Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stara Ziemia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stara Ziemia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 409 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nie umie­li so­bie zgo­ła okre­ślić cza­su, któ­ry upły­wał. Go­dzi­ny dłu­gie mi­ja­ły, nie zna­czo­ne na żad­nym ze­ga­rze – po­cisk, pę­dząc w mię­dzy­gwiezd­nej prze­strze­ni, wpa­dał z ot­chła­ni świa­ta sło­necz­ne­go w rzu­co­ny na bez­miar cień Zie­mi, a wte­dy na­gła noc i mróz obej­mo­wa­ły za­mknię­tych w sta­lo­wej łu­pi­nie mi­mo­wol­nych po­dróż­ni­ków. I zno­wu w cza­sie krót­szym niż jed­no mgnie­nie oka, bez przej­ścia żad­ne­go – zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, kie­dy mar­z­li już z zim­na, stra­chem bez­gra­nicz­nej i na po­zór wiecz­nej nocy obłą­ka­ni – wpa­da­li znów w świa­tło, któ­re śle­pi­ło im źre­ni­ce i roz­grze­wa­ło wkrót­ce do żaru nie­mal ścia­ny ich wozu.

Ru­chu nie od­czu­wa­li zgo­ła. Księ­życ tyl­ko ma­lał za nimi i świe­cąc co­raz ży­wiej, sta­wał się zwol­na po­dob­nym do tej gwiaz­dy zmien­nej, co ziem­skie noce roz­ja­śnia. Wi­dzie­li, jak cień go zwol­na z jed­nej stro­ny za­kry­wał i wrzy­nał się po­szczer­bio­nym pół­ko­lem w po raz pierw­szy oczom ich po­ka­za­ną Wiel­ką Pu­sty­nię… Zie­mia na­to­miast ro­sła na czar­nym, gwiazd peł­nym nie­bie i wy­dy­ma­ła się do po­twor­nych roz­mia­rów. Blask jej srebr­ny i moc­ny bladł, rzed­nął nie­ja­ko – kie­dy sier­pem ol­brzy­mim już po­ło­wę nie­bie­skiej ot­chła­ni za­ję­ła, wy­da­wa­ła się, jak gdy­by zro­bio­na była ż opa­lu, przez któ­re­go mlecz­ną bar­wę prze­bi­ja­ły róż­ne ko­lo­ry mórz, ła­nów, pia­sków. Śnie­gi jeno gdzie­nieg­dzie błysz­cza­ły nie­odmien­nie świa­tłem sre­brzy­stym, ra­żą­cym wprost oczy, na tle ak­sa­mit­nej czar­no­ści nie­ba.

I tak – nie­ru­cho­mi na po­zór, gna­li przez prze­strzeń mię­dzy dwo­ma ja­sny­mi sier­pa­mi: Zie­mi i Księ­ży­ca, z któ­rych je­den – wklę­sły – zwięk­szał się pod nimi nie­ustan­nie, dru­gi – wy­dę­ty – ma­lał co­raz bar­dziej w gó­rze.

Uczo­ny Roda nie od­zy­wał się pra­wie przez cały ciąg tej nie­po­ję­tej po­dró­ży. Wci­śnię­ty w kąt wozu, sie­dział oso­wia­ły, jak­by mar­twy – po­licz­ki mu po­żół­kły jesz­cze wię­cej niż zwy­kle, oczy, sze­ro­ko roz­war­te, prze­ra­żo­ne, za­pa­dły gdzieś w głąb or­bit pod na­stro­szo­ny­mi brwia­mi. Ma­ta­ret na­to­miast krzą­tał się i go­spo­da­rzył w tym tak nie­szczę­śli­wie owład­nię­tym wo­zie »Zwy­cięz­cy«. Zna­lazł wodę i róż­ne za­pa­sy wy­cią­gów, któ­ry­mi się ży­wił, zmu­sza­jąc i to­wa­rzy­sza, aże­by wziął nie­co w usta.

Roda jadł nie­chęt­nie, spo­glą­da­jąc z lę­kiem a nie­na­wi­ścią na ro­sną­cą wciąż Zie­mię. W gło­wie jego kłę­bił się wir my­śli, któ­re na próż­no sta­rał się upo­rząd­ko­wać. Wszyst­ko mu się te­raz wy­da­ło dziw­nym, nie­po­ję­tym i sza­lo­nym. My­ślał wciąż od po­cząt­ku o tym, co za­szło – i gu­bił się cią­gle w ja­kimś cha­osie rze­czy sprzecz­nych i idą­cych na wspak temu, w co do­tąd wie­rzył jako w praw­dę oczy­wi­stą i nie­wąt­pli­wą.

Bo też istot­nie było w tym dziw­ne i aż śmiesz­ne nie­praw­do­po­do­bień­stwo… Uro­dził się i wy­rósł na Księ­ży­cu wśród ludu, prze­cho­wu­ją­ce­go po­da­nie, iż przed wie­ka­mi pierw­sza para ro­dzi­ców pod prze­wod­nic­twem le­gen­dar­ne­go »Sta­re­go Czło­wie­ka» z Zie­mi na Księ­życ przy­by­ła, da­jąc tu po­czą­tek no­wym po­ko­le­niom. I po­da­nie mó­wi­ło jesz­cze, że kie­dy ludz­kość, przez strasz­li­wych księ­ży­co­wych pier­wo­byl­ców, po­twor­nych szer­nów, nę­ka­na, w naj­więk­szym się znaj­dzie po­gnę­bie­niu, zja­wi się znów z Zie­mi na Księ­życ przy­by­ły Zwy­cięz­ca, aby lud z ręki wro­ga wy­ba­wić. Kar­mio­no go tymi ba­śnia­mi od dziec­ka, ale on, za­le­d­wie lat ro­zu­mu do­szedł, ry­chło prze­stał im wie­rzyć. Owszem, prze­ko­na­ny był, że Księ­życ jest od­wiecz­ną lu­dzi ko­leb­ką, a Zie­mia lśnią­cą gwiaz­dą ol­brzy­mią je­dy­nie, co świe­ci nad mar­twą i pu­styn­ną, po­wie­trza nie po­sia­da­ją­cą pół­ku­lą Księ­ży­ca, mar­twa sama i pu­sta, wszel­kie­go ży­cia na błysz­czą­cej po­wierzch­ni swej po­zba­wio­na.

Wie­rzył tak nie­wąt­pli­wie w tę praw­dę, przez sie­bie od­kry­tą, któ­rą jeno ka­pła­ni dla sa­mo­lub­nych ce­lów chcą za­kryć zło­ty­mi baj­ka­mi o ziem­skim rze­ko­mo lu­dzi po­cho­dze­niu, iż stał się na­wet za­ło­ży­cie­lem brac­twa, ma­ją­ce­go na celu roz­po­wszech­niać i roz­wi­jać to prze­ko­na­nie. I wła­śnie kie­dy za­wią­za­ne prze­zeń Brac­two Praw­dy za­czę­ło róść w moc i zna­cze­nie, co­raz licz­niej­szych gro­ma­dząc zwo­len­ni­ków, przy­by­wa na Księ­życ czło­wiek ta­jem­ni­czy a ol­brzy­mi, któ­re­go lud ry­chło, z Zie­mi ocze­ki­wa­nym Zwy­cięz­cą mia­nu­je.

Tu­taj na­su­wa­ły się Ro­dzie wspo­mnie­nia wszyst­kich walk jego i wy­sił­ków krwa­wych w obro­nie Praw­dy ze wzra­sta­ją­cą dziw­ne­go przy­by­sza prze­wa­gą…

Nie wąt­pił on ani na chwi­lę, że nie z Zie­mi spadł ów czło­wiek ogrom­ny, ale przy­był po pro­stu w wo­zie swym la­ta­ją­cym z tam­tej stro­ny Księ­ży­ca, pu­styn­nej rze­ko­mo, a w isto­cie kry­ją­cej w głę­bo­kich, jak gdy­by obron­nych ja­rach kraj roz­kosz­ny i ży­zny, pier­wot­ną lu­dzi oj­czy­znę, za­zdro­śnie przez ży­ją­ce tam szczę­sne ple­mię przed wy­gnań­ca­mi ukry­wa­ną.

Po­sta­no­wio­no tedy za­gar­nąć wóz Zwy­cięz­cy, za­ję­te­go wal­ką z szer­na­mi za mo­rzem, i zmu­sić go w ten spo­sób do wy­ja­wie­nia dro­gi do ta­jem­ne­go wnę­trza daw­nej oj­czy­zny. Wóz ogar­nię­to istot­nie i on – Roda – był­by z pew­no­ścią do­piął swo­je­go celu pod­nio­słe­go, dał wy­dzie­dzi­czo­nym raj utra­co­ny z po­wro­tem, gdy­by nie ten prze­klę­ty Ma­ta­ret o ły­sej czasz­ce, co ra­zem z nim te­raz, w me­ta­lo­wej łu­pi­nie za­mknię­ty, pę­dzi przez ot­chła­nie mię­dzy­gwiezd­nej prze­strze­ni i pa­trzy nań drwią­co wy­łu­pia­sty­mi oczy­ma.

Wie­dział prze­cież do­brze – bo Roda zdo­łał to od Zwy­cięz­cy wy­cią­gnąć i jemu po­wie­dział, że wóz jest go­to­wy do dro­gi, a mimo to, gdy we­szli do wnę­trza, pew­ni już try­um­fu nad znie­na­wi­dzo­nym przy­by­szem, po­ci­snął przez nie­ostroż­ność, czy też umyśl­nie gu­zik fa­tal­ny – i oto Księ­życ ro­dzi­my tak śmiesz­nie znik­nął pod ich no­ga­mi, jak gdy­by w ot­chłań się za­padł, i lecą te­raz obaj w prze­stwór, bez­rad­ni, uwię­zie­ni, nie wie­dzą­cy losu naj­bliż­szej chwi­li na­wet.

Wście­kłość go ogar­nia­ła tak sza­lo­na i wstyd, i roz­pacz za­ra­zem, iż wyć miał ocho­tę w bez­sil­nym gnie­wie i ręce tar­gać zę­ba­mi. Krę­po­wał go jed­nak w tych wy­bu­chach wzrok Ma­ta­re­ta spo­koj­ny i – jak mu się zda­wa­ło – drwią­cy. Za­szy­wał się więc tyl­ko on – uczo­ny i przez zwo­len­ni­ków na Księ­ży­cu uwiel­bia­ny Roda – jak le­śne zwie­rzę schwy­ta­ne w naj­skryt­szy kąt wozu i prze­żu­wał bez ustan­ku wstyd i nę­ka­ją­ce go my­śli, nie mo­gąc dojść zresz­tą do żad­ne­go ro­zum­ne­go wy­ni­ku.

I te­raz, kie­dy sie­dział za­du­ma­ny po raz ty­sią­cz­ny może nad tym po­ło­że­niem swo­im, bez wyj­ścia, Ma­ta­ret zbli­żył się ku nie­mu i wska­zał ręką na okno w po­sadz­ce, poza któ­rym Zie­mia ro­sła z prze­ra­ża­ją­cą szyb­ko­ścią pod ich no­ga­mi.

– Spa­da­my na Zie­mię! – rzekł.

Ro­dzie wy­da­ło się, że szy­der­stwo w jego gło­sie po­sły­szał, szy­der­stwo w tre­ści tych pro­stych i krót­kich słów z jego uczo­no­ści, wie­dzy, po­wa­gi, ze wszyst­kich jego nauk i teo­rii, we­dle któ­rych ów rze­ko­my Zwy­cięz­ca nic nie miał z Zie­mią wspól­ne­go, i krew mu na­gle ude­rzy­ła do gło­wy.

Było mu w tej chwi­li już zgo­ła obo­jęt­ne, co się z nim sta­nie za go­dzi­nę czy dwie, był­by na­wet chęt­nie dał ży­cie w tym oka­mgnie­niu, byle tyl­ko znie­na­wi­dzo­ne­go na­gle to­wa­rzy­sza za­wsty­dzić i upo­ko­rzyć.

– Na­tu­ral­nie, ty głup­cze! – za­krzyk­nął – na­tu­ral­nie, że spa­da­my na Zie­mię.

Ma­ta­ret tym ra­zem uśmiech­nął się istot­nie.

– Na­tu­ral­nie, po­wia­dasz, mi­strzu, a więc…

– A więc bał­wan je­steś – ry­czał Roda, nie­zdol­ny już dłu­żej pa­no­wać nad sobą. – Bał­wan, je­śli nie ro­zu­miesz, że w tym wszyst­kim jest pod­stęp owe­go prze­klę­te­go przy­by­sza!

– Pod­stęp!?

– Tak jest! a tyl­ko czło­wiek tak ogra­ni­czo­ny i nie­prze­ni­kli­wy, jak ty, mógł się nań zła­pać… Gdy­byś mnie był po­słu­chał…

– Nic nie mó­wi­łeś, mi­strzu!

Ten ostat­ni wy­raz wy­mó­wił Ma­ta­ret z pew­nym na­ci­skiem, mi­mo­wol­nym może…

– Owszem, mó­wi­łem ci, abyś nie do­ty­kał gu­zi­ka. Czy ty my­ślisz, że ów Zwy­cięz­ca był głu­pi na tyle, aby po­zo­sta­wić wóz go­to­wy do dro­gi, któ­ry za naj­lżej­szym na­ci­śnię­ciem prze­klę­tej sprę­ży­ny po­wie­zie byle dur­nia w kraj, skąd on przy­był, w szczę­śli­we mia­sta na tam­tej stro­nie Księ­ży­ca? To śmiesz­ne do­praw­dy! Prze­cież on wi­docz­nie na­umyśl­nie wóz, tak na­sta­wił, aby nie­pro­szo­nych na­trę­tów wy­rzu­cić na Zie­mię.

– Są­dzisz? – szep­nął Ma­ta­ret, nie mo­gąc od­mó­wić pew­ne­go praw­do­po­do­bień­stwa temu przy­pusz­cze­niu.

– Są­dzę, my­ślę, wiem! Po­zbył się naj­nie­bez­piecz­niej­sze­go prze­ciw­ni­ka, mnie się po­zbył przez two­ją głu­po­tę. On w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób, gdy ze­chce, do oj­czy­zny swej się do­sta­nie, a my je­ste­śmy zgu­bie­ni bez ra­tun­ku. Pę­dzi­my prze­cie, jak dwa ro­ba­ki w rzu­co­nym z ręki orze­chu – bez woli, bez sen­su, bez celu – i spad­nie­my wcze­śniej czy póź­niej na Zie­mię, gwiaz­dą prze­klę­tą, pu­stą i nie­za­miesz­ka­ną, gdzie ze­mrzeć nam przyj­dzie mar­nie i ry­chło, na­wet gdy­by­śmy w chwi­li strasz­ne­go upad­ku oca­le­li. Och, jak­że on się te­raz śmiać z nas musi, jak szy­dzić!

Na to przy­po­mnie­nie szał wście­kło­ści go ogar­nął. Wy­cią­gnął pię­ści ku ucie­ka­ją­ce­mu nad nimi Księ­ży­co­wi i po­czął kląć gru­by­mi, lu­do­wy­mi wy­ra­za­mi tego zwy­cię­skie­go przy­by­sza, od­gra­ża­jąc mu się tak, jak gdy­by go mógł jesz­cze uj­rzeć kie­dy i po­gnę­bić.

Ma­ta­ret nie słu­chał już tych krzy­ków. Za­my­ślił się, a po chwi­li rzekł:

– Je­steś więc pew­ny cią­gle, że Zie­mia jest nie­za­miesz­ka­ną i nie­moż­li­wa do ży­cia dla żad­nej isto­ty?

Roda pa­trzył przez chwi­lę w twarz to­wa­rzy­szo­wi, wła­snym uszom nie wie­rząc, że taka bluź­nier­cza wąt­pli­wość z ust jego wyjść mo­gła, a po­tem ro­ze­śmiał się gorz­ko.

– Czy je­stem pe­wien! patrz!

Mó­wiąc to, wska­zał z ko­lei okno, znaj­du­ją­ce się u ich stóp. Rzu­ce­ni w prze­strzeń siłą wy­bu­chu ści­śnio­nych ga­zów i – wo­bec szyb­ko­ści ob­ro­tu Zie­mi wol­nym względ­nie po­stę­po­wym ru­chem Księ­ży­ca, za­kre­śla­jąc ol­brzy­mią pa­ra­bo­lę, co­raz wię­cej do li­nii pro­stej się zbli­ża­ją­cą, spa­da­li na Zie­mię, któ­ra wi­ro­wa­ła z za – cho­du na wschód przed ich oczy­ma, co­raz nowe mo­rza i lądy im po­ka­zu­jąc. Byli jesz­cze da­le­ko w prze­strze­ni – i ruch ten, nie­znacz­ny zra­zu, i te­raz jesz­cze dość wol­nym im się po­zor­nie wy­da­wał.. Jed­nak lądy ja­kieś, nie­daw­no jesz­cze wi­dzia­ne, znik­nę­ły im już, za rą­bek wid­no­krę­gu na­chy­lo­ne; prze­la­ty­wa­li wła­śnie po­nad Oce­anem In­dyj­skim, zaj­mu­ją­cym nie­mal cały krąg ich wi­dze­nia aż po łu­ko­wa­tą li­nię cie­niu na za­cho­dzie, któ­rą noc ucie­ka­ją­ca wrzy­na­ła się w ja­sny sierp dnia na Zie­mi…

Ma­ta­ret, dą­żąc oczy­ma za ru­chem ręki mi­strza, wpa­trzył się w tę bez­na­dziej­nie pu­stą, sre­brzy­sto­si­ną po­wierzch­nię. Zwy­kły uśmiech zgi­nął mu na mię­si­stych war­gach, wy­so­kie czo­ło po­kry­ło się sie­cią drob­nych zmarsz­czek pio­no­wych. Pa­trzył dłu­go, aż wresz­cie zwró­cił na Rodę oczy po­sęp­ne, choć spo­koj­ne.

– Zgi­nie­my istot­nie – rzekł krót­ko.

A z mi­strzem Rodą sta­ło się coś dziw­ne­go. Za­po­mniał do­szczęt­nie, że ten wy­raz »zgi­nie­my« – ozna­cza śmierć, nie­uchron­ną śmierć dla nich obu, a uczuł tyl­ko ra­do­sny try­umf, że on jed­nak miał słusz­ność, na­zy­wa­jąc Zie­mię gwiaz­dą nie­go­ścin­ną i pu­stą. Oczy mu się za­śmia­ły i po­czął po­trzą­sać zwi­chrzo­ną czu­pry­ną du­żej gło­wy, rzu­ca­jąc z ust zda­nia gło­śne, jak wte­dy, gdy pe­wien sie­bie bez­względ­nie, na­uczał jesz­cze rze­szę zwo­len­ni­ków na Księ­ży­cu.

– Tak, tak – mó­wił – zgi­nie­my! Ja mia­łem słusz­ność i trze­ba być głup­cem ta­kim, jak ty, aby na chwi­lę bo­daj przy­pusz­czać, że ta gwiaz­da py­za­ta i świe­cą­ca, co się przed nami te­raz jak szczen­na suka wy­dy­ma, może być sie­dli­skiem ży­cia ja­kie­go­kol­wiek! Cie­szę się, że się prze­ko­nasz na­resz­cie, że się wy wszy­scy prze­ko­na­cie, iż to, co ja mó­wi­łem za­wsze…

– Wszy­scy się nie prze­ko­na­ją – wtrą­cił Ma­ta­ret, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – My po­mrze­my…

Urwał i spoj­rzał na to­wa­rzy­sza, w któ­rym pod wpły­wem słów po­wtó­rzo­nych zbu­dzi­ła się na­gle okrop­na świa­do­mość bez­na­dziej­ne­go po­ło­że­nia. Ze­rwał się i za­pie­nio­ny z gnie­wu, przy­sko­czył do Ma­ta­re­ta z za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi, beł­ko­cąc wy­zwi­ska i obe­lgi.

– Ty głup­cze, coś ty na­ro­bił! – po­wta­rzał w koło bez koń­ca, aż wresz­cie schwy­cił się rę­ka­mi za gło­wę i rzu­ca­jąc się na pod­ło­gę, po­czął ję­czeć i za­wo­dzić, a prze­kli­nać dzień i go­dzi­nę, w któ­rej przy­jął był jego – sza­leń­ca i pół­głów­ka – do wiel­ce czci­god­ne­go Brac­twa Praw­dy, co te­raz osie­ro­co­ne przez mi­strza swe­go, zo­sta­ło samo na Księ­ży­cu.

Przez chwi­lę ja­kąś pa­trzył Ma­ta­ret na wi­ją­ce­go się w spa­zma­tycz­nym, nie­mę­skim pła­czu na­uczy­cie­la, ale nie mo­gąc snadź zna­leźć sło­wa żad­ne­go, aby… go uspo­ko­ić, skrzy­wił jeno war­gi i od­wró­cił się odeń po­gar­dli­wie.

Czas mu się dłu­żył nie­skoń­cze­nie. Nie miał co ro­bić – a zresz­tą nie było w ogó­le, nic do zro­bie­nia. Pę­dzi­li ku Zie­mi, a ra­czej spa­da­li na nią z szyb­ko­ścią, z któ­rej Ma­ta­ret nie umiał so­bie zdać spra­wy. Miał ocho­tę spoj­rzeć przez okno – i ja­kiś mi­mo­wol­ny strach go od tego po­wstrzy­my­wał. Za­ło­żył ręce na ple­cach i jął się przy­glą­dać ścia­nom wozu bez my­śli, bez czu­cia – z tą tyl­ko chłod­ną a upo­rczy­wą świa­do­mo­ścią, że wkrót­ce, może już za chwil parę, na­stą­pi coś po­twor­ne­go, cze­mu za­po­biec nikt nie jest w moż­no­ści.

Bli­skość Zie­mi da­wa­ła się już od­czu­wać wzro­stem siły przy­cią­ga­nia, ob­ja­wia­ją­cej się w po­więk­szo­nym cię­ża­rze wszyst­kich przed­mio­tów. Ma­ta­ret, o kar­lim wzro­ście i drob­nych si­łach zwy­rod­nia­łe­go na Księ­ży­cu ludz­kie­go ple­mie­nia, czuł, jak z każ­dą chwi­lą wła­sne człon­ki co­raz bar­dziej cią­żyć mu za­czy­na­ją; po­ru­sza­nie przed­mio­tów, któ­re na Księ­ży­cu – sześć razy lżej­sze – wzno­sił ręką bez na­tę­że­nia, te­raz prze­cho­dzi­ło już za­kres jego sił: zda­wa­ło mu się, że nie­wi­dzial­ne dru­ty ja­kieś wią­żą wszyst­ko i spa­ja­ją w jed­ną nie­ro­ze­rwal­ną masę, dą­żą­cą jeno fa­tal­no­ścią swej wagi ku strasz­li­wej Zie­mi. Jesz­cze chwil kil­ka – a ugi­nać się po­czął pod wła­snym cię­ża­rem. Ręce ob­wi­sły mu bez­wład­nie, ko­la­na drża­ły pod na­po­rem cia­ła.

Osu­nął się na pod­ło­gę tuż obok okrą­głe­go okna – i spoj­rzał w dół…

To, co zo­ba­czył, było tak strasz­ne po pro­stu, że tyl­ko nie­po­ko­na­na ocię­ża­łość po­wstrzy­ma­ła go od rzu­ce­nia się w tył za pierw­szym wi­do­kiem. Zie­mia po­więk­sza­ła się te­raz przed jego oczy­ma z nie­po­ję­tą, nie­praw­do­po­dob­ną szyb­ko­ścią – a rów­no­cze­śnie miał wra­że­nie wiru, któ­ry go o za­wrót gło­wy i mdło­ści przy­pra­wiał.

Przed po­ci­skiem, z nie­znacz­ną względ­nie chy­żo­ścią po­stę­po­wym ru­chem Księ­ży­ca z za­cho­du na wschód pchnię­tym, wi­ro­wa­ła te­raz bli­ska już po­wierzch­nia ziem­ska w za­wrot­nym pę­dzie czte­ry­stu kil­ku­dzie­się­ciu me­trów na se­kun­dę, a w każ­dym mgnie­niu oka, w mia­rę jak spa­da­ją­cy po­cisk się zbli­żał, pęd ów po­twor­ny wzra­stał po­zor­nie, tak że za chwil parę to, co Ma­ta­ret miał przed oczy­ma, nie było już zgo­ła po­dob­ne do żad­nej rze­czy sta­łej, wy­da­jąc się jeno bu­rzą ja­kichś prze­la­tu­ją­cych pod nim za­ry­sów.

Ho­ry­zont cały wy­peł­nia­ła ta osza­la­ła tar­cza, w któ­rą – wo­bec zwięk­szo­ne­go kąta wi­dze­nia z po­bli­ża – za­mie­nił się błysz­czą­cy do nie­daw­na sierp pod ich no­ga­mi. Oce­an na­chy­lił się już za ogra­ni­czo­ny na­gle wid­no­krąg – lądy ja­kieś mi­ga­ły w dole, któ­rych okiem nie­po­dob­na było chwy­cić, i na­raz – jak gdy­by ich or­kan ko­smicz­ny po­rwał! Wpa­dli w wi­ru­ją­cą at­mos­fe­rę ziem­ską – po­cisk, do­tąd nie­ru­cho­my na po­zór, za­ko­ły­sał się na­gle i zwi­nął – pod wpły­wem na­ci­sku po­wie­trza ja­kieś skrzy­dła ochron­ne au­to­ma­tycz­nie z bo­ków jego się roz­wi­nę­ły i pry­sły w tej­że chwi­li… Ma­ta­ret uczuł już tyl­ko żar roz­grza­nych mo­men­tal­nie przez tar­cie at­mos­fe­ry ścian wozu – i prze­strach nie­ludz­ki: chciał krzyk­nąć… Na­gła noc go ogar­nę­ła.II

»Nie­sły­cha­ne, nie­praw­do­po­dob­ne wy­na­laz­ki i od­kry­cia upły­wa­ją­ce­go stu­le­cia sta­wia­ją nas wo­bec pro­ble­ma­tu, któ­ry dumą, lecz za­ra­zem i stra­chem prze­jąć musi czło­wie­ka. Pę­dzi­my w po­stąp kro­kiem tak chy­żym, że stra­ci­li­śmy już wszel­ką mia­rą szyb­ko­ści tego dą­że­nia na­przód; nic nam już się nie wy­da­je nie­praw­do­po­dob­nym, nic nie­sły­cha­nym. Dla jed­nych dla­te­go, że wie­dzą tak wie­le i ta­kie skry­te taj­ni­ki bytu po­zna­li, że ro­zu­mie­ją każ­dą rzecz nowo się po­ja­wia­ją­cą, jako na­tu­ral­ny i ko­niecz­ny wy­nik tego, co jest, jako tyl­ko jed­no z urze­czy­wist­nia­ją­cych się ko­lej­no w ludz­kim mó­zgu za­sto­so­wań od­wiecz­nych i nie­zmien­nych sił przy­ro­dy…

A dla in­nych nie ma rów­nież nic dziw­ne­go przez to po pro­stu, że nie wie­dzą nic i o ni­czym już wie­dzieć nie chcą, spo­dzie­wa­jąc się tyl­ko z na­ło­gu każ­de­go dnia no­wej rze­czy cu­dow­nej, któ­rej nie ro­zu­mie­ją, ale z góry za pro­stą uwa­ża­ją, tak jak cudo naj­więk­sze, mó­zgiem ludz­kim do­tąd nie­prze­ści­gnio­ne: roz­wój or­ga­ni­zmów, po­wsta­nie gwiazd i sam fakt bytu w ogó­le, cze­mu się nig­dy nikt z wy­jąt­kiem naj­mę­dr­szych nie dzi­wił.

Me wia­do­mo do­kąd zaj­dzie­my, ale to pew­na, że bar­dzo wy­so­ko – aż po kres ludz­kiej moż­no­ści, je­śli ten ist­nie­je w ogó­le. Są bo­wiem lu­dzie, któ­rzy twier­dzą, że uświa­da­mia­nie so­bie sił przy­ro­dy i wie­lo­ra­kie­go ich za­sto­so­wa­nia do po­trzeb czło­wie­ka nie jest ni­czym in­nym, jak stwa­rza­niem ich w no­wej for­mie w du­chu ludz­kim – a stwa­rza­nie koń­ca nie ma i mieć nie może, do­pó­ki są pier­wiast­ki, da­ją­ce się łą­czyć i wią­zać z sobą.

W każ­dym ra­zie jed­nak nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że za lat kil­ka­dzie­siąt lub kil­ka­set może zdo­bę­dzie ludz­kość taką do­sko­na­łą wła­dzę nad przy­ro­dą, że to, co dzi­siaj mo­że­my, ni­czym się wyda po pro­stu przy­szłym po­ko­le­niom.

Duma to my­śleć o tym roz­wo­ju, ale – jak po­wie­dzia­łem – i strach za­ra­zem. Są dziw­ne sprzecz­no­ści w umy­sło­wym by­to­wa­niu czło­wie­ka, ko­niecz­ne, nie­uchron­ne, a w skut­kach fa­tal­ne. Któż za lat kil­ka­set – a cóż do­pie­ro parę ty­się­cy – zdol­ny bę­dzie ob­jąć umy­słem ludz­kim ca­ło­kształt wie­dzy, ludz­kim umy­słem zdo­by­tej? Czy ta po­tę­ga du­cha wzra­sta­ją­ca nie bę­dzie mu­sia­ła prze­si­lić się wresz­cie w ja­kiś spo­sób nie­spo­dzie­wa­ny a strasz­li­wy?

Nie­gdyś – przed wie­ka­mi po­stęp szedł kro­kiem bar­dziej rów­no­mier­nym i mię­dzy naj­uczeń­szym czło­wie­kiem a chłop­cem na wpół dzi­kim nie było na­wet w przy­bli­że­niu po­dob­nej róż­ni­cy du­cho­we­go po­zio­mu, jaki dzi­siaj za­cho­dzi mię­dzy przo­dow­ni­ka­mi a tłu­mem, z wy­na­laz­ków ich i od­kryć bez tro­ski, po­wszech­nie ko­rzy­sta­ją­cym i kul­tu­ral­nym na po­zór.

Ce­zar rzym­ski, miesz­ka­ją­cy w mar­mu­ro­wych pa­ła­cach w zbyt­ku i wy­uz­da­niu, mimo wszyst­ko mało się róż­nił wie­dzą – choć na­wet du­mał nad Pla­to­nem – od pa­rob­ka brud­ne­go, gry­zą­ce­go ka­wał ce­bu­li w cie­niu fi­la­rów am­fi­te­atru, chro­nią­cych go od po­łu­dnio­we­go żaru. Dzi­siaj mój szewc żyje tak samo jak ja, owszem – w więk­szy może do­sta­tek opły­wa, ko­rzy­sta ze wszyst­kich urzą­dzeń i udo­sko­na­leń wraz ze mną, z tej sa­mej opie­ki pra­wa i z ustaw tych sa­mych, oso­bie jego spo­łecz­ną war­tość na­da­ją­cych – a tym­cza­sem on nie wie nic, a ja wiem wszyst­ko…

Co­raz cięż­szy to trud wie­dzieć wszyst­ko lub wie­le bo­daj – i brze­mię dla co­raz szczu­plej­szej garst­ki wy­bra­nych do pod­ję­cia moż­li­we. Nie­sie­my oświa­tę dla wszyst­kich, uczy­my lud wszyst­kie­go, ale czym­że może być to »wszyst­ko« wo­bec ogro­mu wie­dzy nie­po­dob­nej już pra­wie dziś do ogar­nię­cia ludz­kim umy­słem i pa­mię­cią? Poza wie­dzą­cy­mi na­praw­dę, któ­rzy są je­dy­ny­mi za­iste twór­ca­mi wie­dzy, sztu­ki i bytu – a nie­zgłę­bio­ną prze­pa­ścią od resz­ty lu­dzi mi­mo­wol­nie są od­dzie­le­ni: dwa typy się for­mu­ją, a nie wia­do­mo któ­ry z nich gor­szy. Jed­ni – to po­wierzch­nia, lu­dzie zna­ją­cy ty­tu­ły dzieł i na­zwy wy­na­laz­ków, któ­rzy mó­wią ra­dzi o wszyst­kim i za mą­drych się czę­sto­kroć, a na­wet prze­waż­nie uwa­ża­ją, a nie wie­dzą nic – i dru­dzy, jed­nej po­świę­ce­ni ga­łę­zi i w jed­nym pra­cu­ją­cy kie­run­ku, któ­rzy od­rzu­ca­ją z cia­sną wzgar­dą wszyst­ko inne, do ich za­kre­su nie na­le­żą­ce, jak­by to było ni­czym. Ci uwa­ża­ją się rów­nież za mą­drych, a w isto­cie tak­że nie wie­dzą nic.

Na ra­zie two­rzą oni wie­le i dłu­go jesz­cze two­rzyć będą za­pew­ne. Ale nie za­wsze. Bo oto po­czy­na się już czas, że co­raz cia­śniej im jest w ich stud­niach wą­skich, ze zbyt­nią uf­no­ścią w głąb wier­co­nych – i co­raz bar­dziej brak po­wie­trza dla od­de­chu.

Zbli­ża­ją się zwol­na do ser­ca bytu, gdzie wszel­kie żyły się łą­czą, a kto nie zna ich wszyst­kich, gubi się w sie­ci nie­po­ję­tej, nie­zdol­ny już po­su­nąć się da­lej, chy­ba po omac­ku. Więc na po­wierzch­nię wy­cho­dzą, gu­bią się w po­wierzch­ni.

I tak co­raz mniej­sza dru­ży­na wszyst­ko­wie­dzą­cych przo­dow­ni­ków dźwi­ga po­stęp i los ludz­ko­ści na ugi­na­ją­cych się bar­kach – a je­śli ich za­brak­nie? Je­śli i ich siły nad­ludz­kie ogro­mo­wi brze­mie­nia nie po­do­ła­ją?«

Ja­cek od­rzu­cił książ­kę. – Bia­łą, wą­ską ręką prze­tarł wy­so­kie czo­ło i uśmiech­nął się bla­do bez­kr­wi­sty­mi usta­mi; czar­no pło­ną­ce oczy jego po­wlo­kła ja­kaś mgła za­my­śle­nia…

Tak oto pi­sa­no już z koń­cem dwu­dzie­ste­go wie­ku, a ileż to stu­le­ci prze­szło od tego cza­su! Po okre­sie nie­sły­cha­nych, nie­praw­do­po­dob­nych wy­na­laz­ków, gdzie jed­no od­kry­cie ro­dzi­ło dzie­sięć no­wych i zda­wa­ło się istot­nie, że ludz­kość jest na dro­dze ja­kie­goś ba­jecz­ne­go roz­wo­ju bez koń­ca, któ­ry aż prze­ra­ża swo­ją wiel­ko­ścią – na­stą­pił za­stój na­gły, jak gdy­by siły przy­ro­dy ta­jem­ne, mo­gą­ce słu­żyć czło­wie­ko­wi, wy­czer­pa­ły się wresz­cie w swych kom­bi­na­cjach i wszyst­kie już do try­um­fal­ne­go ry­dwa­nu ludz­kie­go do­bro­by­tu wprzą­gnię­te, nie mia­ły nic wię­cej do od­sło­nię­cia. Nad­szedł okres wy­zy­ski­wa­nia i za­sto­so­wy­wa­nia co­raz wszech­stron­niej­sze­go tych zdo­by­czy ludz­kiej my­śli, któ­ra na po­zór osią­gnę­ła już wie­dzę naj­głęb­szą.

A tym­cza­sem owi wie­dzą­cy, owi rze­czy­wi­ście co­raz bar­dziej nie­licz­ni wszyst­ko­wie­dzą­cy, prze­ko­ny­wa­li się z każ­dym dniem bar­dziej i do­sad­niej, że na­praw­dę nie wie­dzą nic, tak jak ongi – na po­cząt­ku – kie­dy duch czło­wie­czy do­pie­ro do lotu się zry­wał.

W tym­że sa­mym cza­sie, kie­dy sze­reg wy­na­laz­ków, nim prze­rwał się na­gle, zda­wał się wzra­stać z za­wrot­ną ja­kąś szyb­ko­ścią, kro­kiem co­raz więk­szym, wie­dza, praw­dzi­wa wie­dza o tym, co jest, na od­wrót co­raz wol­niej po­su­wać się po­czę­ła. Było to tak, jak gdy­by do sumy wia­do­mo­ści już zdo­by­tej wiek po wie­ku przy­da­wał cią­gle tyl­ko po­ło­wę tej resz­ty, któ­ra po­zo­sta­wa­ła każ­de­go cza­su jesz­cze do zdo­by­cia, uka­zu­jąc w dali co­raz wy­raź­niej­szą gra­ni­cę moż­li­wo­ści, nig­dy nie… osią­gnię­tą: moż­na się do niej zbli­żać, zbli­żać się co­raz wol­niej, ale za­wsze po­zo­sta­nie ja­kaś po­ło­wa tego, cze­go się nie wie jesz­cze, w cie­niu ta­jem­ni­cy – i w koń­cu ude­rza się gło­wą o te same nie­roz­wią­zal­ne za­gad­ki, przed któ­ry­mi już grec­cy mę­dr­cy z za­du­mą sta­wa­li.

Czym jest w naj­głęb­szej isto­cie to, co jest, i dla­cze­go jest w ogó­le? Czym jest myśl ludz­ka i sam duch po­zna­ją­cy? Ja­kie są nici, łą­czą­ce umysł ludz­ki ze świa­tem, i na ja­kich dro­gach i w jaki spo­sób byt się w świa­do­mość prze­ra­dza? i wresz­cie – co z chwi­lą śmier­ci się dzie­je?

Lek­ki uśmiech wy­dął pięk­ne, ko­bie­ce nie­mal usta Jac­ka.

Ach, tak! był czas – wła­śnie kie­dy pi­sa­no książ­kę oną, przed chwi­lą rzu­co­ną – że lu­dzie, nie mo­gąc so­bie dać rady z tymi py­ta­nia­mi, usi­ło­wa­li je od­rzu­cić po pro­stu, od­ma­wia­jąc im wszel­kie­go zna­cze­nia, na­wet sen­su. Wów­czas – kie­dy to czło­wie­ko­wi, po­stę­pem wie­dzy oszo­ło­mio­ne­mu, zda­wa­ło się, że ta­kie tyl­ko za­gad­nie­nia;treść mają rze­czy­wi­stą, na któ­re moż­na od­po­wie­dzieć albo co do któ­rych jest ta pew­ność lub na­dzie­ja przy­najm­niej, że się na nie wcze­śniej czy póź­niej od­po­wie­dzieć musi… A nad wszyst­kim in­nym, jako nad »me­ta­fi­zy­ką«, wzru­sza­no ra­mio­na­mi.

A ta »me­ta­fi­zy­ka« po­wra­ca tym­cza­sem i sta­je wciąż przed czło­wie­kiem z nie­zmien­nie za­kry­tą twa­rzą, i drę­czy go – bo w isto­cie, do­pó­ki się nie wie tego nie wie się nic wła­ści­wie!…

I jak przed wie­ka­mi, przed daw­ny­mi wie­ka­mi, tak wsta­ją i dzi­siaj pro­ro­cy i nio­są Ob­ja­wie­nie, ma­ją­ce lu­dziom, chcą­cym i zdol­nym wie­rzyć, upro­ścić wszel­kie my­śle­nie i ser­ce uspo­ko­ić, i na py­ta­nia wszel­kie od­po­wiedź dać osta­tecz­ną. Re­li­gie są, jako były za­wsze, mimo że im tyle razy za­chód i zgu­bę prze­po­wia­da­no – sil­niej­sze dzi­siaj może, niż kie­dy­kol­wiek, jeno że zmie­nił się ich za­kres i zna­cze­nie. Tłu­my prze­sta­ją wie­rzyć i bó­stwa szu­kać za błę­ki­ta­mi, te tłu­my olśnio­ne wie­dzą, któ­rej nie ro­zu­mie­ją, za­śle­pio­ne bla­skiem skar­bów przez naj­wyż­sze du­chy zdo­by­tych, z któ­rych ko­rzy­sta­ją, zgo­ła my­śli do ich na­gro­ma­dze­nia nie przy­ło­żyw­szy.

Ale za to ci naj­mę­dr­si, ci, któ­rzy nie­gdyś w cza­sie nad­mier­nej w siły swe uf­no­ści pierw­si re­li­gię jako »za­bo­bon«, jako rzecz zby­tecz­ną i ciem­ną roz­bi­jać po­czę­li, te­raz chro­nią się pod jej skrzy­dła – je­den po dru­gim – z lę­kiem ja­kimś w oczach, co zbyt bli­sko w nie­roz­wią­zal­ne ta­jem­ni­ce pa­trzy­ły, i z pra­gnie­niem uko­ju w wy­si­lo­nych mą­dro­ścią ser­cach.

A obok tego wszyst­kie­go – po sta­re­mu gdzieś z gór nie­bo­tycz­nych, gdzieś z głę­bi la­sów, w Azji jesz­cze ukry­tych, idą lu­dzie dziw­ni, taj­ni­ków przy­ro­dy w szcze­gó­łach nie ba­da­ją­cy, a ma­ją­cy nad nią moc pra­wie ku­glar­ską, z któ­rej nie ko­rzy­sta­ją, nie po­trze­bu­jąc ni­cze­go, i w wiel­kim spo­ko­ju du­cha z uśmie­chem za­gad­ko­wym na ustach pa­trzą z po­li­to­wa­niem na tych »wszyst­ko­wie­dzą­cych«, co ni­cość wie­dzy swej od­kry­li…

Bez­wied­nie no­żem z ko­ści sło­nio­wej, w bia­łej ręce trzy­ma­nym, po­czął prze­wra­cać kart­ki le­żą­cej przed nim książ­ki… W ci­szy po­ko­ju, od­gro­dzo­ne­go drzwia­mi nie prze­pusz­cza­ją­cy­mi gło­su od świa­ta, sły­chać było tyl­ko sze­lest po­żół­kłe­go pa­pie­ru i ty­ko­ta­nie ze­ga­ru elek­trycz­ne­go, któ­re­mu wtó­ro­wał w ką­cie gdzieś ro­bak, sta­re me­ble drew­nia­ne to­czą­cy.

Oto on – Ja­cek – jest jed­nym z tych nie­wie­lu »wszyst­ko­wie­dzą­cych«… Nie wie na­wet do­praw­dy, kie­dy i ja­kim cu­dem zdo­łał ob­jąć ten ogrom du­cho­we­go do­byt­ku z dzie­sią­tek stu­le­ci, a nad­to za­py­tu­je się sam cza­sem: po co ten cały nie­ludz­ki wy­si­łek? Roz­war­ła mu niby przy­ro­da wszyst­kie taj­ni­ki swo­je i słu­cha go, jak pana, ale on wie aż nad­to do­brze, iż jest to tyl­ko złu­dze­nie, na­wet nie jego wła­sne, ale tych jeno, co nań pa­trzą i dzi­wu­ją się jego mą­dro­ści a po­tę­dze.. On sam wie, że roz­ka­zu­je świa­tu tak śmiesz­nie, jak ów wódz Iro­ke­zów, daw­no wy­gu­bio­nych i za­po­mnia­nych, co sta­wał przed każ­dym świ­tem na wzgó­rzu i wska­zu­jąc ręką na wschód, ka­zał słoń­cu wzejść tam­tę­dy i pal­cem mu dro­gę aż na za­chód przez nie­bo dla dzien­ne­go bie­gu wy­ty­kał. A słoń­ce go słu­cha­ło. Za­pew­ne – po­znać rze­czy, to zna­czy mieć wła­dzę nad nimi, bo się wie, jak im roz­ka­zy­wać, a jed­nak ta cała wła­dza jego, któ­rej ludz­kość tyle bło­go­sła­wio­nych a cu­dow­nych za­wdzię­cza wy­na­laz­ków, jako moc oso­bi­sta, nie war­ta jest jed­ne­go spoj­rze­nia tego przed ty­go­dniem spo­tka­ne­go Azja­ty, co przed nim cza­rę peł­ną wody wolą tyl­ko i oczy­ma wy­wró­cił, nie zna­jąc na­wet spo­so­bu, w jaki to czy­ni, i nie przy­no­sząc ni­ko­mu tym śmiesz­nym czy­nem ko­rzy­ści…

A zresz­tą – czyż on wie­le wię­cej wie od tego cu­do­twór­cy o tym, co czy­ni sam, i o isto­cie sił, któ­rym słu­chać się każe.– z mniej­szym na­wet woli wy­sił­kiem, bo tyl­ko przez po­zna­nie spo­so­bu ich dzia­ła­nia? Oto trze­ci rok upły­wa, jak, nie wy­cho­dząc z tej izby, na­kre­ślił dla przy­ja­cie­la swe­go, Mar­ka, plan wozu, któ­rym by się mógł do­stać na Księ­życ, i wo­zo­wi dro­gę nie­uchron­ną jak obieg gwiazd wy­tknął przez prze­stwo­rza, a po­tem przy tym sto­le sie­dząc, z miej­sca się na­wet nie ru­szyw­szy, przez po­ci­śnię­cie gu­zi­ka wóz z za­mknię­tym we­wnątrz po­dróż­ni­kiem we wła­ści­wej czą­st­ce se­kun­dy wy­rzu­cił w prze­strzeń – i jest pe­wien bez­względ­nie, że w ob­li­czo­nym z góry mo­men­cie i w miej­scu ozna­czo­nym spadł bez szko­dy na po­wierzch­nię sta­re­go to­wa­rzy­sza Zie­mi-; a w rze­czy­wi­sto­ści cóż on wie o ru­chu sa­mym, któ­ry tu­taj z taką ści­sło­ścią spra­wił i za­sto­so­wał?

Czyż nie jest pod tym wzglę­dem mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu, co ów przed wie­ka­mi Ze­non Ele­ata, usi­łu­ją­cy w na­iw­nych przy­kła­dach wy­ka­zać w sa­mym po­ję­ciu ru­chu sprzecz­ność, jaka go ude­rzy­ła? Ele­ata twier­dził, że Achil­les żół­wia nie do­go­ni, gdyż w cza­sie, któ­ry zu­ży­je na prze­by­cie dzie­lą­cej ich prze­strze­ni, żółw za­wsze nie­co na­przód się po­su­nie… A on – po kil­ku­dzie­się­ciu wie­kach wie nad­to, że to, co się poru – sza, stoi za­ra­zem, a to, co stoi, po­ru­sza się, bo ruch wszel­ki i spo­czy­nek są względ­ne – i go­rzej jesz­cze, że ruch, ta rze­czy­wi­stość je­dy­na a nie­uchwyt­na, jest zmia­ną po­ło­że­nia w prze­strze­ni, któ­ra jest rze­czą zgo­ła nie­rze­czy­wi­stą…

Wstał i aby prze­rwać tok gnę­bią­cych go my­śli, zbli­żył się ku oknu. Lek­kim do­tknię­ciem umiesz­czo­ne­go w ścia­nie gu­zi­ka roz­su­nął fi­ran­ki i ka­zał się lśnią­cym szy­bom roz­two­rzyć. Do po­ko­ju, oświe­tlo­ne­go bez lamp prze­bie­ga­ją­cy­mi pod stro­pem smu­ga­mi ja­sno­ści, wlał się peł­ną falą sre­brzy­sty blask Księ­ży­ca. Ja­cek nie­znacz­nym zno­wu ru­chem dło­ni zga­sił sztucz­ne świa­tła i za­pa­trzył się w Księ­życ, wła­śnie peł­ni do­cho­dzą­cy.

My­ślał o Mar­ku, o tym dziel­nym czło­wie­ku jak­by nie z tego stu­le­cia, buj­nym, we­so­łym, sko­rym do czy­nu… Da­le­cy krew­ni, wy­cho­wa­li się ra­zem, ale jak­że in­ny­mi dro­ga­mi po­szło ich ży­cie! Pod­czas gdy on wie­dzę gro­ma­dził go­rącz­ko­wo, z za­pa­mię­ta­ło­ścią ja­kąś, któ­rej sam w tej chwi­li nie ro­zu­mie, tam­ten sza­lał i dzia­łał, szu­kał przy­gód nie­sły­cha­nych, rzu­cał się z mi­ło­stek w wir ży­cia pu­blicz­ne­go, brał udział w wiel­kich zgro­ma­dze­niach lu­do­wych i bro­nił róż­nych spraw jemu, Jac­ko­wi, zgo­ła obo­jęt­nych, aby zno­wu nie­spo­dzie­wa­nie znik­nąć na pe­wien czas z wi­dow­ni, po pro­stu dla fan­ta­zji wdar­cia się na ja­kiś nie­do­stęp­ny szczyt hi­ma­laj­ski lub dla spę­dze­nia paru ty­go­dni w mi­ło­snym oszo­ło­mie­niu.

I oto ten sza­le­niec ser­decz­nie uko­cha­ny, któ­ry wszyst­ko przez ró­żo­we szkło wi­dział, przy­szedł doń… dnia pew­ne­go z oświad­cze­niem, że – ni mniej, ni wię­cej – tyl­ko zro­bić chce wy­ciecz­kę na Księ­życ.

– Ja wiem, że ty wszyst­ko umiesz i mo­żesz, Jac­ku – pro­sił jak dziec­ko – zbu­duj mi tedy wóz, któ­rym mógł­bym tam po­je­chać i wró­cić!

Ja­cek za­śmiał się: ach, wszyst­ko!… Ale tę drob­nost­kę bez wąt­pie­nia zro­bić po­tra­fi – wdzięcz­ny jest, owszem, Mar­ko­wi, że mu się za­chcia­ło do­stać na Księ­życ tyl­ko, a nie na któ­rą z pla­net sys­te­mu sło­necz­ne­go na przy­kład, bo wte­dy rzecz by­ła­by do wy­ko­na­nia co­kol­wiek trud­niej­sza…

Śmia­li się obaj i żar­to­wa­li.

– I cze­muż ty się tam wy­bie­rasz? – py­tał Mar­ka. – Czy ci już źle na Zie­mi?

– Nie, ale wiesz, cie­kaw je­stem, co się sta­ło z tą wy­pra­wą 0'Ta­mo­ra sprzed kil­ku wie­ków, któ­ry w to­wa­rzy­stwie, zda­je się, dwóch męż­czyzn i jed­nej ko­bie­ty dał się wy­rzu­cić w po­ci­sku na Księ­życ, by tam za­ło­żyć nowe spo­łe­czeń­stwo…

– O'Ta­mo­ro­wi to­wa­rzy­szy­ło trzech męż­czyzn, i jed­na ko­bie­ta…

– Ach! mniej­sza; zresz­tą mam i inny po­wód. Sprzy­krzy­ła, mi się już Aza.

– Aza? Któż to jest?

– Jak to, nie wiesz? Aza!

– Two­ja nowa suka my­śliw­ska czy klacz?

– Cha, cha, cha! Aza! cudo! śpie­wacz­ka, tan­cer­ka, któ­rą się za­chwy­ca­ją obie pół­ku­le… Opie­kuj się nią, Jac­ku, gdy od­ja­dę!

Tak mó­wił wów­czas Ma­rek, roz­śmia­ny, we­so­ły, ki­pią­cy buj­nym, mło­dym ży­ciem…

Ja­cek zmarsz­czył brwi i prze­tarł ręką czo­ło nie­cier­pli­wie, jak­by chciał ode­gnać przy­kre ja­kieś wspo­mnie­nia.

– Aza… Tak jest, Aza, któ­rą się za­chwy­ca­ją obie pó­ku­le…

Wzniósł zwol­na oczy na Księ­życ.

– I gdzie ty te­raz je­steś – szep­tał – i kie­dy po­wró­cisz? i co opo­wiesz? Co tam za­sta­łeś, co cię tam spo­tka­ło?

– To­bie wszę­dzie do­brze – do­dał po chwi­li już na wpół gło­śno.

Tak, jemu do­brze bę­dzie wszę­dzie, my­ślał, bo ma w so­bie jesz­cze ten pier­wot­ny, nie­po­wstrzy­ma­ny, twór­czy pęd ży­cia, co umie wy­two­rzyć na oko­ło po­żą­da­ne sto­sun­ki, a na­wet W naj­gor­szych znaj­du­je stro­ny do­bre…

Prze­cież on, Ma­rek, i tu­taj czuł się swo­bod­nym i we­so­łym i nie skar­żył się, cho­ciaż to tak trud­no wo­bec tego, co ich ota­cza… A prze­cie nie­po­dob­ny jest do tych wszyst­kich in­nych, za­do­wo­lo­nych…

Za­mknął okno i nie za­pa­la­jąc świa­teł, po­wró­cił do biur­ka na środ­ku okrą­głe­go po­ko­ju. Prze­su­nął się ci­cho po mięk­kim dy­wa­nie i ma­ca­jąc ręką w cie­niu, opadł w fo­tel wy­so­ki. Ci­snę­ły mu się na myśl przy­po­mnie­nia wszyst­kich zmian w cią­gu wie­ków za­szłych, co mia­ły niby ludz­kość uszczę­śli­wić, wy­zwo­lić, pod­nieść…

Jak­że by się zdzi­wił ten czło­wiek w za­mierz­chłych gdzieś cza­sach, w dwu­dzie­stym stu­le­ciu tę książ­kę przed chwi­lą po­rzu­co­ną pi­szą­cy, gdy­by spoj­rzeć mógł dzi­siaj na mapę Zjed­no­czo­nych Sta­nów Eu­ro­py! Wów­czas to zda­wa­ło się tak od­le­głym i nie­do­ści­gnio­nym ide­ałem, a prze­cież przy­szło względ­nie ła­two i nie­uchron­nie.

Jeno że wprzó­dy po­trze­ba snadź było tych wszyst­kich wstrzą­sa­ją­cych ludz­ko­ścią prze­wro­tów, o któ­rych mówi hi­sto­ria: strasz­li­we­go, nie­sły­cha­ne­go, bez­przy­kład­ne­go po­gro­mu Pań­stwa Nie­miec­kie­go przez Ce­sar­stwo Wschod­nie, w ja­kie za­mie­ni­ła się daw­na Au­stria po za­gar­nię­ciu pol­skich kra­jów Eosji i po­łą­cze­niu się z po­łu­dnio­wo­sło­wiań­ski­mi pań­stwa­mi… Tej nie ocze­ki­wa­nej przez ni­ko­go woj­ny trzy­let­niej po­tęż­nej An­glii, pani po­ło­wy świa­ta, z Unią Kra­jów Ła­ciń­skich, po któ­rej Im­pe­rium Bry­tyj­skie, nie­po­ko­na­ne, ale też i nie­zwy­cię­skie wła­ści­wie, roz­pa­dło się jak strąk gro­chu doj­rza­ły na kil­ka­na­ście państw sa­mo­dziel­nych – i jesz­cze tych wszyst­kich burz, walk, za­mie­sza­ni

I oto pew­ne­go dnia zro­zu­mia­no na­resz­cie w spo­sób taki ja­kiś pro­sty i nie­wąt­pli­wy, że nie ma o co wal­czyć wła­ści­wie – i za­czę­to się dzi­wić, po co tyle krwi z taką roz­la­no za­pa­mię­ta­ło­ścią? Ludy Eu­ro­py po kil­ku­dzie­się­ciu wie­kach hi­sto­rycz­ne­go roz­wo­ju doj­rza­ły do zjed­no­cze­nia i zjed­no­czy­ły się na za­sa­dzie sa­mo­ist­nych jed­no­ści na­ro­do­wych, jak naj­więk­szej za­ży­wa­ją­cych swo­bo­dy.

A krok w krok za tymi zmia­na­mi po­stę­po­wał roz­wój sto­sun­ków spo­łecz­nych i go­spo­dar­czych. Oba­wia­no się nie­gdyś gwał­tow­nych prze­wro­tów w tej dzie­dzi­nie i na­wet wszyst­ko zda­wa­ło się wska­zy­wać na ko­niecz­ność nie­uchron­nej ja­kiejś ka­ta­stro­fy, a w isto­cie wszyst­ko po­szło tak gład­ko i… nud­nie aż do obrzy­dli­wo­ści… Roz­rost nad­zwy­czaj­ny spół­ek i to­wa­rzystw współ­dziel­czych uła­twił przej­ście pra­wie nie­spo­strze­że­nie. Wy­zy­ska­nie no­wych wy­na­laz­ków z jed­nej stro­ny, wy­ma­ga­ło zjed­no­cze­nia co­raz więk­szych sił – z dru­giej zaś, pod­no­si­ło ska­lę do­bro­by­tu ogól­ne­go w tak nie­spo­dzie­wa­nie szyb­ki spo­sób… Wkrót­ce nie war­to już było po­sia­da­niem oso­bi­ste­go ma­jąt­ku trosk so­bie przy­spa­rzać.

Jeno że spo­dzie­wa­nej przez nie­któ­rych uto­pi­stów rów­no­ści to nie spro­wa­dzi­ło by­najm­niej. Zrów­na­no pra­wa bez­względ­nie i god­ność pod­nie­sio­no czło­wie­czą, dano wszyst­kim do­bro­byt i oświa­tę dla wszyst­kich, ale – nie zrów­na­no du­chów ludz­kich – ani – co za tym idzie – war­to­ści i za­kre­su wła­dzy jed­nost­ki. Och! jak­że to wszyst­ko da­le­kie od tego śnio­ne­go nie­gdyś raju!

Byli po sta­re­mu bo­ga­ci i Względ­nie ubo­dzy. Lu­dzie, któ­rzy zaj­mo­wa­li ja­kieś sta­no­wi­sko »po­ży­tecz­ne« dla spo­łe­czeń­stwa i waż­ne, otrzy­my­wa­li pen­sje czę­sto­kroć po pro­stu ol­brzy­mie i po krót­kim sto­sun­ko­wo cza­sie służ­by – do­ży­wo­cia, po­zwa­la­ją­ce im bez obo­wiąz­ko­wych za­jęć na roz­ryw­kach resz­tę dni spę­dzać. Rzad­ko się zda­rza­ło, aby ci – wy­zwo­le­ni – do­bro­wol­nej pra­cy jesz­cze nadal się po­świę­ca­li.

Rzą­dy były wła­ści­cie­lem je­dy­nym, ale nie­mniej dba­łym o swo­ją kie­szeń niż daw­niej lu­dzie pry­wat­ni. Mia­sta ogrom­ne peł­ne były wy­kwint­nych ho­te­li – te­atry, cyr­ki i sale za­baw ka­pa­ły od zło­ta – śpie­wa­ków zaś i hi­strio­nów wszel­kie­go ro­dza­ju pła­co­no jak po wszyst­kie cza­sy su­ma­mi nie­praw­do­po­dob­ny­mi. Tymi dro­ga­mi pie­niądz z kie­sze­ni do­stoj­ni­ków i »eme­ry­tów« wra­cał na po­wrót do kas pań­stwo­wych.

A iluż to lu­dzi »nie­pro­duk­tyw­nych« dla­te­go tyl­ko gło­du nie zna­ło, że pra­co­wać mu­sie­li obo­wiąz­ko­wo i je­śli się nie umie­li rzą­dzić tym nie­wie­la, co im da­wa­no za pra­cę nie­chęt­ną, by­wa­li za­bie­ra­ni pod pań­stwo­wą opie­kę… A byli wśród nich lu­dzie mło­dzi nie­raz, póź­niej­si wy­na­laz­cy i od­kryw­cy, pi­sa­rze i ar­ty­ści do ręcz­nej pra­cy zmu­sze­ni, mar­nie­ją­cy czę­sto, sław­ni nie­raz do­pie­ro po śmier­ci, a za ży­cia w cień przez szczę­śli­wych i mod­nych »ko­le­gów«, schle­bia­czy ga­wie­dzi, ze­pchnię­ci…

Ja­cek my­ślał o tym wszyst­kim, wa­żąc znów w ręku książ­kę, przed chwi­lą czy­ta­ną…

Me na dwie, jak się oba­wiał ten wy­klę­ty ongi gwo­li pe­sy­mi­zmo­wi swe­mu pi­sarz dwu­dzie­ste­go wie­ku, ale na trzy czę­ści ludz­kość się roz­pa­dła. W środ­ku jest tłum. Więk­szość ol­brzy­mia. Zgra­ja.sy­tych, w mia­rę za­ży­wa­ją­cych spo­czyn­ku i o ile moż­no­ści jak naj­mniej my­ślą­cych. Mają pra­wa, mają do­bro­byt i oświa­tę – to zna­czy, uczą się w szko­łach wszy­scy tego, co dla nich zro­bio­no. Mają po­czu­cie obo­wiąz­ku i są prze­waż­nie cno­tli­wi. Dzie­lą się na na­ro­dy i każ­dy jest dum­ny z tego, że do swe­go na­ro­du na­le­ży, cho­ciaż, gdy­by się był w in­nym uro­dził, był­by tak­że z tego dum­ny. Nie­gdyś były na­ro­dy świę­to­ścią, z naj­ser­decz­niej­szej krwi ule­pio­ną – dzi­siaj wy­ro­dzi­ły się zwol­na w ro­dzaj stro­jów od­mien­nych, nie ma­ją­cych głęb­sze­go zna­cze­nia. Róż­ni­ca du­chów się za­tar­ła. W tre­ści swych ma­łych dusz tłum się stał wszę­dzie mimo róż­nic mowy, do­cho­dów, wła­dzy tak roz­pacz­li­wie do sie­bie po­dob­ny!

Od­mien­ność rasy i ple­mie­nia tęt­ni może jesz­cze żywa u tych naj­wyż­szych –,»wie­dzą­cych«, któ­rzy po­nad błysz­czą­cym tłu­mem eu­ro­pej­skim sto­ją, nie­prze­by­tą prze­pa­ścią du­cho­we­go roz­wo­ju odeń od­dzie­le­ni. – A oni prze­cież naj­mniej o na­ro­do­wo­ści mó­wią, w jed­no bra­ter­stwo wie­dzy i du­cha lo­sem swym zwią­za­ni.

Ale i w dole pod tłu­mem sy­tym i za­do­wo­lo­nym jest czerń mię­dzy­na­ro­do­wa, któ­rą rów­nież prze­paść od nie­go od­gra­ni­cza. Prze­czy się temu gło­śno i za­wsze, a jed­nak tak jest. Nie po­mo­gą tu naj­pięk­niej­sze i na­wet szcze­re sło­wa o rów­no­ści, o pra­wie po­wszech­nym do ży­cia i do­bro­by­tu, o nie­ist­nie­niu warstw uci­śnio­nych! Zresz­tą – oni na­wet nie są uci­śnie­ni wca­le.

Te mi­lio­ny ma­szyn, lu­dziom słu­żą­ce, wy­ma­ga­ją z swej stro­ny do ob­słu­gi ca­łej rze­szy ro­bot­ni­ków czuj­nych, umie­jęt­nych, me­ta­lo­wej, nie­li­to­ści­wej dzi­wo­stwo­rze po pro­stu za­prze­da­nych i nie my­ślą­cych o ni­czym wię­cej, jak że w da­nej chwi­li trze­ba pe­wien gu­zik po­ci­snąć lub dźwi­gnię prze­rzu­cić. Pra­cu­ją względ­nie krót­ko, płat­ni są do­brze, ale umysł ich, za­ostrza­jąc się w jed­nym kie­run­ku, tę­pie­je dziw­nie we wszyst­kich in­nych, ro­biąc ich zwol­na obo­jęt­ny­mi na to, co się dzie­je poza fa­bry­ką, warsz­ta­tem i ko­łem ich naj­bliż­szej ro­dzi­ny.

I to jest zna­mien­ne, że się nie bun­tu­ją ani nie pod­no­szą, jak nie­gdyś ro­bot­ni­cy mi­nio­nych stu­le­ci. Daje im się mą­drze wszyst­ko i wszyst­ko przy­zna­je, cze­go chcą, aż w koń­cu – prze­sta­ją chcieć cze­go­kol­wiek, na­wet tych rze­czy, któ­re by z ła­two­ścią mo­gły być dla nich do­stęp­ny­mi. Nie mają oj­czy­zny, ko­niecz­no­ścią pra­cy z miej­sca na miej­sce prze­rzu­ca­ni, ję­zyk so­bie na­wet wy­ro­bi­li od­dziel­ny, mię­dzy­na­ro­do­wy, w dziw­ny spo­sób ze strzę­pów róż­nych ję­zy­ków skle­jo­ny.

A więc wła­ści­wie wszyst­ko jest, jak było! Jeno że te gra­ni­ce nie­wy­raź­ne, o któ­rych utrzy­ma­nie z góry, znie­sie­nie z dołu – ongi wal­czo­no, wy­raź­niej­szy­mi się sta­ły, szer­szy­mi i trud­niej­szy­mi do prze­by­cia, z chwi­lą kie­dy w za­sa­dzie ist­nie­niu ich za­prze­czo­no. Usta­ła obu­stron­ne par­cie na ze­wnątrz i siłą fak­tów war­stwy po­czę­ły się sku­piać i za­skle­piać, co­fa­jąc się mimo woli i wie­dzy co­raz bar­dziej od sie­bie.

I wszyst­ko jest tak, jak było. I mimo do­bro­byt, mimo wie­dzę, mimo wol­ność i pra­wa niby do­sko­na­łe – tak samo dzi­siaj, jak i przed wie­ka­mi, płyt­ko jest na Zie­mi i ciem­no, i dusz­no co­raz bar­dziej w tym ży­ciu, u któ­re­go kre­su cze­ka Śmierć, z jed­na­ko za­wsze za­kry­tą, nie­po­ję­tą twa­rzą.

A szczę­ście? Oso­bi­ste szczę­ście czło­wie­ka?

O, ludz­ka du­szo, nig­dy nie­sy­ta i nie­po­praw­na! Na­uka, wie­dza ni mą­drość żad­na nie wy­trze­bią z głę­bi pra­gnień nie­ro­zum­nych, śmiesz­nych a po­że­ra­ją­cych jak ogień, gdy wiel­ce roz­go­rze.

Cień był w po­ko­ju od chmur, co Księ­życ za­snu­ły.. Ja­cek mi­mo­wol­nym nie­mal ru­chem wy­cią­gnął dłoń i do­tknął na pa­mięć gu­zi­ka w rzeź­bach biur­ka ukry­te­go. Na owal­nej tar­czy z mlecz­ne­go szkła w ra­mie brą­zo­wej za­mi­go­tał barw­ny ob­raz: drob­na, dzie­cię­ca na po­zór twarz pod buj­ną falą ja­snych wło­sów i oczy ciem­no­błę­kit­ne, ogrom­ne, sze­ro­ko roz­war­te…

– Aza, Aza… – szep­tał w ci­szy, po­chła­nia­jąc wzro­kiem to ni­kłe od­bi­cie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: