Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stepowy Król Lir - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stepowy Król Lir - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

„Całe moje dzie­ciń­stwo – za­czął – i wcze­sną mło­dość, do chwi­li ukoń­cze­nia pięt­na­stu lat, spę­dzi­łem na wsi, w ma­jąt­ku mo­jej mat­ki, bo­ga­tej oby­wa­tel­ki ziem­skiej w.ej gu­ber­ni. Chy­ba naj­sil­niej­sze wra­że­nie w owych daw­nych la­tach wy­war­ła na mnie po­stać na­sze­go naj­bliż­sze­go są­sia­da, nie­ja­kie­go Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza Char­ło­wa, Zresz­tą to wra­że­nie, któ­re tak sil­nie wry­ło się w moją pa­mięć, z wiel­kim tru­dem moż­na było w niej za­trzeć: ni­ko­go po­dob­ne­go do Char­ło­wa nig­dy już po­tem nie spo­tka­łem. Wy­obraź­cie so­bie czło­wie­ka o wzro­ście ol­brzy­ma! Na po­tęż­nym kor­pu­sie tkwi­ła, nie­co bo­kiem, bez naj­mniej­sze­go na­wet śla­du szyi, po­twor­na gło­wa. Nad nią wzdy­mał się ist­ny stóg splą­ta­nych, żół­to­si­wych wło­sów, wy­ra­sta­ją­cych nie­mal że od na­stro­szo­nych brwi. Na sze­ro­kiej płasz­czyź­nie si­nej, jak­by ob­łu­pa­nej ze skó­ry twa­rzy ster­czał po­tęż­ny, szysz­ko­wa­ty nos, dum­nie po­ły­ski­wa­ły sze­ro­ko roz­sta­wio­ne, ma­leń­kie błę­kit­ne oczka – i otwie­ra­ły się war­gi, rów­nież ma­leń­kie, ale krzy­we, spę­ka­ne, tej sa­mej bar­wy co i resz­ta twa­rzy. Głos, któ­ry wy­do­by­wał się z tych ust, choć chra­pli­wy, był nie­zwy­kle sil­ny i dźwięcz­ny… Jego dźwięk przy­po­mi­nał szczęk be­lek że­la­znych, wie­zio­nych na fu­rze po nie­rów­nym bru­ku – gdy Char­łow mó­wił, zda­wa­ło się, że woła do ko­goś przez sze­ro­ki wą­wóz pod­czas sil­ne­go wia­tru. Nie ła­two było orzec, co wła­ści­wie wy­ra­ża­ła twarz Char­ło­wa, tak bar­dzo była sze­ro­ka… Nie moż­na jej było ogar­nąć jed­nym spoj­rze­niem! Ale twarz ta nie była nie­przy­jem­na – ry­so­wał się w niej na­wet pew­ne­go ro­dza­ju ma­je­stat – wy­glą­da­ło to dziw­nie i nie­zwy­kle. Ręce miał Char­łow niby dwie po­dusz­ki! A pal­ce, a nogi! Pa­mię­tam, że nie mo­głem pa­trzyć bez uczu­cia po­kor­ne­go lęku na dwu­ar­szy­no­we ple­cy Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza, na jego ra­mio­na po­dob­ne do ża­ren młyń­skich; szcze­gól­nie jed­nak nie­zwy­kłe wy­da­wa­ły mi się jego uszy! Wy­glą­da­ły zu­peł­nie jak oba­rzan­ki – peł­no w nich było esów-flo­re­sów!

Mar­tyn Pie­tro­wicz zimą i la­tem no­sił ka­za­ki­nę z zie­lo­ne­go suk­na, prze­pa­sa­ną czer­kie­skim rze­mie­niem, i buty z gru­bej skó­ry; halsz­tu­ka nig­dy na nim nie wi­dzia­łem: zresz­tą wo­kół cze­go wią­zał­by go Mar­tyn Pie­tro­wicz? Dy­szał prze­cią­gle i cięż­ko jak byk, ale stą­pał ci­cho. Moż­na by po­my­śleć, iż zna­la­zł­szy się w po­ko­ju sta­le lę­kał się, że wszyst­ko roz­bi­je i po­strą­ca, dla­te­go też prze­su­wał się z miej­sca na… mjej­sce ostroż­nie, ra­czej bo­kiem, zu­peł­nie jak­by się skra­dał. Sil­ny był na­praw­dę jak Her­ku­les i wsku­tek tego cie­szył się w za­ścian­ku wiel­kim po­wa­ża­niem: lud nasz do dziś jesz­cze czci le­gen­dar­nych mo­ca­rzy. O Mar­ty­nie Pie­tro­wi­czu po­wsta­ły na­wet le­gen­dy: opo­wia­da­no, że pew­ne­go razu spo­tkał w le­sie niedź­wie­dzia i omal go nie po­ko­nał go­ły­mi ra­ka­mi, że za­staw­szy w swo­jej pa­sie­ce ob­ce­go chło­pa-zło­dzie­ja prze­rzu­cił go wraz z wo­zem i ko­niem przez chru­ścia­ny płot, itd. Sam Char­łow nig­dy nie prze­chwa­lał się swo­ją siłą. „Je­śli bło­go­sła­wio­na jest moja pra­wi­ca – ma­wiał – to zna­czy, że taka była wola bo­ska!” Mar­tyn Pie­tro­wicz był dum­ny, ale nie ze swo­jej siły, lecz ze swo­je­go rodu, ze swo­jej ge­ne­alo­gii, ze swo­je­go roz­sąd­ku.

– Nasz ród wy­wo­dzi się od wsze­da (tak Mar­tyn Pie­tro­wicz wy­ma­wiał sło­wo Szwed), od wsze­da Char­lu­sa – twier­dził – za pa­no­wa­nia księ­cia Iwa­na Wa­sil­je­wi­cza Ciem­ne­go (o wi­dzi­cie pań­stwo, jak to daw­no!) przy­je­chał ten wszed Char­lus do Ro­sji, ale nie chciał być czu­choń­skim hra­bią – chciał być ro­syj­skim szlach­ci­cem i za­pi­sał się do zło­tej księ­gi. Oto skąd wzię­li­śmy się my, Char­ło­wo­wie! I z tego też po­wo­du wszy­scy Char­ło­wo­wie ro­dzą się blon­dy­na­mi o ja­snych oczach i mlecz­nej ce­rze.

– Ależ Mar­ty­nie Pie­tro­wi­czu – usi­ło­wa­łem za­opo­no­wać – prze­cież Iwa­na Wa­sil­je­wi­cza Ciem­ne­go w ogó­le nig­dy nie było, był tyl­ko Iwan Wa­sil­je­wicz Groź­ny. Ciem­nym prze­zwa­no wiel­kie­go księ­cia Wa­sil­ja Wa­sil­je­wi­cza.

– Ple­ciesz! – spo­koj­nie od­po­wia­dał Char­łow – sko­ro ja mó­wię, to zna­czy, że tak jest!

Pew­ne­go razu moja mat­ka chwa­li­ła przy nim jego rze­czy­wi­ście nie­zwy­kłą bez­in­te­re­sow­ność.

– Ach, Na­ta­lio Ni­ko­ła­jew­no! – rzekł pra­wie z obu­rze­niem – też pani zna­la­zła po­wód do po­chwał! Nam, pań­stwu, in­a­czej się nie go­dzi, żeby ża­den cham, ża­den chłop, ża­den pod­wład­ny nie ośmie­lił się źle o nas po­my­śleć! Ja – Char­łow, ród swój, o, skąd wy­wo­dzę (wska­zał pal­cem gdzieś bar­dzo wy­so­ko nad sobą, pro­sto w su­fit), i…że­bym ho­no­ru nie miał? Czy to moż­li­we?

In­nym ra­zem za­chcia­ło się ja­kie­muś prze­jezd­ne­mu do­stoj­ni­ko­wi, któ­ry go­ścił u mo­jej mat­ki, za­żar­to­wać z Mar­ty­na

Pie­tro­wi­cza. Ów za­czął zno­wu mó­wić o wsze­dzie Char­lu­sie, któ­ry przy­był do Ro­sji…

– Za kró­la Ćwiecz­ka? – prze­rwał do­stoj­nik.

– Nie, nie za kró­la Ćwiecz­ka, lecz za wiel­kie­go księ­cia Iwa­na Wa­sil­je­wi­cza ciem­ne­go.

– A ja są­dzę – cią­gnął dy­gni­tarz – że ród pań­ski jest o wie­le bar­dziej sta­ro­żyt­ny i się­ga na­wet cza­sów przed­po­to­po­wych, gdy żyły jesz­cze ma­sto­don­ty i me­ga­lo­te­rie.

Te na­uko­we ter­mi­ny były zu­peł­nie nie zna­ne Mar­ty­no­wi Pie­tro­wi­czo­wi, ale zro­zu­miał, że do­stoj­nik z nie­go szy­dzi.

– Moż­li­we – mruk­nął – że nasz ród rze­czy­wi­ście jest wiel­ce sta­ro­żyt­ny. Opo­wia­da­ją, że gdy mój pra­sz­czur przy­był do Mo­skwy, miesz­kał tam głu­piec nie mniej­szy niż wa­sza eks­ce­len­cja, a tacy głup­cy ro­dzą się tyl­ko raz na ty­siąc lat.

Do­stoj­nik był wście­kły, a Char­łow tyl­ko od­rzu­cił w tył gło­wę, wy­su­nął pod­bró­dek, par­sk­nął – i tyle go wi­dzia­no. Po dwóch dniach zno­wu się zja­wił. Mat­ka moja za­czę­ła mu czy­nić wy­rzu­ty. – To lek­cja dla nie­go, ła­ska­wa pani – prze­rwał jej Char­łow – na dru­gi raz nie bę­dzie taki wo­jow­ni­czy, za­py­ta wpierw, z kim ma do czy­nie­nia. To jesz­cze mło­kos, niech się uczy. –Do­stoj­nik był pra­wie w tym sa­mym wie­ku co Char­łow, ale ten ol­brzym przy­zwy­cza­ił się uwa­żać wszyst­kich za mło­dzi­ków. Był bar­dzo pew­ny sie­bie i nie bał się ni­ko­go. – Co mi kto może zro­bić? Gdzie jest na świe­cie taki czło­wiek? – py­tał Char­łow i na­gle za­czy­nał się śmiać ury­wa­nym, lecz ogłu­sza­ją­cym śmie­chem.II

Moja mat­ka była bar­dzo wy­bred­na w za­wie­ra­niu zna­jo­mo­ści, ale Char­ło­wa przyj­mo­wa­ła u sie­bie ze szcze­gól­ną go­ścin­no­ścią i nie­jed­no mu wy­ba­cza­ła; Char­łow przed dwu­dzie­stu pię­ciu laty oca­lił jej ży­cie, utrzy­maw­szy jej ka­re­tę na kra­wę­dzi głę­bo­kie­go pa­ro­wu, w któ­ry zwa­li­ły się już ko­nie. Szo­ry i szle­je po­pę­ka­ły, a Mar­tyn Pie­tro­wicz nie wy­pu­ścił z rąk koła, choć krew try­snę­ła mu spod pa­znok­ci. Moja mat­ka oże­ni­ła go, wy­da­jąc za nie­go sie­dem­na­sto­let­nią sie­ro­tę wy­cho­wa­ną w jej domu. Mar­tyn Pie­tro­wicz miał wte­dy lat czter­dzie­ści. Żona jego była drob­na – mó­wio­no, że Char­łow wniósł ją do swo­je­go domu na dło­ni – żyła z nim nie­dłu­go, ale uro­dzi­ła mu dwie cór­ki. Moja mat­ka po śmier­ci żony Char­ło­wa ota­cza­ła go nadal swo­ją opie­ką. Star­szą jego cór­kę umie­ści­ła w pen­sjo­na­cie gu­ber­nial­nym, po­tem zna­la­zła dla niej męża i mia­ła już upa­trzo­ne­go męża dla młod­szej cór­ki. Char­łow był so­lid­nym go­spo­da­rzem, zie­mi miał ze trzy­sta dzie­się­cin, za­bu­do­wał się po tro­chu. O tym, że chło­pi byli mu po­słusz­ni, nie war­to na­wet wspo­mi­nać. Ze wzglę­du na swo­ją tu­szę Char­łow nig­dzie pra­wie nie Cho­dził pie­cho­tą, zie­mia go nie no­si­ła. Jeź­dził wszę­dzie na ni­skiej li­nij­ce, sam po­wo­ził, kie­ru­jąc sta­rą, trzy­dzie­sto­let­nią kla­czą ze szra­mą od rany na grzbie­cie: tę ranę otrzy­ma­ła pod wach­mi­strzem ka­wa­ler­gardz­kie­go puł­ku w bi­twie pod Bo­ro­di­no. Klacz wciąż ku­la­ła i to na wszyst­kie czte­ry nogi, stę­pa iść nie mo­gła, bie­gła tyl­ko truch­ci­kiem, pod­ska­ku­jąc, ży­wi­ła się po mie­dzach by­li­cą i pio­łu­nem, cze­go nie za­ob­ser­wo­wa­łem u żad­ne­go in­ne­go ko­nia. Pa­mię­tam, że za­wszę się dzi­wi­łem, jak ta pół­ży­wa klacz mo­gła dźwi­gać tak strasz­ny cię­żar. Nie śmiem po­wie­dzieć, ile pu­dów wa­żył nasz są­siad. Za ple­ca­mi Char­ło­wa sia­dał w li­nij­ce jego czar­no­wło­sy haj­du­czek, Mak­sym­ka. Przy­ci­snąw­szy się ca­łym cia­łem i twa­rzą do swo­je­go pana, wparł­szy się bo­sy­mi no­ga­mi w tyl­ną oś li­nij­ki, Mak­sym­ka zda­wał się być li­stecz­kiem lub ro­bacz­kiem, któ­ry przy­pad­ko­wo przy­lgnął do pię­trzą­cej się przed nim gi­gan­tycz­nej bry­ły mię­sa. Ten sam haj­du­czek raz na ty­dzień go­lił Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza. Opo­wia­da­ją, iż w celu prze­pro­wa­dze­nia tej ope­ra­cji Mak­sym­ka wła­ził na stół, inni kpia­rze za­pew­nia­li, że mu­siał bie­gać wo­kół pod­bród­ka swo­je­go pana. Char­łow nie lu­bił dłu­go sie­dzieć w domu, to­też czę­sto moż­na go było wi­dzieć, jak roz­jeż­dża w swo­im od­wiecz­nym ekwi­pa­żu, trzy­ma­jąc lej­ce w jed­nej ręce (dru­gą wy­sta­wiał za­wa­diac­ko, a ło­kieć opie­rał na ko­la­nie), w ma­leń­kim, sta­rym kasz­kie­cie na czub­ku gło­wy. Śmia­ło roz­glą­dał się do­ko­ła swo­imi niedź­wie­dzi­mi oczka­mi, grzmią­cym gło­sem po­zdra­wiał wszyst­kich spo­ty­ka­nych chło­pów, miesz­czan i kup­ców; po­pom, któ­rych bar­dzo nie lu­bił, gło­śno i do­sad­nie wy­my­ślał, a pew­ne­go razu zrów­naw­szy się ze mną (wy­sze­dłem na prze­chadz­kę ze strzel­bą) tak gło­śno po­szczuł za­ją­ca, któ­ry przy­cup­nął koło dro­gi, że w uszach ję­cza­ło mi i dzwo­ni­ło aż do sa­me­go wie­czo­ra.III

Moja mat­ka, jak już wspo­mi­na­łem, go­ścin­nie przyj­mo­wa­ła u sie­bie Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza; wie­dzia­ła, iż żywi dla niej głę­bo­ki sza­cu­nek! „Dzie­dzicz­ka! Pani wiel­moż­na! Oso­ba na­sze­go po­kro­ju!” – ma­wiał o niej Char­łow. Na­zy­wał ją do­bro­dziej­ką, a ona wi­dzia­ła w nim od­da­ne­go so­bie ol­brzy­ma, któ­ry nie za­wa­hał­by się ru­szyć w jej obro­nie sam je­den prze­ciw­ko ca­łej gro­ma­dzie chło­pów. I cho­ciaż nie prze­wi­dy­wa­no w ogó­le ta­kie­go wy­pad­ku, jed­nak­że we­dług mo­jej mat­ki nie na­le­ża­ło wo­bec bra­ku męża (mat­ka wcze­śnie owdo­wia­ła) po­gar­dzać ta­kim obroń­cą jak Mar­tyn Pie­tro­wicz. Był to przy tym czło­wiek pro­sty i szcze­ry, nie sta­rał się o ni­czy­je wzglę­dy, pie­nię­dzy nie po­ży­czał, wód­ki nie pił – nie był też głu­pi, choć nie miał żad­ne­go wy­kształ­ce­nia. Mat­ka moja mia­ła do nie­go za­ufa­nie. Gdy po­wzię­ła za­miar spi­sa­nia te­sta­men­tu, we­zwa­ła go na świad­ka i Mar­tyn Pie­tro­wicz umyśl­nie po­je­chał do sie­bie po okrą­głe oku­la­ry w dru­cia­nej opra­wie, bez któ­rych nie mógł pi­sać; zresz­tą i z oku­la­ra­mi na no­sie, sa­piąc i ody­ma­jąc się, le­d­wie zdo­łał w cią­gu kwa­dran­sa z tru­dem na­kre­ślić swój ty­tuł szla­chec­ki, imię ojca i na­zwi­sko, przy czym li­te­ry sta­wiał ogrom­ne, kwa­dra­to­we, z za­wi­ja­sa­mi i ogon­ka­mi. Wy­ko­naw­szy to trud­ne za­da­nie oświad­czył, że jest znu­żo­ny, że dla nie­go pi­sa­nie jest tym sa­mym, co ło­wie­nie pcheł. Tak, moja mat­ka sza­no­wa­ła go… ale da­lej niż do ja­dal­ni go nie wpusz­cza­no. Zbyt sil­ny bo­wiem bił od nie­go za­pach: nio­sło od nie­go zie­mią, le­śnym po­szy­ciem, iłem… ba­gien. „Jak od czor­ta!” – za­pew­nia­ła moja sta­ra nia­nia: W cza­sie obia­du sta­wia­no Mar­ty­no­wi Pie­tro­wi­czo­wi od­dziel­ny sto­lik – nie czuł się tym do­tknię­ty, wie­dział, że in­nym było nie­przy­jem­nie obok nie­go sie­dzieć, zresz­tą i on mógł jeść swo­bod­niej, a jadł tak, jak nikt – są­dzę – nie ja­dał od cza­sów Po­li­fe­ma. Na wszel­ki wy­pa­dek od­sta­wia­no dla nie­go za­wsze sze­ścio­fun­to­wy może gar­nek ka­szy. „Ty mnie prze­cież ob­jesz!” – ma­wia­ła moja mat­ka. – „A tak, wiel­moż­na pani, pew­nie, że ob­jem!” – od­po­wia­dał uśmie­cha­jąc się Mar­tyn Pie­tro­wicz.

Mat­ka lu­bi­ła słu­chać, gdy Char­łow roz­pra­wiał o spra­wach go­spo­dar­skich, ale nie mo­gła zbyt dłu­go wy­trzy­mać jego gło­su.

– Cóż to, mój ko­cha­ny! – wo­ła­ła – mógł­byś się chy­ba z tego wy­le­czyć! Zu­peł­nie mnie ogłu­szy­łeś! Ist­na trą­ba!

– Na­ta­lio Ni­ko­ła­jew­no! Do­bro­dziej­ko! – od­po­wia­dał za­zwy­czaj Mar­tyn Pie­tro­wicz – nie je­stem pa­nem mo­je­go gar­dła. Zresz­tą, ja­kie le­kar­stwo może mi po­móc? Niech pani sama po­my­śli! Le­piej tro­chę po­mil­czę.

My­ślę, że istot­nie żad­ne le­kar­stwo nie mo­gło­by po­dzia­łać na Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza, któ­ry zresz­tą nig­dy nie cho­ro­wał.

Opo­wia­dać Char­łow nie lu­bił i nie umiał. „Od dłu­gie­go ga­da­nia tyl­ko za­dysz­ka!”– ma­wiał z wy­rzu­tem. Tyl­ko wte­dy, gdy na­pro­wa­dza­no roz­mo­wę.na rok 1812 (Char­łow słu­żył w po­spo­li­tym ru­sze­niu i otrzy­mał me­dal brą­zo­wy, któ­ry w świę­ta no­sił na wło­dzi­mie­rzow­skiej wstąż­ce), gdy go py­ta­no o Fran­cu­zów, wów­czas opo­wia­dał kil­ka aneg­dot, cho­ciaż sta­le przy tym za­pew­niał, że żad­nych praw­dzi­wych Fran­cu­zów w Ro­sji w ogó­le nie było, tyl­ko przy­wle­kli się ja­cyś ma­ru­de­rzy za­pę­dze­ni gło­dem, a on spo­ro tej czer­ni wy­bił po la­sach.IV

A prze­cież ten nie­spo­ży­ty, pew­ny sie­bie ol­brzym mie­wał chwi­le me­lan­cho­lii i za­du­my. Bez wszel­kiej wi­do­mej przy­czy­ny na­głe ogar­niał go smu­tek, za­my­kał się wte­dy sa­mot­nie w swo­im po­ko­ju i hu­czał – tak, wła­śnie hu­czał – niby wiel­ki rój psz­czół albo też przy­wo­ły­wał do sie­bie haj­ducz­ka Mak­sym­kę i ka­zał mu śpie­wać albo czy­tać na głos z je­dy­nej książ­ki, jaka do­sta­ła się do jego domu; był to ja­kiś luź­ny tom „Wy­po­czyn­ku czło­wie­ka pra­co­wi­te­go” w wy­da­niu No­wi­ko­wa. I Mak­sym­ka, któ­ry dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści po­tra­fił sy­la­bi­zo­wać, za­czy­nał" ze zwy­kłym w ta­kich wy­pad­kach po­ły­ka­niem słów i prze­sta­wia­niem ak­cen­tów wy­krzy­ki­wać np. na­stę­pu­ją­ce zda­nia: „…ale czło­wiek po­pę­dli­wy czy­ni z owe­go miej­sca pu­ste­go, ja­kie znaj­du­je wśród stwo­rzeń, wy­wo­dy zu­peł­nie inne. Każ­de stwo­rze­nie z od­dziel­na, po­wia-a-da, nie może uczy­nić mnie szczę­śli­wym!” itd., albo też cie­niut­kim gło­si­kiem wy­śpie­wy­wał smut­ną pio­sen­kę, z któ­rej nic nie moż­na było po­jąć poza dźwię­ka­mi: „I…i…e…e..i… Aaa”, skal… O…y…y…by…i…i…i…ła! A Mar­tyn Pie­tro­wicz ki­wał tyl­ko gło­wą, roz­my­ślał o zni­ko­mo­ściach tego świa­ta, o tym, że wszyst­ko roz­sy­pie się w proch i uschnie jako mdłe zio­ło, prze­mi­nie – i prze­sta­nie ist­nieć! Pew­ne­go razu wpadł mu w ręce ob­ra­zek przed­sta­wia­ją­cy za­pa­lo­ną świe­cę, na któ­rą ze wszyst­kich stron, ody­ma­jąc po­licz­ki, dmu­cha­ją wia­try; ni­żej był na­pis: „Ta­kie jest ży­cie czło­wie­cze”. Bar­dzo mu się spodo­bał ten ob­ra­zek, po­wie­sił go w swo­im ga­bi­ne­cie, ale w nor­mal­nych, nie­me­lan­cho­lij­nych okre­sach od­wra­cał go do ścia­ny, żeby za­cho­wać spo­kój. Char­łow, ten ol­brzym, lę­kał się śmier­ci! Jed­nak­że na­wet w okre­sach, me­lan­cho­lii rzad­ko ucie­kał się o po­moc do re­li­gii czy też mo­dli­twy, w tym wy­pad­ku miał bo­wiem wię­cej za­ufa­nia do swo­je­go wła­sne­go roz­sąd­ku. Nie od­zna­czał się zbyt­nią po­boż­no­ścią, w cer­kwi rów­nież wi­dy­wa­no go rzad­ko; ma­wiał co praw­da, że nie cho­dzi do cer­kwi rze­ko­mo tyl­ko dla­te­go, iż ze wzglę­du na swo­je roz­mia­ry boi się, by z niej wszyst­kich nie wy­pchnąć. Ata­ki me­lan­cho­lii koń­czy­ły się za­zwy­czaj w ten spo­sób, że Mar­tyn Pie­tro­wicz za­czy­nał po­gwiz­dy­wać – i na­gle grzmią­cym gło­sem ka­zał za­przę­gać do li­nij­ki, po­tem je­chał w są­siedz­two chwac­ko po­trzą­sa­jąc wol­ną ręką nad dasz­kiem kasz­kie­tu, jak­by chciał po­wie­dzieć: te­raz to już wszyst­ko jed­no! Praw­dzi­wy był z nie­go Ro­sja­nin!V

Si­ła­cze po­dob­ni do Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza by­wa­ją naj­czę­ściej fleg­ma­tycz­ni; on zaś, prze­ciw­nie, dość ła­two wpa­dał w roz­draż­nie­nie. Wy­pro­wa­dzał go z cier­pli­wo­ści zwłasz­cza brat jego nie­boszcz­ki żony, nie­ja­ki Bycz­ków – któ­ry zna­lazł kąt w na­szym domu niby to w cha­rak­te­rze na­dwor­ne­go bła­zna czy też re­zy­den­ta – prze­zwa­ny jesz­cze we wcze­snej mło­do­ści Su­we­ni­rem. To prze­zwi­sko przy­lgnę­ło już do nie­go na sta­łe, na­zy­wa­li go tak wszy­scy, na­wet służ­ba, któ­ra co praw­da ty­tu­ło­wa­ła go Su­we­ni­rem Ti­mo­fie­wi­czem. Praw­dzi­we­go swo­je­go imie­nia Bycz­ków zda­je się na­wet sam nie znał. Był to czło­wiek nie­szczę­śli­wy, po­gar­dza­ny przez wszyst­kich, sło­wem czło­wiek ży­ją­cy na cu­dzej ła­sce. Z jed­nej stro­ny ust bra­ko­wa­ło mu wszyst­kich zę­bów, wsku­tek cze­go jego mała po­marsz­czo­na twa­rzycz­ka wy­da­wa­ła się wy­krzy­wio­na. Su­we­nir nie­ustan­nie się krzą­tał, wciąż był w ru­chu: to za­cho­dził do izby dla po­ko­jó­wek, to do kan­to­ru, to znów na sło­bo­dę do popa albo do cha­ty sta­ro­sty, ze­wsząd go wy­ga­nia­no, a on tyl­ko wzru­szał ra­mio­na­mi i mru­żył swo­je ze­zo­wa­te oczka – i śmiał się przy­krym, bul­go­cą­cym śmie­chem, któ­ry brzmiał tak, jak­by ktoś płu­kał bu­tel­kę. Zda­wa­ło mi się za­wsze, że gdy­by Su­we­nir miał pie­nią­dze, to oka­zał­by się jak naj­po­dlej­szym czło­wie­kiem – złym, nie­mo­ral­nym, a na­wet okrut­nym. Bie­da mimo jego woli „skró­ci­ła mu cu­gle”. Pić po­zwa­la­no mu tyl­ko w świę­ta. Ubie­ra­no go przy­zwo­icie, we­dług po­le­ce­nia mamy, po­nie­waż Su­we­nir wie­czo­ra­mi słu­żył jej jako part­ner do pi­kie­ty lub bo­sto­na. W ta­kich chwi­lach Su­we­nir po­wta­rzał: „Tak, za chwi­lę, ja zy­raz, zy­raz…" –- „Co zy­raz?" – z gnie­wem py­ta­ła go moja mat­ka. Su­we­nir w mgnie­niu oka krył ręce za ple­ca­mi, ku­lił się i szep­tał: „Jak so­bie wiel­moż­na pani ży­czy”. Pod­słu­chi­wać pod drzwia­mi, plot­ko­wać, a zwłasz­cza „do­gry­zać” lu­dziom, draż­nić ich – to było jego naj­waż­niej­sze za­ję­cie, a „do­gry­zał” tak, jak­by miał do tego pra­wo, jak­by się za coś mścił. Su­we­nir zwra­cał się do Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza, mó­wiąc mu „pa­nie bra­cie” i do­ku­czał mu nie­ustan­nie i bo­le­śnie. „A za co, pa­nie bra­cie, za­mę­czy­li­ście moją sio­strę, Mar­ga­ry­tę Ti­mo­fie­jew­nę?” – nie prze­sta­wał py­tać Su­we­nir Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza, krę­cąc się koło nie­go i chi­cho­cąc. Pew­ne­go razu Mar­tyn Pie­tro­wicz sie­dział w po­ko­ju bi­lar­do­wym; było tam prze­wiew­nie i nikt tam nig­dy nie wi­dział ani jed­nej mu­chy, to­też nasz są­siad – wiel­ki wróg upa­łu i słoń­ca – bar­dzo chęt­nie ten po­kój od­wie­dzał. Mar­tyn Pie­tro­wicz sie­dział mię­dzy bi­lar­dem i ścia­ną. Su­we­nir prze­smy­ki­wał się tuż obok jego brzu­cha, draż­nił go i ro­bił miny… Mar­tyn Pie­tro­wicz chciał go ode­pchnąć i wy­cią­gnął przed sie­bie obie ręce. Na swo­je szczę­ście Su­we­nir zdą­żył się uchy­lić, dło­nie „pana bra­ta” na­po­tka­ły kant sto­łu – i cięż­ki, wiej­ski bi­lard spadł ze wszyst­kich sze­ściu śrub… Moż­na so­bie wy­obra­zić, jaki by pla­cek po­zo­stał z Su­we­ni­ra, gdy­by się do­stał w te po­tęż­ne dło­nie!VI

Od daw­na już by­łem cie­kaw, jak Mar­tyn Pie­tro­wicz urzą­dził swo­je do­mo­stwo, chcia­łem zo­ba­czyć, jak wy­glą­da jego miesz­ka­nie. Pew­ne­go razu oświad­czy­łem, że od­pro­wa­dzę go kon­no do Jeś­ko­wa (tak na­zy­wa­ła się jego po­sia­dłość). – Oho! chcesz obej­rzeć moje kró­le­stwo? – za­py­tał Mar­tyn Pie­tro­wicz. – Pro­szę bar­dzo! Po­ka­żę ci ogród… i dom, i gum­no, i wszyst­ko. Peł­no mam wszel­kie­go do­bra! – Ru­szy­li­śmy w dro­gę. Od na­szej wsi do Jeś­ko­wa było tyl­ko trzy wior­sty. „Wi­dzisz, to moje kró­le­stwo! – za­grzmiał na­gle Mar­tyn Pie­tro­wicz, usi­łu­jąc z tru­dem od­wró­cić swo­ją nie­ru­cho­mą gło­wę i sze­ro­ko roz­kła­da­jąc ręce w lewo i w pra­wo. – To wszyst­ko moje.” Dwór Char­ło­wa stał na szczy­cie spa­dzi­ste­go wzgó­rza, w dole, jak­by je przy­le­pio­no do brze­gów nie­wiel­kie­go stru­mie­nia, sta­ło kil­ka bied­nych chłop­skich cha­łup. Nad stru­mie­niem u gro­bli sta­ra baba w kra­cia­stej spód­ni­cy ude­rza­ła ki­jan­ką w skrę­co­ną bie­li­znę.

– Ak­si­nia! – huk­nął Mar­tyn Pie­tro­wicz tak, że sta­do wró­bli aż po­de­rwa­ło się z są­sied­nie­go pola za­sia­ne­go owsem. – Mę­żo­wi gat­ki pie­rzesz, co?

Baba szyb­ko od­wró­ci­ła się i po­kło­ni­ła w pas.

– A tak, oj­czul­ku, gat­ki – sły­chać było jej sła­by głos.

– A mó­wi­łem! O, spójrz – cią­gnął Mar­tyn Pie­tro­wicz, kłu­su­jąc wzdłuż wpół­zgni­łe­go chru­ścia­ne­go pło­tu – to moje ko­no­pie, a to – chłop­skie, wi­dzisz róż­ni­cę? A to mój ogród,. ja po­sa­dzi­łem ja­bło­nie, wierz­by też ja sa­dzi­łem. Przed­tem, nie było tu ani jed­ne­go drze­wa. Ucz się – wi­dzisz!

Skrę­ci­li­śmy na dzie­dzi­niec oto­czo­ny par­ka­nem, wprost bra­my wzno­si­ła się sta­ra, zmur­sza­ła ofi­cy­na ze sło­mia­ną strze­chą i ga­necz­kiem na słup­kach. Obok sta­ła dru­ga ofi­cy­na, now­sza, z ma­leń­ką fa­cjat­ką – ale tak­że na ku­rzych nóż­kach. „Patrz i ucz się – rzekł Char­łow – wi­dzisz, w ja­kim to dom­ku miesz­ka­li moi oj­co­wie, a te­raz, o, ja­kie so­bie wy­sta­wi­łem po­ko­je.” Te po­ko­je po­dob­ne były do dom­ku z kart. Pięć, sześć psów, je­den bar­dziej ku­dła­ty od dru­gie­go, przy­wi­ta­ło nas uja­da­niem. „Owczar­ki – zwró­cił moją uwa­gę Mar­tyn Pie­tro­wicz. – Praw­dzi­we krym­skie! Le­żeć! Bo wam łby po­ukrę­cam!” Na gan­ku no­wej ofi­cy­ny uka­zał się mło­dy czło­wiek w dłu­gim nan­ki­no­wym ki­tlu – mąż star­szej cór­ki Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza. Szyb­ko pod­biegł do brycz­ki, z sza­cun­kiem pod­trzy­mał ło­kieć zsia­da­ją­ce­go te­ścia, a na­wet usi­ło­wał po­ka­zać, że dru­gą ręką za­mie­rza pod­trzy­mać ol­brzy­mią nogę, któ­rą teść, po­chy­la­jąc się ku przo­do­wi, z roz­ma­chem uniósł nad ko­złem; na­stęp­nie mło­dy czło­wiek po­mógł mi zejść z ko­nia.

– Anno! – za­wo­łał Char­łow. – Sy­nek Na­ta­lii Ni­ko­ła­jew­ny ze­chciał nas od­wie­dzić. Trze­ba go ugo­ścić. A gdzie Eu­lam­pia? (Anna była star­szą, Eu­łam­pia młod­szą cór­ką Char­ło­wa).

– Nie ma jej w domu. Po­szła w pole zbie­rać bła­wat­ki – od­po­wie­dzia­ła Anna, sta­jąc w oknie koło drzwi.

– Twa­róg jest? – za­py­tał Char­łow.

– Jest.

– A śmie­ta­na jest?

– Jest.

– No, to przy­nieś, a ja tym­cza­sem po­ka­żę pa­ni­czo­wi mój ga­bi­net. Pa­nicz po­zwo­li, tędy – do­dał zwra­ca­jąc się ku mnie i ki­wa­jąc na mnie wska­zu­ją­cym pal­cem. W swo­im domu już mi nie mó­wił „ty”: go­spo­darz po­wi­nien prze­cież być uprzej­my. Pro­wa­dził mnie przez ko­ry­tarz. – Tu­taj spę­dzam czas – rzekł prze­cho­dząc bo­kiem przez próg sze­ro­kich drzwi – to mój ga­bi­net. Pro­szę ła­ska­wie wejść.

Ga­bi­net oka­zał się prze­stron­nym po­ko­jem, nie­otyn­ko­wa­nym i pra­wie pu­stym. Na ścia­nach na nie­rów­no wbi­tych gwoź­dziach wi­sia­ły dwie na­haj­ki, trój­gra­nia­sty, zru­dzia­ły ka­pe­lusz, jed­no­rur­ka, sza­bla, ja­kieś sta­re cho­mą­to na­bi­ja­ne blasz­ka­mi i ob­ra­zek przed­sta­wia­ją­cy za­pa­lo­ną świe­cę, na któ­rą dmą wi­chry; w ką­cie po­ko­ju sta­ła drew­nia­na ka­na­pa, po­kry­ta barw­nym dy­wa­nem. Set­ki much gło­śno bzy­ka­ły pod su­fi­tem, zresz­tą w po­ko­ju było chłod­no, tyl­ko czu­ło się bar­dzo sil­nie ten le­śny za­pach, któ­ry wlókł, się wszę­dzie za Mar­ty­nem Pie­tro­wi­czem.

– No co, ga­bi­net jak się pa­trzy? – za­py­tał Char­łow.

– Bar­dzo tu ład­nie.

– Po­patrz, tu wisi ho­len­der­skie cho­mą­to – cią­gnął Char­łow, znów prze­cho­dząc na „ty”. – Wspa­nia­łe cho­mą­to! Wy­mie­ni­łem u Żyda. Spójrz tyl­ko!

– Cho­mą­to rze­czy­wi­ście pięk­ne.

– Go­spo­dar­skie! Po­wą­chaj no… co za skó­ra! – Po­wą­cha­łem cho­mą­to. Pach­nia­ło zjeł­cza­łym ry­bim tłusz­czem – i tyle.

– No, niech pa­nicz sią­dzie, o, tam, na krze­seł­ku, pro­szę się roz­go­ścić – rzekł Char­łow, a sam opadł na ka­na­pę i przy­mknąw­szy oczy, jak­by się zdrzem­nął, na­wet za­czął po­chra­py­wać. Spo­glą­da­łem na nie­go w mil­cze­niu i nie mo­głem się na­pa­trzyć: po pro­stu góra nie czło­wiek! Na­gle Char­łow ock­nął się.

– Anno! – za­wo­łał, a jego po­tęż­ny brzuch wzniósł się przy tym i zno­wu opadł jak fala mor­ska – co tam? Rusz no się! Czyś nie sły­sza­ła?

– Już na­kry­te, oj­cze, pro­szę do sto­łu – roz­legł się głos cór­ki.

W głę­bi du­szy zdzi­wi­łem się, z jaką szyb­ko­ścią wy­peł­nia­no po­le­ce­nia Mar­ty­na Pie­tro­wi­cza i ru­szy­łem za nim do sa­lo­nu, gdzie na sto­le na­kry­tym czer­wo­nym ob­ru­sem w bia­łe pasy była już przy­go­to­wa­na prze­ką­ska: twa­róg, śmie­ta­na, pszen­ny chleb, na­wet cu­kier tłu­czo­ny z im­bi­rem. Gdy roz­pra­wia­łem się z twa­ro­giem, Mar­tyn Pie­tro­wicz do­bro­tli­wie mruk­nąw­szy: „Jedz, złot­ko, jedz, go­łąb­ku, nie gardź na­szą wiej­ską stra­wą” – znów usiadł w ką­cie i znów jak­by się zdrzem­nął. Przede mną nie­ru­cho­mo, z opusz­czo­ny­mi oczy­ma sta­ła Anna, a przez okno mo­głem do­strzec, jak jej mąż opro­wa­dzał po dzie­dziń­cu mo­je­go ko­ni­ka, wła­sno­ręcz­nie prze­cie­ra­jąc łań­cu­szek uzdy.VII

Moja mat­ka nie oka­zy­wa­ła wzglę­dów star­szej cór­ce Char­ło­wa; na­zy­wa­ła ją py­szał­kiem. Anna pra­wie nig­dy nie zja­wia­ła się u nas z ży­cze­nia­mi, a w obec­no­ści mat­ki za­cho­wy­wa­ła się ofi­cjal­nie i po­wścią­gli­wie, cho­ciaż z ła­ski mamy uczy­ła się w pen­sjo­na­cie, wy­szła za mąż, a w dzień ślu­bu otrzy­ma­ła od niej ty­siąc ru­bli asy­gna­ta­mi oraz żół­ty szal tu­rec­ki, co praw­da tro­chę pod­nisz­czo­ny. Anna była śred­nie­go wzro­stu, nie­zbyt peł­na, bar­dzo żywa, ru­chli­wa; wło­sy mia­ła gę­ste, pło­we, a na ład­nej, sma­głej twa­rzy tro­chę nie­zwy­kle, ale przy­jem­nie wy­glą­da­ły bla­do­błę­kit­ne, wą­skie oczy; nos był pro­sty i cien­ki, war­gi tak­że cien­kie, a pod­bró­dek spi­cza­sty. Każ­dy kto na nią spoj­rzał, z pew­no­ścią mu­siał so­bie po­my­śleć: „Ależ z cie­bie ziół­ko!” Mimo to było w niej coś po­cią­ga­ją­ce­go; na­wet ciem­ne, ma­leń­kie zna­mio­na, roz­sia­ne gę­sto na jej twa­rzy, nie ra­zi­ły, prze­ciw­nie – wzma­ga­ły wra­że­nie, ja­kie wzbu­dza­ła jej po­stać. Z rę­ka­mi wsu­nię­ty­mi pod chust­kę spo­glą­da­ła na mnie z góry na dół (ja sie­dzia­łem, a ona sta­ła), zły uśmie­szek błą­kał się po jej war­gach, po­licz­kach, w cie­niu dłu­gich rzęs. „Roz­piesz­czo­ny pa­ni­czyk!” – mó­wił jak­by ten uśmiech. Z każ­dym od­de­chem noz­drza jej roz­dy­ma­ły się lek­ko – to też wy­glą­da­ło nie­co dziw­nie. Mimo wszyst­ko zda­wa­ło mi się, że je­śli­by Anna Mar­ty­now­na mnie po­lu­bi­ła albo tyl­ko ze­chcia­ła mnie po­ca­ło­wać swo­imi wą­ski­mi, twar­dy­mi war­ga­mi… – to z ra­do­ści pod­sko­czył­bym pod sam su­fit. Wie­dzia­łem, że Anna była bar­dzo su­ro­wa i wy­ma­ga­ją­ca, że baby i dziew­ki bały się jej jak ognia – ale cóż! Anna Mar­ty­now­na draż­ni­ła skry­cie moją wy­obraź­nię… Zresz­tą wła­śnie skoń­czy­łem wte­dy pięt­na­ście lat – a w tym wie­ku!…

Mar­tyn Pie­tro­wicz zno­wu się ock­nął. –Anno! – za­wo­łał – po­bęb­ni­ła­byś tro­chę na for­te­pia­nie… Mło­dzi pa­no­wie to lu­bią.

Obej­rza­łem się… w po­ko­ju sta­ło coś, co wy­ka­zy­wa­ło ża­ło­sne po­do­bień­stwo do for­te­pia­nu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: