Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Strzemieńczyk - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strzemieńczyk - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 498 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM PIERW­SZY

I

Kto by był wio­sen­ne­go jed­ne­go wie­czo­ra 1412 r. spo­tkał się z pa­nem Ce­drem Strze­mień­czy­kiem i zaj­rzał mu we krwią na­bie­głe oczy, przy­pa­trzył się po­fał­do­wa­ne­mu jego czo­łu, za­cię­tym ustom i rę­kom sil­nym w ku­ła­ki, jak­by do boju po­ści­ska­nym, uwie­rzył­by łac­no temu sta­re­mu po­da­niu, któ­re gło­si­ło, że rodu tego lu­dzie, Strze­mień­czy­cy, głów­ny­mi byli i naj­okrut­niej­szy­mi przy za­bój­stwie św. Sta­ni­sła­wa po­pę­dli­we­go kró­la po­moc­ni­ka­mi. Temu przy­pi­sy­wa­no, że ród Strze­mień­czy­ków, od owe­go dnia krwa­wej pa­mię­ci, upadł, zu­bo­żał i do pierw­szej świet­no­ści po­dźwi­gnąć się już nie mógł.

Ce­dro Strze­mień­czyk, choć z do­bre­go szla­chec­kie­go wiódł się gniaz­da, choć pra­dziad jego jesz­cze znacz­ne ma­jęt­no­ści dzier­żył w Kra­kow­skiem, zu­bo­żał był zu­peł­nie, nie miał nic nad mi­zer­ny chła­peć zie­mi pod Sa­no­kiem, z któ­re­go wy­żyć jemu ze dwoj­giem dzie­ci by­ło­by trud­no, gdy­by go ła­ska kró­lew­ska nie po­sił­ko­wa­ła.

Pa­mięt­ni daw­nych z tym do­mem związ­ków, Ró­ży­ce i Sre­nia­wi­ci po­le­ci­li go kró­lo­wi Ja­giel­le, przy któ­re­go on dwo­rze się wy­słu­gi­wał, peł­niąc róż­ne obo­wiąz­ki.

Ale te­raz, choć się za­wsze na re­ge­strze dwo­ru pań­skie­go li­czył i po­bie­rał jur­gielt ja­kiś, do ni­cze­go już zdol­nym nie był. Wiek, zgry­zo­ty, prze­cier­pia­ne nie­wcza­sy, cho­ro­ba i sam cha­rak­ter zgryź­li­wy, któ­ry cią­gle mu krew bu­rzył, do ostat­ka, nie­gdyś ol­brzy­mią, siłę wy­czer­pa­ły.

Nie… miał Ce­dro nad lat sześć­dzie­siąt, co na­ów­czas czło­wie­ka sta­rym nie czy­ni­ło, bo lu­dzie, za­har­to­wa­ni od mło­du, trzy­ma­li się dłu­go krzep­ki­mi, lecz pa­trząc nań moż­na mu było dać dzie­siąt­kiem wię­cej, tak pod­upadł, szcze­gól­niej na nogi.

Ogrom­ny wzrost i tu­szę dźwi­gać mu już było cięż­ko i one go słab­szym czy­ni­ły. Na no­gach le­d­wie się trzy­mał, dy­szał cięż­ko, gdy się tro­chę prze­szedł lub roz­grzał roz­mo­wą, w pier­si mu chrzęsz­cza­ło, a lada drob­nost­ka wpra­wia­ła go w cho­ro­bli­wy gniew i za­pa­mię­ta­nie. Nie­raz la­tem brzę­cze­nie mu­chy do wście­kło­ści go nie­cier­pli­wi­ło.

Był Ce­dro Strze­mień­czyk wdow­cem od lat dzie­siąt­ka, a po żo­nie, świą­to­bli­wej nie­wie­ście, sy­nacz­ków mu dwóch zo­sta­ło. Przy ubó­stwie wiel­kim i si­łach uby­wa­ją­cych, tro­ska o nich dniem i nocą po­ko­ju mu nie da­wa­ła; a choć dzieć­mi się gryźć nie miał po­wo­du zby­tecz­nie, stę­kał, że ani im ma co zo­sta­wić, ni ich komu po­wie­rzyć, ani się spo­dzie­wać może sam wy­cho­wać i w świat pu­ścić.

Czuł on, że sam co­raz mniej mógł na­wet na chleb po­wsze­dni za­ro­bić, na­dzie­ję więc całą wi­dział w chłop­cach.

Mąż ry­cer­skie­go rze­mio­sła, nie­gdyś łow­czy i sta­now­ni­czy kró­la, nie ro­zu­miał dla dzie­ci in­nej przy­szło­ści, tyl­ko służ­bę na ko­niu z kor­dem u pasa.

Młod­szy syn, ulu­bie­niec ojca, któ­re­go Zbi­lu­tem wo­ła­no, do sta­nu ry­cer­skie­go oka­zy­wał po­wo­ła­nie, ja­kie­go oj­ciec so­bie ży­czył; lecz był też, jak przy­szły wo­jak, nie­po­mier­nie zu­chwa­ły, dra­pież­ny, a co go­rzej, prze­bie­gły, płasz­czą­cy się, kłam­ca zręcz­ny i po­chleb­nik. Oj­ciec mu wie­le prze­ba­czał wi­dząc w nim wszyst­ko naj­lep­sze, po nim so­bie naj­wię­cej ro­ko­wał. Star­sze­go Grze­sia cier­pieć nie mógł, bo mu się krnąbr­nym i upar­tym wy­da­wał.

Ten się ojcu nie wy­kła­my­wał nig­dy, karę zno­sił cier­pli­wie, ale się do my­śli jego na­ła­mać nie da­wał.

Wła­śnie dnia tego Ce­dro go zbił na kwa­śne jabł­ko, a chło­pak, choć się krwią ob­lał, nie pi­snął na­wet i po­pra­wy nie przy­obie­cał.

Oj­ciec krzy­czał, że z nim na ga­łęź po­trze­ba, bo in­nej rady nie ma.

Trud­no się było do­my­śleć, o co mu cho­dzi­ło. Oto Grześ ów, star­szy, mimo za­ka­zu całe dnie, gdy się tyl­ko wy­mknąć zdo­łał, tra­wił w szko­le z kle­cha­mi, taką miał do na­uki ocho­tę. Ce­dro zaś dla ry­cer­skie­go czło­wie­ka ba­ka­łar­stwo znaj­do­wał nie­po­trzeb­nym. Spie­wy­wał też ślicz­nym gło­sem w ko­ście­le Grześ, co, jako bab­ską rzecz, oj­ciec po­tę­piał.

– Kle­chy w ro­dzi­nie mieć nie chcę i nie po­trze­bu­ję – po­wta­rzał cią­gle sta­ry.

Grześ te­raz dwu­na­sto­let­ni, Zbi­lut o dwie le­cie młod­szy, przy­ka­za­nym mie­li od rana dzi­ry­tem rzu­cać, z łuku strze­lać, w sza­ble się ści­nać i na ko­niach sta­rych, któ­re umyśl­nie Ce­dro trzy­mał na to, to­czyć i wpra­wiać się do sil­ne­go sie­dze­nia. Zresz­tą wol­no im było ja­kie chcie­li har­ce wy­pra­wiać, byle nie ślę­czeć nad abe­ca­dłem i ta­bli­cą.

Jak­by na prze­ko­rę ro­dzi­co­wi, star­szy po­znaw­szy się z ba­ka­ła­rzem przy fa­rze, któ­ry go po­lu­bił, cią­gle zbie­gał do nie­go, po­ta­jem­nie się uczył chci­wie pi­sma, śpie­wu i co tyl­ko szko­ła dać mo­gła, prze­sia­dy­wał w niej, a choć oj­ciec go za to sro­dze cie­mię­żył, na­uki tej, do któ­rej się pa­lił, z gło­wy mu wy­bić nie było moż­na. Ce­dra to cza­sem we wście­kłe gnie­wy wpra­wia­ło, na­przód, że nie­po­słu­szeń­stwa w dziec­ku ścier­pieć nie mógł, po wtó­re, że na­uką jako ry­ce­rzo­wi nie­po­trzeb­ną się brzy­dził, a kle­chów nią się pa­ra­ją­cych nie zno­sił. Było to może we krwi.

Po­boż­nym po swo­je­mu był, ale du­cho­wień­stwa wię­cej się lę­kał, niż je sza­no­wał.

Dwaj bra­cia, do­syć do sie­bie z twa­rzy po­dob­ni, oba pięk­ni bar­dzo, jak ma­lo­wa­ni, bo to wzię­li po mat­ce, cha­rak­te­ra­mi się od sie­bie róż­ni­li wiel­ce.

Nie ko­cha­li się też bar­dzo, choć Grześ młod­sze­mu krzyw­dy nie czy­nił.

Ulu­bie­niec ojca roz­piesz­czo­ny, młod­szy star­sze­mu wszyst­kie­go za­zdro­ścił, pod­glą­dał go, szpie­go­wał, ojcu do­no­sił, gdy co po­chwy­cił, li­zał mu się i przy­po­chle­biał nik­czem­nie.

Zbro­ił­li co i na karę za­słu­żył, umiał się zręcz­nie wy­kła­mać i wy­przy­siąc, na bra­ta winę zło­żyć, a ro­dzi­co­wi do nóg paść i płacz a skru­chę uda­wać, choć się po­tem wy­śmie­wał z jego ła­two­wier­no­ści.

W mło­dym wie­ku wni­wecz już był po­psu­ty. Uchwy­cić coś po­ta­jem­nie, zła­so­wać, pso­tę krwa­wą wy­rzą­dzić, sła­be­go zgnieść, zwie­rzę mę­czyć, było dlań naj­mil­szym. Gdy swa­wo­lić nie mógł, do góry brzu­chem le­żeć ob­jadł­szy się i próż­no­wać go­tów był dnie całe.

Ojcu się przy­po­chle­bia­jąc, z tyłu mu ję­zyk po­ka­zy­wał i szy­dził so­bie z jego nie­do­łęż­no­ści.

Tak samo po­stę­po­wał z bra­tem i ze wszyst­ki­mi. Na zu­chwal­stwie mu nie zby­wa­ło, a mę­stwa praw­dzi­we­go nie miał i sta­nąć do wal­ki z moc­niej­szym się nie wa­żył.

Gdy go ró­wie­śni­cy na rękę wy­zy­wa­li, ucie­kał. Sło­wem, wszyst­ko w nim ro­ko­wa­ło nie­po­praw­ne­go ło­tra i roz­pust­ni­ka.

Grześ miał tęż samą krew go­rą­cą, ale cha­rak­ter szla­chet­ny, moc du­szy nad wiek swój, wy­trwa­łość i sta­tek nad­zwy­czaj­ny. Zdol­no­ści też, na któ­rych bra­tu zu­peł­nie zby­wa­ło, oka­zy­wał zdu­mie­wa­ją­ce.

Ba­ka­łarz od fary, któ­ry w szko­le tam­tej­szej uczył, ma­wiał czę­sto, że Grześ, zda­wa­ło się, jak by so­bie przy­po­mi­nał tyl­ko to, cze­go na­ucza­no go, tak mu wszyst­ko łac­no przy­cho­dzi­ło. Dziw­niej­sza rzecz, byle naj­mniej­szą ska­zów­kę miał, sam już da­lej szedł tą dro­gą, jaką mu uka­za­no, na­uczy­cie­la w zdu­mie­nie wpra­wia­jąc.

Pięk­ny, zręcz­ny, sil­ny, do­brze zbu­do­wa­ny, z oczy­ma du­ży­mi, ciem­ny­mi, w któ­rych już nie­dzie­cię­cy ro­zum go­rzał, Grześ rwał się tak do na­uki, jak Zbi­lut się nią brzy­dził.

W po­cząt­kach nie był oj­ciec temu prze­ciw­nym, aby sy­no­wie się czy­tać na­uczy­li, ale kle­chów z nich ro­bić nie my­ślał i ta Grze­sia na­mięt­ność ucze­nia sią co­raz wię­cej, co­raz in­nych rze­czy, okrut­ny gniew w nim obu­dza­ła.

Śpie­wa­nie i brzą­ka­nie na cy­trze ka­rał sma­ga­niem nie­li­to­ści­wym.

Za­ka­zał mu prze­stą­pić póź­niej próg szko­ły, ba­ka­ła­rzo­wi za­gro­ził, je­śli­by go śmiał przyj­mo­wać, siekł nie­po­słusz­ne­go, ale wszyst­ko to nie po­ma­ga­ło.

Grześ, gdy się nie mógł prze­kraść ku fa­rze, pi­sał po ścia­nach i pia­sku. Zbi­lut ojcu o tym do­no­sił. Ce­dro bił, a chło­pak wra­cał do swe­go i po­pra­wy na­wet nie przy­rze­ka­jąc, mil­czał.

Cią­gła więc wal­ka była po­mię­dzy krnąbr­nym Grze­siem a gniew­li­wym ro­dzi­cem.

Dnia tego wła­śnie sta­ry Ce­dro miał zno­wu taką z sy­nem prze­pra­wę. Oskar­żył go Zbi­lut zdraj­ca, że na strych wla­zł­szy, po­ta­jem­nie tam coś pi­sał, do­staw­szy nie wie­dzieć skąd ka­wał pa­pie­ru czy skó­ry.

Po­chwy­co­no go na uczyn­ku, z kar­tą jesz­cze mo­krą, oj­ciec obił go zno­wu, a te­raz zbu­rzo­ny cały po izbie w dwor­ku swo­im się prze­cha­dzał, z gnie­wu jesz­cze nie mo­gąc ochło­nąć. Nie ma­jąc się przed kim skar­żyć, mru­czał i klął po ci­chu.

Spo­nie­wie­ra­ny chło­pak, z po­tar­ga­ną czu­pry­ną, oprócz ró­zeg na­py­taw­szy siń­ców, sie­dział za wę­głem dwor­ku, pod­par­ty na ręku i du­mał.

Bo­leść mu łzy z oczów wy­ci­snę­ła, ale na pięk­nej, smut­nej jego twa­rzycz­ce wię­cej było za­du­my niż gnie­wu. Dwu­na­sto­let­nie chło­pię roz­my­śla­ło.

Zza dru­gie­go wę­gła nie­po­czci­wy Zbi­lut wy­glą­dał, pod­pa­try­wał, aby coś do­nieść ojcu na bra­ta. Nie mógł jed­nak doj­rzeć w nim tej zło­ści, jaką by on sam uczuł, gdy­by go po­dob­na kara spo­tka­ła. Grześ bied­ny wzdy­chał i du­mał. Wi­dać było, że oj­cow­ską wła­dzę, na­wet gdy nie­spra­wie­dli­wie kar­ci­ła, uzna­wał i pod­da­wał się jej z po­ko­rą, szu­ka­jąc tyl­ko środ­ków, aby po­go­dzić wolę ojca z tym, cze­go wła­sna jego du­sza pra­gnę­ła.

Daw­szy się bra­tu wy­wz­dy­chać, Zbi­lut, któ­ry za­rów­no ojca, jak jego okła­my­wał i uda­wał, że się nad lo­sem Grze­sia li­tu­je, zbli­żył się po­wo­li do nie­go.

Twarz, na pół dzie­cię­ca, nie­zręcz­nie przy­brać usi­ło­wa­ła wy­raz ser­decz­no­ści i współ­czu­cia, poza któ­rym kry­ło się szy­der­stwo.

– A, a – szep­nął po ci­chu – mój Boże, jaki ten oj­ciec okrut­ny i nie­mi­ło­sier­ny! To cię ska­to­wał!

Grześ po­pa­trzył nań i nic nie od­po­wie­dział. Zbi­lut sta­nął przed nim, bacz­nie w nie­go wle­pia­jąc oczy. Chciał wy­zwać na sło­wo, któ­re by ojcu po­wtó­rzył. Star­szy mil­czał.

– Po co bo to­bie ta szko­ła i głu­pie pi­sa­nie – do­dał. Ra­mio­na­mi po­ru­szył tyl­ko Grześ. Do­my­ślał się i od­ga­dy­wał bra­ta, nie chcąc się z nim wda­wać w roz­mo­wę.

Tym­cza­sem mrok nad­cho­dził i go­spo­dy­ni wie­cze­rzę do izby nio­sła, chłop­ców na nią wo­ła­jąc. Grześ wy­pro­sił so­bie u niej su­chy chle­ba ka­wa­łek i po­zo­stał za wę­głem.

Oj­ciec też, obej­rzaw­szy się, że go nie ma przy sto­le, na­wet się nie upo­mniał o nie­go. Po­cze­kaw­szy do­pie­ro, gdy Ce­dro je­dząc ochło­nął, Zbi­lut się ode­zwał po ci­chu.

– Grześ za wę­głem sie­dzi, ku­ła­ki gry­zie ze zło­ści, żeby choć za­pła­kał!

– Milcz! – prze­rwał sta­ry krót­ko i ostro.

Nie lu­bił on Grze­sia, wi­dok jego obu­dzał w nim gniew nie­po­ha­mo­wa­ny, chęć zła­ma­nia upo­ru tej du­szy krnąbr­nej, ale dzi­wił się temu cha­rak­te­ro­wi że­la­zne­mu syna i li­to­wał nad nim.

Przy wie­cze­rzy sta­ry jadł mało, mru­czał, pię­ścią o stół bił, na po­chleb­cę na­wet nie spoj­rzał. Cały był w so­bie, my­śląc nad środ­ka­mi, ja­ki­mi by nie­po­słusz­ne dziec­ko mógł po­skro­mić.

Nie­pręd­ko też legł spać Ce­dro, choć się czuł zmę­czo­nym i zbo­la­łym.

Zbi­lut, w rękę go po­ca­ło­waw­szy, ści­snąw­szy za ko­la­no, nie za­glą­da­jąc do bra­ta, wy­su­nął się do izby, w któ­rej oba sy­pia­li, i do snu po­spie­szył.

Naj­póź­niej, na pal­cach, po ci­chu wśli­znął się do ko­mo­ry Grześ i nie roz­bie­ra­jąc rzu­cił na po­sła­nie.

Na­za­jutrz rano, gdy Zbi­lut, sły­sząc szmer we dwor­ku, oczy prze­tarł już o bia­łym dniu, na po­sła­niu obok Grze­sia nie było.

Oj­ciec nie py­tał o nie­go.

Zbi­lu­to­wi za­raz na myśl przy­szło, że brat pew­nie chył­kiem zbiegł do fary, na skar­gę do ba­ka­ła­rza, któ­ry był jego opie­ku­nem i po­wier­ni­kiem.

Nie my­lił się chło­pak do­myśl­ny i był­by może ko­rzy­stał z tego, pusz­cza­jąc się za bra­tem i śle­dząc kro­ki jego, aby

0 nich do­nieść ojcu, ale pil­niej­sze­go coś miał do czy­nie­nia, bo żar­łocz­nym był i ła­sym, a na­przód mu­siał u go­spo­dy­ni coś od­kraść, aby głód za­spo­ko­ić. Wie­dział też, kędy kury się nio­sły i jaja pod­bie­rał, któ­re ze sma­kiem wy­pi­jał.

Sta­ry Ce­dro wkrót­ce się wy­wlókł na mia­sto.

Od dwor­ku Strze­mień­czy­ków do fary spo­ry ka­wał dro­gi iść było po­trze­ba krę­ty­mi ulicz­ka­mi, ale Grześ miał so­bie tyl­ko zna­ną bliż­szą dro­ży­nę, mię­dzy sa­da­mi i pło­ta­mi, któ­rą się był zwykł prze­kra­dać.

Bu­dy­nek szkol­ny przy fa­rze, w któ­rym się ba­ka­łarz z kan­to­rem mie­ści­li, tak był nędz­ny i opusz­czo­ny, jak więk­sza część po­dob­nych do­mostw w onym wie­ku. Wpraw­dzie nie było znacz­niej­sze­go ko­ścio­ła, któ­ry by szko­ły nie miał, choć do niej nie­wie­le dzie­ci uczęsz­cza­ło, ale mało gdzie sta­ra­no się pil­niej o ścią­ga­nie ich i re­gu­lar­ne na­ucza­nie mło­dzie­ży. Szedł, kto chciał i kogo po­sła­li ro­dzi­ce.

Byli przy fa­rach scho­la­sty­cy, któ­rym do­zór szkół z obo­wiąz­ku przy­pa­dał, ale ci do­glą­da­li tyl­ko, aby ba­ka­łarz we­dle prze­pi­sów sy­no­dal­nych na­ukę wpa­jał i re­li­gij­ne za­sa­dy. Nikt do szko­ły nie na­pę­dzał.

W mia­stach nie­któ­re ro­dzi­ny, licz­niej­szym mę­skim obar­czo­ne po­tom­stwem, w wi­do­kach po­świę­ce­nia sta­no­wi du­chow­ne­mu jed­ne­go z sy­nów od­da­wa­li ba­ka­ła­rzo­wi. Po­sy­ła­ła dzie­ci z tąż my­ślą ubo­ga szlach­ta. Dla wie­lu du­chow­na su­kien­ka wy­da­wa­ła się lżej­szą do no­sze­nia od ku­bra­ka

1 zbroi.

Ba­ka­ła­rze, kle­chy, kan­to­ro­wie byli to tak­że bie­da­cy albo wzdy­cha­ją­cy do świę­ceń, lub kle­ry­cy nie­do­ucze­ni, któ­rzy nie mo­gli ich otrzy­mać; gło­dem przy­mie­ra­li po­słu­gu­jąc przy ko­ścio­łach.

Z mno­gich jed­nak wi­dać przy­kła­dów, że w ta­kich szkół­kach do­syć sku­tecz­nie uczo­no pierw­szych za­sad, krze­wio­no po­cząt­ko­we przy­go­to­waw­cze wia­do­mo­ści, gdy tacy z nich lu­dzie wy­cho­dzi­li jak ar­cy­bi­skup Woj­ciech Ja­strzę­biec, co za­czął od far­nej szkół­ki w Ben­so­wie.

Nie wzdra­ga­ła się ich szlach­ta uboż­sza, sy­nów na księ­ży chcąc spo­so­bić, a osob­ne­go ba­ka­ła­rza trzy­mać do nich nie mo­gąc.

Za kost­ni­cą, mię­dzy mu­ro­wa­nym do­mem pro­bosz­cza a wi­ka­rią, sta­ła drew­nia­na szko­ła, tak opusz­czo­na i bied­na, że nie le­piej od chle­wu wy­glą­da­ła. Jed­na w niej pu­sta izba była dla mło­dzie­ży prze­zna­czo­ną, resz­ta słu­ży­ła za skład łomu i ru­pie­ci ko­ściel­nych, a ko­mo­ra przy­le­ga­ją­ca za schro­nie­nie kan­to­ra i ba­ka­ła­rza. Nie za­wsze na­wet szko­ła ta nie za­ję­tą by­wa­ła, bo le­cie go­spo­dy­ni pro­bosz­cza roz­kła­da­ła się w niej nie­raz z zie­lem i wa­rzy­wem, je­sie­nią z owo­ca­mi i na­sio­na­mi, a sza­no­wać mu­sia­no, co pie­czy ba­ka­ła­rza po­wie­rzy­ła.

Dziw­ny­mi też za­pa­cha­mi wo­nia­ła nie prze­wie­trza­na szko­ła, bo w niej ja­dło, ko­no­pie, zie­le­ni­na, stę­chli­zna, dym przy­wrza­ły do ścian i ko­ściel­ne­go ka­dzi­dła reszt­ki ra­zem się mię­sza­ły.

Świa­tło wpa­da­ło ską­pe, a oprócz ław na wbi­tych w tok no­gach i sto­łu po­rznię­te­go przez dzie­ci, pary pół­ek u ścian i po­pę­ka­ne­go pie­ca, in­ne­go sprzę­tu nie było.

Kle­pi­sko chy­ba dzie­ci przez mi­ło­sier­dzie za­mio­tły.

Ba­ka­łarz, po­si­wia­ły już w speł­nia­niu swych obo­wiąz­ków, czło­wiek mil­czą­cy, po­sęp­ny, bla­dy, su­ro­wy na oko, ła­god­ny z na­tu­ry, zwał się Jac­kiem Rybą. Miał on wpraw­dzie ró­zgi za pie­cem w ce­ber­ku mok­ną­ce, ale czę­ściej je po­ka­zy­wał dla po­stra­chu, niż uży­wał.

Nie­po­zor­ny, zbie­dzo­ny, ca­łe­go ży­cia nie­po­wo­dze­niem zła­ma­ny, do­bił się już był do tego skra­ju, na któ­rym sto­jąc pa – trzy się ze spo­ko­jem i re­zy­gna­cją na wy­ży­ny od­da­lo­ne, choć się ich do­ści­gnąć nie mo­gło.

Du­sza to była wy­po­go­dzo­na, w któ­rej mi­ło­ści lu­dzi i Boga nie za­bi­ła zła dola i dłu­gich lat mę­czar­nie. Ja­cek Ryba nie zgorzk­niał, Bogu i prze­zna­cze­niu wy­rzu­tów za swe losy nie czy­niąc. •

Naj­więk­szą dla nie­go roz­ko­szą było mło­de umy­sły do ży­cia bu­dzić, wpa­jać im to, co sam zdo­był, a gdy cza­su sta­ło i ksiąg po­waż­nych mógł się chwy­cić, czy­tać je i du­mać nad nimi. Rę­ko­pi­smu no­we­go do­staw­szy, o co na­ów­czas ba­ka­ła­rzo­wi nie było ła­two, sia­dał go prze­pi­sy­wać, dnie i noce przy ka­gan­ku cza­sem spę­dza­jąc nad Bo­ecju­szem" lub ja­kim rzym­skim po­etą.

Przy­wo­zi­li na­ów­czas do Pol­ski te skar­by mno­dzy du­chow­ni, któ­rzy do Rzy­mu i Włoch w spra­wach Ko­ścio­ła lub dla nauk wy­sy­ła­ni byli.

Ja­cek Ryba pierw­szym był Grze­sia Strze­mień­czy­ka na­uczy­cie­lem i wy­cho­wań­cem tym swo­im czuł się dum­ny. Miał on go za dzie­cię cu­dow­ne, od Boga ubło­go­sła­wio­ne, wiel­ką przy­szłość za­po­wia­da­ją­ce.

Ba­ka­łarz le­d­wie się był, umyw­szy i pa­cierz od­mó­wiw­szy, przy­go­to­wał iść na jutrz­nię do ko­ścio­ła, gdy z po­dzi­wie­niem uj­rzał wpa­da­ją­ce­go żywo do ko­mo­ry ulu­bień­ca swe­go, z za­ru­mie­nio­ny­mi po­licz­ka­mi, zdy­sza­ne­go, prze­lę­kłe­go. Nic nie mó­wiąc chło­pak po­chwy­cił go za rękę i ca­ło­wać ją za­czął wzru­szo­ny.

– Có­żeś ty tak ran­nym pta­kiem? – za­py­tał nie­spo­koj­ny Ryba.

Spoj­rzał bacz­nie; Grze­sio­wi w oczach wy­mow­ne łzy sta­ły. Ba­ka­łarz wie­dział, co chło­piec cier­piał od ojca, ści­snę­ło mu się ser­ce, po­gła­skał go po gło­wie.

– No, mów! – rzekł gło­sem ci­chym.

– A, oj­czul­ku – ode­zwał się Strze­mień­czyk, na­wy­kły go tak na­zy­wać – nie wiem, co mam po­cząć! Dłu­żej już tak nie wy­bę­dę. Dziej się wola Boża! Oj­ciec… Oj­ciec…

Ba­ka­łarz po­trzą­snął gło­wą zna­czą­co, jak gdy­by po­wie­dzieć chciał:

– Wiem ci ja, ale ro­dzi­ców sza­no­wać po­trze­ba! Chło­pak wes­tchnął.

– Dla­te­go, że ojca sza­nu­ję i gnie­wać go nie chcę, mu­szę precz stąd, mu­szę.

Żach­nął się Ryba w tył co­fa­jąc.

– Co to­bie, na Boga mi­łe­go! Do­kąd?

– Do­kąd? albo ja wier­ni – szep­nął Grześ. – W" świat! Do Kra­ko­wa… Oj­ciec z nas obu chce ko­niecz­nie żoł­nie­rzy zro­bić, a mnie sam Pan Bóg do cze­go in­ne­go prze­zna­czył. Sa­mi­ście mó­wi­li mi nie­raz, że gło­su Bo­że­go słu­chać po­trze­ba, a ja czu­ję go w so­bie! Bez na­uki żyć, wo­lał­bym umie­rać, dla niej w świat iść mu­szę.

Łzy pręd­ko otarł­szy, chło­piec czar­ny­mi oczy­ma by­stro spoj­rzał na ba­ka­ła­rza, któ­ry stał smut­ny i za­my­ślo­ny.

– Sły­sza­łem od was, że w Kra­ko­wie dla ubo­gich jak ja pa­cho­ląt lu­dzie są li­to­ści­wi, któ­rzy ich kar­mią, aby na chwa­łę Bożą uczyć się mo­gli.

– Dziec­ko, dziec­ko! – pod­chwy­cił ba­ka­łarz. – Bóg ci li­to­ści­wy jest nad opusz­czo­ny­mi i lu­dzie są do­brzy na świe­cie, ale pójść w świat z sa­kwą na ple­cach, z drew­nia­ną mi­ską u pasa, pro­sić jał­muż­ny chle­ba i jał­muż­ny świa­tła, nie wiesz, co prze­cier­pieć trze­ba.

Chło­pak strzą­snął się dum­nie.

– Al­boż to ja cier­pieć nie po­tra­fię – za­wo­łał – albo mi to w domu był raj? Ja już od dziec­ka do gło­du na­wy­kłem i chło­du.

Tu po­ca­ło­waw­szy zno­wu w rękę ba­ka­ła­rza, jak by go tą po­ko­rą chciał zmięk­czyć i prze­ku­pić dla sie­bie, do­dał.

– Na­uczy­li­ście mnie tro­chę śpie­wać, po uli­cach pie­śni na­boż­ne z dru­gi­mi nu­cić mogę. Za to lu­dzie do­brzy dają ko­ła­cze i gro­sze. Umiem też, z ła­ski wa­szej, pi­sać ni­cze­go…

Ryba się uśmiech­nął kle­piąc go po ra­mie­niu.

– A, ty, ty – rzekł we­se­lej – ni­cze­go! Ty ma­lu­jesz, nie pi­szesz i ka­li­graf z cie­bie, choć smar­ka­ty, że się i ze sta­ry­mi nie po­wsty­dzisz iść na wy­ści­gi. O tym nie ma co mó­wić, to praw­da, to praw­da. Grześ prze­rwał żywo.

– No, więc cze­go się mam oba­wiać? By­le­bym się do­wlókł do Kra­ko­wa, albo to bie­da wiel­ka. Na każ­dej ple­ba­nii noc­leg mi da­dzą, w każ­dym klasz­to­rze po­kar­mią. Chle­ba dużo nie po­trze­bu­ję, łyż­ką stra­wy będę syty.

Gdy to mó­wił, oczy mu się świe­ci­ły.

– A oj­ciec? – ci­cho za­gad­nął Ryba. – Co po­wie oj­ciec, gdy cię nie sta­nie.

Grześ oczy spu­ścił.

– Ojcu się Żbi­lut zo­sta­nie – od­parł ci­cho. – On go le­piej niż mnie ko­cha. Ja mu tyl­ko zgry­zo­tą je­stem i cię­ża­rem. Zbę­dzie się, za­po­mni, lżej mu bę­dzie. Słu­chać go nie mogę, więc ob­ra­zy Bo­żej unik­nę, a po mnie – do­koń­czył smut­no – pła­kać nie bę­dzie.

Ba­ka­łarz za­du­ma­ny, nic nie mó­wiąc, gło­wą po­trzą­sał. Stał w nie­pew­no­ści ja­kiejś, nie chcąc ni ra­dzić, ni od­ra­dzać. Dziec­ka mu ulu­bio­ne­go żal było, któ­re się tu mo­gło zmar­no­wać. Miał to prze­ko­na­nie, że w Kra­ko­wie z nie­go coś nad­zwy­czaj­ne­go zro­bią. Z dru­giej stro­ny, po­stra­dać tego ucznia, tego ulu­bień­ca, któ­re­go sam wła­snym tchnie­niem wy­wiódł tak cu­dow­nie ze swa­wol­ne­go pa­cho­lę­cia, żal mu było.

Grześ pi­sał tak ślicz­nie, a wszyst­kie cha­rak­te­ry na­śla­do­wał tak kunsz­tow­nie! W ko­ście­le gdy śpie­wał, głos miał tak pięk­ny, że do łez po­ru­szał, do mo­dli­twy du­szę pod­no­sił!

To dzie­cię bied­ne pu­ścić w świat na stra­co­ne imię, na losy, któ­re Ryba znał naj­le­piej, bo ich sam do­znał w wę­drów­kach po świe­cie, strach było, żal sro­gi!

Ukrad­kiem sta­ry ba­ka­łarz otarł rę­ka­wem oczy, ale myśl mu przy­szła, że Bóg oj­ciec sie­ro­tom.

Na twa­rzy chłop­ca ma­lo­wa­ło się po tę­sk­no­cie ta­kie mę­stwo, ta­kie pra­gnie­nie tego, co mu przy­szłość go­to­wa­ła, ta­kie ja­kieś po­wo­dze­nia prze­czu­cie, że wstrzy­my­wać go, któż wie, czy się go­dzi­ło.

– Oj­czul­ku! – do­dał Strze­mień­czyk śmia­ło. – My­śla­łem całą noc, mo­dli­łem się Panu Bogu, pro­si­łem go o na­tchnie­nie. Już to po­sta­no­wio­ne. Nie prze­ciw­cie się. Idę w świat! Za ojca wy mi daj­cie bło­go­sła­wień­stwo.

I przy­kląkł przed nim, za rękę drżą­cą chwy­ta­jąc sta­re­go, któ­ry gło­wę jego ująw­szy, mo­dli­twę ci­chą szep­tać za­czął. Po­pła­ka­li się oba. Mó­wić już nie było co wię­cej.

Dzwo­nio­no na jutrz­nię, po­szli ra­zem do ko­ścio­ła, ale ostroż­ny ba­ka­łarz, oba­wia­jąc się, aby sta­ry Ce­dro nie przy­szedł tu szu­kać syna, ukrył go na chó­rze i drzwi za­ry­glo­wał.

Grześ upadł na ko­la­na, zło­żył ręce i mo­dlił się go­rą­co.

Mało na jutrz­ni po­boż­nych było, oprócz kil­ku sta­rych ku­mo­szek z ró­żań­ca­mi w ręku; miesz­cza­nie na wio­snę mie­li do­syć do czy­ni­te­nia w po­lach i ogro­dach. Msza już była przy ofia­ro­wa­niu, gdy mę­skie buty i chód po­su­wi­sty usły­szał ba­ka­łarz, gło­wę wy­chy­lił i zo­ba­czył Strze­mień­czy­ka sta­re­go, któ­ry idąc na wszyst­kie się stro­ny oglą­dał, nie­wąt­pli­wie szu­kał syna.

Grześ się przy­chy­lił i za słup scho­wał.

Ce­dro ukląkł w ła­wie mszy świę­tej słu­chać, bo bez­boż­nym nie był, ale do­my­ślił się ła­two ba­ka­łarz, że on tu nie dla na­bo­żeń­stwa, ale dziec­ka zbie­głe­go przy­szedł szu­kać.

Za­le­d­wie ksiądz prze­że­gnał, gdy Ryba chłop­cu da­jąc znak, aby po­zo­stał na chó­rze, sam zszedł z nie­go, na­strę­cza­jąc się Strze­mień­czy­ko­wi, bo wie­dział, że go py­tać bę­dzie. Sam nie za­cze­pia­jąc sta­re­go, z wol­na, świę­co­nej wody wziąw­szy u drzwi, wy­szedł Ryba na cmen­tarz.

Ce­dro za nim po­spie­szył, brwi miał ścią­gnię­te i twarz po­sęp­ną.

– Nie wie­cie o Grze­siu moim? – za­py­tał rześ­ko.

– Albo co? – od­parł Ryba.

Sta­re­mu gniew tym­cza­sem ze krwią do gło­wy bił.

– Zbie­ga mi, be­stia krnąbr­na, dla tej wa­szej na­uki, któ­ra mu się na nic nie zda­ła. Sie­kę go, mor­du­ję i nic nie po­ma­ga.

Ba­ka­łarz po­ru­szył ra­mio­na­mi.

– A ja co na to mogę? – od­parł.

– Wy – krzyk­nął w pa­sji Strze­mień­czyk, rękę pod­no­sząc do góry – wy­ście mu pierw­si gło­wę na­bi­li tym prze­klę­tym obie­ca­dłem, a jemu ono do cze­go! Kle­chy z nie­go mieć nie chcę, do­syć jest tych dar­mo­zja­dów! Hę! Ryba słu­chał obo­jęt­nie.

– Po co­ście go uczy­li? – po­wtó­rzył Ce­dro.

– Bo tak Pan Bóg przy­ka­zał – od­parł ba­ka­łarz – a Bo­że­go przy­ka­za­nia słu­chać mu­szę, nie wa­szych gróźb. Dziec­ko do na­uki mia­ło ocho­tę i zdol­ność, com go nie miał uczyć.

– Ja le­piej wiem, co mo­je­mu dziec­ku po­trze­ba – wy­rwał się co­raz po­pę­dli­wiej Strze­mień­czyk – jam nad nim pa­nem, nie wy…

Nie chcąc da­lej roz­pra­wiać z nim, ba­ka­łarz ru­szył zwró­ciw­szy się ku szko­le i zo­sta­wił sa­me­go za­gnie­wa­ne­go star­ca, któ­ry pluł i klął, a w koń­cu nie ma­jąc z kim się kłó­cić mu­siał na­zad do domu iść. Po dro­dze jed­nak skrę­cił do szko­ły i nie wcho­dząc do niej, u okna tyl­ko sta­nąw­szy, za­krzy­czał na głos:

– Jak mi go tu przyj­mo­wać i cho­wać bę­dzie­cie, szko­łę pod­pa­lę, tak mi Boże do­po­móż! Rąk mo­ich nie uj­dzie­cie!

Ryba zbli­żył się do okna.

– Idź­cie z Bo­giem, a nie krzycz­cie! Dziec­ko za­mę­czo­ne w świat po­szło… mieć bę­dzie­cie je na su­mie­niu… Nie oj­cem mu by­li­ście, ale opraw­cą…

To wy­rze­kł­szy znie­cier­pli­wio­ny Ryba od okna od­stą­pił i po­szedł się za­mknąć do ko­mo­ry.

Ce­dro stał chwi­lę za­du­ma­ny, ra­mio­na­mi zży­ma­jąc, oglą­dał się, czy z kim wa­śni prze­dłu­żyć nie znaj­dzie, na osta­tek mru­cząc się po­wlókł 40 domu.

Nie chcia­ło mu się da­wać temu wia­ry, aże­by syn mógł w świat ujść od nie­go.

Gdy Strze­mień­czyk z dala już był od fary, po dro­dze zna­jo­mych za­trzy­mu­jąc i roz­wo­dząc przed nimi żale swe do ba­ka­ła­rza i kle­chów, Ryba przez za­kry­stię do ko­ścio­ła po­wró­cił, wszedł na chór i wy­zwo­lił stam­tąd Grze­sia.

– Nie chcesz do ojca po­wra­cać? – za­py­tał go. Chło­pak wstrząsł się cały.

– Nie mogę – rzekł – wolę gło­dem mrzeć! W świat pój­dę.

Za­du­mał się Ryba dłu­go. Zda­wa­ło się, że i on to po­sta­no­wie­nie po­chwa­lał, a my­ślał tyl­ko o środ­kach, jak by tego do­ko­nać.

– Go­tów sta­ry jesz­cze cię tu szu­kać – ode­zwał się po chwi­li – mu­sisz się więc ukryć, do­pó­ki ja nie opa­trzę cię na dro­gę. Chodź za mną.

Ryba, mó­wiąc to, wziął Grze­sia za rękę, obej­rzał się po cmen­ta­rzu i prze­śli­znął z nim szyb­ko do szko­ły, ale nie wpro­wa­dził go do swej izby.

W lewo był skład za­mknię­ty rze­czy ko­ściel­nych, któ­re się przy fa­rze po­mie­ścić nie mo­gły. Sta­ły tu rusz­to­wa­nia od przy­bie­ra­ją­ce­go na Wiel­ki Ty­dzień gro­bu, wi­sia­ły opo­ny od­pu­sto­we, po­ła­ma­ne cho­rą­gwie, wscho­dy od wiel­kie­go ka­ta­fal­ku rzad­ko kie­dy uży­wa­ne, ogrom­ne lich­ta­rze drew­nia­ne i całe kupy lam­pek gli­nia­nych, któ­ry­mi cza­sem farę oświe­ca­no.

Każ­dy choć­by naj­męż­niej­szy dzie­ciak, wie­ku tego co Grześ, był­by się uląkł tej ciem­nej izby, smut­nej i peł­nej gro­zy gro­bo­wej. Ryba spoj­rzał nań py­ta­ją­co, czy do wie­czo­ra się tu skryć ze­chce. Grześ od­po­wie­dział we­so­ło gło­wą po­ta­ku­jąc i prze­że­gnaw­szy się wsu­nął śmia­ło, gdy mu drzwi otwo­rzo­no.

Przez jed­no za­kra­to­wa­ne gę­sto okien­ko tro­chę świa­tła wpa­da­ło do ciem­nej izby, w któ­rej ką­tach zło­wro­go, na czar­nych de­skach wy­trzesz­cza­ją­ce zęby, gło­wy tru­pie wi­dać, było. Grześ siadł u okna, aby w dzie­dzi­niec ko­ściel­ny mógł pa­trzeć i do­strzec, gdy­by oj­ciec lub brat go tu szu­kał.

Miał naj­moc­niej­sze po­sta­no­wie­nie nie po­wra­cać już do domu, choć za nim tę­sk­no mu było.

Mil­czą­ce przy­zwo­le­nie ba­ka­ła­rza do­da­wa­ło od­wa­gi. Sie­dział cier­pli­wie, cze­ka­jąc, co z nim Ryba po­sta­no­wi. O po­łu­dniu otwar­ły się drzwi ostroż­nie, sta­ry przy­niósł chle­ba ka­wa­łek i w garn­ku po­lew­kę od ust so­bie ode­bra­ną, aby go po­kar­mić, ka­zał Grze­sio­wi jeść, sam przy­siadł­szy na wscho­dzie od ka­ta­fal­ku.

– Iść, iść – po­czął mru­czeć nie­spo­koj­ny – do­brze to mó­wić, a wie­szże dro­gę, do Kra­ko­wa ka­wał… Go­ści­niec ci jest, ale dróg siła, a jak się obłą­kasz.

– Lu­dzie mó­wią, dro­ga wszel­ka na koń­cu ję­zy­ka – od­parł Grześ.

Po­pa­trzał ba­ka­łarz.

– A nuż sta­ry w po­goń po­je­dzie lub po­śle? – za­py­tał.

– Sam po­je­chać nie może – ode­zwał się chło­pak – po­słać nie ma kogo. Po­my­śli, żem już dziś zbiegł, i do­gnać mnie nie bę­dzie mógł, a w ostat­ku… pew­nie się nie bar­dzo o mnie za­trosz­czy.

Ryba pod­par­ty na ręku du­mał.

– Żyw­czak ju­tro do dnia do Du­kli i Sta­re­go Sąnd­cza je­dzie za ku­pią, a bo­daj i na Wę­gry. Moż­na by upro­sić, aby cię na wóz wsa­dził i do­wiózł choć­by tam, do­kąd sam je­dzie… Z Sąnd­cza do Kra­ko­wa…

– Dam so­bie rady – prze­rwał Grześ śmia­ło – nie oba­wiaj­cie się o mnie.

– Ale czy Żyw­czak ze­chce i ojca się wa­sze­go nie zlęk­nie? – do­dał Ryba.

Żyw­czak róż­ną ku­pię z Wę­gier był zwykł przy­wo­zić, czło­wiek śmia­ły, cze­ladź miał zbroj­ną, bo w owe cza­sy bez­bron­ne­mu na go­ściń­cach, zwłasz­cza w ob­cym kra­ju, nie moż­na było się po­ka­zy­wać. Znał go Ryba i po­sta­no­wił roz­mó­wić się z nim za­raz, więc Grze­sia zno­wu w izbie za­mknąw­szy po­szedł na mia­sto.

Za­moż­ny woź­ni­ca miał wła­sny swój dom w Sa­no­ku, a choć, cią­gle się po go­ściń­cach tłu­kąc, mało w nim prze­by­wał, li­czył się do znacz­niej­szych miesz­czan. Ba­ka­łarz dlań, chu­dzi­na, nie­wie­le zna­czył, ale za­wsze suk­nię na nim kle­szą sza­no­wa­no.

Gdy Ryba, Chry­stu­sa chwa­ląc, do izby wszedł, za­stał Żyw­cza­ka z dwo­ma wspól­miesz­cza­na­mi że­gna­ją­ce­go się przy mio­dzie.

Woź­ni­ca i ku­piec, zo­ba­czyw­szy go, pe­wien był zra­zu, że ba­ka­łarz, jak to się kil­ka­kroć do roku tra­fia­ło, przy­szedł, aby so­bie go­mół­kę jaką lub oseł­kę wy­pro­sić, pła­cąc za nią ży­cze­niem szczę­śli­wej po­dró­ży i obiet­ni­cą mo­dli­twy.

We­so­ło go jed­nak po­wi­tał i ku­bek przed nim po­sta­wił. Ryba miód przy­jąw­szy, nie­rad temu, że świad­ków nie­po­trzeb­nych tu za­stał, sie­dział dłu­go mil­czą­cy. Miesz­cza­nie jed­nak nie ba­wiąc się po­roz­cho­dzi­li.

– Ja mam proś­bę do was, pa­nie go­spo­da­rzu – ode­zwał się ba­ka­łarz ko­rzy­sta­jąc z tego, że zo­sta­li sami – ale oso­bli­we­go ona ro­dza­ju jest, i sam nie wiem, jak po­cząć!

Sta­nął Żyw­czak przed nim.

– Mów­cież no – rzekł krót­ko.

– Ro­zu­mie­cie to, bo­ście by­wa­li i mą­drzy, pa­nie go­spo­da­rzu – po­czął ba­ka­łarz przy­po­chle­bia­jąc się Żyw­cza­ko­wi – iż kogo Bóg do sie­bie po­wo­ła, ten gło­su Jego słu­chać musi.

Żyw­czak gło­wą dał znak, iż i on tak są­dził, choć zgo­ła nie ro­zu­miał, co to zna­czyć mia­ło.

– Mamy chłop­ca w szko­le, któ­re­go Pan Bóg wi­do­mie do służ­by swo­jej prze­zna­czył – cią­gnął da­lej Ryba – a tu oj­czy­sko upar­te uczyć mu się nie daje… Nie ma in­ne­go spo­so­bu, tyl­ko chłop­cu, któ­ry uczyć się chce, dro­gę wy­mo­ścić i do szko­ły go lep­szej niż na­sza po­słać. Do Kra­ko­wa mu trze­ba, do Pan­ny Ma­rii.

– A cóż ja na to wam po­ra­dzić mogę? – spy­tał zdzi­wio­ny Żyw­czak.

– Je­dzie­cie pono do Du­kli, a może i do Sta­re­go Sąnd-cza – rzekł Ryba.

– Pew­nie! – po­twier­dził Żyw­czak.

– Toż by­ście dla mi­ło­ści Bo­żej pod­wieźć mo­gli bie­dac­two – do­koń­czył ba­ka­łarz, rękę zni­ża­jąc do ko­lan Żyw­cza­ka.

Miesz­cza­nin stał ja­koś obo­jęt­ny, gło­wą po­trzą­sał.

– Cóż to za je­den ten wasz chło­pak? – za­py­tał. – Od ojca go od­kra­dać… dziec­ko wła­sne! A gdy­by mi tak kto mo­je­go chciał wziąć!

– Wy by­ście pew­nie woli Bo­żej się nie sprze­ci­wi­li, bo­ście człe­kiem po­boż­nym i ro­zum­nym, a wie­cie, iż sią nie go­dzi.

Żyw­czak wciąż gło­wą krę­cił, nie­zu­peł­nie prze­ko­na­ny.

– Czyj­że to chło­piec? – za­py­tał.

Ba­ka­łarz jesz­cze się wa­hał z od­po­wie­dzią i do­dał:

– Ka­tu­je go oj­ciec za to, że się uczyć chce, a chło­piec już dziś śpie­wa w chó­rze i pi­sze tak jak z nas ża­den!

– Może go jed­ne­go ma? – wtrą­cił Żyw­czak.

– Dwu ich u nie­go – rzekł żywo Ryba.

Pa­trza­li so­bie w oczy, miesz­cza­nin nie oka­zy­wał ocho­ty mie­szać się w tę spra­wę draż­li­wą.

– Po­wiedz­cież mi, czyj chło­piec jest? – za­py­tał po­wtór­nie Żyw­czak.

– Nie zdra­dzi­cie mnie prze­cie? – prze­bąk­nął ba­ka­łarz.

– Al­bom ja taki, co za ję­zyk cią­gnie, aby człe­ka sprze­dał – ofuk­nął ob­ra­żo­ny miesz­cza­nin – po mnie się to nie oka­za­ło.

Wstał z ławy ba­ka­łarz i w ra­mię go po­ca­ło­wał.

– Miej­cie li­tość – rzekł. Po­tem obej­rzał się do­ko­ła i szep­nął mu do ucha: – Strze­mień­czy­ka star­szy…

Żyw­cza­ko­wi się oczy za­śmia­ły. Wróż­ba była do­bra. Znał on sta­re­go Ce­drę i nie­je­den się raz z nim wa­śnił, a nie mógł znieść dumy jego szla­chec­kiej, któ­ra przed miesz­czań­skim do­stat­kiem gło­wy ugiąć nie chcia­ła.

– Strze­mień­czy­ka chło­piec! – za­wo­łał. – Nie dzi­wo­ta, że od nie­go ucie­ka, bo z tym ka­tem nikt nie wy­trwa. Zbój jest, tyl­ko szczę­ście, że siły już nie ma, boby z nim co dzień przy­szło się bo­ry­kać.

– Wóz je­den kry­ty skó­ra­mi idzie – do­dał – chłop­ca do środ­ka wsa­dzić każę i do Du­kli a bo­daj i do Sta­re­go Sąnd­cza po­wio­zę, ale co po­tem, bo ja na Wę­gry za­wró­cę.

Ba­ka­łarz ręce aż zło­żył z wdzięcz­no­ści i za­wo­łał:

– Z Sąnd­cza pój­dzie pie­szo, radę so­bie da! W klasz­to­rze go po­kar­mią, bo tam pan­ny od fur­ty ni­ko­go głod­nym nie od­pra­wia­ją.

Śmiał się Żyw­czak.

– Do­brze tak sta­re­mu pa­no­szy! – do­dał. – Jeść nie ma co, a swój szczyt tak nosi, jak by zło­tym był, i lu­dzi dru­gich nie ma za Boże stwo­rze­nia. Prze­ko­na­ją się wszy­scy, co zacz jest, kie­dy od nie­go wła­sne dziec­ko ucie­ka…

– A – wes­tchnął Ryba – chło­piec by sro­gość oj­cow­ską zniósł, bo cier­pli­wy jest i po­czci­wy, ale uczyć się chce, a ro­dzic mu bro­ni.

– Tak, aby z nie­go ta­kie­go nie­zda­rę uczy­nił, jak sam jest! – krzyk­nął Żyw­czak. – Nie uj­mu­ję ja czci szlach­cie i pa­no­szom, toć oni się biją i bro­nią nas, a na świe­cie po­trzeb­ni są, ale i dru­dzy też lu­dzie, choć zie­mię orzą i ku­pią wożą…

– Lub Boga chwa­lą – prze­rwał ba­ka­łarz. Żyw­czak skło­nił gło­wę.

– Chłop­ca więc weź­mie­cie? – spy­tał Ryba ura­do­wa­ny.

– Co nie mam go wziąść! – rzekł Żyw­czak. – Po­wia­da­cie, że to ma być Bogu na chwa­łę, ano i od kata wy­zwo­lić też za­słu­ga. Ino mi go jak dzień przy­ślij­cie, bo ja na nie­go ani na ni­ko­go cze­kać nie my­ślę. Komu w dro­gę, temu czas. Dnie po­czy­na­ją go­rą­ce być, chło­dem trze­ba do po­pa­su.

– Sam go wam przy­pro­wa­dzę – dzię­ku­jąc do­dał od­cho­dzą­cy ba­ka­łarz.

Spie­szył po­tem do szko­ły, aby i do­brą wieść przy­nieść za­mknię­te­mu, i wy­zwo­lić go z izby. Nie było się już co oba­wiać na­pa­ści sta­re­go Ce­dry, więc Grześ do ko­mo­ry prze­szedł.

Gdy się to dzia­ło w szko­le, Strze­mień­czyk cią­gle na syna po­wrót ocze­ki­wał. W gło­wie mu się to nie mo­gło po­mie­ścić, aby dziec­ko śmia­ło od nie­go ucie­kać. To ukry­wa­nie się po wczo­raj­szym obi­ciu wy­da­wa­ło się naj­sroż­szej kary god­nym. Bić go zno­wu wstręt miał i wła­snej po­pę­dli­wo­ści się oba­wiał, bo mil­czą­ca cier­pli­wość dziec­ka wście­kłość w nim ro­dzi­ła. Po­sta­no­wił więc, jak sko­ro się zja­wi, w ciem­nym losz­ku za­sa­dzić go na chleb i wodę.

Cze­kał tyl­ko, ry­chło Zbi­lut, któ­ry też na nie­go cza­to­wał, da znać, że Grześ po­wró­cił. Lecz oba cze­ka­li i wy­glą­da­li na próż­no i gniew ojca co­raz się wzma­gał.

Po po­łu­dniu już, za­miast za­mknię­cia do lo­chu, za­przy­się­gał się obić go wprzó­dy i trzy­mać do­pó­ty, pó­ki­by nie obie­cał po­pra­wy.

Nad wie­czór nie­po­kój się wzmógł, Grze­sia nie było. Zbi­lut na­wet do ojca nie śmiał się zbli­żyć.

Na­dzie­ja po­wro­tu dziec­ka sła­bła co­raz, sta­ry Ce­dro to gnie­wem się uno­sił, to czy­nił so­bie wy­rzu­ty. Łzy mi­mo­wol­nie zbie­ra­ły mu się pod po­wie­ka­mi. Zbi­lut parę razy pró­bo­wał z da­le­ka coś szep­nąć do nie­go i nie otrzy­mał od­po­wie­dzi. Z twa­rzą zwró­co­ną w stro­nę fary stał dłu­go Ce­dro mru­cząc coś nie­wy­raź­ne­go, noc na­de­szła. Grze­sia nie było.

Idąc do snu i ca­łu­jąc ojca w rękę, Zbi­lut coś chciał po­wie­dzieć o bra­cie, Ce­dro nogą ude­rzył w pod­ło­gę.

– Sły­szysz, że­byś mi wię­cej imie­nia jego nie wa­żył się wspo­mnieć!

Zy­skał na tym młod­szy, że oj­ciec, ma­jąc go jed­ne­go, z oka już na chwi­lę nie spusz­czał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: