Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stroiciel grzebieni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Stroiciel grzebieni - ebook

Opowiadanie przenosi czytelnika w obszar znajdujący się tuż za granicą życia. Umrzeć jest stosunkowo łatwo, ale zapewnienie sobie komfortu na tamtym świecie czasami może być nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza gdy zostało się pomyłkowo pochowanym na podhalańskim cmentarzu zamiast w rodzinnym Krakowie. Tadeuszowi – głównej postaci tej opowieści – przydarzyła się właśnie taka historia. Na dobrą sprawę mógłby się z tym pogodzić, gdyby nie pewien wyjątkowo irytujący szczegół, który nie pozwala mu spoczywać w pokoju. Próby zaradzenia tej sytuacji rodzą całą serię niezwykłych zdarzeń powodujących, że można się przewrócić w grobie – oczywiście ze śmiechu. Stroiciel grzebieni to książka z pięknym widokiem na Tatry, humorem nie tylko w czarnym kolorze, góralskim folklorem w tle, urną z prochami w roli głównej, eschatologiczną refleksją i „jazdą bez trzymanki” zakopianką na trasie Murzasichle – Kraków.
Krzysztof Niedźwiedzki – twórca teatralno-kabaretowej grupy Formacja Chatelet, redaktor humorystycznego pisma Nowy Pompon, autor i reżyser sztuk teatralnych Atrament dla leworęcznych, Święci tego tygodnia i Teatr telewizji wystawianych w krakowskim Teatrze KTO, autor powieści Elora – bajka nie tylko dla dorosłych. Zwycięzca konkursu literackiego „Wydaj wszystkich swoich bohaterów”.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-946775-1-0
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stroiciel grzebieni

Spośród ogromnej liczby wydarzeń mojego niezbyt długiego, pięćdziesięciotrzyletniego życia pamiętam bardzo dużo. W tej samej mierze zdarzenia ważne jak te zupełnie błahe. Myślę, że z tych poważniejszej kategorii na największą uwagę zasługuje to sprzed tygodnia, czyli mój pogrzeb. Zresztą potem niewiele się już wydarzyło. Tak – bardzo dobrze pamiętam mój pogrzeb, podobnie jak poprzedzającą tę uroczystość nagłą śmierć. Pochówek pamiętam przede wszystkim dlatego, że zanim nastąpił, doszło do pewnej pomyłki. Ktoś w krematorium niefortunnie wsypał moje prochy do niewłaściwej urny i w konsekwencji zamiast spocząć w rodzinnym grobowcu na krakowskich Rakowicach, wylądowałem na podhalańskim cmentarzu w Murzasichlu, podczas gdy góral spod Poronina został pochowany pod Wawelem. I proszę mnie źle nie zrozumieć – ja nie narzekam. Urna jest ładna, wygodna i przestronna, a sam cmentarz zajmuje zaciszną polanę na skraju miejscowości. Nagrobki są równo poustawiane wzdłuż zadbanych alejek, a cały teren ogrodzony jest solidnym kamiennym murem, przy którym stoi bardzo gustowna drewniana kaplica. Murzasichle to naprawdę urocze miejsce – bardzo dobrze skomunikowane z Nowym Targiem, Zakopanem i Bukowiną Tatrzańską, piękny widok na Tatry, a nieopodal cmentarza stoi poczta, nieco dalej apteka, karczma, kościół i sklep z pamiątkami. No i przede wszystkim to czyste powietrze – tu się oddycha! Tak w ogóle w mojej obecnej sytuacji bardzo mi odpowiada wypoczynkowy charakter tej miejscowości – i gdyby nie ta góralska muzyka, byłoby super. Ja po prostu nienawidzę tego podhalańskiego pitolenia na skrzypcach.

To, że jakaś góralska kapela zawodziła w czasie mszy żałobnej – rozumiem. Szli w kondukcie i grali – w porządku. Haratali struny końskim ogonem, wkładając mnie do grobu – jak najbardziej. Ale myślałem, że to już będzie koniec! A oni tymczasem rzępolą nade mną codziennie – od tygodnia. Złażą się wieczorem i grają bitą godzinę. Na dodatek śpiewają – głównie o owcach. Mają też kilka przyśpiewek o juhasach, żyntycy, Marynie z Hrubego i góralskiej niedoli – i tak na okrągło! To musiał być naprawdę ważny góral. I teraz ten jakiś tam Byrcyn Gąsienica Ciaptak Krzeptowski pewnie się martwi, że ma tak cicho – a mnie tu cholera bierze!

I właśnie dlatego postanowiłem działać. Wiedziałem, że dłużej tego nie wytrzymam, więc dwa dni temu poszedłem do kierownika cmentarza i opowiedziałem mu, jak się sprawy mają. Że jestem tu przez pomyłkę, że to nie moja wina, że tak ogólnie to mi się bardzo podoba, ale ponieważ cenię sobie spokój, to bardzo bym prosił, żeby jednak przestali grać. No i się rozpętało.

Kierownik wstał zza stołu, popatrzył na mnie ponuro, splunął przez zaciśnięte zęby i w trzynaście minut przedstawił mi skróconą wersję historii muzyki góralskiej. Na koniec w niewybrednych słowach określił mój stosunek do folkloru, po czym usiadł i nabożnie patrząc na wiszący na ścianie portret Tytusa Chałubińskiego, kazał mi iść precz. Poszedłem. Wracając na cmentarz, wstąpiłem na pocztę i wysłałem do mojej żony telegram następującej treści: „Kochanie, ratuj swojego męża. Przyjeżdżaj czym prędzej, bo mnie tu wykończą". Podałem adres i poszedłem do swojej kwatery.

Żona przyjechała następnego dnia i cierpliwie wysłuchała tego, co mam do powiedzenia. Trochę się zmartwiła, że na moim pogrzebie płakała na Rakowicach nad prochami Ciaptaka, po czym powiedziała, że dobrze wyglądam.

Żeby jej zrobić przyjemność, zwróciłem uwagę na jej nowe buty i nie zapytałem, ile kosztowały. Żona uśmiechnęła się czule, położyła kwiaty na płycie nagrobka, wyciągnęła z torby cztery znicze, zapałki i powiedziała, że martwiła się o mnie.

– Martwiłam się o ciebie. Przed śmiercią wyglądałeś mizernie. Tak ci się jakoś na buzi pogorszyło. Naprawdę zaczęłam się bać. A tu teraz widzę, kochanie, że kwitniesz. Zawsze mówiłam, że górskie powietrze czyni cuda.

Ucieszyły mnie jej słowa. Przez długi czas nie wyglądałem na swoje lata. Nie wyglądałem, nie wyglądałem, nie wyglądałem… i nagle jak zacząłem wyglądać! Chryste Panie, Jezusie Nazareński, Matko Boska Ludźmierska, jak ja zacząłem wyglądać! Strach. Po prostu strach. No ale mniejsza o to, było, minęło. Wymieniliśmy z żoną najświeższe wiadomości, po czym wróciłem do zasadniczego tematu i zapytałem ją, czy zrozumiała moją sytuację. Zapytałem też, czy zrozumiała swoją sytuację.

– Oczywiście, że zrozumiałam.

– I co?

– Wydaje mi się, że jest zbyt mało czasu, żeby teraz się nad tym wszystkim zastanawiać. Tym bardziej że za dwie godziny mam autobus do Krakowa.

– Gdzie ci się tak spieszy? Dopiero przyjechałaś.

– Widzisz, kochanie, po drodze do domu muszę jeszcze wpaść na chwilę do pracy. Jakaś firma bierze z naszego salonu osiem samochodów w leasing i muszę je wydać. Mój szef twierdzi, że nikt tak dobrze nie leasinguje samochodów jak ja, więc sam rozumiesz, że nie mogę go zawieść. A poza tym chciałam jeszcze posprzątać mieszkanie, zrobić zakupy, zapłacić rachunki, pokłócić się z siostrą, ugotować bigos, pójść do fryzjera, wyprowadzić psa na spacer i poudawać jakiś czas, że mnie nie ma w domu, żeby w tym czasie spokojnie pomieszkać.

– Nie mamy psa – zauważyłem zgodnie z prawdą.

– Ale sąsiad ma. Wyjechał na kilka dni i poprosił, żebym się nim zaopiekowała.

– Tym niemytym sierściuchem, który przez trzy ostatnie lata o świcie drze mordę pod naszą kamienicą?

– Tak.

– Górskie, kurwa, powietrze! To jakiś absurd! Słuchaj mnie, nigdzie nie pojedziesz, zanim nie załatwimy mojej sprawy! Jeżeli samochody będą odrobinę gorzej wyleasingowane, przez kogoś innego, nic im się nie stanie! Rachunki mogłaś zapłacić wczoraj, do fryzjera pójdziesz jutro, siostra może nie zauważy, że się z nią nie pokłóciłaś, a pies niech się zleje na dywan!

– A co z bigosem?

– Z bigosem, kochanie, absolutnie nic nie da się zrobić. Trudno. Musisz się z tym pogodzić. Są sprawy ważne i ważniejsze. Albo mi tu zapewnimy spokój wieczny… albo nie.

– A raczej? – zapytała proszącym tonem.

– Nie jestem pewien. Ale zanim cokolwiek zrobimy, najpierw muszę wyciszyć emocje.

– No to wyciszaj.

– Dobrze. Może jakieś wspomnienie z życia?

– Będzie mi bardzo miło.

– Mam na imię Tadeusz.

– Magdalena.

Zacząłem grzebać we wspomnieniach, próbując zahaczyć o coś, co koi nerwy i wprowadza odprężający nastrój. Tymczasem czas płynął. W końcu doszedłem do wniosku, że jednak nie ma co specjalnie kombinować. Lepiej zdać się na nieprzemyślany, przypadkowy i przez to dość typowy wybór. Powiedzmy, że jest późne, pogodne, leniwe wczesnojesienne popołudnie. Liście jeszcze mocno trzymają się gałęzi drzew, jedwabisty wiatr kołysze nitkami babiego lata, grzyby w lasach rosną jak po deszczu, chłopi sortują zebrane ziemniaki, a bociany dolatują właśnie do Egiptu. Siedzę sobie w domu za stołem i medytuję. W chwili, gdy moje rozmyślania wymagają typowego wsparcia, wchodzi do mieszkania moja żona i siada obok. Wyciągam papierosa, lekko roluję go palcami i wkładam do ust. Gdy płomień zapalniczki muska jego koniec, żona wyuczonym ruchem wyciąga papierosa z moich ust i gasi go w popielniczce. Teraz przychodzi pora na kolejną część rytuału. Z jednej kieszeni marynarki wyciągam butelkę wódki, z drugiej kieliszek. W chwili, gdy płyn opuszcza szyjkę butelki, żona zmiata kieliszek ze stołu i wódeczka rozlewa się po blacie. Butelkę zabiera mi kilka sekund później.

– Nic dzisiaj nie robiłeś – zagadnęła, zadowolona ze skutecznie przeprowadzonego wstępu do rozmowy.

– To było pytanie?

– Tak, choć nie musiało – powiedziała po chwili zastanowienia.

– Hm. A mam odpowiedzieć?

– Niech pomyślę… Nie, chyba nie.

– A jednak odpowiem. Cały dzień stałem przed lustrem i grałem w „kamień, kartka, nożyce". I wyobraź sobie, że w końcu udało mi się nawet kilka razy wygrać.

– No cóż, chyba najwyższy czas wymienić lustro!

– Zastanawiałem się też, czy nie byłoby jednak dobrze nieco uchylić okno.

– Które?

– To mniejsze.

– Wspaniale.

– Ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że może byłaby to jednak odrobinę zbyt pochopna decyzja.

– Z pewnością masz rację – zgodziła się. – W końcu od chwili, gdy cię o to prosiłam po raz pierwszy, minęło jakieś piętnaście lat.

– To już tyle czasu upłynęło?

– Tak. Nawet z małym ogonkiem.

– Z ogonkiem? No popatrz. To może jednak najwyższy czas uchylić.

– To jak już uważasz.

Poczułem pewien niepokój. Niejednoznaczna odpowiedź stawiała mnie w kłopotliwej sytuacji. Decyzja – taka czy inna – mogła pociągnąć za sobą trudne w tym momencie do przewidzenia skutki. I oczywiście nie chodziło o zmianę pozycji skrzydła okna względem framugi, ale raczej naszych wzajemnych relacji wobec problemu, który – jak się okazało – miał już swoją długą i bogatą historię. Żeby czegoś nie popsuć, postanowiłem się ratować w wielokrotnie już sprawdzony sposób.

– Możesz, Madziu, nie zostawiać mnie samego z tą decyzją

– Czy to było pytanie?

– A czy uważasz, że moja intonacja zdaniowa był antykadencyjna?

– Muszę pomyśleć.

Żona wstała z płyty nagrobka, wzięła pusty słoik, w który zamierzała wstawić przyniesione przez siebie kwiatki, i informując mnie, że idzie po wodę, bardzo powoli odeszła w stronę pompy znajdującej się na końcu alejki. Wróciła po kilku minutach, wetknęła kwiatki do słoika i pewnym głosem powiedziała:

– Nie, raczej nie. Ale też nie była to prosta progrediencja. Powiedziałabym nawet, że twoja intonacja miała delikatny aspekt cyrkumfeksowy.

– Nie masz racji – odpowiedziałem, nie bez satysfakcji. – Jestem pewien, że mojej modulacji zdaniowej nadałem emocjonalną melodię w wygłosie. Nie zauważyłaś tego, kochanie?

– Widzisz… przez tę twoją śmierć przestałam wyczuwać zmiany w modulacji twojego głosu. Wybacz mi, skarbie, ale jeżeli chodzi o dominantę segmentacji tekstu, a zwłaszcza wskaźniki ekspresywne i porządek intonacyjny, też niestety zaczynam się coraz bardziej gubić. I chyba właśnie przez to mam teraz wątpliwości, czy końcówka frazy, której właśnie użyłeś, była raczej akutowa, czy po prostu kadencyjna. Przepraszam. Ale też przyznaj, że sam jesteś sobie trochę winien.

Oczywiście miała rację. Śmierć mogła jakoś wpłynąć na moją artykulację i utrudnić jej właściwe odczytanie intencji.

– Tak, nie powinienem umierać!

– To rzeczywiście nie był dobry pomysł. Miewałeś lepsze – przyznała.

Madzia poprawiła kwiaty w wazonie, przetarła płytę nagrobną, usiadła na jej brzegu i popadła w cmentarną zadumę. Wyglądała uroczo w kremowym płaszczyku, z rozpuszczonymi włosami, które spływały jej do ramion. Patrząc tak na nią, pomyślałem, że wygląda jak cmentarna rzeźba w udrapowanej szacie. Zauważyłem też, że zdążyła już przełożyć ślubną obrączkę na serdeczny palec lewej dłoni. Tymczasem czas płynął. W końcu rzuciłem pomysł, że może by tak rzecz całą załatwić przez księdza. Przecież mógłby w trakcie kazania za apelować do kapeli góralskiej o uszanowanie spokoju cmentarza i pochowanych na nim zmarłych. Magda pokręciła głową. Stwierdziła, że nie wierzy w księży i że rzecz całą trzeba jeszcze przegadać.

W takim razie zaproponowałem, żebyśmy poszli do pobliskiej karczmy coś zjeść i przy okazji porozmawiać. Zgodziła się. Po drodze pozwoliłem sobie w niewybrednych słowach określić sytuację, w jakiej się znalazłem. Madzia poprosiła mnie, żebym nie przeklinał głośno na cmentarzu, i zauważyła, że tak naprawdę winny całej sytuacji jest pan Andrzej, pracownik krematorium, który wsypując tamtego dnia prochy do urny, był widocznie jeszcze odrobinę mniej dysponowany niż zazwyczaj. Próbowała mnie pocieszyć, twierdząc, że i tak mam szczęście, bo przecież spokojnie mógł wysłać mnie w dużo mniej atrakcyjne miejsce, na przykład do Bytomia, albo wysypać mnie do kosza na śmieci. O nie, powiedziałem! Nie będzie tak, żeby od dyspozycji jakiegoś tam pana Andrzeja miało zależeć, gdzie mam czekać na zmartwychwstanie. Ostatecznie inaczej się to będzie robić z Rakowic, Murzasichla, Bytomia czy kosza na śmieci. Za późno – powiedziała. Może za późno, przyznałem, ale nie mogę tego tak zostawić. Muszę mu powiedzieć, co o nim myślę. I poprosiłem Magdę o telefon.

– Mogę cię prosić o telefon?

– Proszę cię bardzo.

– Masz numer do pana Andrzeja?

– Oczywiście: 675 421 990

– Znasz go na pamięć?

– Tak. Zapamiętałam… tak na przyszłość.

– Hm. No to dzwonię.

Wybrałem numer telefonu i po chwili usłyszałem w słuchawce niezbyt dysponowany głos pracownika krematorium.

– Pan Andrzej? Witam serdecznie. Pozwoliłem sobie do pana zadzwonić, żeby pana opierdolić. Może pan rozmawiać?



– Niestety za dwie godziny nie mogę, boję się też, że do tego czasu mi przejdzie. Więc pozwoli pan, że jednak opierdolę pana teraz.



– Tak, będę to robił wulgarnie… mhm!



– No cóż… na początek miałem zamiar powiedzieć, że musi być pan wyjątkowo głupią fujarą, żeby popełnić taki błąd i moje prochy wsypać do niewłaściwej urny.



– Nie, nie, skąd! Pan mnie źle zrozumiał. Nie „krótką" tylko „głupią".

...

– Tak… coś nam przerywa. Halo, halo! Gdyby mógł pan łaskawie przejść gdzieś z telefonem, żeby złapać zasięg… mhm.



– Dobrze, proszę w takim razie wyjść z tej trumny… Słyszy mnie pan teraz? Świetnie. Więc przed chwilą powiedziałem, że jest pan głupią fujarą… Co znowu?



– Nie. Nic nie mówiłem o grubej! Może zróbmy mały test. Ja coś powiem, a pan to powtórzy. Uwaga. Ty głupia fujaro!



– No, nareszcie!



– Hm, nie lubi pan tego określenia. Rozumiem. Co pan w takim razie proponuje w zamian?



– Miałbym zwracać się do pana „tani kaktusie"?



– Przepraszam, źle usłyszałem. „Tępy kutasie", tak? Niech pomyślę… Wie pan co, proszę chwilkę poczekać, poradzę się kogoś.

– I co o tym sądzisz? – zapytałem żony przysłuchującej się naszej rozmowie.

– Powiedz panu Andrzejowi, że jest skończonym debilem, jeżeli myśli, że się na to zgodzisz.

Przyznałem Magdzie rację i wróciłem do przerwanej rozmowy.

– Moja żona twierdzi, że jest pan skończonym debilem, jeżeli myśli pan, że się na to zgodzę… Co?



– Nie mam pojęcia. Może najlepiej będzie, jak porozmawia pan z moją żoną i wyjaśnicie to sobie bezpośrednio?



– Dobrze, oczywiście powtórzę. Do usłyszenia. Pozdrawiam serdecznie. – Oddając żonie telefon, dodałem jeszcze: – Pan Andrzej prosił, żebym ci przekazał, że jesteś wredną jędzą.

– Tak, słucham – rozpoczęła rozmowę Magda i dłuższą chwilę, kiwając ze zrozumieniem głową, wsłuchiwała się w wypowiedź swojego rozmówcy.



– Hm… tak… rozumiem… No cóż, ja bym doradziła mojemu mężowi, żeby w stosunku do pana użył dodatkowo określeń „podłe bydle" i „melepeta".



– Dobra, „melepetę" wywalamy. Ale „podłe bydle" mogłoby zostać, tak?



– Bardzo się cieszę. No to podsumujmy – zakończyła negocjacje Magda. – Mój maż będzie zwracał się do pana określeniami „tępy kutasie" i „podłe bydle". Zgadza się?



– A jak pan chciałby się odnosić do mojego męża?



– Nie bardzo. Tadeusz był heteroseksualnym katolikiem, więc sam pan rozumie, że to określenie jest nietrafone.



– Mhm, tak, rozumiem, to chyba bardziej pasuje. Oczywiście zapytam. – Magda zakryła telefon dłonią i zapytała mnie ściszonym głosem: – Tadziu, pan Andrzej pyta, czy nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby zwracał się do ciebie: „ty tłusty wieprzu".

– Powiedz, że się zastanowię i oddzwonię.

– Mąż się zastanowi i oddzwoni – przekazała moją decyzję panu Andrzejowi.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: