Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stary sługa. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stary sługa. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 254 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO­MEK PO­ETY.

VI.

Nie wiem czy jest kto bied­niej­szy nad dzier­żaw­cę, je­śli, to się jed­nak nie czę­sto przy­tra­fia, ma on uczu­cia i za­przą­ta się co­kol­wiek tem co go ota­cza; gdyż po­spo­li­cie dzier­żaw­ca ze sta­nu swe­go ani pa­trzeć, ani czuć nie po­wi­nien, tyl­ko ra­cho­wać.

Wzo­ro­wy dzier­żaw­ca robi grosz, a o resz­tę nie stoi; ale i mię­dzy nie­mi są lu­dzie ob­da­rze­ni sma­kiem i uczu­ciem (choć rzad­ko), są co ży­jąc z pra­cy, chleb swój po­wsze­dni gorz­ki i ości pe­łen, sma­ru­ją odro­bi­ną po­ezyi.

Ta­kim wła­śnie anor­mal­nym dzier­żaw­cą był Bo­le­sław Wil­czek, któ­re­mu tez Pan Bóg nada­rzył i ką­tek wca­le dla nie­go sto­sow­ny.

Nie wiem czy sam so­bie bu­du­jąc, był­by po­żą­dał mil­sze­go dom­ku, i spo­koj­niej­sze­go a wdzięcz­niej­sze­go ustro­nia.

Nie wy­obra­żaj­cie so­bie, ko­cha­ni czy­tel­ni­cy, z uryw­ków któ­re mo­gli­ście po­strzedz po nad dro­gą pocz­to­wą, że całe Po­le­sie skła­da się z tego pia­sku, so­snin­ki, ka­łuż błot­ni­stych, i trzą­skich gro­bel, któ­re was tak znu­dzić mu­sia­ły, iak i mnie znu­dzi­ły nie­raz; wy­jąw­szy ramy si­wych la­sów wszę­dzie jed­na­kie, Po­le­sie jest peł­nem roz­ma­ito­ści i bar­dzo nie­kie­dy wdzięcz­nym kąt­kiem.

Praw­da ze bywa tez i szka­rad­nie brzyd­kie. Ma ono swe wiel­kie rze­ki: Styr, Nucz, Ho­ryń, Pry­peć, któ­re je oży­wia­ją pięk­ne­mi czę­sto brze­ga­mi; ma wzgó­rza, a buj­na i wie­ku­ista zie­lo­ność drzew jego, zdo­bi na­wet naj­mniej po­nęt­ne po­ło­że­nia. Któż nie ko­cha la­sów? kto­by drzew nie lu­bił? a cze­góż one nie ubio­rą i nie uwdzię­czą?

Wieś któ­rą trzy­mał dzier­ża­wą Bo­le­sław Wil­czek zwa­ła się Klu­ki; le­ża­ła wła­śnie nad brze­giem Sty­ru, wśród prze­trze­bio­nych już ale pięk­nych jesz­cze bo­rów so­sno­wych i dę­bo­wych la­sów. Sama osa­da cią­gnę­ła się nie­co opo­dal od rze­ki na wzgó­rzu, od­dzie­lo­na od ko­ry­ta Sty­ro­we­go zie­lo­ną roz­le­głą łąką; o kil­ka staj od niej był dwór, na pod­nio­sło­ści zbu­do­wa­ny nad samą wodą, oto­czo­ny jesz­cze la­sem, któ­ren nie wiem jaki traf szczę­śli­wy, czy upodo­ba­nie oszczę­dzi­ło.

Wy­so­kie so­sny, z wień­ca­mi zie­lo­ne­mi na skro­niach, pod­szy­te gę­stą lesz­czy­ną, kil­ka prze­sta­rych ogrom­nych dę­bów, i do­łem ol­chy, opa­sy­wa­ły z jed­nej stro­ny za­bu­do­wa­nia dwor­skie, od­kry­te z dru­gie­go boku od wio­ski, któ­ra prze­glą­da­ła przez krze­wy ze swą sza­rą cer­kiew­ką i do­mo­stwa­mi, w rząd wy­sa­dzo­ne­mi, na pia­sczy­stem wy­brze­żu. Do­mek miesz­kal­ny był nie wiel­ki ale czy­sty i po­rząd­ny; znać koło nie­go sta­ra­nie i za­mi­ło­wa­nie ładu; spoj­rzaw­szy nań, czy­ta­łeś spo­kój i swo­bo­dę jaka tu pa­no­wać mu­sia­ła. Wiel­ka bra­ma sło­mą kry­ta, owa bra­ma sta­ro­daw­na z furt­ką pod­nie­sio­ną, do któ­rej wcho­dzi­ło się po wschod­kach, z dasz­kiem na wierz­chu, sze­ro­ko roz­twie­ra­ją­ca się, wio­dła na dzie­dziń­czyk czy­sty i za­mknię­ty z jed­nej stro­ny dom­kiem, któ­ry miał ga­ne­czek na dwóch słup­kach rzeź­bio­nych wspar­ty, i po dwa okna z każ­de­go boku; z dru­giej sta­jen­ką osa­dzo­ną bza­mi, z trze­ciej kuch­nią i pło­tem Wir­gi­nią okry­tym. W po­dwór­ku tem, nie­wy­kwint­nem i nie­za­ra­żo­nem nie­wcze­sną an­giel­sczy­zną, sta­do bia­łych go­łę­bi, miesz­ka­ją­cych na stry­chach są­sied­nich bu­dow­li, za­ba­wia­ło się po­ufa­le. Pod sa­me­mi okna­mi był ma­lut­ki daw­nym try­bem opar – ka­nio­ny brze­zi­ną ogró­de­czek, z któ­re­go nie­cier­pli­we krze­wi­ny wy­sa­dza­ły zie­lo­ne i ró­żo­we głów­ki, wy­glą­da­jąc jed­ne w dzie­dzi­niec, dru­gie wpa­tru­jąc się w okna. Tuż po za kuch­nią i do­mem był ów la­sek, o któ­rym wspo­mnie­li­śmy, a o kil­ka kro­ków, na­gle brzeg wy­so­ki ucię­ty, do­zwa­lał wi­dzieć rze­kę sze­ro­ko i wspa­nia­le pły­ną­cą, na któ­rej prze­ciw­nej stro­nie szu­mia­ła da­le­ko roz­le­ga­ją­ca się pusz­cza.

Tro­chę opo­dal mię­dzy so­sna­mi wzno­si­ły się za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, sto­do­ły, obo­ry, chle­wy i owczar­nie, w dwa pro­sto­ką­ty wiel­kie usta­wio­ne. Mię­dzy nie­mi a dwo­rem, był do­mek dla eko­no­ma.

Wiel­ka ci­sza pa­no­wa­ła tu, prze­ry­wa­na tyl­ko mru­cze­niem rze­ki, na któ­rej w dole nie­da­le­ko stał pły­wak nie­ustan­nie hu­czą­cy swe­mi nie­zmor­do­wa­ne­mi ko­ła­mi, i szu­mem są­sied­nie­go lasu. W chwi­li gdy do Klu­ków przy­cho­dzie­my, wła­śnie Bo­le­sław kon­no po­wra­ca z go­spo­dar­skie­go prze­glą­du i od­daw­szy ko­nia pod staj­nią, spie­szy do mat­ki.

Wejdź­my i my za nim do ci­chej jego ustro­ni. Oto otwo­rzył pierw­szy po­ko­ik, ubo­go przy­bra­ny ale miły i czy­ściuch­ny. Jest to pro­sta iz­deb­ka fol­warcz­na, któ­rą smak miesz­kań­ców i wy­twor­ne sta­ra­nie prze­ro­bi­ły na cóś, nie­zmier­nie szcze­rą pro­sto­tą, wdzięcz­ne­go. Pod­ło­ga zmy­ta jak­by dzi­siaj jesz­cze, pu­łap z bel­ka­mi, piec bia­ły i ko­min sze­ro­ki, – bo w Po­le­siu ile izb tyle ko­mi­nów, – w głę­bi sofa opa­sa­na po­rę­czą po­dusz­ko­wą do koła, sza­rem płót­nem tyl­ko z czer­wo­ną życz­ką przy­kry­ta, kil­ka krze­seł i fo­tel po­dob­ny do sofy, stół wiel­ki po­li­tu­ro­wa­ny na ciem­ny ma­hoń, dru­gi pod oknem mniej­szy: – nic wię­cej tu nie było. Żad­nej ozdo­by, żad­ne­go wy­szu­ka­nia i pre­ten­syi. Za­po­mnia­łem tyl­ko o kil­ku wa­zo­nach z kwia­ta­mi na oknie, i o du­żym pu­ha­rze z bu­kie­tem le­śnym, zło­żo­nym z kon­wa­lii, iry­sów, żon­ki­lów, i pa­pro­ci, na sto­le. Ła­two to opi­sać, ale trud­no wy­obra­zić ho­len­der­ską czy­stość i bia­łość, jaka ten po­kój zdo­bi­ła, czy­niąc go nad wszel­ki wy­raz mi­łym i po­wab­nym. Obok był dru­gi nie­co mniej­szy, po­dob­ny do pierw­sze­go, o jed­nem oknie, z sofą, sto­li­kiem i sza­fecz­ką, w któ­rej wi­dać było tro­chę ksią­żek.. Z nie­go były drzwi do sy­pial­ni mat­ki Bo­le­sła­wa.

Tu do­sko­na­le ma­lo­wa­ła się ko­bie­ta schlud­ną tę iz­deb­kę za­miesz­ku­ją­ca – wszę­dzie nad­zwy­czaj­ny pa­no­wał po­rzą­dek, wszę­dzie owa lśnią­ca i we­so­ła czy­stość, nie­ma­ją­ca jed­nak przy so­bie tego chło­du, jaki cza­sem prze­sad­ne, me­to­dycz­ne upo­rząd­ko­wa­nie wy­zie­wa. U okna łó­żecz­ko wąz­kie, ze sto­li­kiem za­rzu­co­nym ro­bót­ka­mi, książ­ka­mi i ko­bie­cym po­rzą­decz­kiem; przed nie­mi ma­leń­ki na zie­mi ale pro­sty ko­bier­czyk. W gło­wach Naj­święt­sza Pan­na, ta wszyst­kich ma­tek i dzie­ci opie­kun­ka, pal­ma, i ma­leń­ka fa­jan­so­wa kro­piel­nicz­ka, a przy niej ćwiek do wie­sza­nia klu­czów. Da­lej skrzy­nie, ko­mo­dy, kro­sna, sto­li­ki, peł­no po­za­czy­na­nych ko­bie­cych ro­bó­tek; tam skro­jo­na bie­li­zna, owdzie zwi­nię­te nici, mot­ków sto­sy, płót­no w sztu­kach, bia­łe tal­ki, świe­żo z ble­chu od­da­ne. W rogu, w ma­leń­kiej szaf­ce zio­ła i le­kar­stwa, w więk­szej odzie­nie, bie­li­zna i za­pa­sy do­mo­we, sta­ran­nie uło­żo­ne. Ze­gar szaf­ko­wy, sto­ją­cy na­prze­ciw łóż­ka, po­wol­nym cho­dem oznaj­my­wał pani domu bieg cza­su, któ­re­go war­tość zna­ła le­piej nad in­nych.

Jej tu nie było w tej chwi­li; Bo­le­sław zaj­rzał tyl­ko na pal­cach pod­szedł­szy do ci­che­go kąt­ka, nie zo­ba­czył mat­ki i wy­szedł do sie­bie, smut­nie po­trzą­snąw­szy gło­wą.

Dwa po­ko­iki Bo­le­sła­wa, na któ­rych rów­nież znać było rękę i pie­czę ko­bie­cą, sień tyl­ko prze­gra­dza­ła od pierw­szych. Więk­szy słu­żył mu dla przy­ję­cia go­ści jego bar­dzo rzad­kich; roz­we­se­la­ły go broń za­wie­szo­na na ścia­nach, kil­ka szty­chów ze Smu­gle­wi­cza i wi­do­ków Ca­na­let­te­go, tro­chę kwia­tów, wresz­cie i wi­dok na da­le­kie lasy i rze­kę. Drzwi szklar­nie wprost wio­dły z tych do nad – Sty­ro­we­go ogród­ka.

Dru­gie łą­czy­ły go z sy­pial­nią Bo­le­sła­wa, utrzy­ma­ną w po­rząd­ku nie prze­sad­nym a mi­łym. Tu wszę­dzie prze­bi­ja­ło się upodo­ba­nie go­spo­da­rza: wresz­cie po­ko­ików nie wa­la­ła się żad­na książ­ka, ża­den pa­pier mo­gą­cy wy­dać ta­jem­ni­cę po­ety, (przyj­mie­my to prze­zwi­sko nada­ne mu przez nie­chęt­nych) – ale w sy­pial­ni książ­ki mia­ły pierw­sze miej­sce. Peł­no ich było wszę­dzie, stół duży przy łóż­ku cały się po­krył nie­mi. Na so­fie z prze­ciw­nej stro­ny spo­czy­wa­ło tak­że kil­ka otwar­tych, pół­ka przy ścia­nie dźwi­ga­ła ich jesz­cze tro­chę, było parę na ko­mi­nie, parę w ką­cie na sto­licz­ku. Ale naj­jaw­niej­szym do­wo­dem grze­chu po­ezyi, był stos pa­pie­rów i pa­pier­ków, w gło­wach łoza, na któ­rych zda­la od­gad­nąć było moż­na ja­koś od razu, że nie ra­chun­ki go­spo­dar­skie mie­ści­ły.

Pa­pier za­pi­sa­ny ma tak­że wła­ści­wą so­bie fi­zy­ogno­mią; oko co się z nim czę­ściej wi­du­je, po­zna od razu, czem jest każ­dy – jego zwi­tek, każ­dy ob­dar­ty szpar­ga­lik.

In­a­czej wy­glą­da ury­wek li­stu ple­ni­po­ten­ta, in­a­czej kart­ka w po­wie­ści, re­ge­strzyk z mia­sta, pio­sen­ka. Co wię­cej, po­wie­dział­bym że zda­le­ka po­znam i od­róż­nię odę do słoń­ca, so­net do N. N., lub bal­la­dę. Zda­je mi się, ie sam na­wet ga­tu­nek pa­pie­ru ma ja­kiś zwią­zek zmy­ślą, któ­ra się na nim błą­ka – ale o tem sze­ro­ko roz­pi­sy­wać się nie będę, wpadł­bym w pa­pie­ro­wy mi­sty­cyzm; wróć­my do Bo­le­sła­wa i jego sto­li­ka.

Nie same on dźwi­gał po­ezye; owszem, wię­cej tam było nie ry­mo­wa­nych stu­diów hi­sto­rycz­nych, z ksią­żek mało zna­nych, wy­pi­sów i tłó­ma­czeń, a naj­mniej tych grzesz­nych wią­za­nek słów, któ­re z dwoj­ga jed­no okry­wa­ją sła­wą lub śmiesz­no­ścią czło­wie­ka – naj­czę­ściej nie­ste­ty! ostat­nią!

Wśród pa­pie­rów, dziw­ne tez spo­tka­ły się śla­dy in­nych za­jęć – byty kło­sy za­schłe w je­sie­ni ze­rwa­ne, był su­chy bła­wa­tek, kil­ka ło­dyg zżół­kłych kwia­tów, garst­ka mchu, ja­kiś dziw­nych kształ­tów oset. Na ko­mi­nie, zwy­cza­jem po­le­skim, tlał ogień wie­ku­isty, dzień i noc trwa­ją­cy; przed nim wiel­ki pu­del bia­ły smacz­nie się so­bie wy­lę­gał. Po­sły­szaw­szy jed­nak chód pana, pod­niósł się i o trzech no­gach przy­szedł go po­wi­tać; ku­lał bo­wiem na czwar­tą. Zmyśl­ne to zwie­rzę w mil­cze­niu przy­su­nę­ło się do ręki Bo­le­sła­wa i po­li­zaw­szy ją, krok w krok za nim po­szło do ka­na­py.

– A! Wier­ny! rzekł Bo­le­sław głasz­cząc ulu­bień­ca – żal ci żeś nie mógł pójść za mną; a na cóż ci było kota go­nić i nogę so­bie ka­le­czyć! Te­raz mu­sisz w domu po­sie­dzieć.

Pu­del spoj­rzał, coś za­sko­wy­czał i wy­na­gra­dza­jąc so­bie za opusz­czo­ną prze­chadz­kę, wsko­czył na ka­na­pę, gło­wę kład­nąc na ko­la­nach pana.

Wtem z za drzwi ła­god­ny, piesz­czo­ny ode­zwał się gło­sek:

– Do ko­goż to mó­wisz, mój Bol­ku?

– To mama!! za­wo­łał szyb­ko zry­wa­jąc się mło­dy chło­piec. Mó­wi­łem z moim Wier­nym. Ale gdzież mama była? szu­ka­łem jej i zna­leźć nie mo­głem. Go­dziż się to sła­bej, le­d­wie co­kol­wiek sił od­zy­skaw­szy, za­raz się zno­wu do­bi­jać pra­cą? Moja mamo! moja naj­droż­sza mamo!

Mat­ka Bo­le­sła­wa, któ­ra z uśmie­chem wdzięcz­nym we­szła do jego po­ko­ju, była nie mło­dą już ko­bie­tą, dziw­nie wy­ra­zi­stych ry­sów twa­rzy. Ja­kiś smu­tek i mocą du­szy przy­tę­pio­na bo­leść ma­lo­wa­ły się na niej; cią­gła myśl i wy­si­łek by osło­nić po­wierz­chow­nym spo­ko­jem we­wnętrz­ne cier­pie­nie, zna­mio­nu­ją­ca nie­po­spo­li­tą po­tę­gę woli, biła z jej ry­sów sta­tecz­nych. Ubra­na ubo­go ale czy­sto i nie­mal wy­kwint­nie, wy­so­kie­go wzro­stu, po­sta­wy po­waż­nej, pani Wil­czek za­sta­na­wia­ła nie tyl­ko ostat­ka­mi wiel­kiej nie­gdyś pięk­no­ści, dziś jesz­cze bar­dzo wi­docz­nej, ale ogó­łem ry­sów cha­rak­te­ry­stycz­nych i prze­ję­tych du­szą sil­ną.

Jak­by mę­czeń­ska au­re­ola świa­tła bły­ska­ła na jej wy­bla­dłych skro­niach, tem wy­bit­niej, ze he­ro­icz­nie stłu­mić w so­bie i upo­ko­rzyć usi­ło­wa­ła, ten wspa­nia­ły wy­raz zwy­cięz­kiej bo­le­ści.

Wej­rze­nie jej było ła­god­ne, sło­wo dźwięcz­ne i miłe, uśmiech ma­cie­rzyń­stwem prze­ję­ty; ca­łość twa­rzy two­rzy­ła jed­ną z tych głów, na któ­re dość wej­rzeć by przez nie wy­czy­tać na­pięt­no­wa­ne pal­cem Bo­żym isto­ty wyż­sze – wy­bra­nych.

Na za­py­ta­nie syna od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem żar­to­bli­wym i we­so­łym.

– Mój Bol­ku, ty­byś mnie przez zbyt­nią swo­ją tro­skli­wość za­mor­do­wał w domu, a mnie, wiesz, po­trze­ba do ży­cia po­wie­trza i ru­chu pra­cy. Gnu­śność po­nie­wie­ra ty­cią­ce lu­dzi, pra­ca nie za­bi­ja ni­ko­go.

– Ale mamo, z two­jem zdro­wiem?

– Zdro­wie moje, jak wszyst­kich wy­chu­cha­nych na­zbyt za mło­du, cią­gle się niby psu­je, ale trwa wi­dzisz i po­słu­ży mi dłu­żej pew­nie, niż inne na po­zór ol­brzy­mie .

Bo­lek za­milkł, ale nie prze­ko­na­ny ode­zwał się po chwi­li: – Dro­ga mamo, czyż my­ślisz, że ja nie wi­dzę i nie czu­ję tego to się z tobą dzie­je? O! ser­ce sy­now­skie naj­ta­jem­niej­sze cier­pie­nia od­gad­nie, póki bije ra­zem z tem ma­cie­rzyń­skiem ser­cem, któ­re­go jest ga­łąz­ką. Ty się pra­cą za­mę­czasz; nie­raz w nocy pod­słu­cha­łem twej mo­dli­twy bez­sen­nej, wiem ja­kie bóle zno­sisz w ci­cho­ści, od­pra­wiw­szy wprzód wszyst­kich, aby cię nikt na­wet po­ża­ło­wać nie mógł. We dnie wsta­jesz po­tem i po­ka­zu­jesz twarz we­so­łą. Kła­ma­ny świę­cie uśmiech, żeby mnie nie mar­twić, aleś cho­ra, cho­ra…

Pani Wil­czek dwie łzy sta­nę­ły w oczach, za­ru­mie­ni­ła się, usia­dła i po chwi­li od­po­wie­dzia­ła gło­sem peł­nym wzru­sze­nia:

– Przy­wi­du­je ci się moje dziec­ko; gdy­bym wresz­cie i cier­pią­ca była tro­chę, na cóż wo­łać o li­tość i po­moc, gdy nie ma coby po­mo­gło?

– Ale jest kto­by się uli­to­wał! za­wo­łał syn.

– Nie ro­zu­miem tego ego­izmu, któ­ry pra­gnie li­to­ści, by tro­chę zwol­nić swe­go bólu kosz­tem cu­dzym. Co się ty­czę pra­cy, ty wiesz jak ona mi jest miłą, po­trzeb­ną, ko­niecz­ną; to moje le­kar­stwo je­dy­ne, to moja roz­ryw­ka, to ży­cie…

– Ale ta roz­ryw­ka za­bi­ja, mama jej nad­uży­wa.

– Nie! nie! spuść się na mnie; do­bi­jać się nie my­ślę, nie mogę, nie chcę; je­stem mat­ką, i mam cie­bie.

Bo­lek rzu­cił się jej do nóg i chwy­ta­jąc za ręce, rze­ki pół­gło­sem:

– Bied­na, bied­na mat­ko moja, tyś świę­ta, tyś mę­czen­ni­ca! Czyż ci Bóg losu i na sta­rość nie osło­dzi?

– Dziec­ko! ja się prze­cie nie skar­żę!

– Ale cier­pisz?

– Któż nie cier­pi?

– Tak jak ty, świę­cie, jak ty ła­god­nie i aniel­sko, nikt pew­nie.

– O mój Bol­ku, nie prze­sa­dzaj; wię­cej da­le­ko cier­pie­li świę­ci pań­scy za wia­rę i i któś – ty wiesz. – Ktoś jesz­cze wię­cej cier­pi.

Bo­lek spu­ścił gło­wę, umilkł, i pła­kał.

– No, dość tego, prze­rwa­ła mat­ka żywo, otrzą­sa­jąc się z wra­że­nia tej chwi­li roz­mo­wy – czło­wiek nie na jęki stwo­rzo­ny, pra­cuj­my, ufaj­my w Bogu; skar­ga to oręż sła­bych i oręż sła­by, mę­czy ich i lu­dzi od ni­cze­go nie bro­ni; zo­staw­my go bied­nym wiecz­nie tyl­ko sobą za­ję­tym sa­mo­lu­bom. Gdzie by­łeś?

– By­łem w polu przy ra­dłach, u sie­wa­czy, na łą­kach, wszę­dzie gdziem my­ślał, ze może oko moje być po­trzeb­ne. Ale cóż moje oko war­te! wszak­że to tyl­ko nie­wpraw­ny wzrok nie­uka, któ­re­go ośmie­wa­ją po­etą!

– Nie uwa­żaj Bol­ku; mniej­sza o śmie­chy ludz­kie gdy su­mie­nie spo­koj­ne mówi ci, że speł­niasz po­win­no­ści jak mo­żesz. Po­wo­li na­bie­rzesz do­świad­cze­nia, roz­mi­łu­jesz się W swo­im sta­nie wie­śnia­czym i prze­sta­niesz tę­sk­nić za­czem in­nem, bo wy mło­dzi za­wsze tę­sk­ni­cie.

– O! nie ja przy­najm­niej.

– Nie chcę cię ba­dać, ale Boga pro­szę że­byś ten stan swój za­mi­ło­wał. Mnie się wi­dzi ze po­czciw­szej ubo­giej doli nie ma, jak na szla­chec­kim za­go­nie. Swo­bo­da, lasy, na­tu­ra, ci­sza, lud w oko­ło po­czci­wy, dla któ­re­go nie wiel­kim kosz­tem oj­cem być moż­na – bo kosz­tem ser­ca tyl­ko i – pra­ca miia, uroz­ma­ico­na, zaj­mu­ją­ca; wie­czo­rem spo­czy­nek z książ­ką i my­ślą – cze­góż wię­cej pra­gnąć moż­na?

Bo­lek wes­tchnął i za­ru­mie­nił się, za­kło­po­tał wi­docz­nie; mat­ki oko wi­dzia­ło ru­mie­niec, od­ga­dło myśl co go wy­do­by­ła.

– Tak, to praw­da, rzekł Bo­lek, cze­goż pra­gnąć, chy­ba…

– No, do­kończ szcze­rze, cze­góż?

– Mamo, oba­wiam się.

– Jak­to? ze­mną? – Praw­da! nie go­dzi się że­bym dłu­żej taił się przed tobą – i tak dziś wszyst­ko po­wie­dzieć mia­łem.

– O! wiem ie dłu­go taić byś się nie po­tra­fił.

– To praw­da! z tobą!

– Wiem zresz­tą, ze wzdy­chasz po mło­de­mu za ży­cia to­wa­rzysz­ką; wiem i to że ko­chasz Ju­sty­się.

– No, kie­dy tak, dro­ga mar­no, kie­dy już pierw­sze lody zła­ma­ne, po­wiedz mi co o tem my­ślisz?

– Jak mat­ka, szcze­rze, po pro­stu, chcesz bym ci mó­wi­ła całą praw­dę, choć­by nie miłą?

– Nie miłą! mo­żesz że…!

Po­słu­chaj, usiądź i bądź chwi­lę cier­pli­wy; niech cię to co po­wiem nie zra­ża; mó­wię co my­ślę, ty zro­bisz jak ze­chcesz. Nie ży­czy­ła­bym so­bie że­byś się że­nił tak mło­do; ubo­gi je­steś ale przy­najm­niej swo­bod­ny, ja ci nie wie­le za­wa­dzam. Żona, dzie­ci, to obo­wiąz­ki czę­sto nart siły su­mien­ne­go czło­wie­ka: pod­jąć się ich za mło­du i po­ryw­czo, nie­roz­myśl­nie – aż strasz­no! a dla cie­bie, mój dro­gi po­eto, po­dwój­nie. Chcia­ła­bym że­byś wprzód wy­ro­bił w so­bie cha­rak­ter, moc du­szy, któ­rą masz w za­rod­ku, aleś jej po­tę­gi nie pe­wien jesz­cze; chcia­ła­bym że­byś doj­rzał i ochłódł; bo ży­cie mał­żeń­skie to za­wsze bój po­wol­ny i ofia­ry bez koń­ca. Kto wie czy żony nie bę­dziesz po­trze­bo­wał wy­cho­wy­wać dla sie­bie, prze­ra­biać, że tak po­wiem. Masz li na to siły? Mi­łość jest jed­nym z ży­wio­łów ży­cia mał­żeń­skie­go, ale nie je­dy­nym; wie­le cnót po­trze­ba i wiel­kich by ten za­wód sa­kra­men­tal­ny roz­po­cząć z Bo­giem, i w Bogu. Lecz mi­jam to wszyst­ko; ser­ce moję chce dla cie­bie dłuż­szej swo­bod­nej mło­do­ści, bo te lata co ci może cię­żą, dro­gie są mój Bol­ku, dro­gie!! To kwia­tek ży­cia któ­re­mu spiesz­no na za­wiąz­kę owo­cu prze­kwit­nąć. Czas jesz­cze bę­dzie na owo­ce… Zresz­tą, mało znam Ju­sty­się; wie­rzę, że kie­dy ci się po­do­ba­ła, kie­dy ma dla cie­bie choć tro­che przy­wią­za­nia, dla cie­bie ubo­gie­go, nie­zna­ne­go, nie bły­sko­tli­we­go chło­pa­ka, już to być musi do­bra dziew­czy­na, bo się po­zna­ła na istot­nej war­to­ści two­jej; – ale za nic nie chcia­ła­bym że­byś się że­nił bo­ga­to, z bo­gat­szą od cie­bie. Dla męż­czy­zny to upo­ko­rze­nie, to są za­wsze wię­zy na przy­szłość. Ty nie masz nic, lub tak jak nic; szu­kaj rów­nej so­bie, coby ci ser­ce i po­czci­wą dłoń pra­co­wi­tą przy­nio­sła w po­sa­gu. Ta­kiej ja dla cie­bie pra­gnę, mój Bol­ku.

Wi­dzę smu­tek na two­jej twa­rzy – da­ruj ko­cha­ny, ale czyż to nie obo­wią­zek mat­ki po­wie­dzieć co jej ro­zum i ser­ce szep­czą?

– Moja mamo, dro­ga moja mamo, wszyst­ko to praw­da, świę­ta praw­da co mó­wi­łaś mi, ale… ja ją ko­cham.

– O! wie­leś mi po­wie­dział tem jed­nem sło­wem Bol­ku – ale po­myśl, po­myśl, za­puść się w głąb ser­ca, czy ją tak ko­chasz, że to wiel­kie przy­wią­za­nie wszyst­ko ci wży­ciu opła­ci?

– A! wszyst­ko!

– Bol­ku! po­myśl!

– Mamo! ty nie wiesz, ty się jesz­cze nie do­my­ślasz mo­je­go do niej przy­wią­za­nia; ja ją ko­cham my­ślą całą, ser­cem, ko­cham du­szą, ko­cham wszyst­kiem ży­ciem mo­jem, – jest to urze­czy­wist­nio­ny ide­ał mój, jest to moje szczę­ście je­dy­ne…

– Na Boga, nie pusz­czaj cu­gli uczu­ciu ani wy­ra­zom, bo ucier­pisz, dro­gi Bol­ku; – ucier­pisz okrop­nie… oni cię nie mogą przy­jąć, oni cię nie przyj­mą.

Bo­lek za­milkł i pod­parł gło­wę na dło­ni.

– Któż wie! ona mnie ko­cha!

– Mo­żesz się uwo­dzić. – Kto zna ser­ce pło­che­go mło­de­go dziew­czę­cia?

– Mamo, ona nie pło­cha.

– Zresz­tą, ona cię ko­chać może, po­zwa­lam, ale mat­ka?

– W tym wzglę­dzie nie uwo­dzę się;

mat­ka mnie nie lubi… ona mnie ta­kie prze­śla­du­je po­etą.

– Bied­na, sła­ba isto­ta! ode­zwa­ła się pani Wil­czek… nie mów­my o tem, dość tego na dziś. Bóg tem po­kie­ru­je, ty mu­sisz po­je­chać na kil­ka mie­się­cy…

Bo­lek za­ru­mie­nił się jak dziew­czę.

– Mów­my owszem, rzekł żywo, nie mam co taić; – mu­szę wresz­cie wie­dzieć czy się mam cze­go spo­dzie­wać; bo w tym sta­nie nie­pew­no­ści nie wy­trwam dłu­żej.

– Có­żeś za­mie­rzył? Sam tak, bez po­ra­dy! bez­em­nie!

– Nig­dy­bym tego bez cie­bie nie zro­bił – mia­łem się za­wsze po­ra­dzie wprzó­dy i za two­ją pójść radą; alem nie wąt­pił, że się na to zgo­dzisz, iż mi czas – wy­brnąć z tego…

Pani Wil­czek po­my­śla­ła. – Chcesz się więc oświad­czyć? –

– Tak jest.

– Sam?

– Nie, upro­si­łem pana De­re­wiań­skie­go; on tu dziś przy­je­dzie…

– Jak­to, dziś? tak, za­raz.

– Dziś, da­ruj mamo! Mat­ka tro­chę po­bla­dła, za­ru­mie­ni­ła się po­tem, ale pręd­ko uta­iła w so­bie mio­ta­ją­ce nią uczu­cie, i z re­zy­gna­cyą spo­koj­ną od­par­ła:

– Będę się mo­dli­ła za cie­bie, a Bóg niech uczy­ni co tam zgó­ry opa­trzył Lecz gdy­byś mnie chciał po­słu­chać, to­byś to przy­najm­niej tro­chę odło­żył.

– Nie mogę, dro­ga mamo – tam ktoś już jest, tam mnie mogą uprze­dzić, i wy­rwać mi ten skarb.

Wes­tchnę­ła pani Wil­czek.

– Trze­baż mi było po­wie­dzieć, że De­re­wiań­ski dziś bę­dzie; mu­szę pójść do kuch­ni i cóś jesz­cze w obie­dzie od­mie­nić; pew­nie na obiad przy­je­dzie?

– Spo­dzie­wam się go co chwi­la…. ale wszak do kuch­ni po­słać moż­na?

– Wolę pójść sama.

Bo­lek jesz­cze raz po­ca­ło­wał ją w rękę, ona go czu­le za gło­wę uści­snę­ła i po­ca­ło­wa­ła w bia­łe czo­ło; szep­ta­li po­tem co­raz ci­szej, a on ją prze­pro­wa­dził aż do gan­ku. Ztąd po chwi­li roz­mo­wy – pil­na go­spo­dy­ni po­śpie­szy­ła do kuch­ni.

Ten ob­ra­zek z ży­cia mat­ki Bo­le­sła­wa, któ­ry­śmy tu skre­śli­li, sła­bo nam ją ma­lu­je; po­trze­ba ją było wi­dzieć cią­gle, w nie­ustan­nem za­ję­ciu, w nie­zmor­do­wa­nej pra­cy przy nie­fol­gu­ją­cych jej bo­le­ściach, bez jęku, bez uża­le­nia, bez skar­gi, od rana do nocy krzą­ta­ją­cą się z ro­bo­tą w ręku, ze spoj­rze­niem zdra­dza­ją­cem wię­cej nad­ludz­ką cier­pli­wość ni­że­li cier­pie­nie – by to ci­che po­świę­ce­nie sie­bie chrze­ści­jań­skiej nie­wia­sty oce­nić.

Za­le­d­wie sta­nę­ła na pro­gu kuch­ni a Bo­lek od­szedł za­my­ślo­ny do swe­go po­ko­iku, gdy za­tur­ko­ta­ło i drob­ne dzwon­ki ko­ni­ków oznaj­mi­ły zna­ny za­prząg pana De­re­wiań­skie­go.

Po­czci­we to było czło­wie­czy­sko ten pan De­re­wiań­ski, są­siad Klu­ków; – szlach­cic na jed­nej wio­sce, rad ze swe­go po­ło­że­nia, we­so­ły przy mier­no­ści, chęt­nie żar­tu­ją­cy ła­god­nie ze wszyst­kich śmiesz­no­ści ludz­kich, tro­chę wy­cho­wa­niec ośm­na­ste­go wie­ku, ale re­li­gij­nie po­pra­wio­ny przez żonę, żywą i tro­chę dzi­wacz­ną ko­bie­tę, ory­gi­nał po­wszech­nie po­mi­mo ory­gi­nal­no­ści swo­jej sza­no­wa­ny, wszyst­kim miły i po­żą­da­ny gość w każ­dym domu. Już to bo­jąc się, już po­wa­ża­jąc lu­dzie go bar­dzo słu­cha­li, i tak miał usta­lo­ną opi­ni­ją, ze komu dłoń po­dał in­a­czej za­raz na nie­go spo­glą­da­no. Pan De­re­wiań­ski po­wierz­chow­ność miał bar­dzo po­spo­li­tą; ma­leń­ki, oty­ły, łysy, ru­mia­ny, nie­po­cze­śnie ob­ra­ny, z ru­cha­mi ży­we­mi, z flzy­ogno­mią zmien­ną i wy­ra­zi­stą a pra­wie za­wsze na uśmiech za­ry­wa­ją­cą; do­da­wał so­bie ory­gi­nal­no­ści, jesz­cze pre­ten­syą do wło­sów, któ­re po­ży­czał z tyłu gło­wy, usi­łu­jąc, za­wsze nie­for­tun­nie, trzy­mać je na przo­dzie i pew­ne­go ro­dza­ju ru­basz­no­ścią mło­dzień­czą, tro­chę wie­ko­wi nie­wła­ści­wą.

– Ci­chu­sień­ko! pu­ściu­sień­ko i ni­ko­go w domu a to pora obia­do­wa! za­wo­łał wy­sia­da­jąc.

– I go­spo­darz i go­spo­dy­ni ko­cha­ne­go go­ścia otwar­te­mi rę­ko­ma i ser­cem wi­ta­ją! ode­zwał się Bo­lek nad­bie­ga­jąc.

– A da­ruj! po­są­dzi­łem ze po­eta za­błą­kał się gdzie w la­sach, i po­ro­zu­miaw­szy się z za­ko­cha­nym, po­szli so­bie na prze­chadz­kę, za­po­mniaw­szy o są­sie­dzie.

– Ko­cha­ny pa­nie, na Boga, nie­je­stem po­etą!

– No, o tem po­tem, a po­czci­wa i god­na mat­ka two­ja?

– Za­raz, za­raz ci słu­żyć bę­dzie; ale znasz ją pan; chwi­li sproż­no­wać nie może, po­szła do swo­je­go go­spo­dar­stwa.

– Jak­że bo ty na to po­zwa­lasz?

– Czyż mogę się jej sprze­ci­wić?

– Praw­da i to! świę­ta ko­bie­ta, ale musi być upar­ta…. bo to ich rzecz.

– Zmi­łuj się dro­gi pa­nie, ona!!

– Wy­psnę­ło mi się – prze­pra­szam, ale wi­dzisz, ma­jąc za­wsze przed oczy­ma wzór po­czci­wo­ści ra­zem i upo­ru, moją ko­cha­ną Do­mi­cel­kę, wszę­dzie już wi­dzę ten upor.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: