Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sprawa wielkiej wagi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sprawa wielkiej wagi - ebook

Co mówi nauka o najmniej poznanym narządzie ludzkiego organizmu i co z tego dla nas wynika

Ta prekursorska popularnonaukowa pozycja ujawnia, że wbrew pozorom tłuszcz ma swój rozum.

Tłuszcz to nasza obsesja, przekleństwo, obiekt zbiorowej histerii i – według biochemiczki Sylvii Tary – najmniej poznany narząd element organizmu.

Nie przepadasz za tłuszczem? Twoje ciało wręcz przeciwnie. Co więcej, dysponuje ono wieloma środkami samoobrony przed jego utratą. Tłuszcz potrafi regenerować się dzięki wykorzystaniu komórek macierzystych, podkręcać apetyt, gdy poczuje zagrożenie, i posługiwać się bakteriami, wirusami i mechanizmami genetycznymi, aby się rozrastać. Jaki jest więc klucz do zrzucenia dziesięciu kilogramów? Zamiast walczyć z tkanką tłuszczową, musisz z nią współpracować. Sylvia Tara wyjaśnia, w jaki sposób tłuszcz oddziałuje na nasze łaknienie i siłę woli, jak broni się przed atakami i dlaczego tak szybko odrasta. Łącząc najnowszą wiedzę naukową z perspektywą historyczną, obnaża prawdziwą naturę tłuszczu, narządu wydzielania wewnętrznego, który – w odpowiedniej ilości – jest jednym z filarów naszego zdrowia. Tłuszcz uruchamia procesy dojrzewania płciowego, umożliwia funkcjonowanie układu rozrodczego i odpornościowego, a nawet wpływa na wielkość mózgu.

Choć w samych Stanach Zjednoczonych w walkę z tłuszczem inwestuje się 60 miliardów dolarów rocznie, nasze wysiłki często opierają się na fałszywych przesłankach i idą w złym kierunku. Sylvia Tara umiejętnie przedstawia skomplikowane wpływy czynników genetycznych, hormonów, sposobu odżywiania, aktywności fizycznej i naszej historii na wagę ciała. Sprawa wielkiej wagi kieruje czytelnika na prostą drogę do ostatecznego zwycięstwa nad „oponką”.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-611-1
Rozmiar pliku: 856 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sprawa wielkiej wagi należy do kategorii literatury faktu. Z wyjątkiem osób, których historia została już opisana gdzie indziej, oraz tych, które zgodziły się na ujawnienie swojej tożsamości, bohaterowie zmagań opisanych na kartach tej książki występują pod zmienionymi nazwiskami, zmieniono też pewne szczegóły, które mogłyby pozwolić na ich identyfikację. Jeśli chodzi o moją historię, proszę, by Czytelnik miał na uwadze fakt, że to, co sprawdziło się u mnie, niekoniecznie musi odpowiadać innym. Żadna książka nie zastąpi porady profesjonalisty poprzedzonej badaniem fizykalnym i wnikliwym wywiadem. Przed wprowadzeniem zmian w sposobie żywienia czy modelu aktywności fizycznej niezbędna jest konsultacja lekarska; dotyczy to zwłaszcza kobiet w ciąży i osób cierpiących na jakiekolwiek schorzenia lub mających dolegliwości, które mogą wymagać leczenia.Prolog

Prolog

Obcisłe dżinsy

Był piątek, rześki jesienny wieczór w San Diego. Pracowałam wówczas nad doktoratem z biochemii. Po całym tygodniu intensywnych badań, ćwiczeń i zajęć dydaktycznych wybierałam się na kolację ze znajomymi. Biologia interesowała mnie już od podstawówki, szczególnie najrozmaitsze dysfunkcje organizmu i przemyślne sposoby ich korygowania. To, że maleńkie cząsteczki mają wpływ na zdrowie, myśli i jakość życia, wydawało mi się fascynujące.

Choć możliwość dogłębnego poznawania wewnętrznych mechanizmów działania ludzkiego ciała była niezmiernie ekscytująca, było też coś innego, co nieustannie mnie nurtowało: moja waga. Niezależnie od rozwoju kariery naukowej w gruncie rzeczy miarą sukcesu było dla mnie utrzymanie szczupłej sylwetki. Nigdy nie przychodziło mi to łatwo, toteż bardzo się pilnowałam. Tamtego dnia, jak każdego, już od rana liczyłam kalorie: na śniadanie zjadłam starannie dobraną mieszankę produktów zbożowych, białka i warzyw. Trzymałam się z daleka od łakoci; żadnego cukru, ciastek, alkoholu. Czterdzieści minut biegania, ćwiczeń z ciężarkami. Po miesiącach żmudnego wysiłku czułam, że jestem na drodze do zwycięstwa nad własną słabością.

Także na kolacji z przyjaciółmi zachowałam niezłomną postawę – zamówiłam

małą sałatkę i wodę mineralną. Jak co wieczór wytężałam silną wolę, by iść spać głodna. To był ten sekret, dzięki któremu przy wzroście 160 cm nie przekraczałam wagi 50 kg i mieściłam się w obcisłe dżinsy. Wierzyłam, że jeśli tylko zdołam utrzymać tę wagę, będę panować nad swoim życiem, będę wyglądać jak inne studentki, będę zapraszana na randki i nie będę musiała obawiać się o swoją przyszłość.

Ale tego wieczoru nie dane mi było odczuwać dumy ze swoich dietetycznych osiągnięć. Stało się bowiem coś, co raz na zawsze zmieniło moje postrzeganie własnego ciała. Było to dogłębne przeżycie, które pozwoliło mi zrozumieć, że to, co robię, nie jest „normalne”.

Cóż takiego się stało? Moja przyjaciółka zamówiła piwo i burrito, a potem pochłonęła jedno i drugie w całości. Tak, ten pozorny drobiazg zmienił wszystko.

Lindsey miała 150 cm wzrostu i ważyła 43 kg. Nigdy nie była na siłowni. Piła latte z cukrem i jadła wszystko, co można określić jako fast food. I tak samo jak ja całe dnie spędzała w laboratorium, a wieczorem ślęczała nad komputerem. Tyle że jakimś cudem ta filigranowa kobieta mogła wsunąć wielkie burrito – stek, fasola, ryż, śmietana, guacamole i cheddar zapakowane w pszenny placek – a potem wypić piwo, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nie zdradzała poczucia winy, cienia zmartwienia, nie wygłaszała żadnych komentarzy w stylu, że niedobrze jej z przejedzenia albo ileż to czasu będzie musiała rano spędzić na bieżni. Nic. Pochłanianie o ósmej wieczorem 800 kalorii było dla niej najwidoczniej rzeczą powszednią. A jej dżinsy były węższe od moich!

Jak to możliwe? Ja, by nie utyć, musiałam żyć w nieustającym głodzie, bólu i dyscyplinie. Gdybym przekroczyła linię graniczną o jeden krok, natychmiast zapłaciłabym za to zmianą odczytu na wadze. A ona, drobna, bez najmniejszego wysiłku, za jednym posiedzeniem zjadała trzy razy tyle, na ile ja kiedykolwiek mogłabym się odważyć. Czułam się tak, jakby natura rechotała mi prosto w twarz: „Widzisz – mogę być tak niesprawiedliwa, jak mi się żywnie podoba, a ty nic na to nie poradzisz”.

To była jedna z tych chwil, które uświadomiły mi, że nie zostaliśmy stworzeni jako równi, w każdym razie nie w kwestii tłuszczu. Tak jak niektórzy ludzie są wyżsi od innych albo bardziej się pocą, albo mają więcej włosów, tak niektórzy po prostu produkują więcej tłuszczu niż inni. I tak się składa, że jedną z tych osób jestem ja. Choć incydent z burrito zmusił mnie do konfrontacji z tą prawdą, szczerze mówiąc, podejrzewałam coś takiego już dużo wcześniej.

W dzieciństwie zawsze miałam brzuszek. Początkowo nie zdawałam sobie z tego sprawy, aż w wieku dziewięciu lat na zabawie na basenie zobaczyłam swoje koleżanki w dwuczęściowych kostiumach. Zauważyłam, że w porównaniu z moją pulchną talią ich brzuchy były płaskie, a żebra wyraźnie widoczne. Wtedy jeszcze jakoś szczególnie się tym nie przejęłam. Ale gdy przyszedł czas dojrzewania, zaczęłam przybierać na wadze. Oprócz krągłości i tłustej cery pojawiało się coraz więcej tłuszczu.

Mając dwanaście lat, po raz pierwszy świadomie przeszłam na dietę, chcąc zrzucić pięć kilo. Podczas gdy koleżanki całe lato opychały się lodami, ja zgłębiałam wiedzę o żywieniu i, zachowując niemal wojskową dyscyplinę, ograniczałam się do 1000 kalorii dziennie. Ważyłam się pilnie i zaczęłam tracić blisko pół kilo tygodniowo. Czułam się świetnie. Aż nadszedł koniec sierpnia.

Ponieważ byłam już tak blisko swojej wymarzonej wagi, pomyślałam, że mogę sobie odrobinkę poluzować. Poczęstowana lukrecją, wzięłam kawałek – koleżanka zjadła resztę paczki. Gdy zgodnie z cotygodniowym rytuałem weszłam na wagę, okazało się, że nie tylko nie ubyło mi pół kilograma, ale jeden calutki przybył. Było to, delikatnie mówiąc, zniechęcające. Jakim cudem mały kawałek czegoś słodkiego może wyrządzić aż taką szkodę? Jak to jest, że moje koleżanki jedzą bez żadnych ograniczeń, a ja, żeby wyglądać tak jak one, muszę analizować każdą kalorię? Od tej pory bardzo się pilnowałam, ale nie straciłam tego lata więcej niż 3,5 kg.

W liceum przeżywałam wzloty i upadki. To osiągałam idealną wagę, to znów nagle przybywało mi pięć kilogramów. Nigdy nie było mi łatwo. Gdy zaprzyjaźniałam się z innymi dziewczynami, zwierzały mi się z podobnych problemów. Ze łzami w oczach opowiadały o swoich bojach z wagą. Presja była ogromna. Niektóre dziewczęta popadały w bulimię, inne, by trzymać wagę na wodzy, sięgały po leki. Zachowanie szczupłej sylwetki nie każdej nastolatce przychodziło lekko.

Magazyny twierdziły, że jeśli będziemy stosować się do ich prostych wskazówek, jak „prawidłowo” się odżywiać i ćwiczyć, będziemy wyglądać jak modelki na ich fotografiach. Ileż to nagłówków mamiło nas obietnicami: „Płaski brzuch w 5 dni”, „Jedz pełne ziarno, a spalisz tłuszcz” czy „Prosty zestaw ćwiczeń na szczupłe uda”? A wszystko oczywiście okraszone zdjęciami młodych zgrabnych modelek, choć żadna z nas nie miała pojęcia, jak naprawdę udało im się osiągnąć ten wygląd. Przekaz był jednoznaczny: jeśli nie jesteś szczupła, to tylko twoja wina; przecież wystarczy przestrzegać prostych reguł. I nie tylko prasa, ale także potężny przemysł związany z dietetyką karmił nas nadzieją, że będziemy chude, oraz poczuciem winy, gdy chude nie byłyśmy.

Dziś pogoń za marzeniem o szczupłej sylwetce pochłania ogromne ilości naszego czasu i pieniędzy. Ludziom nieustannie przypomina się, że tłuszcz stanowi problem, że mają ten problem i że muszą się go pozbyć. Lecz mimo wszelkich wysiłków częstość występowania otyłości wciąż rośnie. Prawda jest taka, że całe to zagadnienie jest o wiele bardziej skomplikowane, niż wmawiają wam kolorowe magazyny.

Niektórzy odważni mówią otwarcie o ciężkich bojach, jakie muszą staczać, by wyglądać „normalnie”. Aktorka Lisa Rinna wyznała magazynowi „People”, że w dniach, gdy na jakąś galę musi włożyć obcisłą suknię, głoduje. Bierze też środki hamujące łaknienie, by jeść najmniej, jak tylko się da. Cindy Crawford opowiedziała, jak łatwo przybierała na wadze w porównaniu z innymi modelkami. Na niektórych jej zdjęciach wyraźnie widać, że ma więcej ciała niż chude dziewczyny pozujące obok niej. Przestrzegała diety niskowęglowodanowej i miała dość środków, by zatrudniać specjalistów, którzy pomagali jej zachować figurę. Valerie Bertinelli pisała o aktorkach, które przed castingami przechodzą na ścisłą dietę, a po zakończeniu zdjęć rzucają się na jedzenie i tyją, tyją, tyją. Najwyraźniej nawet tych, którym zazdrościmy sylwetki, ich wygląd kosztuje znacznie więcej, niż nam się wydaje.

Ode mnie zachowanie szczupłej figury wymagało zawsze większego wysiłku niż od innych. Podjęłam tę walkę w liceum, toczyłam ją przez następne lata i udało mi się nosić obcisłe dżinsy jeszcze po trzydziestce. Ale gdy przyszły dzieci, zaczęłam tyć. Po pierwszej ciąży zostało mi, dość typowo, 9 kg. Po drugiej następne 4,5. Zauważyłam tę samą prawidłowość u innych moich aktywnych zawodowo znajomych, które rodziły dzieci. Wyglądało na to, że stres związany z pracą w pełnym wymiarze, nieprzespane noce i odpowiedzialność za radzenie sobie z tym wszystkim spychały dbałość o wagę na margines. Ja byłam w stanie myśleć tylko o tym, jak przebrnąć przez cały dzień i niczego nie zawalić.

Gdy dzieci podrosły i odzyskałam kontrolę nad swoim życiem, zatrudniłam osobistego trenera, Davida. Jego metoda wywodziła się z nowej filozofii odchudzania, która mówi, że aby schudnąć, trzeba dostarczać organizmowi wystarczająco dużo kalorii i jednocześnie ćwiczyć. Chodzi o to, że jeśli je się za mało, ciało przechodzi w tryb „głodówki” i chomikuje każdą kalorię, przez co trudniej jest znacząco stracić na wadze (tę samą teorię zaprezentowano w reality show Co masz do stracenia?). David zarządził, że mam zapisywać wszystko, co zjadłam, pilnować odpowiednich proporcji między węglowodanami, warzywami a białkiem i oprócz tego codziennie dwie godziny ćwiczyć. Po pierwszym tygodniu przejrzał mój dziennik żywieniowy i przeraził się, że przyjmuję tak mało kalorii – około 1200. Twierdził stanowczo, że jeśli mam schudnąć, to przy moim wzroście i wadze muszę dorzucić jeszcze kilkaset dziennie.

Usłuchałam i natychmiast zaczęłam obrastać tłuszczem. Po trzech tygodniach David przyznał, że jego teoria u mnie się nie sprawdza, wróciłam więc do swoich 1200 kalorii na dobę. Zawsze zdawałam sobie sprawę, że moje ciało przerabia jedzenie na tłuszcz chętniej niż ciała innych, ale niektórym trudno było w to uwierzyć. Udało mi się schudnąć z pomocą Davida, lecz na dłuższą metę nie byłam w stanie przeznaczać dwóch godzin dziennie na ćwiczenia, wróciłam więc do kilku godzin tygodniowo i pogodziłam się z pewnym nadmiarem tłuszczu. Tymczasem mój mąż i dzieci jedli, ile wlezie, i nie mieli żadnych problemów z utrzymaniem wagi.

Z upływem czasu moja nadwaga coraz bardziej mnie frustrowała, szczególnie gdy widziałam, że inne kobiety, które też mają dzieci, pracują zawodowo i ćwiczą jedynie od święta, są ode mnie szczuplejsze. Zaczęłam zwracać uwagę na wszystko, co miało związek z tłuszczem. Moja tkanka tłuszczowa była jakaś inna: luźniejsza, jakby zawierała więcej płynu. Na wyjazdach służbowych, gdzie jadło się późne posiłki, miałam wrażenie, że jedzenie mnie roznosi, i to bardziej niż kogokolwiek innego. Potrafiłam przytyć 2,5 kg tygodniowo, po prostu jedząc kolacje. Fascynowało mnie, jak ludzie różnią się pod tym względem. Tłuszcz zdawał się żyć własnym życiem.

Ostateczny cios padł pewnego dnia po aerobiku. Zapisałam się ze znajomą, Laurą, kobietą po czterdziestce, mającą trójkę dzieci, pracującą i szczupłą jak modelka. Imponowała mi jej smukłość i byłam niezmiernie ciekawa, jak jej się udaje utrzymać taki wygląd. Na zajęciach wyciskałyśmy z siebie siódme poty, po czym rozważnie zamówiłyśmy na obiad po sałatce. Siedziałyśmy i gadałyśmy, ja zjadłam połowę swojej, a resztę, jak to ostatnio często robiłam, zachowałam na kolację. Była to moja nowa tajemna sztuczka, która miała mnie uchronić przed tyciem. A Laura jadła. Zjadła całą swoją dużą porcję, co do okruszka, potem jeszcze zamówiła orzechy i kawę z cukrem.

Spytałam ją, co zwykle je na kolację. Odpowiedziała, że to samo co dzieci – taco, kurczaka, stek, cokolwiek. Zaraz, zaraz, pomyślałam. „Cokolwiek”? Jesteśmy w tym samym wieku, ćwiczymy tak samo, prowadzimy tak samo aktywne życie zawodowe i mamy więcej niż jedno dziecko. A jednak ona je dwa razy tyle co ja i waży o połowę mniej?

Miałam dość. To było jak z tym burrito. Jak z lukrecją. Nie mogłam przejść nad tym do porządku. Miałam powyżej uszu patrzenia, jak wszyscy wokół mnie jedzą więcej i bardziej spontanicznie, ćwiczą sporadycznie, a ważą mniej ode mnie. W tym musiało być coś jeszcze poza „prawidłowym odżywianiem” i ruchem. Musiało być… coś więcej, coś wykraczającego poza typowe powszechne wyobrażenia o istocie nadwagi.

I tak zatoczyłam koło i wróciłam do początków mojej kariery. Gdy zrobiłam doktorat z biochemii, naturalnym kolejnym krokiem wydawała się praca naukowa. Tyle że ja czułam się rozdarta. Mój doradca udzielił mi wtedy pewnej wskazówki: jeśli nie nurtuje cię jakieś palące pytanie, na które po prostu musisz znaleźć odpowiedź, wybierz inną drogę. Była to rozumna rada, jako że praca nad habilitacją to długie godziny, niska płaca i lata niepewności. Nie miałam wówczas takiego palącego pytania, więc poszłam w stronę biznesową. Ale teraz, po dziesięciu latach, palące pytanie się pojawiło: dlaczego niektórzy ludzie są szczupli bez żadnego wysiłku, a inni nie? Jakie mechanizmy rządzą tłuszczem? I dlaczego ludzie różnie reagują na takie samo jedzenie? Dlaczego z wiekiem trudniej utrzymać wagę? Czułam, że po prostu muszę to zrozumieć.

Kształciłam się w końcu na pracownika naukowego, więc jeśli ktoś ma odkryć te sekrety, to dlaczego nie mogę to być ja… Jeśli pierwszym krokiem w pracy badawczej są obserwacje, to ja mam ich aż nadto. Obiecałam sobie, że poczynając od tego dnia, każdą wolną chwilę poświęcę na zrozumienie, czym jest tłuszcz. W następnych rozdziałach opowiadam, czego dowiedziałam się o jego tajemnym życiu.Wstęp

Wstęp

Jak tłuszcz zmieniał wizerunek

W 1994 roku, po tym, jak umiejętnie poprowadził swoją partię ku ważnym zwycięstwom wyborczym, Newt Gingrich był uznawany za jednego z najpotężniejszych ludzi w Stanach Zjednoczonych. Pokonał przeszkody, które wydawały się nie do przeskoczenia – zjednoczył zwalczające się wzajemnie frakcje Partii Republikańskiej i stworzył kompleksowy Kontrakt z Ameryką. Jego strategia doprowadziła do redefinicji programu konserwatystów i pozwoliła partii odbić Izbę Reprezentantów po raz pierwszy od 1954 roku.

W 1995 roku wystąpił w specjalnym dorocznym programie Barbary Walters, w którym prowadząca prezentowała dziesięć najbardziej fascynujących postaci roku. Dociekliwa gospodyni jak zwykle zadawała przeróżne pytania osobiste. Wreszcie doszła do swojej specjalności: tego jednego pytania, od którego gościowi ścina się krew żyłach.

– Czego najbardziej pan w sobie nie lubi?

Nastąpiła chwila pełnego napięcia oczekiwania. Co powie Gingrich: czy o swoim nieudanym małżeństwie, skandalach, w które ciągle się wplątywał, kontrowersyjnych politycznych decyzjach z przeszłości? Nic z tych rzeczy.

– Najbardziej wstydzę się nadwagi – odpowiedział w końcu.

– Ach, to urocze – zareagowała Walters, próbując rozładować niezręczną sytuację.

Ale on kontynuował:

– Wiem, że po prostu mam taki defekt; niby pływam, odżywiam się prawidłowo, aż tu nadarza się okazja, żeby napić się piwa czy zjeść lody, no i leżę.

To była niezapomniana scena. Nawet on, stojący u szczytu władzy… Co może gryźć takiego człowieka? Otóż właśnie to, że jest za gruby.

Nieszczęsny tłuszcz! Tak piętnowany, tak zawstydzający, tak niecierpiany. Obnaża naszą żarłoczność, brak samokontroli, niską samoocenę, całą naszą marność. Marzymy tylko o tym, by go unicestwić, a przynajmniej zredukować do ledwo zauważalnego minimum. By wyrugować go z naszego życia inwestujemy miliardy; w dietetyczną żywność, książki, siłownie, farmaceutyki, poradnictwo, leczenie. Na batalię z tłuszczem wydajemy więcej niż na wojnę z terroryzmem – w budżecie na rok 2014 dla Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych przeznaczono 44,7 miliarda dolarów, ale walka z tłuszczem pochłonęła 60 miliardów! I to nie licząc miliarda wydawanego każdego roku na reklamy, które obiecują nam lepsze życie, jeśli tylko zdołamy się go pozbyć. Cały naród jest w stanie wojny z jedną częścią ludzkiego ciała.

Tymczasem tłuszcz pozostaje niepokonany. A nawet można powiedzieć, że rośnie w siłę: ponad 78 milionów Amerykanów uznaje się za otyłych, a wiele milionów więcej ma nadwagę; ma ją prawie połowa Niemców, a mieszkańcy Wielkiej Brytanii, Węgier i Australii nie pozostają daleko w tyle.

Choć cały świat go wyklina, prawda jest taka, że tłuszcz jest po prostu jednym z narządów naszego ciała. To nie pomyłka – tłuszcz jest narządem. Oto niespodzianka dla wszystkich – a jest ich wielu – którzy uważają, że to tylko nieruchawa warstwa sadła. Jednak najnowsze badania dowodzą, że tkanka tłuszczowa jest elementem układu hormonalnego, a naukowcy już od lat traktują ją jako narząd. Okazuje się, że może on być równie ważny jak jelito grube, płuca czy serce.

Tłuszcz pokrywa nasze codzienne wydatki energetyczne na takie czynności jak chodzenie, mówienie, bieganie, a nawet spanie. Dzięki niemu funkcje organizmu pozostają nienaruszone, gdy nie mamy czasu zjeść obiadu, pościmy z przyczyn religijnych albo po prostu nie chce nam się gotować. Służy nam także, gdy zjemy choćby gram więcej niż naprawdę potrzebujemy. Jeśli choć raz zdarzyło wam się ulec zbyt kuszącemu deserowi, powinniście być wdzięczni swojej tkance tłuszczowej, że była na miejscu i natychmiast go wchłonęła. Tłuszcz to coś w rodzaju banku centralnego organizmu, gromadzącego nadwyżki i w razie potrzeby uwalniającego rezerwy. Usłużnie rozrasta się w okresach obfitości i altruistycznie pożera sam siebie w czasach niedostatku, byle tylko utrzymać inne narządy przy życiu.

Tkanka tłuszczowa nie tylko wykonuje tę olbrzymią pracę, jaką jest gospodarowanie naszymi zapasami energii; badania naukowe ujawniły, że umożliwia dojrzewanie, funkcjonowanie narządów rozrodczych, wzmacnia kościec, wspomaga układ odpornościowy, a nawet pobudza do wzrostu mózg.

Choć dziś tłuszcz jest celem strategicznym ofensywy, w którą angażowane są miliardy dolarów, nie zawsze był tak znienawidzony. Kiedyś był cenionym towarzyszem rodzaju ludzkiego. Nasi nomadyczni przodkowie cieszyli się nim jako zabezpieczeniem przed okresami głodu. Mijały stulecia, cywilizacje ewoluowały, a on długo zachowywał uprzywilejowaną pozycję. Fałdy tłuszczu Buddy stały się czymś w rodzaju jego podpisu, można by rzec znakiem firmowym całej marki. W Chinach w czasach panowania dynastii Tang (618–907 r. n.e.) na nagrobkach rzeźbiono pulchne kobiety z wiarą, że pomogą one zmarłym wieść dostatnie życie na tamtym świecie. Bliżej naszych czasów dla Botticellego, Rubensa i Tycjana tłuszcz stanowił niezbędny element pięknej formy ludzkiego ciała. Standardów lansowanych dzisiaj przez „Vogue’a” nie znajdzie się w całej naszej przeszłości, chyba że ktoś chciał sportretować cierpienie.

Nawet w Ameryce był czas, gdy tłuszcz cieszył się szacunkiem. Po wojnie secesyjnej społeczeństwo dramatycznie zbiedniało, ale niewielkiej jego części udało się wzbogacić. Jako że z reguły drogocenne jest to, co rzadkie, jak złoto czy kamienie szlachetne, tak więc gdy trudno było w tłuszcz obrosnąć, jego wartość szybowała w górę. Był on oznaką powodzenia, zdrowia i urody. A przecież tego chciał każdy.

W roku 1866 w Connecticut zawiązała się wpływowa organizacja o nazwie Fat Man’s Club (Klub Grubasów), która obrała sobie taką oto dewizę: „Gruby portfel to gruby właściciel”. Aby zostać jego członkiem, trzeba było wykazać się odpowiednią wagą. Kobiety także pyszniły się pełnymi kształtami; po wskazówki, jak nabrać ciała, sięgały do „Ladies Home Journal” albo poradnika z 1878 roku How To Be Plump („Jak stać się pulchną”). Zamiast walczyć, by zmieścić się w najmniejszy możliwy rozmiar, znane osobistości tytuł do chwały znajdowały w swej obfitości. Śpiewaczka Lillian Russell ważyła ponad 90 kg i była uwielbiana tak za swój wygląd, jak i za głos. Kobiety wręcz wypychały sobie ubrania, byle się do niej upodobnić. A Diamonda Jima Brady’ego, Donalda Trumpa swoich czasów, podziwiano nie tylko za rekordowe bogactwo, ale i za rekordową wagę (136 kg).

Nawet lekarze byli orędownikami tłuszczu. Ostrzegali przed otyłością, ale zalecali przybranie paru kilogramów jako remedium na nerwowość, a nawet choroby zakaźne. Rodzice także zachęcali dzieci, by jadły jak najwięcej.

To były dla tłuszczu dobre czasy. Ludzie cenili go sobie jako źródło energii i symbol dobrobytu. Na jego nieszczęście te czasy minęły. W miarę jak poprawiała się sytuacja gospodarcza Ameryki, o żywność było coraz łatwiej – a więc i o tłuszcz. A gdy czegoś jest dużo, przestaje to być cenne. Ta prawda dotyczy każdego zasobu. Wartość tłuszczu spadła.

Nowi liderzy gospodarczy potrzebowali siły roboczej: ciał szczupłych i wydolnych. Przywódcy wojskowi powiązali smukłą sylwetkę z miłością do ojczyzny; oto złota myśl jednego z nich: „Żaden zdrowy normalny człowiek, który tyje ponad miarę, nie jest patriotą”. Z kolei przywódcy religijni podkreślali, że tłuszcz jest oznaką zbytku i obżarstwa. Lekarze, mając bardziej wyczulonych na nadwagę klientów, także zaczęli udzielać wskazówek, jak się odchudzić. Również sławy, takie jak Lillian Russell, uległy nowemu prądowi i były zmuszone zredukować swoje rozmiary. A Klub Grubasów, ten dawny symbol dostatku, zamknął swe podwoje w 1903 roku.

Bardziej ostrożny stosunek do tłuszczu zrodził się ze zdrowej obawy przed coraz szerszą talią, ale wkrótce przekształcił się w pogardę. Do języka codziennego weszły obraźliwe określenia, takie jak „beka sadła” czy „tłuścioch”. Otyli stali się bohaterami dowcipów rysunkowych. Nawet prezydent Stanów Zjednoczonych, ważący 138 kg William Howard Taft, nie ustrzegł się śmieszności. W jednej z gazet ukazał się artykuł z nagłówkiem: „Taft zatapia hotel: fala powodziowa z jego wanny zalała bankierów w jadalni”. Anegdota ta krążyła jeszcze wiele lat.

Kamieniem milowym w historii obsesji wagi było wprowadzenie kalorii jako miary wartości odżywczej. Kalorię zdefiniowano w XIX wieku jako ilość energii potrzebnej do podgrzania kilograma wody o 1 stopień Celsjusza. Potem, pod koniec stulecia, Wilbur Atwater przeprowadził szczegółowe doświadczenia, aby zbadać, jak nasze organizmy przekształcają jedzenie w energię; zamykał testowane osoby w szczelnej kabinie i mierzył ilość wyprodukowanego przez nie dwutlenku węgla i zużytego tlenu po spożyciu różnych produktów. Swoje obserwacje przełożył na jednostki energii i tak kaloria stała się standardową miarą wartości pożywienia. W roku 1918 amerykańska lekarka Lulu Hunt Peters określiła liczenie kalorii mianem aktywnej formy patriotyzmu i opublikowała książkę Diet and Health: With Key to the Calories, która sprzedała się w dwóch milionach egzemplarzy – był to prawdopodobnie pierwszy bestseller w dziedzinie dietetyki. Biznes ruszył.

Z biegiem czasu poradnictwo w dziedzinie odchudzania stawało się coraz bardziej dochodowe. Wykorzystujący rosnący w społeczeństwie lęk przed otyłością spryciarze, licząc na szybki zysk, wprowadzali na rynek rozmaite wynalazki. Sprzedawano gumowe kombinezony, które miały umożliwiać nabywcom wypocenie nadwagi. Podstawą działania Gardner Reducing Machine, maszyny odchudzającej, było założenie, że tłuszcz można wywałkować z ciała pod ciśnieniem. W latach trzydziestych XX wieku wprowadzono krem wyszczuplający Fatoff i mydło wyszczuplające La Mar, twierdząc, że rozpuszczają one tkankę tłuszczową pod skórą. Kilka osób się wzbogaciło, ale tłuszcz pozostał.

Kombinowano również z wątpliwej wartości pomysłami dietetycznymi. W tym szaleństwie odchudzania niektóre firmy dostrzegły okazję do zwiększenia sprzedaży swoich produktów. W latach dwudziestych XX wieku Lucky Strike Cigarettes ogłaszała: „Zamiast po słodycze, sięgnij po Lucky”. Kampania chwyciła i sprzedaż papierosów wzrosła o 200 procent. Dieta grejpfrutowa nakazywała spożywanie tego owocu do każdego posiłku w myśl wiary, że zawiera on potężny enzym spalający tłuszcz. Dieta alkoholowa opierała się na założeniu, że skoro wódka, dżin i whisky mają jedynie śladowe ilości węglowodanów, można je pić do woli. Typowy posiłek składał się więc ze steku z tuczącymi sosami i szklaneczki mocnego alkoholu do popłukania. W ciągu dwóch lat sprzedano 2,4 miliona egzemplarzy książki Drinking Man’s Diet i przetłumaczono ją na trzynaście języków.

Przedsiębiorcze umysły chwytały się wszelkich sposobów, by zarobić na odchudzaniu. W roku 1933 lekarze z Uniwersytetu Stanforda zauważyli, że dinitrofenol (DNP), składnik środków wybuchowych, przyspiesza metabolizm przez podwyższenie temperatury ciała. Wkrótce potem DNP wszedł na rynek jako środek odchudzający i, co nietrudno było przewidzieć, spowodował wiele groźnych powikłań, w tym utratę wzroku i zgony. Odchudzający się połykali także jaja tasiemca w nadziei, że gdy pasożyt zagnieździ się w przewodzie pokarmowym, będzie żywił się pokarmem spożytym przez nosiciela i zapobiegnie przyrostowi tkanki tłuszczowej. Po osiągnięciu pożądanej wagi należało połknąć lek trujący tasiemca. Brzmi to jak pomysł rodem z horroru – hodować w jelitach prawie trzymetrowego robaka, a potem raczyć się trucizną… Ale w oczach niektórych było to lepsze niż kilka dodatkowych kilogramów.

W miarę jak społeczeństwo stawało się coraz bardziej korporacyjne, to samo działo się z odchudzaniem. W latach sześćdziesiątych XX wieku od handlarzy domowymi sposobami rynek przejęły wielkie międzynarodowe firmy. W głównym nurcie znaleźli się Weight Watchers, Nutrisystem i Jenny Craig. Mając za sobą zorganizowany biznes, przemysł dietetyczny wprost eksplodował.

Dziś walka z otyłością stała się sportem gromadzącym wielką widownię. Reality show Co masz do stracenia?, w swych początkach uważany za ryzykowne przedsięwzięcie, jest obecnie w Stanach Zjednoczonych jednym z najpopularniejszych programów telewizyjnych. Jego twórca, J.D. Roth, opowiada, że z początku trudno było znaleźć uczestników, ponieważ osoby otyłe wstydziły się wziąć udział w programie.

Pamiętam, jak próbowaliśmy znaleźć chętnych do pracy. Miałem pełną stołówkę wydawców i scenarzystów. Gdzieś tak połowa od razu stwierdziła, że nie chce w tym uczestniczyć. Sam pomysł pokazania ludzi z nadwagą na żywo wydawał się im tak bardzo żenujący.

Siedemnaście sezonów później Co masz do stracenia? miało sześciomilionową widownię i wypączkowało z niego kilkanaście innych programów bazujących na tej samej mieszaninie zgrozy i fascynacji, jaką budzi tłuste ciało. Mieliśmy więc Fat Actress (z Kirstie Alley), Heavy (o skrajnej otyłości), One Big Happy Family, Love Handles (o parach grubasów), Shedding for the Wedding, Dance Your A** Off, DietTribe czy Pogromców nadwagi, z którymi identyfikowały się miliony ludzi. Sam J.D. Roth wyprodukował jeszcze jeden program, Ekstremalne odchudzanie, w którym pokazał ludzi zbyt otyłych dla Co masz do stracenia?.

Jakim cudem ten efekt jaskini echa, gdzie ze wszystkich stron płyną ponaglenia, by unicestwić tłuszcz, mógłby pozostać bez wpływu na naszą samoocenę – czy ocenę innych – jeśli mielibyśmy to nieszczęście i przybrali na wadze kilogram czy dwa? Choć ostrożność jest jak najbardziej uzasadniona, to traktowanie tkanki tłuszczowej jak śmiertelnego wroga już nie. Wydajemy miliardy na wojnę z nią – przy użyciu broni chemicznej, narzędzi chirurgicznych, restrukturyzacji behawioralnej, najrozmaitszych wynalazków do ćwiczeń fizycznych, programów racjonowania jedzenia – lecz mimo wszelkich naszych wysiłków ona wciąż powraca.

Najwyraźniej nie rozumiemy naszego przeciwnika. Przemiana materii jest o wiele bardziej skomplikowana niż prosta arytmetyka wydatkowania tylu kalorii, ile zostało przyjętych. Organizm nie jest jedynie maszyną do spalania kalorii. Jest złożonym systemem czynników biologicznych, hormonalnych, genetycznych i bakteryjnych, przetwarzającym składniki pożywienia w sposób indywidualny. Jeśli mamy zapanować nad tłuszczem, z całą pewnością musimy go znacznie dokładniej poznać.

I może gdy już zaczniemy lepiej tego „wroga” rozumieć, uzmysłowimy sobie też, że nie jest on samym złem. Najnowsze badania wykazują, że tkanka tłuszczowa wydziela ważne hormony, wspomaga wiele czynności organizmu, chroni nas przed chorobami, a niewykluczone że nawet przedłuża życie. Tłuszcz okazuje się tak istotny, że komórki macierzyste mają zdolność wytwarzania go niezależnie od składu naszego pożywienia – zjawisko to zaobserwowano w tkankach o fundamentalnym znaczeniu: mięśniowej, kostnej i mózgowej.

Może rzeczywiście natura nie bez przyczyny opakowuje nas w sadło mimo wszelkich naszych wysiłków, żeby się go pozbyć – co oznaczałoby kolejny zwrot w sadze o tłuszczu. Dzięki nowo odkrytym talentom mógłby on znów zasłużyć sobie na nasze ciepłe uczucia. A jeśli tak, to może Newt Gingrich ma mniej powodów do wstydu, niż mu się wydaje.

Z pewnością nie jest z tym problemem osamotniony. Niemal dwie dekady po jego wyznaniu nieomylny instynkt Barbary Walters, dzięki któremu zawsze potrafiła wyczuć emocjonalny słaby punkt rozmówcy, dał ten sam efekt w innym wywiadzie. W roku 2014 rozmawiała na ekranie z Oprah Winfrey. Przeprowadziwszy swego gościa przez wzloty i upadki jej życia zawodowego i prywatnego, Walters dotarła do momentu kluczowego. Poprosiła, by Winfrey dokończyła zdanie: „Zanim zejdę z tego świata, muszę…”.

– Muszę… – zaczęła Winfrey i urwała, a po chwili dodała: – Muszę dojść do ładu z tą moją cholerną wagą.

Walters nie wierzyła własnym uszom. Nachyliła się ku niej i wykrzyknęła:

– Co takiego? Ty ciągle o tym?… Spodziewałam się czegoś głęboko filozoficznego.

– Nie, to jest właśnie to – odparła Winfrey. – Muszę z tym dojść do ładu.

Oprah nie jest jedyna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: