Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stefan Czarniecki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stefan Czarniecki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 479 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Pa­trzy­łem, jak zwin­nie, po­lot­nie, we­so­ło

Po sali ta­necz­nie plą­ta­ło się koło.

I ja bym po­hu­lał, ale w in­nej do­bie.

F(ran­ci­szek) Ż(ygliń­ski) w Tyg(od­ni­ku) Lit (erac­kim) Poz(nań­skim)

– Mój hra­bio, śpiesz się, już mi cier­pli­wo­ści za­czy­na bra­ko­wać.

Tak mó­wił czter­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna przy­bra­ny w hisz­pań­ski strój; prze­cha­dzał się po kom­na­cie, hoj­da­jąc ki­bi­cią wy­uczo­nym ru­chem, pół­gło­sem ja­kąś piosn­kę nu­cił; spoj­rzał w zwier­cia­dło, uśmiech­nął się, wi­dać rad z sie­bie, i zno­wu zwró­cił nie­cier­pli­wy wzrok na swe­go to­wa­rzy­sza. Hra­bia jak­by po­sąg ka­mien­ny nie­ru­cho­mie sie­dział na krze­śle, a czło­wiek przy­bra­ny kuso i opię­to, ob­wie­szo­ny ręcz­ni­ka­mi i far­tu­cha­mi, z grze­bie­niem w ręce jed­nej, a z pu­szecz­ką w dru­giej, na jego gło­wie stu­bur­czył i pu­dro­wał pe­ru­kę jak­by na czu­pie­ra­dło do stra­sze­nia wró­blów z psze­ni­cy. Skoń­czył sztuk­mistrz fry­zjer, a hra­bia wstał i jed­nym su­sem sko­czył do zwier­cia­dła.

– A co, mar­gra­bio, czy mi do twa­rzy?

– Prze­wy­bor­nie! Gdzie idzie o fry­zu­rę, tam pan Cler­mont – to Ary­sto­te­les, to Alek­san­der Wiel­ki. – I po­kle­pał po ra­mie­niu fry­zje­ra.

Ten skło­nił się, spusz­cza­jąc oczy ku zie­mi, zwy­czaj­nie jak czło­wiek, co zna swój ta­lent i skrom­no­ścią uda­ną umie mu do­dać bla­sku. Hra­bia prze­glą­dał się cią­gle w zwier­cia­dle; żal mu się od nie­go ode­rwać.

– Wy­śmie­ni­cie! Do za­chwy­ce­nia! Przez nie­bo! Cler­mont, mia­nu­ję cie­bie pierw­szym fry­zje­rem kuli ziem­skiej, a two­ją pięk­ną opie­kun­kę, pa­nią san­do­mier­skę, Dia­ną z Po­itiers na­sze­go wie­ku! Co za ar­cy­dzie­ło! Co po­wie pani wo­je­wo­dzi­na?! Mo­ścia księż­no, trze­ba pod­dać ser­dusz­ko! Nie ma rady, prze­pa­dła te­raz kasz­te­la­nów­na. – Za­my­ślił się i po chwi­li wy­krzyk­nął: – Har­da het­ma­nów­no, i na cie­bie przy­szedł czas! Niech żyje Lu­dwik XIV! Niech żyje Cler­mont! Oby­dwa­ście wiel­cy, każ­dy w swo­im rze­mio­śle.

Tym­cza­sem mar­gra­bia się nie­cier­pli­wił:

– Mój hra­bio, na mi­łość Boga, ubie­raj się! Już pa­no­wie Sar­ma­ci ko­la­sa­mi, dryn­du­la­mi i kon­no walą a walą do zam­ku.

– Do­brze, będę się ubie­rał „ale pod wa­run­kiem, że bę­dziesz mi mó­wił, kto przy­jeż­dża. – Szyb­ko zwró­cił się twa­rzą ku kom­na­cie. – Pi­kard, da­waj mi się ubie­rać!

I ka­mer­dy­ner zwi­nął się po sza­ty, a mar­gra­bia sta­nął przy oknie i na wpół otwo­rzył szy­by.

Obaj ci cu­dzo­ziem­cy znaj­do­wa­li się w jed­nej z kom­nat zam­ku kró­lew­skie­go, prze­zna­czo­nych dla fran­cu­skich go­ści na­wie­dza­ją­cych kró­lo­wę Lu­dwi­kę Ma­rię, a tym sa­mym War­sza­wę i Pol­skę. Z okna było wi­dać głów­ną bra­mę od Świę­to­jań­skiej uli­cy i kruż­ga­nek za­jaz­du przed kró­lew­ski­mi kom­na­ta­mi. Wie­czór lip­co­we­go dnia jesz­cze nie ob­rzu­cił sza­rym mro­kiem tła nie­bios, a set­ne po­chod­nie i łu­czy­wa smol­ne, po­za­pa­la­ne na zam­ko­wym dzie­dziń­cu, roz­świe­ca­ły po­wie­trze rzę­si­stą ja­sno­ścią jak­by na prze­ko­rę nik­ną­ce­mu dnio­wi. Hra­bia ubie­rał się, a mar­gra­bia stał przy oknie.

– Pan kra­kow­ski po­szóst­ną ko­la­są wprost przed kruż­ga­nek za­je­chał, wy­sia­da, bra­wo! Imość w na­pię – trzo­nej fry­zu­rze jak wie­ża go­tyc­kie­go zam­ku, a imo­ścian­ki w man­te­lach i ro­bro­nach; czy nie chcą cie­szyć eks­je­zu­ity, jak nie­gdyś cie­szy­ła pięk­na Agniesz­ka na­sze­go Ka­ro­la w Bo­ur­ges? Je­go­mość jesz­cze po sar­mac­ku, ale już wy­sia­da­jąc z ko­la­sy, po­dry­gu­je po na­sze­mu jak pa­jac, kie­dy prze­drzeź­nia skocz­ka. Roz­śmiał się hra­bia:

– Wy­bor­nie pra­wisz, przez nie­bo, po­czci­wy to na­ród ci Po­la­cy, ale i śmiesz­ny. By­łeś im po­wie­dział: „Tak ro­bią za gra­ni­cą”, za­raz chcą mał­po­wać. A te ko­bie­ty – co to za kocz­ko­da­ny, jak się za­czną stro­ić i miz­drzyć po cu­dzo­ziem­sku! Żeby to moż­na po­za­wo­zić do Pa­ry­ża te ra­ro­gi, jak by się to uba­wi­ły na­sze pięk­ne pa­nie!

– Słu­chaj! Pan wo­je­wo­dzie ka­li­ski i pan sta­ro­sta Gno­iń­ski, oby­dwa w hisz­pań­skich płasz­czach jak niedź­wie­dzie nie­zgrab­ni, po­za­dzie­ra­li gło­wy stroj­ne w ka­pe­lu­sze z pió­ra­mi, pa­no­szą się gdy­by pa­wie. Cha! cha! cha! Przez Du­cha Świę­te­go. Pan wo­je­wo­dzie na haj­du­ka po fran­cu­sku woła. Po­lak jak się na­uczy cu­dzo­ziem­skie­go sło­wa, jak pa­pu­ga owrzesz­cza nim na całe gar­dło. Ale otóż i i pan sta­ro­sta ma­kow­ski przy­je­chał na arab­skim ru­ma­ku, sta­nął przed bra­mą, zsiadł, od­dał ko­nia i idzie przez dzie­dzi­niec, ka­ra­be­lą brzę­czy, po­krę­ca wąs i czap­kę na ucho po­pra­wia, toto jesz­cze upar­ty Sar­ma­ta.

– Zwy­czaj­nie szlach­cic, nie ma­gnat; ma­gna­ci już scu­dzo­ziem­cze­li, z cza­sem i szlach­ta się prze­ro­bi, choć się te­raz nie­któ­rzy sro­żą; na­ło­giem pol­skim, co ma­gnat zro­bi, to szlach­cic zmał­pu­je prę­dzej czy póź­niej. Zresz­tą Po­lak tyl­ko w boju i przy kie­li­chu Po­la­kiem, a w każ­dym in­nym ra­zie chce być cu­dzo­ziem­cem; u nie­go co oj­czy­ste, choć­by naj­lep­sze, to te­go­się wsty­dzi, a co obce, choć­by naj­głup­sze, za tym się uga­nia.

– Tym le­piej dla nas,tym go­rzej dla nich; ale prze­cież się ubra­łeś! Po­zaw­ra­casz te­raz­do resz­ty gło­wy tym bied­nym Po­lkom, ubo­le­wam nad ich lo­sem.

– Nie ubo­le­waj, ale po­cie­szaj, kie­dy ja któ­rą opusz­czę – rzekł hra­bia z pew­ną dumą, wy­cho­dząc z kom­na­ty.

Mar­gra­bia, idąc za mm, prze­bąk­nął:

– Niech i tak bę­dzie, zo­ba­czy­my, kto po kim bę­dzie po­cie­szać.

Było to roku Pań­skie­go 1655. Ka­rol Gu­staw, po­to­mek nie­pra­we­go przy­własz­czy­cie­la szwedz­kie­go tro­nu, wi­dząc Pol­skę szar­pa­ną do­mo­wą woj­ną i uci­śnię­tą na­jaz­da­mi, zna­jąc nie­po­kwap­ność do woj­ny i ser­ce chci­we po­ko­ju i zgo­dy w Ja­nie Ka­zi­mie­rzu, z chę­cią nad­sta­wiał ucho pod­szep­tom i obiet­ni­com zdraj­cy Ra­dzie­jow­skie­go i po­sta­no­wił na­pa­dem na pol­ską zie­mię za­własz­czyć dla sie­bie i dla swo­ich dzie­dzicz­ne pra­wo Zyg­mun­to­we­go syna. Po­lak to, msz­cząc wi­do­kom dumy, wiódł zgra­ję Skan­dy­na­wów na na­jazd oj­czy­stej zie­mi.

Już szwedz­cy knech­ci i raj­ta­ro­wie za­wi­ta­li w go­ście do po­mor­skiej kra­iny i do daw­nych sie­dzib' krzy­żac­kie­go za­ko­nu. Już wo­dzo­wie szwedz­kie­go Ka­ro­la, Wit­tem­berg i König­smark, wkro­czy­li do dzie­dzi­ny Wiel­ko­po­ła­mów, a Jan Ka­zi­mierz, mi­ło­śnik po­ko­ju, my­ślał, że zgo­dą waśń skoń­czy, i nic sta­now­cze­go nie przed­się­wziął do woj­ny.

Od daw­na on wie­dział o… za­mia­rach Ka­ro­la. Pol­scy po­sło­wie ze Sztok­hol­mu do­no­si­li o nich, Szwed ich nie taił; ale król do­bre­go ser­ca, nie zaś kró­lew­skiej woli, w miej­sce ro­ze­słać wici mię­dzy pa­nów szlach­tę, żeby na koń sia­da­li, i sa­me­mu na ich cze­le biec prze­ciw wro­go­wi oj­czy­zny, po­prze­stał na tym, że dał wie­dzieć het­ma­nom na Ruś i na Li­twę o nie­bez­pie­czeń­stwie Pol­ski, i za­wie­rzył przy­rze­cze­niu Wiel­ko­po­la­nów obie­cu­ją­cych zajść dro­gę Szwe­do­wi i zmiaż­dżyć go na zgni­łe jabł­ko.

Przez goń­ców do­nie­sio­no z Ka­li­sza, że dwa­dzie­ścia ty­się­cy wiel­ko­pol­skiej szlach­ty, pod wo­je­wo­da­mi ka­li­skim, po­znań­skim, ino­wro­cław­skim i pod­la­skim, sta­nę­ło zbroj­nie w Uj­ściu nad No­te­cią, go­to­wej po­pro­bo­wać się ze Szwe­dem.

Wiel­ko­pol­scy pa­ni­cze gosz­czą­cy przy kró­lew­skim dwo­rze uro­czy­ście oświad­cza­li kró­lo­wi je­go­mo­ści i kró­lo­wej imo­ści, że ani je­den Szwed nie wyj­dzie za Bał­tyk, aby za­niósł wieść o klę­sce swo­ich.

W War­sza­wie ra­cho­wa­no na pew­ne zwy­cię­stwo. I kró­lo­wa Lu­dwi­ka Ma­ria, wdo­wa po kró­lu bo­ha­te­rze, a mał­żon­ka Jana Ka­zi­mie­rza, po­sta­no­wi­ła ob­cho­dzić świet­ny­mi za­ba­wa­mi dzień świę­tej Anny, dzień pa­tron­ki jed­nej z ulu­bio­nych pol­skich pa­nien, Anny Sa­pie­żan­ki, cór­ki Paw­ła Sa­pie­hy, wo­je­wo­dy wi­leń­skie­go.

W kró­lew­skich kom­na­tach zwy­czaj­nie jak w dzień wiel­kiej uczty szum­nie, dwor­no, hucz­nie i ja­sno; per­skie ko­bier­ce ro­ze­sła­ne po po­sadz­ce pstrzą się bar­wi­stym tka­niem Wscho­du. W sie­ni i przed­po­ko­jach peł­no pa­ziów i haj­du­ków kró­lew­skich, i służ­by pol­skich pa­nów.

W kom­na­tach go­ści hu­kiem, ko­bie­ty po­stro­jo­ne: jed­na w dłu­giej ro­bro­nie, w fry­zu­rze prze­ty­ka­nej kwia­ta­mi jak Fran­cuz­ka przy­bra­na; dru­ga w ak­sa­mit­nym be­re­cie z per­ła­mi gdy­by Hisz­pan­ka jaka; u tej al­szbant z dia­men­ta­mi ści­ska szy­ję gdy­by u Niem­ki­ni; u tam­tej po fla­mandz­ku po­pię­trzo­ne kry­zi­ki z bra­banc­kich ko­ro­nek; ta ob­na­ży­ła pół pier­si zwy­cza­jem lu­bież­nej Włosz­ki; tam­ta gdy­by Tur­czyn jaki ocze­pio­na zło­to­gło­wa­mi i ty­fty­ka­mi. Na gło­wach ki­wio­ry, ba­wo­le­ty, be­gi­ny i Bóg wie ja­kie­go' na­zwi­ska stro­je; wszę­dzie peł­no za­usz­nic, ka­na­ków, na­głów­ków z dro­gich ka­mien­ni i zło­ta; rzekł­byś, żeś nie w Pol­sce, ale w We­ne­cji na masz­ka­ra­dzie. Nie doj­rzysz tam ka­ba­ci­ka skrom­nej pa­nien­ki ani pol­skie­go' kon­tu­si­ka na ra­mio­nach ho­żej nie­wia­sty, dar­mo byś szu­kał koł­pa­ka na gło­wie mło­dej mę­żat­ki albo so­bo­lo­we­go szły­ka na skro­niach po­waż­nej ma­tro­ny – wszyst­ko to wy­gna­ne z pol­skiej zie­mi mod­ną proś­bą: „Oj­cze, mężu, po­zwól mi się prze­brać po cu­dzo­ziem­sku”. A nie­bacz­ni mę­żo­wie i oj­co­wie po­zwa­la­li, nie­po­mni, że za wy­gna­niem stro­ju pój­dzie wy­gna­nie ję­zy­ka, a za nimi dal­sze rze­czy.

Mię­dzy męż­czy­zna­mi jesz­cze mnó­stwo kon­tu­szów, jesz­cze ka­ra­be­le brzę­czą i wąsy się po­mu­skur­ją, le­d­wie tam jaki taki ga­szek albo sza­ła­wi­ła za­wie­sił na ra­mio­na płaszcz hisz­pań­ski, z flo­renc­ka opię­ty, przy­stro­ił się w ak­sa­mi­ty albo przy­zwo­lił pol­ską czu­pry­nę prze­stro­ić na fry­zu­rę szpi­ca.

Cu­dzo­ziem­ców było nie­ma­ło, a ci przy­by­sze, choć pa­no­szy­li się swo­im ob­cym stro­jem i chwa­li­li go na całe gar­dło, jed­nak w du­szy czu­li się być pa­cho­li­ka­mi przy oka­za­łych i bo­ga­tych pol­skich ubio­rach.

Mar­sza­łek kró­lew­skie­go dwo­ru przyj­mo­wał go­ści: ukło­ny, po­wi­ta­nia sto­so­wał do god­no­ści i wie­ku przy­by­wa­ją­cych osób; ma­tro­nom wska­zy­wał miej­sca sie­dze­nia, a Fran­cisz­ka, hra­bi­na z La Gran­ge, nie­gdyś och­mi­strzy­ni kró­lo­wej, dziś pierw­sza dama jej dwo­ru, uśmie­chem i roz­mo­wą ba­wi­ła pol­skie ma­tro­ny i da­wa­ła rady mło­dym mę­żat­kom i pan­nom, jak mają do resz­ty za­gła­dzać w so­bie śla­dy pol­skich oby­cza­jów. Na­ga­ny, po­chwa­ły, prze­śmie­wa­nia się na­wet ko­le­ją pły­nę­ły z jej ust, a wszyst­ko ze sło­dy­czą, dow­cip­nie, we­so­ło, zwy­czaj­nie – po fran­cu­sku. Pani wo­je­wo­dzi­na san­do­mir­ska, cór­ka hra­bi­ny z La Gran­ge, zna­na pod­ów­czas pod imie­niem pięk­nej Ma­ry­si, oto­czo­na gro­nem pol­skiej i cu­dzo­ziem­skiej mło­dzie­ży, roz­da­wa­ła mię­dzy nią cza­row­ne słów­ka, cza­row­niej­szy jesz­cze uśmiech i cza­row­niej­sze nad jed­ne i dru­gie rzu­ty cud­ne­go oka.

Nowi go­ście wpły­wa­li mię­dzy daw­nych i co­raz się zwięk­szał tłum, a wtem ja­kiś szmer dał się sły­szeć w kom­na­tach; umil­kły roz­mo­wy, a cie­ka­we spoj­rze­nia skie­ro­wa­ły się ku drzwiom. Dwaj cu­dzo­ziem­cy we­szli: je­den we fran­cu­skim, dru­gi w hisz­pań­skim stro­ju. Pierw­szy, mło­dy hra­bia z Châtre, sy­no­wiec hra­bi­ny z La Gran­ge; dru­gi Mon­trésor, daw­ny dwo­rza­nin księ­cia. Or­le­anu, to­wa­rzysz spi­sko­wy nie­szczę­sne­go Cinq Mars, wy­cho­dziec z oj­czy­stej zie­mi, ob­sy­pa­ny te­raz ła­ska­mi pol­skie­go dwo­ru i ob­da­rzo­ny mar­grab­stwem nie­miec­kim. Oby­dwa byli pra­wo­daw­ca­mi mody, nie­ja­ko bo­żysz­czem bał­wo­chwal­czej czci płci pięk­nej; za ich wej­ściem na twa­rzach wszyst­kich nie­wiast od­ma­lo­wał się wy­raz go­rą­cej chę­ci: „Żeby mnie się naj­ład­niej skło­nił, żeby do mnie pierw­szej prze­mó­wił!”

Hra­bia się ukło­nił ni­sko, z wy­uczo­nym wdzię­kiem.

– Przez nie­bo, nie masz jesz­cze ani kró­lo­wej ani jej dwo­ru a tyś mnie tak na­glił!

Mon­trésor od­po­wie­dział:.

– Czyż nie wi­dzisz, że wszyst­kie pa­nie dwor­skie są tu, w tej kom­na­cie? – I do­dał na ucho z uśmie­chem: – Praw­da, że dla cie­bie brak­nie ko­goś ze dwo­ru.

Wtem nad­szedł wo­je­wo­dzie ka­li­ski i wi­tał cu­dzo­ziem­ców. Po­gła­dza­jąc hisz­pań­ską bród­kę, za­ga­ił fran­cusz­czy­zną chra­pa­we­go dźwię­ku:

– Jak­że panu hra­bie­mu na­sza Pol­ska się po­do­ba? Lu­dwik z Châtre uśmiech­nął się z przy­gry­zie­niem ust.

– Dzię­ki płci pięk­nej i pa­nom Pol­ska już na pół się prze­kształ­ci­ła na na­szą nie­po­rów­na­ną Fran­cję.

Wo­je­wo­dzie ni­sko się ukło­nił.

– Wszyst­ko to­śmy win­ni wam, nie­osza­co­wa­ni bra­cia na­sze­go współ­czu­cia, nie opusz­czaj­cie nas z swo­imi ra­da­mi, a zo­ba­czy­cie przez 'do­świad­cze­nie, jak da­le­ce je­ste­śmy ich god­ni.

Tu mło­dzie­niec sto­ją­cy nie­da­le­ko po­pra­wił wy­lo­ty kon­tu­sza i mruk­nął:

– Prze­stał­byś pleść an­dro­ny; ty i po­dob­ne to­bie wier­ci­pię­ty prze­ro­bi­cie się na Fran­cu­zów i na dia­błów, ale nie my.

Hra­bia po­pa­trzał się na nie­go, a nie ro­zu­mie­jąc pol­skiej mowy, z ci­cha rzekł do wo­je­wo­dzi­ca:

– Ten pan, wi­dzę, się gnie­wa, bo coś za gło­śno mówi.

Wo­je­wo­dzie się nie zmie­szał, zbli­żył gło­wę do hra­bie­go:

– To zwy­czaj­nie szla­chet­ka, sy­no­wiec Czar­niec­kie go , tego tam rę­ba­cza. – A ob­ra­ca­jąc się do mło­dzień­ca: – Mo­spa­nie Czar­niec­ki, po­mó­wi­my z sobą ju­tro.

Sta­ro­ścic dło­nią stuk­nął po rę­ko­je­ści ka­ra­be­li.

– Choć­by i za­raz, mo­spa­nie Gru­dziń­ski, wyjdź­my stąd.

– Do ju­tra, do ju­tra! – za­śmiał się wo­je­wo­dzie. – Pa­nie hra­bio, bę­dziesz moim przy­ja­cie­lem w tej spra­wie ho­no­ro­wej.

– Na two­je roz­ka­zy je­stem.

Wtem dwo­rza­nin kró­lew­skiej służ­by krzyk­nął:

– Król Je­go­mość! Kró­lo­wa Imość!

I ko­bie­ty, i męż­czyź­ni z miejsc po­wsta­wa­li i jak rzę­dy po­szy­ko­wa­li się na pra­wo i na lewo.

Kró­lo­wa już to nie była owa mło­da księż­nicz­ka z Gon­za­gi, za któ­rą sza­la­ła cała mło­dzież dwo­ru Lu­dwi.ka XIII i po­lu­bień­ce kar­dy­na­ła Ri­che­lieu, ale jesz­cze się śla­dy jej wdzię­ków nie za­tar­ły, róż i bie­li­dło, jak mo­gły, po­pra­wia­ły bez­li­to­sne szczer­by cza­su. Czar­ne oko jesz­cze bry­lan­tem bły­ska­ło spod wy­mu­ska­nej brwi; na gład­kim i ja­snym czo­le, gdzie każ­dą żyłę przej­rzeć moż­na, prze­wi­ja się duma i na­mięt­ne uczu­cie wło­skiej nie­wia­sty, a w drob­nej i szy­kow­nej ki­bi­ci wi­dać krew fran­cu­skie­go rodu. Na niej sza­ta z ró­żo­we­go atła­su, przy­sła­na w da­rze z per­skiej kra­iny, w sze­ro­kie fał­dy spły­wa­ła kui zie­mi; sze­ro­ka, sre­brzy­sta wstę­ga prze­pa­sy­wa­ła ki­bić, przy rę­ka­wach sute an­ga­żan­ty z ko­ro­nek pu­szy­ły się jak śnieg wo­ko­ło ma­lut­kiej rącz­ki, odzia­nej w ró­żo­wą rę­ka­wicz­kę ha­fto­wa­ną w srebr­ne wi­no­gro­na. Na nóż­ce przy bia­łych, je­dwab­nych poń­czo­chach po­ły­ski­wał ró­żo­wy trze­wik ta­koż ha­ftem upstrzo­ny; u spodu suk­nia po­trój­ną fal­ba­ną ob­rzu­co­na, oko­ło gor­su for­bo­ty z bra­banc­kich ko­ro­nek; na szyi ka­nak z sza­cow­nych pe­reł, a na gło­wie w ufry­zo­wa­nych wło­sach ko­ro­na z ru­bi­nów prze­wi­ja­na bry­lan­ta­mi.

Koło kró­lo­wej były trzy pan­ny dwor­skie: dwie stroj­ne po fran­cu­sku, trze­cia zaś w pol­skich, oj­czy­stych sza­tach.

Jan Ka­zi­mierz przy­bra­ny był w żu­pan z po­ma­rań­czo­we­go gro­de­tu­ru i w kon­tusz z błę­kit­ne­go ak­sa­mi­tu; obu­wie z czar­ne­go te­hi­nu, pas lity, ale mato na jego sza­tach zło­ta i dro­gich ka­mie­ni; przy boku ka­ra­be­la, nie w jasz­czur, ale w stal mi­ster­nej ro­bo­ty opraw­na, wi­dać, że nie dla boju, ale dla zwy­cza­ju po­to­mek Ja­giel­lo­nów ją nosi; w ręku czap­ka bo­bro­wa. Twarz kró­la ła­god­na, po­waż­na, ale nie wi­dać na niej pol­skie­go wąsa i czu­pry­na nie go­lo­na, ale wosy ucze­sa­ne ni to po fran­cu­sku, ni to po pol­sku. Koło nie­go szedł oj­ciec je­zu­ita Kra­jew­ski w czar­nej, dłu­giej suk­ni, z bo­bro­wą czap­ką w ręku.

Kró­lo­wa z po­wa­gą i uprzej­mo­ścią wi­ta­ła zgro­ma­dzo­nych go­ści. Do każ­dej zna­ko­mit­szej ma­tro­ny albo pięk­niej­szej pan­ny kil­ka słów prze­mó­wi­ła i nie­jed­ne­mu męż­czyź­nie do­sta­ła się ta szczo­dro­ta grzecz­no­ści; i rzecz dziw­na, kie­dy król zbli­żał się do cu­dzo­ziem­ców albo Po­la­ków przy­bra­nych w strój cu­dzo­ziem­ski, kró­lo­wa jak­by na prze­ko­rę szu­ka­ła wo­jen­nych mę­żów, but­nych sar­mac­ką odzie­żą.

Na roz­kaz mar­szał­ka kró­lew­skie­go dwo­ru mu­zy­ka.

urżnę­ła pol­skie­go, król je­go­mość wziął w pierw­szą parę so­le­ni­zant­kę.

So­le­ni­zant­ka z ksią­żę­ce­go rodu, ale też i kra­sa u niej ksią­żę­ca; spod zło­tej siat­ki na­rzu­co­nej dro­gi­mi klej­no­ta­mi ciem­ne wło­sy spły­wa­ły w po­lot­nych kę­dzio­rach na ra­mio­na cud­ne­go kształ­tu i śnież­nej bia­ło­ści; piw­ne oko ogniem bły­ska, gład­kie licz­ko ru­mień­cem się kra­si, słod­ki uśmiech do­bro­ci po nim się prze­wi­ja, nie­biań­ska sło­dycz prze­pły­nę­ła po czo­le i zo­sta­wi­ła na nim wdzięk anio­ła. Ki­bić oka­za­łej uro­dy stroj­na w fał­dzi­stą ro­bro­nę z bia­łe­go mu­śli­nu, u dołu suta fal­ba­na pu­szy się tro­istym ko­łem; bia­łe trze­wi­ki, bia­łe rę­ka­wicz­ki ze sre­brem, a na szyi al­szbant błę­kit­ny dia­men­ta­mi na­sia­ny jak pas nie­ba – gwiaz­da­mi.

Kró­lo­wa imość, po­da­ła rękę panu wo­je­wo­dzie wi­leń­skie­mu, żeby pa­trzył na cór­kę, swo­ją chlu­bę, swo­ją po­cie­chę. A pan kasz­te­lan kra­kow­ski po­dał rękę wi­leń­skiej wo­je­wo­dzi­nie. Hra­bia z Châtre, pan wo­je­wo­dzie ka­li­ski, pan sta­ro­sta Gno­iń­ski i pan sta­ro­ście Czar­niec­ki – wszy­scy czte­rej jak­by z ko­py­ta po­su­nę­li się do pan­ny dwor­skiej, co ostat­nia przy­szła z kró­lo­wą i mia­ła na so­bie sza­ty pol­skie.

Hra­bi­na z La Gran­ge, gdy­by umó­wio­na, wzię­ła za rękę mło­dą dzie­wi­cę.

– Pan­na Lanc­ko­roń­ska tań­cu­je z hra­bią z Châtre.

Dzie­wi­ca spło­ni­ła się, nic nie rze­kła i od­da­ła swo­ją rękę po­dry­gu­ją­ce­mu Fran­cu­zo­wi, a Jan Czar­niec­ki od­szedł i sta­nął pod ścia­ną. Hra­bi­na to spo­strze­gła i z uśmie­chem ob­ró­ci­ła się do wo­je­wo­dzi­ca:

– Wi­dzi to pan, stry­ja­szek po bu­ła­wę się­ga ręką, a sy­now­czy­ko­wi za­chcia­ło się het­ma­nów­ny; do cze­go to. Pol­ska przy­szła: drob­na szlach­ta górę bie­rze, pa­no­wie to zno­si­cie.

Wo­je­wo­dzie zmarsz­czył brwi:

– Ani je­den bu­ła­wy, ani dru­gi het­ma­nów­ny mieć nie bę­dzie.

Już się pary uszy­ko­wa­ły i król z Anną Sa­pie­żan­ką po­su­nął na­przód.

Dłu­gim sznu­rem idą pary za pa­ra­mi, po pra­wi­cy ma­tro­ny, mło­de mę­żat­ki i dzie­wi­ce z par­te­sa po­waż­nym kro­kiem po ko­bier­cach gład­ko się po­su­wa­ją, a układ ich ki­bi­ci i wy­raz twa­rzy zda­je się na­ka­zy­wać: „Wielb­cie nas, ale i sza­nuj­cie za­ra­zem”. Po le­wi­cy męż­czyź­ni wo­jen­nym kro­kiem po­stę­pu­ją, w pra­wej ręce każ­dy z nich trzy­ma rękę swej ta­necz­ni­cy z nie­mym zna­kiem chlu­by, że go wy­bra­ła za opie­ku­na w tej chwi­li, w le­wej ręce nie­sie czap­kę. Cza­sem stuk­nie nogą z ra­do­ści, na prze­chwał­kę przed wi­dza­mi., cza­sem brzęk­nie ka­ra­be­lą na znak, że w po­trze­bie jest na po­go­to­wiu oręż na obro­nę tej, któ­ra za­wie­rzy­ła jego ser­cu i ra­mie­nio­wi.

Sznur ta­necz­ni­ków i ta­necz­nie krę­ci się po kom­na­tach; to pół­ko­le za­kre­śli i bie­ży na­przód, to zno­wu ja­kiś zyg­zak po po­sadz­ce za­ry­su­je i wstecz się su­nie jak igra­ją­cy wąż po tra­wie, jak zwy­drzo­ny ru­czaj po­mię­dzy ska­ła­mi; jań­czar­skie rogi brzmią, skrzyp­ce ry­pią tre­la­mi har­mo­nij­ne­go dźwię­ku, a tu­łum­ba­sy prze­ry­wa­ny­mi grzmo­ta­mi hu­czą i hu­czą.

Hra­bia z Châtre uśmie­cha się, przy­mi­la do swo­jej ta­necz­ni­cy i oczy­ma i sło­wa­mi do niej prze­ma­wia. Ona mu grzecz­nie, ale obo­jęt­nie od­po­wia­da. Wszyst­kich wi­dzów oczy na nią się zwra­ca­ły; oko nie­bie­skie jak błę­kit krym­skie­go nie­ba, a w nim się ma­lu­ję sło­dycz i do­broć, i tro­chę sar­mac­kiej dumy, zwy­czaj­nie jak w dzie­cię­ciu bo­ha­te­ra po­si­wia­łe­go w bo­jach; nad oczy­ma mszy się jak ak­sa­mit czar­na brew, twarz tro­chę ścią­gła, lica… bia­łe jak mle­ko, na nich po­wle­ka się ru­mie­niec uro­czy jak pier­wot­ne zwo­je po­lnej róży; nos tro­chę­or­li, usta małe, ru­mia­ne, roz­ko­szą­wio­ną; kie­dy się­u­śmie­cha, wi­dać dwa rzę­dy zę­bów jed­na­kich, bia­łych jak śnieg; w uśmie­chu na li­cach dwa doł­ki się od­cie­nia­ją i aniel­ski wdzięk roz­le­wa­ją po twa­rzy. Pół­bró­dek zgrab­nie za­okrą­glo­ny, szy­ja roz­kosz­na i bia­ła jak puch ła­bę­dzi; czo­ło gład­kie, nie­znacz­nie wy­pu­kłe i niby prze­zro­czy­ste, na skro­niach wy­mu­ska­ne czar­ne wło­sy lśnią się jak pió­ra pta­ka pod pro­mie­niem słoń­ca; we wło­sach wie­niec z bła­wat­ków, ale te bła­wat­ki z tur­ku­sów, na zło­tych ło­dy­gach, a środ­ki z kosz­tow­nych dia­men­tów. Ki­bić ro­sła, szy­kow­na, w pa­sie prze­cię­ta, tak iż zda się, że jed­ną ręką moż­na ją ob­jąć; na niej ka­ba­cik z bia­łe­go mu­śli­nu pod szy­ję do­cho­dzą­cy, spód­nicz­ka u dołu ob­rzu­co­na fal­ba­na­mi z ko­ro­nek, prze­wi­ja­ny­mi cią­gnię­tym zło­tem; na ra­mio­nach za­rzu­co­ny kon­tu­sik z sza­fi­ro­we­go atła­su, pod­bi­ty kar­ma­zy­no­wym ty­fty­kiem, przy nim dwa rzę­dy gu­zi­ków z ba­sor­skich sza­fi­rów opraw­nych w zło­to; sznur pe­reł przy­trzy­my­wał go na ra­mio­nach i po­trój­nie owi­jał się wo­ko­ło szyi; na ma­lut­kich nóż­kach bia­łe czyż­my zło­tem i dro­gi­mi ka­mie­nia­mi na­ty­ka­ne, a na rę­kach cud­ne­go kształ­tu – bia­łe, atła­so­we rę­ka­wicz­ki ozdob­ne zło­tym ha­ftem. Je­den do dru­gie­go po­wta­rzał:

– Co to za pięk­na ta pan­na Jo­an­na!

– Jaki to szczę­śli­wy pan Sta­ni­sław Lanc­ko­roń­ski, że ma taką dzie­wo­ję!

– Nie­trud­no mu bę­dzie o zię­cia. Po stro­ju cór­ki wi­dać, że pana het­ma­na po­lne­go skarb za­moż­ny w do­stat­ki.

Tu król przy­pro­wa­dził swo­ją ta­necz­ni­cę do pana wo­je­wo­dy san­do­mir­skie­go.

– Mo­ści wo­je­wo­do! Wasz­mość pan mnie za­stąp! Wo­je­wo­da z po­wa­gą po­sza­no­wa­nia po­dał rękę An­nie

Sa­pie­żan­ce i rej za­wiódł w pol­skim. Król od­szedł, a mar­sza­łek kró­lew­skie­go dwo­ru za­wo­łał do­no­śnym gło­sem:

– Mo­ści pa­no­wie! Komu wola, od­bi­ja­ne­go! Mi­giem pan Jan Czar­niec­ki wy­sfo­ro­wał się na­przód,

'wąsa za­krę­cił, po­sta­wą się na­bun­dziu­czył, za­szedł dro­gę pierw­szej pa­rze, dło­nią w dłoń kla­snął i z uprzej­mo­ścią ry­cer­ską ujął rękę ta­necz­ni­cy. Wo­je­wo­da san­do­mier­ski od­bił kró­lo­wę i ta­kim po­rząd­kiem wszyst­kie nie­wia­sty zmie­ni­ły swo­ich ta­necz­ni­ków, a ostat­ni wy­szedł z tań­ca.

Jan Czar­niec­ki za­koń­czył pol­skie­go z pan­ną Lanc­ko­roń­ską i te­raz z nią roz­ma­wiał we­so­ło, swo­bod­nie. Pięk­na dzie­wi­ca mó­wi­ła:

– Pan so­bie ze mnie żar­tu­jesz, on tu nie przy­je­dzie, nie po­rzu­ci Ukra­iny; ja wiem, jak on ją ko­cha.

– Pan­na het­ma­nów­na my­śli, że on nad Ukra­inę nic bar­dziej nie ko­cha. Ja rę­czą, że dziś, ju­tro go zo­ba­czy­my; w ostat­nich cza­sach stał się nie­od­stęp­nym to­wa­rzy­szem mego stry­ja i uko­cha­nym uczniem.

– Czy pan my­ślisz, że on nie od­stą­pi pana kasz­te­la­na ki­jow­skie­go?

– Me tyl­ko my­ślę, ale pew­ny je­stem. Niech mi jed­nak go­dzi się za­py­tać, dla­cze­go on tak pan­nę het­ma­nów­nę ob­cho­dzi?

.– Nic dziw­ne­go, ra­zem pra­wie wzra­sta­li­śmy. Jego oj­ciec naj­lep­szym był przy­ja­cie­lem mo­je­go, dla nie­go opu­ścił do­sto­jeń­stwa, do­stat­ki; wresz­cie pan wiesz, że w. nie­szczę­snej woj­nie do­mo­wej był cią­gle przy moim ojcu i z ta­kim po­świę­ce­niem się słu­żył Oj­czyź­nie.

– Szczę­śli­wy! Nie­je­den po­świę­cił­by ko­ro­ny, bu­ła­wy, żeby być na jego miej­scu.

– Pa­nie sta­ro­ści­cu, niech pan po­rzu­ci pleść te ma­dry­ga­ły, a le­piej patrz pan na Annę Sa­pie­żan­kę, jaka ład­na.

Sta­ro­ście za­kro­czym­ski spoj­rzał na pięk­ną wo­je­wo­dzian­kę, wes­tchnął, ale nic nie po­wie­dział. Mon­trésor zbli­żył się do pan­ny Lanc­ko­roń­skiej:

– Kto wi­dzi pa­nią, ten wzro­ku od jej ob­li­cza ode­rwać nie może.

Sta­ro­ście skło­nił się mu ru­basz­nie:

– Obo­wią­za­ny wasz­mość panu je­stem, żeś mnie wy­rę­czył.

Pan­na Lanc­ko­roń­ska od­rze­kła bez za­ru­mie­nie­nia się:

– Dzię­ku­ję panu mar­gra­bie­mu za. nie­za­słu­żo­ną grzecz­ność. – A wsta­jąc i bio­rąc za rękę pan­ną Po­toc­ką, po­szła z nią mię­dzy gro­no nie­wiast.

Pan wo­je­wo­dzie ka­li­ski za­szedł im dro­gę i za­czął wi­tać fran­cu­ską roz­mo­wą. Pan­na Po­toc­ka, chcąc prze­rwać te dłu­gie, cu­dzo­ziem­skie an­dro­ny, za­py­ta­ła:

– Czy pan wo­je­wo­dzie nie ode­brał żad­nej wia­do­mo­ści o Szwe­dach?

– Mój oj­ciec na cze­le szlach­ty wiel­ko­pol­skiej cze­ka ich w Uj­ściu; w tej chwi­li może już ani jed­ne­go przy ży­ciu nie masz.

Pan­na Po­toc­ka po­pa­trzy­ła na nie­go:

– Pan tu, kie­dy oj­ciec pań­ski, pan wo­je­wo­da, mie­rzy się z wro­giem?

– A któż by bro­nił płci pięk­nej, tego dro­gie­go skar­bu dla Po­la­ka, gdy­by­śmy wszy­scy do obo­zu wy­ru­szy­li?

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwał ja­kiś nad­zwy­czaj­ny szmer po kom­na­tach. Jed­ni dru­gich cie­ka­wie py­ta­li:

– Skąd wy­szedł roz­kaz prze­rwa­nia uro­czy­sto­ści?

– Co za przy­czy­na roz­ka­zu?

Rzu­ty oczów i ru­chy cia­ła wtó­ro­wa­ły cie­ka­wo­ści słów.

Król wy­szedł spiesz­nie z pa­nem We­sslem, sta­ro­stą ma­kow­skim, do­wód­cą zbroj­nej za­ło­gi mia­sta War­sza­wy, i z nimi oj­ciec je­zu­ita Kra­jew­ski.

Kie­dy mar­sza­łek na­dwor­ny do ucha kró­lo­wi szep­tał ja­kieś sło­wa, Jan Ka­zi­mierz po­bladł, za­fra­so­wał się, ale uśmie­chem chciał to po­kryć.

Mar­sza­łek ka­zał mu­zy­ce nie roz­po­czy­nać, a do­staw­szy się do kró­lo­wej, kil­ka słów jej po­wie­dział. Wi­dać w oczach Lu­dwi­ki Ma­rii, jak usi­łu­je udać spo­koj­ność, na­wet uśmiech przy­mu­su po­igrał z jej usta­mi. Roz­ka­za­ła mar­szał­ko­wi dwo­ru, aby mu­zy­ka gra­ła wę­grzy­na i aby za­pro­sił jej na ta­necz­ni­ka pana. Jana Czar­niec­kie­go.

Mu­zy­ka za­brzmia­ła, ta­necz­ni­cy uję­li za obie ręce swo­je ta­necz­ni­ce i w cią­głych obe­r­ta­sach kre­śli­li koło po po­sadz­ce kom­na­ty i za każ­dym obe­r­ta­sem, po­dwój­nym ho­łub­cem, przy­kla­ski­wa­li w takt mu­zy­ce. Za obie­giem dru­gie­go koła kró­lo­wa sta­nę­ła i jak­by wir tań­ca przy­niósł jej ja­kąś myśl szczę­śli­wą, uśmiech­nę­ła się… do swe­go ta­necz­ni­ka:

– Pań­ski oj­ciec do­wo­dzi w Czę­sto­cho­wie, mamy na­dzie­ję, że tej wa­row­ni nie odda nie­przy­ja­cie­lo­wi.

– Mi­ło­ści­wa Pani, ża­den Czar­niec­ki nie od­biegł ani od­bie­ży sta­no­wi­ska, któ­re mu król i Oj­czy­zna do obro­ny – po­wie­rzy­li.

– My też naj­wię­cej ra­chu­je­my na Czar­niec­kich i na im po­dob­nych.

– Póki du­cha w pier­siach, póki siły w dło­ni sta­nie, póty wal­czyć bę­dzie­my za Oj­czy­znę i za kró­la.

Kró­lo­wa po­dzię­ko­wa­ła mu ski­nie­niem gło­wy i spoj­rze­niem, w któ­rym na ten raz za­bły­sła cała po­tę­ga po­wa­bu nie­gdyś mło­dej księż­nicz­ki Gon­za­gi. Sta­ro­ście uczuł w swo­im ser­cu taką dumę, taką har­dość, iż sam je­den go­tów by ude­rzyć na całe woj­sko Ka­ro­la Gu­sta­wa, z pew­no­ścią zwy­cię­stwa. Lu­dwi­ka Ma­ria ob­ró­ci­ła się do sto­ją­cych kil­ku z mło­dzie­ży, mię­dzy któ­ry­mi zna­cho­dził się hra­bia z Châtre i wo­je­wo­dzic ka­li­ski:

– Pa­no­wie nie tań­czą, to nie­ład­nie dla mło­dych lu­dzi.

Jesz­cze coś prze­mó­wi­ła do hra­bi­ny z La Gran­ge i znik­nę­ła z ba­wial­nej kom­na­ty.

Och­mi­strzy­ni kró­lo­wej i mar­sza­łek kró­lew­skie­go dwo­ru, jak mogą, pod­nie­ca­ją do za­ba­wy, ale na dar­mo: Od­da­le­nie się kró­la i kró­lo­wej, cie­ka­wość i ja­kiś dziw­ny nie­po­kój nie po­zwa­la­ją hu­lać du­szom.

Już hra­bia zbli­żał się do sta­ro­ści­ca za­kro­czym­skie­go, aby za­py­tać go o przy­ja­cie­la po­je­dyn­ku, o na­zna­cze­nie cza­su i miej­sca, kie­dy wieść się ro­ze­szła, że przy­by­li dwaj goń­ce z Ka­li­sza. Jed­ni mó­wi­li, że już od dwóch dni za­żar­cie się biją pod Uj­ściem, ko­ry­to No­te­ci tru­pa­mi za­wa­lo­ne, bieg rze­ki się za­ta­mo­wał. Dru­dzy po­wia­da­ją, że Ka­rol Gu­staw okrą­żył Uj­ście i wprost do Ka­li­sza po­szedł. Byli tacy, co twier­dzi­li, że wo­je­wo­da ka­li­ski ru­szył kon­cep­tem: wiel­ko­pol­ską szlach­tę na stat­ki wsa­dził i spła­wił gdy­by psze­ni­cę do Gdań­ska, na prze­cię­cie dro­gi Szwe­do­wi, i o tym dał wie­dzieć do sto­li­cy, pro­sząc o po­sił­ki, a każ­dy klnie się, że sły­szał z ust sa­me­go goń­ca. Nie­ba­wem jed­nak praw­da wy­szła na jaw; smut­na praw­da, że dwa­dzie­ścia ty­się­cy wiel­ko­pol­skiej szlach­ty zbroj­nej nie do­trzy­ma­ło pola kil­ku­set szwedz­kim raj­ta­rom. Wo­je­wo­do­wie dali przy­kład: ucie­kli, a szlach­ta bez wo­dza do domu się roz­je­cha­ła… jak­by z sej­mi­ków.

Tu w miej­scu tań­ców i za­baw w dru­giej kom­na­cie za­czę­ły się wrza­skli­we zwa­dy i żwa­we spo­ry. Ja­kiś sta­ry Li­twin ro­dem z Kow­na, Kiej­stu­to­we­go gro­du, mó­wił do sto­ją­ce­go obok sie­bie Wiel­ko­po­la­ni­na:

– Pfe, bra­cisz­ku, dali dra­ła Wiel­ko­po­la­nie, to nie­pięk­nie! Tak się dziać nie po­win­no!

– Li­twi­nie, nie­do­wiar­ku boży, co ty tam mru­czysz po niedź­wie­dzie­mu pod no­sem? Wiedz o tym, że my Wiel­ko­po­la­nie za­wsze­śmy go­to­wi pierw­si za Oj­czy­znę…

Li­twin nie dał do­mó­wić:

– Ucie­kać, bra­cisz­ku, to nie­do­brze!

– Bart­ni­ku prze­klę­ty! Za­raz cię tu na­uczę, obe­tnę uszy, już mi się to nie­raz tra­fi­ło! – I po­rwał się do sza­bli.

Li­twm z przy­śmie­cha­ją­cą się twa­rzą ani na włos gnie­wu nie oka­zał.

– Bra­cisz­ku, nie tak żwa­wo, na Szwe­da sza­bli do­bądź, jemu zaj­rzyj w oczy, tu two­je zu­chwal­stwo nie na miej­scu.

Wiel­ko­po­la­nin się sier­dził i by­ło­by może przy­szło do czu­bów, ale nad­szedł Ru­sin z ki­jow­skie­go' wo­je­wódz­twa.

– Mo­spa­no­wie, na bok pry­wa­ty, tu idzie rzecz o oj­czy­stą spra­wę! Zgo­da mię­dzy sobą, wro­go­wi nie­śmy woj­nę! I Li­twi­ni, i Wiel­ko­po­la­nie – wszy­scy­śmy Po­la­cy, wszy­scy broń­my Rze­czy­po­spo­li­tej! – A po chwi­li do­dał: – Jesz­cze nic nie stra­co­no, pań het­man po­lny, pan kasz­te­lan ki­jow­ski i cho­rą­ży ko­ron­ny cią­gną tu z Ru­si­na­mi, a mo­spa­no­wie wie­cie, że Ru­sin to sta­ry po­praw; gdzie Wiel­ko­po­la­nin skre­wi, Li­twin po­ba­ła­mu­ci, to tam Ru­sin do­je­dzie i swo­je zro­bi.

Li­twin przy­gry­zał war­gi i jak kot zło­śli­wym okiem mi­go­tał:

– Bra­cisz­ku, nie tak się prze­chwa­laj! Li­twa was nie­raz wo­jo­wa­ła, by­li­ście na­szy­mi pod­da­ny­mi.

Ki­jo­wia­nin już pod­niósł rękę na od­po­wiedź, Medy mar­sza­łek dwo­ru nad­szedł.

– Pa­no­wie bra­cia, pro­szę o przy­zwo­itość w kró­lew­skim miesz­ka­niu, nie za­po­mi­naj­cie, gdzie je­ste­ście.

I ten głos uci­szył spo­ry; a wtem nad­szedł król i kró­lo­wa.

Lu­dwi­ka Ma­ria była we­so­ła i po­waż­na, ale Jan Ka­zi­mierz był smut­ny.

W ja­dal­nej kom­na­cie gną się mno­gie sto­ły pod srebr­ny­mi i zło­ty­mi przy­bo­ra­mi; jak drze­wa, jak pi­ra­mi­dy, jak zam­ki pię­trzą się ser­wi­sy, a u ich wierz­choł­ka i po bo­kach pło­ną ja­rzą­ce po­chod­nie i ja­snym świa­tłem ła­mią się w róż­no­ko­lo­ro­wych krysz­ta­łach Na po­stu­men­tach sto­ją roz­tru­cha­ny i pu­cha­ry z czy­ste­go zło­ta i sre­bra, a na nich rżnię­te cy­fry kró­la i kró­lo­wej, bia­łe orły pol­skie, li­tew­skie po­go­nie, ko­ro­na szwedz­ka, mi­try ru­skie, pru­skie inf­lanc­kie i po­mor­skie, a wszyst­kie ozdob­ne róż­no­barw­ną ema­lią i dro­gi­mi ka­mie­nia­mi.

Na śnież­nych ob­ru­sach pół­mi­ski i bla­ty srebr­ne, a na nich: tu pie­czo­ny in­dyk przy­bra­ny w pa­wie pió­ra stoi gdy­by żywy, po­twor­ny szczu­pak ka­me­ry­zo­wa­ny ga­la­re­tą bar­wy i prze­zro­czy­sto­ści ru­bi­nów i bursz­ty­nu, gło­wa odyń­ca kła­mi gro­zi i skrzy oczy­ma Ku­pa­mi pie­czo­ne be­ka­sy, ja­rząb­ki, ku­ro­pa­twy; pasz­te­ty z cie­trze­wi i kwi­czo­łów suto za­praw­ne ko­rze­nia­mi Ło­soś hoj­nie ob­la­ny sza­fra­nem, kar­pie upstrzo­ne mig­da­ła­mi i ro­dzen­ka­mi; w pod­le­wach pły­wa­ją sar­nie czą­bry i udźce za­ję­cze, melsz­pa­sy i grzyb­ki roz­ma­itych kształ­tów i ko­lo­rów Po­środ­ku sto­łu gmach z cia­sta, nad nim wie­ża, nad nią z cu­kru cy­fra A nad cy­frą so­le­ni­zant­ki J. K. L. M. , cy­fry kró­la i kró­lo­wej, nad nimi kró­lew­ska ko­ro­na, a nad ko­ro­ną cia­ścia­ny drze­wiec z cho­rą­gwią bia­łej bar­wy z czer­wo­ną, w środ­ku roz­po­starł skrzy­dła Bia­ły Orzeł pol­ski i do pędu się na­tę­żył jeź­dziec li­tew­skiej Po­go­ni A wo­ko­ło tego dzi­wo­wi­ska pa­ła­ce, ko­ścio­ły, twier­dze, wie­że z ciast cu­kro­wa­nych, ptiu­sio­wych, to­ruń­skich pier­ni­ków i cy­kat, po­sta­wy zwie­rzę­ce i ludz­kie, i kwia­ty z cu­krów bry­lan­to­wa­nych i ma­to­wych; w srebr­nych ko­szach ba­ka­lie, owo­ce kra­jo­we i za­mor­skie; w bu­tel­kach mał­ma­zja; cy­pryj­skie wino, wę­grzyn, pon­tak i oj­czy­sty miód Sztuć­ce z ja­sne­go sre­bra, por­ce­la­na sa­ska, krysz­ta­ły cze­skie, kró­lew­ska za­moż­ność i kró­lew­ski prze­pych wszę­dzie.

Służ­ba kró­la przy­bra­na w czer­wo­ną sa­je­tę ze srebr­ny­mi na­szy­cia­mi i srebr­ny­mi łań­cu­cha­mi na szy­jach; dwor­nia kró­lo­wej nosi nie­bie­ską bar­wę ze zło­tem i zło­te łań­cu­chy.

Pan wiel­ki kuch­mistrz ko­ron­ny zro­bił prze­gląd pół­mi­sków; wiel­ki pod­cza­szy po­wiódł bie­głym okiem po bu­tel­kach, pu­cha­rach i roz­tru­cha­nach, a mar­sza­łek dwo­ru uśmiech­nął się z za­do­wol­nie­niem z ar­cy­dzie­ła wie­cze­rzy.

Kto by wi­dział te wszyst­kie przy­bo­ry, ani by mu na myśl przy­szło, że nie­przy­ja­ciel mno­gą licz­bą, har­dy po­wo­dze­niem, już jest pod no­sem, a król le­d­wo ma kil­ka­set żoł­nie­rzy pod ręką ku swo­jej obro­nie.

Jan Ka­zi­mierz nie­rad był z tej uczty i co prę­dzej chciał­by ją za­koń­czyć, ale Lu­dwi­ka Ma­ria, ta nie­ja­ko uczen­ni­ca mi­ni­stra kar­dy­na­ła, chcia­ła oka­zać w gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwie zim­ny spo­kój pa­nu­ją­ce­go i uro­czy­stą po­wa­gę tro­nu Ona wie, że to naj­lep­sze sprę­ży­ny do wznie­ce­nia za­ufa­nia w na­ro­dzie i do za­ku­pie­nia bez­gra­nicz­nych po­świę­ceń się.

Już mu­zy­ka po­czy­na­ła za­dy­mać pol­skie­go i mia­no iść do wie­cze­rzy, już sta­ro­sta ma­kow­ski i sta­ro­ście za­kro­czym­ski wró­ci­li za­pew­nić kró­la, że cza­ty po­roz­sta­wia­ne i zwia­dy po­roz­sy­ła­ne na wszyst­kie szla­ki, kie­dy je­den z dwo­rzan oznaj­mił przy­by­cie do­wód­cy lek­kich cho­rą­gwi pana het­ma­na po­lne­go Jan Ka­zi­mierz z po­śpie­chem za­wo­łał:

– Niech przy­cho­dzi po­żą­da­ny gość! – I na­przód po­stą­pił.

Wszedł Krzysz­tof Wą­so­wicz, sta­ro­sta ży­to­mir­ski, już po­de­szłe­go wie­ku, włos mu po­szpa­ko­wa­ciał na wo­jacz­kach ukra­iń­skich, mo­skiew­skich i tu­rec­kich Z kró­lem Wła­dy­sła­wem świę­tej pa­mię­ci był pod Mo­skwą i ja­syr ta­tar­skie­go cha­na go nie mi­nął Jana Ka­zi­mie­rza nig­dy nie wi­dział i po raz pierw­szy noga jego na dwo­rze kró­lew­skim sta­nę­ła, a jed­nak z górą sześć­dzie­siąt lat prze­żył Sko­ro wszedł, po­wi­tał wszyst­kich ukło­nem woj­sko­wym i rzę­si­stym brzę­kiem sza­bli i ob­ró­cił mowę do We­ssla, sta­ro­sty ma­kow­skie­go:

– Mi­ło­ści­wy Kró­lu i Pa­nie!

Sta­ro­ście za­kro­czym­ski mru­ga a mru­ga na Wą­so­wi­cza i okiem wska­zu­je na Jana Ka­zi­mie­rza, aie Wą­so­wicz nic nie zwa­ża, jak cie­trzew za­to­ko­wał się w mo­wie:

– Ja­śnie wiel­moż­ny het­man po­lny ko­ron­ny cią­gnie z woj­ska­mi Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści

We­ssel się od­wra­ca i Wą­so­wicz po­wra­ca się za nim, Jan Ka­zi­mierz zdzi­wio­nym wzro­kiem rzu­ca wko­ło i sam nie wie, co to jest.

Mar­sza­łek dwo­ru spo­strzegł to, zbli­żył się, wziął za rękę Wą­so­wi­cza, gwał­tem pra­wie ob­ró­cił go ku kró­lo­wi:

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, przed­sta­wiam Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści pana sta­ro­stę ży­to­mir­skie­go.

W pierw­szej chwi­li Wą­so­wicz chciał mu wy­rwać rękę, ale po jego sło­wach za­fra­so­wał się, po­krę­cił wąs, uni­że­nie się po­kło­nił, aż za ko­la­na uła­pił kró­la.

– Prze­bacz, Mi­ło­ści­wy Kró­lu i Pa­nie, pro­stac­twu żoł­nie­rza! Ma­łym jesz­cze dzie­cia­kiem wi­dzia­łem kró­la je­go­mo­ści Ste­fa­na Ba­to­re­go, jak szedł pod Wiel­kie Łuki i Psków; no­sił za­wie­si­sty wąs I świę­tej pa­mię­ci oj­ciec Wa­szej Kró­lew­skiej Mość pod Smo­leń­skiem w obo­zie twarz miał stroj­ną w wąsy I król Wła­dy­sław, pan mój i do­bro­dziej, za prze­pro­sze­niem ma­je­sta­tu kró­lew­skie­go, jak sum miał ogrom­ne wąsy Ja my­śla­łem, że król bez nich być nie może; prze­bacz, Mi­ło­ści­wy Pa­nie!

– Pa­nie sta­ro­sto, nie gnie­wa­my się; jak po­bi­je­my Szwe­dów i my za­pu­ści­my wąsy Ale ja­kie nam wie­ści przy­no­si­cie od woj­ska? Pa­no­wie het­ma­no­wie, pan kasz­te­lan – zdro­wi?

– Na usłu­gi Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści Ju­tro przyj­dą przed­nie stra­że do War­sza­wy z pa­nem kasz­te­la­nem ki­jow­skim; po­ju­trze nad­cią­gnie pan het­man po­lny, a nie­ba­wem za nim pan cho­rą­ży ko­ron­ny z tyl­ny­mi stra­ża­mi.

– Dzię­ku­je­my wam, pa­nie sta­ro­sto, za do­bre wia­do­mo­ści, te­raz po­wie­czer­za­cie z nami – Ob­ró­cił się do kró­lo­wej: – Pana sta­ro­stę ży­to­mir­skie­go ci przed­sta­wiam Lu­dwi­siu, to nasz gość.

Ski­nął ręką na mar­szał­ka dwo­ru, mu­zy­ka za­gra­ła pol­skie­go.

Kró­lo­wa po­da­ła rękę Wą­so­wi­czo­wi, któ­ry z ru­basz­ną nie­zgrab­no­ścią i z pew­nym ro­dza­jem lę­kli­wo­ści wziął ją i po­my­ślał so­bie: „Wo­lał­bym iść do sztur­mu na mo­skiew­skie oko­py albo ude­rzyć na bi­sur­mań­ski hu­fiec, jak pro­wa­dzić naj­ja­śniej­szą pa­nią do­sto­łu”.

Pa­ra­mi za­szli do ja­dal­nej kom­na­ty; ko­bie­ty i po­waż­ni oj­co­wie za­sie­dli za sto­łem, mło­dzież, sto­jąc za nie­wia­sta­mi, po­słu­gi­wa­ła, od­bie­ra­jąc od nich ta­le­rze i od­da­jąc je służ­bie dwor­skiej Każ­da z nie­wiast nie za­po­mi­na­ła o swo­im słu­dze i hoj­nie go kar­mi­ła ła­ko­cia­mi Król sam usa­do­wił pan­nę Lanc­ko­roń­ską obok Wą­so­wi­cza, aby mo­gła wy­py­ty­wać o swe­go ojca i o zna­jo­mych z Ukra­iny; hra­bia z Châtre ze zgrab­no­ścią i po­lo­tem Fran­cu­za za­jął miej­sce za jej krze­słem Spi­ja­no wi­wa­ty po wi­wa­tach: jed­nym hau­stem za zdro­wie kró­la je­go­mo­ści i kró­lo­wej imo­ści, so­le­ni­zant­ki, płci pięk­nej, het­ma­nów pol­skich i li­tew­skich, Ste­fa­na Czar­niec­kie­go, kasz­te­la­na ki­jow­skie­go-, do­stoj­nych oj­ców Ko­ro­ny i Li­twy, wojsk pol­skich i li­tew­skich, Fran­cu­zek i Fran­cu­zów, pa­nów chrze­ści­jań­skich, sprzy­mie­rzo­nych z Pol­ską, po­słów za­gra­nicz­nych, pra­wo Jana Ka­zi­mie­rza do ko­ro­ny szwedz­kiej. Przy koń­cu król wy­pił:

– Niech żyje pan sta­ro­sta ży­to­mir­ski, co nam przy­wiózł do­brą wieść!

A Wą­so­wicz za po­zwo­le­niem mar­szał­ka na­dwor­ne­go pod­niósł pu­char

– Niech żyje Oj­czy­zna i ma­je­stat tro­nu kró­lew­skie­go! Zgi­nie­my, a nie damy się!

I wszy­scy po­wtó­rzy­li to zdro­wie wrza­skli­wie, ocho­czo.

Po wie­cze­rzy jesz­cze tań­co­wa­no, tru­nek hu­lał po roz­ocho­co­nych gło­wach, a nogi – po gład­kiej po­sadz­ce

Tyl­ko co pan­na Lanc­ko­roń­ska prze­tań­czy­ła z wo­je­wo­dzi­cem i mia­ła tań­czyć z hra­bią z Châtre, kie­dy przy­szedł sta­ro­ście za­kro­czym­ski.

– Pan­na het­ma­nów­na za­pew­ne za­po­mnia­ła za­py­tać o…

Szyb­ko od­rze­kła:

– Py­ta­łam, zdrów, ju­tro go pan zo­ba­czysz.

– Może i nie zo­ba­czą – ob­ró­cił się do hra­bie­go i rzekł do ucha:

– Moje miesz­ka­nie na Bed­nar­skiej uli­cy u ko­ło­dzier­ja Paw­ła Smo­ka. Rano, cze­kam, te­raz mu­szę od­da­lić się z mo­je­go obo­wiąz­ku – I od­szedł.

Mu­zy­ka za­gra­ła, ta­niec się za­czął i po chwi­li się skoń­czył Po pół­no­cy wszy­scy się po­roz­jeż­dża­li
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: