tłumaczył, że chce wypłynąć na czyste wody i zrobić tak, żeby wszyscy byli zadowoleni.

- Zdaje się, że coś przed nami ukrywa – oświadczyłem. – Właśnie wpadliśmy na siebie na ulicy i wyraźnie unikał moich pytań. Nie chciał się przede mną otworzyć.

- Coś ci powiem, Howie, tylko się na mnie nie wściekaj. Moim zdaniem on się ciebie boi.

- Mnie?

- Nie on jeden. Kiedy przybierasz tę ponurą praworządną minę. Ja też się ciebie bałam przez pierwsze pół roku.

- Nie rozumiem dlaczego.

- Masz nad tymi ludźmi straszliwą władzę.

- Ale nie nadużywam jej bez potrzeby. – Ta rozmowa zaczynała mnie irytować.

- Wiem o tym. Ale nie jestem pewna, czy Fred także zdaje sobie z tego sprawę. Służba w marynarce wojennej nauczyła go, czego się może spodziewać ze strony oficjalnej władzy w razie najmniejszego potknięcia. Poza tym nie zna cię tak dobrze jak Aleksa. Mówiłam mu, że będziesz lada chwila, ale nie chciał czekać. Prawdopodobnie chciał się poradzić Aleksa w jakiejś osobistej sprawie.

- Nie wspominał, że się gdzieś wybiera?

- Ani słowem. Jestem pewna, że nie musisz się o niego martwić. Alex mówił mi, że Fred przystosowuje się wspaniale. – Niebieskie oczy Ann pociemniały z uczucia. – Osobiście uważam, że ma bardzo silny charakter. Przysięgam, że gdybym to ja przejechała kogoś na śmierć, za żadne skarby nie usiadłabym więcej za kierownicą.

- Wszyscy bylibyśmy bezpieczniejsi, gdybyś zrezygnowała z prowadzenia.

- Nie nabijaj się ze mnie, mówię poważnie!

- Nie powinnaś marnować najlepszych uczuć dla kierowcy, który uciekł z miejsca wypadku, w dodatku żonatego.

Zarumieniła się lekko.

- Nie bądź śmieszny. W tym, co czuję do naszych klientów, nie ma nic osobistego. Poza tym w sensie moralnym on nie jest kierowcą, który uciekł z miejsca wypadku. Skoro nie zdawał sobie sprawy, że kogoś przejechał, to według Aleksa jest niewinny.

- Jeżeli ktoś siada za kierownicę po pijaku, zawsze jest winny. Możesz to sobie powiesić nad łóżkiem. To aksjomat.

Zrobiła wielkie oczy.

- On był wtedy pijany? Alex nic mi nie mówił.

- Dlatego że on nie gada na temat swoich spraw więcej, niż potrzeba. Przykład godny naśladowania.

- Widzę, że od rana zebrało ci się na moralizowanie – odcięła się nieco bezczelnie. Jednak ciekawość wzięła górę nad urazą. – Skąd wiesz, że Fred Miner był wtedy pijany?

- Czytałem akta policyjne. Po aresztowaniu przebadali go na zawartość alkoholu we krwi. Był nawalony jak stodoła, miał ponad dwa promile.

- Biedak. Nie wiedziałam, że jest taki. Może trzeba by go poddać testowi Rorschacha? Alkoholicy zawsze mają głęboko ukryte problemy emocjonalne...

- Fred nie jest alkoholikiem. Po prostu się upił, jak to się zdarza wielu ludziom, i zabił człowieka. Nie rozczulaj się nad nim, bo i tak miał wiele szczęścia. Żona go nie rzuciła. Szef stanął za nim murem. Gdyby nie to, a także jego dokonania podczas wojny, siedziałby już w więzieniu.

- Ja w każdym razie się cieszę, że tam nie trafił – oświadczyła i dorzuciła nieco irracjonalnie: - W przeciwieństwie do ciebie.

Opuściła głowę i z prędkością karabinu maszynowego zaczęła stukać w klawisze maszyny. Nasze rozmowy często kończyły się w ten sposób. Traktowałem to jako przejaw odwiecznego konfliktu między sercem a głową, przy czym głową byłem, ma się rozumieć, ja.

Zegar na wieży gmachu sądu wybił dziewiątą; jego echo dopadło mnie jak wyrzut sumienia. Nieco za mocno zatrzasnąłem za sobą drzwi wewnętrznego gabinetu, zrzuciłem marynarkę, by zabrać się do pracy, i następne dwie godziny spędziłem przy dyktafonie. Przygotowywałem raport na temat bogatej mężatki, którą aresztowano za kradzież kilku sukienek z miejscowych sklepów. Wszystkie sukienki były w rozmiarze dziewięć. Kobieta nosiła rozmiar osiemnaście, a nie miała dzieci.

W przerwach między akapitami wracałem myślami do Freda Minera. Mimo iż nie przyznałbym się do tego przed Ann, jego sprawa przysporzyła mi sporo satysfakcji. Przed trzema miesiącami, na początku lutego, nie wyglądała tak obiecująco.

Według biura szeryfa i policji miejskiej Fred urżnął się w sobotni wieczór, bez zgody pracodawcy wziął jeden z jego samochodów, na szosie przed wiejskim domem Johnsona przejechał jakiegoś mężczyznę i nie zatrzymując się, pojechał do miasta. Policjanci dopadli go, kiedy sunął zakosami nadmorskim bulwarem, i aresztowali za jazdę po pijanemu. Późno w nocy ludzie szeryfa znaleźli zwłoki na szosie, ale nie udało im się zidentyfikować ofiary.

Tyle że lincoln, którym jechał Fred, miał strzaskaną jedną lampę przeciwmgielną, a na miejscu wypadku walały się kawałki żółtego szkła z takiego właśnie reflektora. Jeden długi odłamek sterczał z oczodołu zmarłego.

W sądzie wszyscy przewidywali, że Fred zostanie skazany za zabójstwo i dostanie pięć lat odsiadki w więzieniu stanowym, z możliwością przedterminowego zwolnienia po dwóch latach. Wówczas jednak Abel Johnson wrócił ze swego zimowego domu na pustyni. Wyciągnął Freda za kaucją i przydzielił mu swojego osobistego adwokata. Prawnik ten, niejaki Seifel, przyznał się w imieniu klienta do nieumyślnego spowodowania śmierci i wystąpił o warunkowe zawieszenie kary.

Raport na temat Minera zleciłem Aleksowi Linebarge’owi. Przez blisko miesiąc Alex skrupulatnie badał przeszłość oskarżonego i w rezultacie doszedł do wniosku, że Fred Miner jest wzorowym obywatelem, który wprawdzie raz w życiu popełnił poważny błąd, ale raczej nie powtórzy tego w przyszłości. Freda skazano na rok więzienia w zawieszeniu; dodatkowo przysolono mu trzysta dolarów grzywny i pięć lat nadzoru kuratora.

Jak powiedziałem, w sumie miał więc szczęście. Udało mu się ocalić dotychczasowe życie, do czego walnie przyczynił się mój urząd. Upadł, lecz zanim osiągnął dno, został złapany i przywrócony na drogę cnoty, którą wszyscy powinniśmy kroczyć.

Tyle że życie na zwolnieniu warunkowym to jak chodzenie po linie bez zabezpieczenia. Ewentualny upadek jest bolesny, a lądowanie odbywa się w więzieniu.ROZDZIAŁ 2

Rozmyślania przerwały mi podniesione głosy dobiegające z frontowego gabinetu. Wyłączyłem dyktafon. Jeden z głosów należał do Ann. Zdawało mi się, że usiłuje uspokoić drugi głos, który wznosił się i opadał w przypływach emocji. Pomyślałem, że to pewnie jedna z jej młodocianych klientek, której zebrało się na płacz albo która dostała napadu wściekłości.

Kiedy uznałem, że starczy tego dobrego, otworzyłem drzwi z matowego szkła. Na krześle przeznaczonym dla przesłuchiwanych, obok biurka Ann, siedziała zgarbiona kobieta, której w żadnym razie nie można by uznać za młodocianą. Jej ciało pod tanią kretonową sukienką było długie i kanciaste. Ann pochylała się nad nią, opierając rękę na jej kościstym ramieniu.

Gdy kobieta podniosła twarz do światła, rozpoznałem ją. Wyglądało na to, że w ciągu trzech miesięcy, które minęły od czasu, kiedy się widzieliśmy, postarzała się o dziesięć lat. W jej prostych kasztanowych włosach pojawiły się liczne pasma siwizny. Oczy miała zaczerwienione, a usta wykrzywione z rozpaczy.

- Jakieś kłopoty, pani Miner?

- Okropne. – Z trudem opanowała drżenie warg. – To na mnie spadło jak grom z jasnego nieba.

Spojrzałem na Ann.

- Nie bardzo wiem, o co chodzi – powiedziała. – Słyszałam coś o jakimś porwaniu. Pani Miner boi się, że jej mąż może być w nie zamieszany.

- Nie! – krzyknęła kobieta. – To nieprawda. Fred nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Ja wiem, że nie. Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat, a Fred to najmilszy człowiek pod słońcem. On kocha tego chłopca.

Przeszedłem przez pokój i stanąłem nad nią.

- Czy porwano małego Johnsona?

Uniosła mokre czarne rzęsy.

- Tak, a teraz oskarżają o to Freda. Twierdzą, że porwał chłopca i z nim uciekł. Ale to kłamstwo. – Jej głos załamał się w przypływie żalu.

- Pani Miner mówi, że się na niego uwzięli. – Ann nachyliła się do mnie i dodała szeptem: - Myślisz, że ona ma manię prześladowczą?

- Bzdura – odparłem głośniej, niż zamierzałem.

Pani Miner wyprostowała się gwałtownie, strząsając z ramienia dłoń Ann.

- Nie wierzycie mi? Mówię prawdę. Jamiego ktoś porwał, a teraz wrabiają w to Freda. – Jej kości policzkowe sterczały, jakby łzy zmyły z nich chude ciało i je odsłoniły.

- Proszę się uspokoić – powiedziałem. – Nie ocenię, czy pani wierzyć, czy nie, dopóki nie dowiem się, co się stało. Panno Devon, proszę podać pani szklankę wody.

- Oczywiście. – Ann nalała zimnej wody z dystrybutora do papierowego kubka i podała go kobiecie. – Proszę, kochana.

Pani Miner trzęsącą się ręką uniosła kubek do nieumalowanych bladych ust. Część wody rozlała na przód sukienki, a resztę wypiła jednym haustem i zgniotła kubek w ręku. Kostki dłoni miała czerwone i popękane od prac domowych.

- Proszę opowiedzieć panu Crossowi to co mnie – zachęciła ją Ann.

- Spróbuję. – Starała się zachować spokój. Żyły na jej szyi ponad kwadratowym dekoltem były napięte jak postronki. – Widział się pan dzisiaj z moim mężem? Mówił, że wybiera się tu do pana Linebarge’a.

- Był u nas. Pana Linebarge’a nie zastał, ale rozmawiał ze mną.

- Czy odniósł pan wrażenie, że planuje jakieś przestępstwo? No, słucham. Czy wyglądał na takiego?

Ogarnął mnie ten sam niepokój, jaki czułem rano, rozmawiając z Fredem.

- Pozwoli pani, że to ja będę zadawał pytania. Mówi pani, że ktoś go oskarża o porwanie Jamiego Johnsona. Kto konkretnie?

- Pan Johnson.

- Na jakiej podstawie?

- Bez żadnych podstaw. To spisek. – Prawie nie poruszała zdrętwiałymi ustami, więc miałem wrażenie, że rozmawiam z brzuchomówcą.

- Już to słyszałem. Może jednak mogłaby pani powiedzieć mi coś konkretniejszego? Domyślam się, że i Fred, i chłopiec zniknęli.

- Jakby się rozpłynęli w powietrzu. – Mimowolnie poderwała rękę, opuściła ją i zacisnęła na kolanach w pięść. – Ale to wcale nie znaczy, że Fred jest winny. Wręcz przeciwnie. To dowód, że ktoś tu prowadzi nieczystą grę.

- Nikt nie wie, gdzie teraz są?

- Ktoś wie. Ja nie, ale ktoś wie na pewno. Ci, którzy stoją za tym wszystkim. – Z powodu zaciśniętych ust mówiła ze świstem. Jej oczy błyszczały jak rozżarzone węgle.

- Kogo ma pani na myśli?

- Spiskowców – odparła. – Bo to jest spisek.

Ann i ja wymieniliśmy spojrzenia. Powoli skłaniałem się do jej teorii, że rozwój wypadków wywołał u pani Miner rozstrój nerwowy.

- Przeciwko niemu przemawia jedna wielka plama na życiorysie, a oni doskonale o tym wiedzą – ciągnęła kobieta. – Przestępcy sprzysięgli się, żeby wrobić go w kradzież dziecka.

- Czy Jamie naprawdę został porwany?

- Mówię prawdę – odparła zawzięcie. – A pan jak myśli?

- Myślę, że może pani nieco przesadza. – Spojrzałem na zegarek. – Jest za dwadzieścia dwunasta. Widziałem chłopca z Fredem niecałe trzy godziny temu. Wtedy wszystko było w porządku.

Nachyliła się do mnie; jej chuda twarz była pełna nadziei.

- Wiedziałam. Fred kocha tego chłopca jak własne dziecko. Wiedziałam, że nie sprawiłby mu żadnego kłopotu, ale pan Johnson nie wierzy mi na słowo. Oskarża Freda. Teraz wszyscy są przeciwko niemu, nawet pan Johnson. Powiedział, że ratując Freda przed więzieniem, popełnił straszliwy błąd.

- Czy pan Johnson uważa, że jego syn został porwany? – wtrąciła Ann, zaskoczona.

- On o tym wie.

- Niby skąd? – spytałem. – Dziecka nie ma zaledwie od dziewiątej. Fred mówił mi, że polecono mu zabrać chłopca na przejażdżkę.

- Nic o tym nie wiem. – Ta poufna informacja pozwoliła jej się nieco opanować. – Wiem tylko, że na własne oczy widziałam list z żądaniem okupu. Przyszedł w porannej poczcie. Sama zaniosłam go do rezydencji. Byłam przy tym, kiedy pan Johnson go otworzył.

Ann i ja popatrzyliśmy po sobie bez słowa. Dźwięk zegara, wybijającego na wieży trzy kwadranse na dwunastą, zabrzmiał niczym wybuch bomby i gigantyczny wykrzyknik po ostatnim zdaniu kobiety. Pomiędzy pierwszym a trzecim uderzeniem sytuacja w pokoju zmieniła się diametralnie. Nagle nawet znajome pomieszczenie wyglądało inaczej.

- List z żądaniem okupu? – powtórzyłem głupio.

- Tak. Przyszedł w porannej poczcie.

- Jest w nim mowa o Fredzie?

- Oczywiście, że nie. Przecież on nie ma z tym nic wspólnego, dlaczego mi nie wierzycie?! List zawierał instrukcje, jak przekazać pieniądze. Nawet nie był podpisany.

- Ile wynosi okup, proszę pani?

- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Ann gwizdnęła. Przy obecnej pensji na pięćdziesiąt tysięcy dolarów musiałaby pracować prawie dwadzieścia lat, a ja blisko dziesięć.

- Mam nadzieję, że zawiadomił policję?

- Nie, nie zawiadomił. Bał się. W liście napisali, że jeśli to zrobi, zabiją chłopca.

- Gdzie jest teraz Johnson?

- Pojechał do miasta, żeby podjąć pieniądze. Nie widziałam go, odkąd wyszedł z domu. Okropnie się śpieszył. W liście dali mu czas tylko do jedenastej.

- Czy mam rozumieć, że okup został już zapłacony?

- Chyba tak. Pan Johnson chciał zapłacić. On świata nie widzi poza tym dzieckiem. – I dorzuciła obronnym tonem: - Ale Fred kochał go jeszcze bardziej.

- Wiem. Proszę mi powiedzieć, czy nie wie pani przypadkiem, gdzie może być Fred?

- Niestety. Nie mówił mi, dokąd się wybiera, poza wizytą u pana Linebarge’a. Powiedział tylko, że jedzie tutaj, i tyle.

- A czy mówił po co?

- To nie w jego stylu. On nie zwierza się ze swoich spraw.

- Wie pani, czy rzeczywiście zabrał chłopca bez zezwolenia?

- Tak twierdzi pan Johnson. Dotychczas Fred nic podobnego nie zrobił. On zawsze stara się postępować, jak należy.

- Czy pani Johnson została w domu sama? – wtrąciła Ann.

- O ile wiem, tak. Podeszła do tego bardzo spokojnie, inaczej bym jej nie zostawiła. Ale kiedy zaczęli wysuwać te oskarżenia, musiałam przyjechać tu i...

- Lepiej tam pojedźmy – przerwałem jej. – Czy ma pani samochód?

- Kiedyś mieliśmy, ale Fred musiał go sprzedać, żeby zapłacić grzywnę. Przyjechałam autobusem.

- Podrzucę panią.

- A nie powinniśmy wezwać FBI? – spytała Ann.

- Dopiero po rozmowie z Johnsonem. To jego syn.ROZDZIAŁ 3

Znałem Abela Johnsona jako tako. W lutym zajrzał do mojego biura, żeby omówić sprawę Minera, i Alex nas sobie przedstawił. Był to wylewny człowiek w średnim wieku. Powiadano, że podczas wojny zbił całkiem spory majątek na nieruchomościach w San Diego. Mniej więcej rok po wojnie wycofał się z interesów, osiadł w Pacific Point i kupił wiejski dom kilka kilometrów za miastem, gdzie zamieszkał z żoną i nowo narodzonym synem.

W sądzie plotkowano, że był poważnie chory i poślubił swoją pielęgniarkę. Dotychczas nie poznałem pani Johnson. Jej mąż uchodził za czołowego obywatela miasta. Chętnie udzielał się w akcjach charytatywnych, należał też do klubu emerytowanych dyrektorów. Jeżeli jego syn naprawdę został porwany, mógł liczyć na powszechne współczucie.

Zachowanie pani Miner świadczyło o tym, że zdaje sobie z tego sprawę. U stóp schodów prowadzących z budynku na ulicę zatrzymała się, z przerażeniem patrząc na tłum przechodniów, przewalający się ulicą w sobotnie południe. Ann Devon musiała poprowadzić ją chodnikiem do mojego samochodu. Kobieta szła ze zwieszoną głową, potykając się, jak ktoś, kto dźwiga na barkach straszliwe brzemię. W samochodzie skuliła się w rogu na tylnym siedzeniu i zakryła dłonią oczy, jakby raziło ją słońce. Wyjeżdżając z miasta usłyszałem, jak popłakuje cicho.

Pacific Point leży nad zatoką, na wzgórzu opadającym aż po sam ocean. Jadąc w górę tarasowatego wzniesienia za miastem, widziałem zakrzywiony pas lądu, od którego miasto wzięło swą nazwę, na wpół otaczający owalną błękitną lagunę. Za nim port i morze były upstrzone żaglami.

Droga osiągnęła grzbiet wzniesienia i przez pewien czas wiła się wzdłuż szczytu. Daleko, po lewej, na horyzoncie od północnego zachodu majaczyła na morzu niczym pancernik wyspa Catalina. Z prawej, pode mną, ciągnęło się ciemnozielone morze gajów pomarańczowych, kwitnących spokojnie u podnóża gór. Był piękny majowy dzień, ale kolorowy krajobraz nie podnosił mnie na duchu. Raczej podkreślał niezwykłość naszej wyprawy.

Po prawej odchodziła czarna asfaltowa szosa. Na rozwidleniu dróg czarno-biała tablica informowała: GRANICE MIASTA PACIFIC POINT. LICZBA MIESZKAŃCÓW: 34197. Obok niej żółty znak oznaczał przystanek autobusowy.

- Niech pan tu skręci – odezwała się stłumionym głosem kobieta z tylnego siedzenia.

Skręciłem. Siedząca obok mnie Ann znacząco położyła mi rękę na ramieniu.

- To się stało tutaj – szepnęła. – Tutaj znaleziono zwłoki, tuż przed rozwidleniem dróg.

Nawet w pełnym świetle było to odosobnione miejsce. Wprawdzie wiedziałem, że w zasięgu głosu znajdują się domy, były to jednak ukryte przed ludzkim wzrokiem rezydencje bogaczy. Z obu stron drogę otaczały wysokie zarośla laurowe, nad nimi zaś górowały eukaliptusy, których opadłe liście chrzęściły pod kołami. W lusterku wstecznym mignęła mi przerażona twarz pani Miner - wspomnienie związane z tym miejscem zrobiło swoje. Wyglądała, jakby właśnie ujrzała trupa na szosie.

Kilka kilometrów dalej odezwała się:

- Niech pan lepiej zwolni, panie Cross. Skręt na podjazd jest bardzo ostry.

Postąpiłem zgodnie z jej sugestią i skręciłem przez kamienną bramę na żwir. Za klombem cyprysów stała stróżówka ze zwietrzałego kamienia, z małym kwadratowym ogródkiem, pełnym barwnych kwiatów.

Ann odwróciła się do pani Miner.

- Czy chce pani wysiąść tutaj? Tu pani mieszka?

- Po dzisiejszym dniu już pewnie nie. Wyrzucą nas na bruk.

- Niech pani lepiej pójdzie z nami – powiedziałem. – Pani zna panią Johnson, a ja nie.

- Dobrze.

- Jest pani zatrudniona u Johnsonów? – zapytała Ann.

- Nie na stałe. Ona... ona nie chce, żeby służba stale kręciła się po domu, jest bardzo niezależna. Ale pomagam jej sprzątać. No i angażuje mnie, kiedy wydaje przyjęcia.

Główna rezydencja stała dobre sto metrów za stróżówką, prawie na skraju wąwozu. Budynek z drewna sekwoi i kamienia, o płaskim dachu, z trzech stron otaczał patio. Zaparkowałem na jego tyłach, w miejscu przeznaczonym do zawracania. W garażach stały dwa samochody, a dwa miejsca były wolne. Jednym z pojazdów był potężny czarny lincoln – limuzyna, którą przejechano człowieka.

Rudowłosa kobieta w zielonej sukience otworzyła tylne drzwi i wyszła na mały podest dla dostawców. Pod pachą trzymała lekką strzelbę. Ledwie zacząłem wysiadać z wozu, wycelowała ją we mnie. Usiadłem więc z powrotem za kierownicą, a drzwiczki wozu zamknęły się za mną same.

- Kim pan jest? – zawołała kobieta. – Czego pan chce?

Odbite od wzgórz echo idiotycznie powtarzało jej słowa.

- Jestem kuratorem okręgowym.

- Czego pan chce? – powtórzyła. Wycelowana strzelba ani drgnęła.

- Chcę pani pomóc w miarę swoich możliwości.

- Ja nie potrzebuję pomocy.

Kobieta na tylnym siedzeniu wozu wychyliła się przez okno.

- Pani Johnson! To ja. Pan Cross mnie podwiózł.

Rudowłosa przyjęła to bez entuzjazmu.

- A ty gdzieś się podziewała? – Opuściła jednak broń.

Pani Miner bojaźliwie dźgnęła mnie między łopatki.

- Myśli pan, że mogę wysiąść?

- Wszyscy wysiadamy. – Byłem nieco zawiedziony. Żona Johnsona nie wyglądała na pogrążoną w rozpaczy damę. Sądząc z tego, jak trzymała strzelbę, potrafiła się nią posługiwać.

Z bliska jednak widać było po niej napięcie. Podchodząc ostrożnie, zauważyłem, że jej skóra jest jakby pozbawiona krwi, wręcz biała jak śnieg. Matowe i zbyt nieruchome oczy przypominały zielone kamienie. Jej ciałem wstrząsały spazmatyczne dreszcze.

Spojrzałem na strzelbę, by sprawdzić, czy jest zabezpieczona. Była.

- Po co pani broń?

- Nie wiedziałam, kto przyjechał. Pomyślałam, że jeżeli to oni...

- Porywacze?

- Tak. Zamierzałam ich zabić. – I dodała spokojnie: - Mam tylko jedno dziecko.

Z grzywą płomienistych włosów, surowym marsem na czole i wysuniętą dolną wargą wyglądała na kogoś, kto jest zdolny zabić. Jak młoda lwica, której zabrano młode. Stała na szeroko rozstawionych nogach, trzymając strzelbę przed sobą, na wysokości pasa, niczym szlaban. Albo jej ciało nie odebrało jeszcze sygnałów z mózgu, albo już zapomniała, że jesteśmy po tej samej stronie.

- A więc to prawda – powiedziała Ann.

- Mówiłam wam – wtrąciła pani Miner.

- Kto ci pozwolił wzywać policję?! – ofuknęła ją rudowłosa. – Nie przyszło ci do tego ptasiego móżdżku, że Jamie jest w niebezpieczeństwie?

- Nie jestem z policji – sprostowałem. – Pani Miner próbowała się dowiedzieć, co porabiał jej mąż. Rano był w naszym biurze.

- Czy był z nim Jamie?

- Tak. Prawdę mówiąc, Fred Miner przedstawił mi pani syna. Nie jestem jasnowidzem, ale nie wyglądał mi na kogoś, kto planuje porwanie.

Pani Miner spojrzała na mnie z wdzięcznością.

- Ja nie mam zwyczaju wyciągać pochopnych wniosków – rzekła pani Johnson. – Mój mąż wpadł na ten pomysł, on... niestety łatwo się ekscytuje. Jeśli chodzi o mnie, nie uwierzę, że Fred Miner mógłby nam zrobić coś takiego. Chyba że zobaczę niezbite dowody.

- Czy pozwoliła mu pani zabrać Jamiego na przejażdżkę?

- Nie, nic podobnego.

- Rano powiedział mi, że tak.

- Nie, kiedy wyjeżdżali, jeszcze spałam. Wieczorem wzięłam proszki nasenne. Zazwyczaj nie sypiam tak długo. Jamie nawet nie zjadł śniadania. – Nagle te szczegóły życia domowego dotarły do niej w całej pełni i jej oczy zaszły łzami.

Pani Miner położyła jej rękę na ramieniu.

- Dałam mu banana i pomarańczę. O ósmej, może trochę później. Fred zabrał go jaguarem. Powiedział, że jedzie do miasta, bo musi coś omówić z panem Linebarge’em. Oczywiście pomyślałam, że wziął chłopca za pani zgodą.

- Nie. Ani ja się na to nie zgadzałam, ani mój mąż. – W jej głosie zabrzmiała histeryczna nuta.

- Wpuści nas pani? – wtrąciła szybko Ann. – Kawa dobrze by pani zrobiła, zaparzę.

- Bardzo pani miła. Wejdźcie, proszę. – Teraz, kiedy już agresja jej minęła, oparła się ciężko o framugę drzwi. Chwyciłem strzelbę, zanim wypuściła ją z rąk, i postawiłem w rogu za drzwiami.

Pani Miner zwróciła się do Ann:

- Ja zaparzę kawę. Wiem, gdzie co jest. No i chyba zrobię jej coś do jedzenia.

W obliczu nieszczęścia, jakie spadło na inną kobietę, pani Miner odzyskała spokój. Kiedy mijałem ją w progu, zdobyła się nawet na słaby smutny uśmiech. Ann poszła za nią do kuchni.ROZDZIAŁ 4

Przeszedłem za panią Johnson do głównego salonu. Był ogromny, miał dobre siedem metrów wysokości i czternaście długości. Całą jedną ścianę zajmowało wychodzące na wąwóz okno, przez które widać było dolinę.

Pani Johnson podeszła do okna; odwrócona do mnie plecami, wyglądała na zewnątrz. Na tle rozległej przestrzeni wydawała się maleńka i zagubiona. W tym wielkim kraju poszukiwanie czteroletniego chłopczyka to jak szukanie igły w stogu siana.

- To mnie spotkało za karę – odezwała się do siebie, a może do odległych szarych gór. – Odkąd wyszłam za Abela, wszystko układało mi się łatwo i bezproblemowo. Życie każe sobie płacić za chwilę szczęścia. Prawie o tym zapomniałam. Coś za coś.

Podszedłem do niej, bezszelestnie stąpając po puszystym dywanie.

- Nie mam pani za złe, że wszystko widzi pani w czarnym kolorze. Ale trudno mi się z panią zgodzić.

- To prawda, co powiedziałam. Wydałam się za pieniądze. Wtedy mi się zdawało, że uśmiechnęło się do mnie szczęście. I rzeczywiście. Ale na takich szczęściarzy spadają potem tak straszliwe ciosy. Gdybyśmy byli biedni, zostawiliby nas w spokoju. Chciałabym znowu być biedna. Oddałabym wszystko, co mam. – Omiotła wzrokiem wysoki pokój, wykładane boazerią ściany, kosztowne meble. – Czy pan wie, że pieniądze to przekleństwo?

- Niekoniecznie. Biedakom też się przytrafiają nieszczęścia. W pracy mam do czynienia głównie z biedakami w tarapatach.

Jej spojrzenie padło na moją twarz i zatrzymało się na niej. Zielone oczy odzyskały blask. Miałem wrażenie, że patrzy na mnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy.

- Kim pan właściwie jest?

- Howard Cross. Jestem kuratorem okręgowym.

- Zdaje się, że Abel mi o panu wspominał. A więc pan nie jest z policji?

- Współpracujemy, ale na innych zasadach. Jestem kimś w rodzaju pośrednika między prawem a tymi, którzy je łamią.

- Chyba niezupełnie rozumiem.

- Ujmę to inaczej. Przestępca toczy wojnę ze społeczeństwem. Społeczeństwo ma w tej walce do dyspozycji policję i więzienia. A ja staram się być neutralnym arbitrem. Jedynym sposobem na zakończenie wojny jest doprowadzenie do zawieszenia broni między stronami.

- Pan mnie chyba pomylił z jadłospisem w restauracji – wypaliła. – Czy właśnie w ten sposób podchodzi pan do mnie i mojego nieszczęścia? Neutralnie?

- W żadnym wypadku. Sprawca porwania nie ma prawa do warunkowego zawieszenia kary. Grozi mu kara śmierci, i moim zdaniem słusznie. Z drugiej strony, podobnie jak pani nie mam zwyczaju wyciągać pochopnych wniosków. Moje biuro pomogło Fredowi Minerowi uniknąć więzienia, więc może jestem uprzedzony. Ale moim zdaniem to nie ten typ człowieka. Żeby zaplanować i przeprowadzić porwanie dziecka, trzeba być naprawdę okrutnym.

- Właśnie to mnie doprowadza do szału. Nie potrafię sobie wyobrazić, co się stało. Dlaczego zabrał Jamiego jakby nigdy nic, nawet mnie o tym nie informując?

- Nie domyślam się dlaczego, chociaż na pewno miał jakiś powód, a przynajmniej tak mu się wydawało. Wie pani, Fred nie grzeszy bystrością.

- Geniuszem nie jest, to fakt. Ale ma dobre serce i poczucie odpowiedzialności. W każdym razie tak mi się zawsze wydawało, nawet pomimo jego... wypadku. – Zawiesiła zdanie, jakby zakończyła je pytajnikiem. – A co pan o tym sądzi, panie Cross?

- Nic. – Możliwości, które mi przychodziły do głowy, czyli kolejny wypadek albo nieczysta gra, tylko by ją jeszcze bardziej przygnębiły. – Cokolwiek się stało, tracimy czas. Uważam, że powinna pani wezwać policję.

- Pokażę panu, dlaczego tego nie zrobiliśmy.

Szybko, jakby na oślep, podeszła do stolika w rogu po drugiej stronie pokoju i przyniosła mi złożoną kartkę papieru maszynowego.

- List z żądaniem okupu?

Kiwnęła głową. Rozłożyłem kartkę. List napisany był ołówkiem, drukowanymi literami.

PANIE JOHNSON MAMY PANA SYNA. JEŻELI BĘDZIE PAN WYPEŁNIAŁ ROZKAZY NIC ZŁEGO MU SIĘ NIE STANIE. PO PIERWSZE NIE ZAWIADAMIAĆ POLICJI POWTARZAM ŻADNEJ POLICJI JEŚLI CHCE GO PAN DOSTAĆ ŻYWEGO. PO DRUGIE PIENIĄDZE. PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY W PIĘĆDZIESIĄTKACH I BANKNOTACH O MNIEJSZYM NOMINALE. KUPIĆ MAŁĄ CZARNĄ WALIZKĘ. WŁOŻYĆ PIENIĄDZE DO WALIZKI. ZOSTAWIĆ WALIZKĘ PRZED KIOSKIEM Z GAZETAMI NA DWORCU KOLEJOWYM W PACIFIC POINT MIĘDZY STOJAKIEM A ŚCIANĄ. ZROBI PAN TO OSOBIŚCIE DWIE MINUTY PRZED JEDENASTĄ DZISIAJ W SOBOTĘ RANO. O JEDENASTEJ ZERO JEDEN ODCHODZI POCIĄG DO SAN DIEGO. ODJEDZIE PAN NIM. PRÓBY ŚLEDZENIA WALIZKI SKOŃCZĄ SIĘ ŚMIERCIĄ CHŁOPCA. PAN NAM NIC NIE ZROBI TO MY TEŻ MU NIC NIE ZROBIMY I ODDAMY GO DZISIAJ.

- Miner tego nie wymyślił – oświadczyłem.

- Wiem, że nie. – Opadła na niski kwadratowy fotel. – Pytanie, kto to zrobił. Dla mnie ten list brzmi jak wiadomość z piekła.

- Zawodowy przestępca, choć bardziej prawdopodobne, że cała szajka. Przemyśleli to bardzo starannie. List napisano przez szablon, żeby zmniejszyć możliwość identyfikacji charakteru pisma. Wszystko razem świadczy o dużej wprawie.

- Chce pan powiedzieć, że oni robili już takie rzeczy i uszło im to na sucho?

- Wątpię. Odkąd porwanie dziecka zostało uznane za przestępstwo federalne, takie historie są bardzo rzadkie. Praktycznie nie słychać o uprowadzeniach, które zakończyły się sukcesem porywaczy. Chodzi mi o to, że ma pani do czynienia z zatwardziałymi przestępcami. Dlatego usilnie namawiam, żeby wezwać policję.

- Nie mogę. Obiecałam Abelowi.

- Więc pozwoli pani, że ja to zrobię. FBI dysponuje odpowiednią organizacją i środkami, żeby odnaleźć pani dziecko. Nikt inny nie ma takich możliwości. Z nimi ma pani większą szansę na bezpieczny powrót syna do domu niż z kimkolwiek. Jak pani myśli, dlaczego porywacze tak podkreślają, żeby nie zawiadamiać stróżów prawa?

Szybko pokręciła głową. Przez chwilę jej twarz stanowiła białą zamazaną smugę pod wirującymi rudymi włosami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: