Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strzeżcie się niezwykłych kobiet - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Strzeżcie się niezwykłych kobiet - ebook

Pięć przyjaciółek o różnych osobowościach i poglądach na politykę, religię, miłość i rodzinę. Mimo różnic łączy je więź, która przetrwała wzloty i upadki. Poznały się na Akademii Sztuk Pięknych, kiedy miały po dwadzieścia lat, po studiach każda zamieszkała w innym miejscu, a teraz znów się spotykają.

Czy stawią czoło niedopowiedzeniom i skrywanym sekretom, które nagromadziły się między nimi przez lata? Czy przyjaźń wytrzyma kolejną próbę? To dojrzała, naładowana emocjami opowieść o przyjaźni.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-283-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Co ona tu robi, pomyślała po raz setny, w tej zimnej, deszczowej mieścinie, gdzie nie widać ani gór, ani nieba, w tej niegościnnej kawiarni, gdzie w kółko lecą teledyski nastoletnich piosenkarzy kiwających się w dwudzielnym rytmie odwiecznych piosenek o nieodwzajemnionej miłości. Co ona tu robi, czemu znosi pulsowanie tej prymitywnej muzyki i puste spojrzenie barmana przeglądającego swój elektroniczny kalendarz i jednocześnie pilnującego drzwi, którymi w ten wiosenny poranek nikt nie wchodzi, chociaż to dzień targowy.

Co ona tu robi – hipnotyzujące zdanie, absurdalny refren, tryb pytający, który nie domaga się odpowiedzi, w przeciwnym razie już dawno by jej tu nie było. Wchodzi trzech młodych mężczyzn, zamawiają kawę, ich dżinsy znaczą plamy tynku i farby, bluzy mają poszarzałe i sfatygowane, komentują wyniki meczu piłki nożnej, potem idą zapalić, zostawiając otwarte drzwi, przez które wdziera się jeszcze więcej wilgotnego zimna. Nieważne, myśli, w punkcie, w którym się znalazła. Tylko co to za punkt? Niezdolna do podsumowań powtarza tylko automatycznie to pierwsze pytanie, które coraz bardziej rozpływa się w innym niepewnym pytaniu bez odpowiedzi – kim jestem, że się tu znalazłam, w tym niedorzecznym, przygnębiającym miejscu? I love you but you don’t love me pulsujące na wielkim ekranie telewizora, niedające jej myśleć, nawet jeśli wie, że myślenie to za duże słowo na określenie tego, co robi, przemarznięta na kość w mokrej kurtce, ogłupiała, niepotrzebna.

Dotarła na spowity deszczem i mgłą dworzec, wewnątrz nie było żywej duszy, tylko sterczący pośrodku samotny automat do robienia zdjęć. Samotny i beczący instrukcje, co dwie i pół minuty, policzyła: jak należy usiąść i wrzucić monetę, a w zamian odebrać zdjęcie, które, pomyślała, w innym miejscu niż to mogłoby być początkiem nowej tożsamości. Co powiedziałoby jej zdjęcie, gdyby posłuchała łagodnego głosu automatu? Że widać na nim kobietę z mokrymi włosami i o zagubionym spojrzeniu – to już wiedziała i wcale nie chciała, żeby ktoś to potwierdzał. Usiadła więc grzecznie, wyciągnęła z torebki powieść – nie umiała znaleźć w niej pocieszenia – i z ulgą podniosła głowę, gdy dwie zakutane postaci o długich włosach weszły chwiejnym krokiem do hali i skierowały się w stronę lady, zza której wyłonił się kasjer. Nastąpiła wymiana zdań o wiele ciekawsza niż słowa dobiegające z automatu: rozmawiali o możliwości jeżdżenia koleją z pominięciem TGV, pociągami regionalnymi i Intercity, co jest o wiele tańsze i z tego powodu trwa dłużej. Mężczyzna z kręconymi włosami związanymi w kucyk powiedział, że czasu mu akurat nie brakuje. Ustaliwszy plan podróży, para opadła na ławkę w pobliżu kasownika, gdzie nieświadomie usiadła i ona. Wszyscy troje razem, wszyscy troje wiercący się niespokojnie w oczekiwaniu na pociąg, który wybawiłby ich przynajmniej od tej niestosownej bliskości, bo nie ośmieliła się wstać – nie chciała się wydać niegrzeczna. Dobre wychowanie, niezależnie od tego, jak nieadekwatne było to pojęcie, powstrzymywało ją przed jawnym popadnięciem w rozpacz, z którą dzielnie walczyła od chwili, gdy wysiadła z samochodu na placu, gdzie za targ robiły dwa stragany i trzy otwarte na oścież furgonetki, do których nikt nie podchodził. Potem zawiadowca – można go było rozpoznać po czapce, którą właśnie włożył na głowę – otworzył drzwi na peron i zagwizdał przeciągle, wypędzając ich troje na mżawkę i wiatr, gdzie jęli wypatrywać na horyzoncie ruchomego punkciku krzepiącej ciuchci, która ocaliłaby ich od tego nieszczęsnego miejsca. Zastanawiała się przez chwilę, dlaczego poświęca tak wiele uwagi dwójce pasażerów, którzy tak jak ona przestępują z nogi na nogę na mokrym betonie, chyba po prostu minimum empatii dla ludzkości było najlepszym, co mogła z siebie dać na pożegnanie.Przez okno wagonu drugiej klasy z brudnobrązowymi fotelami usiłowała dojrzeć zarys gór, jej oczom ukazywały się jednak tylko zalesione zbocza, szybko zacierające się w coraz gęstszej mgle. Porozrzucane tu i tam domy z łupku i czarnego kamienia, rwące o tej porze roku strumienie, ociekające wodą jodły, ani jednego stada owiec. Nawet one, pomyślała, nie wytrzymałyby tego natarcia śniegu z deszczem, które towarzyszyło jej od wielu dni, wprawiając ją w ponury nastrój. Na następnej stacji wsiadło dwóch mężczyzn i kobieta, w sportowych strojach i solidnych traperkach, rozmawiali o dawnych i przyszłych wycieczkach, umawiali się, planowali wspólną wyprawę do Santiago de Compostela i wędrówkę nadmorskim szlakiem w stronę Cassis.

Któż zresztą podjąłby trud podróży w tak ponury dzień, jeśli nie podstarzali piechurzy albo hipisi osiadli kilkadziesiąt lat temu w Lozère, którzy w końcówce zimy próbują się wyrwać ku bardziej ludnym terenom? Wcześniej siedziała w herbaciarni – wystrój w kolorach brudnego różu – i widziała tam mężczyznę z siwymi włosami do pasa i stopami przyobleczonymi w skórzane trepy, przetrząsającego kieszenie w poszukiwaniu drobnych na swój cotygodniowy bochenek chleba, powtarzał to jeszcze, wychodząc i wsiadając do starej rozchybotanej furgonetki. Próbowała sobie wyobrazić jego drogę powrotną, dom zalewany strugami deszczu, cieknące ściany, wygaszony kominek, aż w końcu porzuciła zdumiewającą wizję życia zredukowanego do pustki nieuchronnych wyrzeczeń. Przy nim turyści uosabiali zamożną, krzepiącą nudę, której rytm wyznaczały zaplanowane wyjścia, uporządkowane spotkania, bezpieczne przygody. A przecież, myślała, ten długowłosy mężczyzna musiał być jednym z pionierów, którzy tu ściągnęli w ubiegłym wieku, marząc o dzikim życiu, dziewiczej przyrodzie i uczciwej pracy, przepełniony pewnością, że znalazł ziemię, którą jego energia, jego wola, jego pragnienia ukształtują podług niezniszczalnych kryteriów piękna i prawdy. Skupiła się na kwartecie Brahmsa rozbrzmiewającym w jej słuchawkach, nie lubiła tego dudnienia muzyki w uszach, ale wolała to od rozpaczliwej banalności rozmów sąsiadów, w przyszłym miesiącu zrobimy drogę na Mont Ventoux, tak brzmiało ostatnie zdanie, które do niej dotarło.

Kiedy się przesiadała w Nîmes, a potem w Marsylii, musiała przyznać, że jej niechęć do starszych ludzi, czy to ocaleńców z innej epoki, czy zapalonych sportowców, rozszerza się również na inne przedziały wieku. Późnym popołudniem wagony opanowali uczniowie, rozwrzeszczani, rozkrzyczani, wybuchający salwami śmiechu, a potem popadający w bezwolne milczenie, w którym mogła wyczytać przemożne pragnienie podobania się. Była tym zażenowana: niesprawiedliwą przewagą drobnej blondynki o kształtnym biuście albo chłopaka o głębokim głosie nad pryszczatym dzieciakiem w kapturze czy dziewczyną z nadwagą. Słuchała tych wszystkich zdań, które zawsze jednoczą grupę, drwin z najsłabszych, łatwych żartów, i myślała o niszczycielskiej mocy słowa, o jego zgubnym wpływie. Brahms już nie wystarczał, żeby się od nich odciąć, włączyła reggae, zwarty rytm, pulsowanie, które odpędzi pokusę doszukiwania się sensu, brzęczenie rwące się niczym mgła i znów układające w pomruk głosów, co ona robi w tym pociągu toczącym się przez zniszczone winnice, przez brunatnożółte zalane wodą ziemie, potop, który nie ustaje.Chris

Pojechałam po nią na dworzec, padało, z pociągu wysiadła tylko jedna osoba. Nie było trudno ją rozpoznać – miała tę swoją czerwoną walizkę, chociaż z pewnością nie była to ta sama, którą pamiętałam z dawnych czasów. Diane zawsze miała czerwone walizki, czasem czerwone kurtki, ale nigdy czerwonych swetrów, bluzek ani T-shirtów, lubi ten kolor z daleka, nie przy twarzy. Ja lubię czerwień, zwłaszcza czerwone golfy, i oczywiście czerwone szpilki, nawet jeśli w tej zabitej dechami dziurze na nic mi się nie przydają. Podeszła do mnie z tym lekko wymuszonym uśmiechem, który nie do końca do niej pasuje, to uśmiech, który przywołuje na usta, kiedy nie wie, czego się spodziewać, albo nie chce się nad tym zastanawiać. Później ten uśmiech znika, razem z zakłopotaniem i nieśmiałością. Włożyłam jej walizkę do pikapa, obok zakupów, i uprzedziłam ją, chociaż już jej o tym mówiłam, że nie mam dla niej dużo czasu. Potrząsnęła głową, jakby z ulgą, ten wyraz twarzy też znałam, nie lubi nikomu nic zawdzięczać, nie lubi, gdy ktoś robi zakusy na jej wolność.

Serpentyny chyba zrobiły na niej wrażenie, trzeba przyznać, że droga do mojego domu jest cholernie stroma, a we mgle pochyłość wydaje się jeszcze bardziej zawrotna. Zatrzymałam samochód na nasypie, zawsze tak robię przy dużych opadach śniegu, a nocą spadło go mnóstwo, więc wolałam, żebyśmy dalej poszły na piechotę. Nie wydawała się zachwycona, tym bardziej że ze względu na bóle pleców nie zaproponowałam, że jej pomogę. Zresztą nie zwykłam się o nikogo troszczyć. Cenię sobie przyjaźń i odwagę, a nie współczucie i uprzejmość. W domu przycupnęła, drżąca, przed kominkiem, a ja zaczęłam dokładać do ognia polana, które pocięłam z samego rana. Stopniał już cały zapas, nikt się nie spodziewał takich temperatur w kwietniu. Kiedy podniosłam się z kolan, wciąż wpatrywała się w rozgorzałe na nowo płomienie. Umieściłam ją w sąsiednim pokoju – przewód kominowy utrzymuje tam znośną temperaturę, w każdym razie znośną dla mnie, ale ja pochodzę z kraju, gdzie króluje zimno – i wróciłam do pracowni.

Powiedziałam jej, jak bardzo mnie pochłania mój nowy pomysł, narysowałam już mnóstwo szkiców i zaczęłam pracować nad detalami, na razie bez sukcesów. Chciałam namalować mgłę, która nas spowija od wielu dni, oddać jej konsystencję, tę rzadką i tę gęstszą, przez którą trudno cokolwiek zobaczyć, bo tworzy zbitą, a zarazem miękką bryłę, coś wzburzonego i ograniczającego, materię, która może się w jednej chwili rozpłynąć, jednocześnie solidną i ulotną.

Opowiedziałam jej o tym wieczorem, lubię mówić o swojej pracy, o próbach, przeszkodach, emocjach, które budzi, o zachwycie, zniechęceniu, pięknie, trudnościach, nie wybieram, wolę zostawić w nieporządku wszystko, co mi przychodzi do głowy, nabiera kształtów i daje mi rozpęd. Maluje się całym ciałem, wszystkimi mięśniami, ale też całym swoim bezruchem. Kiedy mówiłam jej o swoim niemal fizycznym związku z kolorami, zadzwonił telefon, François zakopał się po szyję, jego samochód nie chciał odpalić. Szybko narzuciłam kurtkę i spytałam, czy chce mi towarzyszyć – byłam pewna, że odmówi, zimno ją paraliżowało, a przecież pamiętałam, że lubiła biegać po śniegu, pokonywała bez rakiet całkiem poważne deniwelacje, których w okolicy nie brakowało.

Kiedy wróciłam, spała przy kominku z książką w dłoni, wyjęłam ją delikatnie, ale i tak się obudziła. Znalazłaś antidotum na zimno, powiedziałam, patrząc na okładkę powieści Kessela. Nie wiem, dlaczego Lwa zalicza się do literatury dla dzieci, odpowiedziała natychmiast, zupełnie jakbym nie wyrwała jej właśnie ze snu, a może to wieczne dziecko w nas chce często do niego wracać. Jest po prostu cudowny. To była najdłuższa wypowiedź, jaką dotychczas wygłosiła, wcześniej tylko słuchała mnie z powagą i odpowiadała monosylabami, ona, która potrafiła gadać godzinami, podniecać się byle czym i do zawrotu głowy wałkować dręczące ją paradoksy.

Następnego dnia François zaprosił nas na kolację. Mieszkał na północnym zboczu masywu, w wielkim domu, który restaurował od dziesięciu lat, używając tradycyjnych materiałów i szkła. Przeszklona fasada od wschodu, okna w spadzistym dachu od zachodu, gra świateł opromieniała barwami tęczy największy pokój i ogromny kominek z wbudowanym piecem chlebowym. François nigdy nie był gadatliwy, więc znalazłam się w towarzystwie dwojga milczków, których nawet wino nie było w stanie rozruszać. Diane przynajmniej podjęła wysiłek i zapytała go, czy zawsze tam mieszkał. Rytualne pytanie, na które odpowiedział ostrożnie, że tutaj i zawsze niekoniecznie są dobrym połączeniem, że urodził się we wsi, niżej w dolinie, dość wcześnie na długo wyjechał i wrócił w wieku czterdziestu lat, ale przez część roku mieszka na Cykladach. Ja dodałam: podobnie jak ty i ja François żyje między dwoma miejscami, dwoma językami, dwiema miłościami, między tu i tam, które próbuje oswoić. Nie wiem, dlaczego wygłosiłam tę półprawdę, François nic nie odpowiedział, wstał tylko, żeby jej przynieść bukiecik lawendy, którą zamierzał destylować, lawenda z mojej wyspy, powąchaj, jak pięknie pachnie. Zerwała jeden kwiatostan i trzymała go w palcach, nie zbliżając do nosa, a potem z roztargnieniem odłożyła na stół. Trzeba było wracać, chciałam wcześnie wstać, odnaleźć swój obraz na sztalugach, szaroniebieski i biały, upstrzony jajeczną żółcią, którą nakładałam grubymi warstwami, a potem rozcierałam, nie byłam pewna, czy efekt mnie zadowala, i dręczyły mnie niecierpliwość i lęk przed konfrontacją z własną niezdolnością do uchwycenia tego momentu, kiedy materia i światło stają się niewyraźne, nierealne, bez właściwości. Chwile, gdy wiemy, że jesteśmy blisko osiągnięcia celu, ale też przeczuwamy czającą się porażkę, niemożność urzeczywistnienia tego, co tak mocno czujemy, takie chwile nie sprzyjają trosce o innych, byłam niedostępna dla Diane, pewnie bym jej wysłuchała, gdyby chciała mówić, ale nie potrafiłam stworzyć warunków, w których mogłaby się otworzyć, czułam, że jest spięta, zamknięta, skulona w swoim cierpieniu, i nie znalazłam słów ani żeby ją od niego oderwać, ani żeby je z nią dzielić.

Tak długo żyła z Régisem w tym trudnym do zdefiniowania związku, wiedli oddzielne życia, każde miewało znajomości i miłości, o których to drugie nie miało pojęcia. Nie mówiła wiele, dawkowała informacje. Régis wyjechał na sześć miesięcy do Bangkoku albo ma pracę w Filadelfii, wiesz, przeprowadza się za klientami, może dołączę do niego wiosną w Singapurze, zanim jednak zdążyła tam pojechać, umarł na ten swój sercowy problem, który flegmatycznie nazywał swoim wewnętrznym wrogiem, jego ciało odesłano do kraju dwa dni później, nie chciała żadnej ceremonii.

Następnego dnia dostrzegłam ją z okna pracowni, w puchowej kurtce, całą zakutaną w szaliki, na drodze prowadzącej na płaskowyż. Bardzo szybko zniknęła we mgle i mżawce, nie było szans, żeby ustąpiły miejsca wspaniałemu widokowi szczytów i bezkresnego nieba. Wróciła dopiero wczesnym popołudniem, przemoknięta i zakatarzona, i marzyła tylko o tym, żeby się napić gorącej herbaty i położyć do łóżka.

Zastanawiałam się właśnie, czy nie będę zmuszona zapalić świateł, kiedy przyjechała Marie. Przy malowaniu tego cyklu nie chciałam sztucznego światła i ulżyło mi, że nie będzie takiej konieczności. Miała ze sobą pudło pełne prowiantu, znam cię, powiedziała ze śmiechem, kiedy pracujesz, zapominasz o wszystkim, nawet o własnych gościach. To była prawda, zapomniałam o Diane. Wiem, że niektórzy uważają mnie za egoistkę, artystkę, która myśli tylko o sobie, i może sobie na to pozwolić, dodają inni, bo nie ma ani dzieci, ani męża. Co za uproszczona, żałosna wizja życia. Zupełnie jakbym to nie ja tak zdecydowała, jakbym nie stworzyła sobie warunków, żeby wieść życie, które należy tylko do mnie, ile razy widziałam na twarzach ludzi to nieme pytanie, dlaczego ona nikogo nie ma, przecież jest piękna. Zawsze mnie zaskakiwało to równanie, w myśl którego kobiety mniej hojnie obdarzone przez naturę są skazane na samotność, podczas gdy brzydcy mężczyźni nie muszą się obawiać odrzucenia, to się rozumie samo przez się. Zupełnie jakby łączenie się w pary zależało od fizycznych atrybutów jednej płci. Czasem wygłaszałam na ten temat ostre przemowy, dowodziłam, że małżeństwo najwyraźniej pasuje ofiarom głupiej dyskryminacji, nieważne, czy są piękne, brzydkie, czy zwyczajne, ale są też ludzie, mężczyźni i kobiety, którzy mają w nosie etykietki, konwencje i stereotypy, a miłość niekoniecznie oznacza dla nich skucie dwóch osób łańcuchem. Ogólnie rzecz biorąc, takie tyrady wywoływały dwa rodzaje reakcji: podziw mężczyzn, którzy widzieli w nich szansę na podryw, i niechęć kobiet, które węszyły w nich ocenę. A ja miałam nadzieję na coś dokładnie przeciwnego, ale takie już są prawa rządzące grupą, że inni często rozumieją nas opacznie, nawet jeśli robimy wszystko, żeby uniknąć nieporozumień.

Tego wieczoru nie wszczęłam takiej dyskusji, nie ze względu na to, co przeszła Diane, słyszała już z moich ust bardziej napastliwe tezy, bawiły ją zszokowane spojrzenia, czasem nawet sama coś dorzucała, wyjaśniała, że jest najlepszym przykładem tego, o czym mówiłam, że wyszła za mąż bardzo młodo tylko po to, żeby sprostać społecznym oczekiwaniom. Kiedyś, gdy dyskusja stała się szczególnie zajadła, rzuciłam coś prowokującego na temat pożądania seksualnego, a Diane przyznała, że to lęk przed własnymi pragnieniami kazał jej trwać w małżeństwie. Zaraz potem, kiedy poszła po drinka, podszedł do niej jakiś mężczyzna, objął ją w talii i powiedział, że bardzo podziwia kobiety, które potrafią okazać, jakie są kruche. Nieźle się z tego uśmiałyśmy – ja w roli samotnej hetery, ona jako wiecznie potrzebująca opieki. Od dawna tak odbijałyśmy piłeczkę, wcielałyśmy się w postaci, które choć wiarygodne, tylko po części odpowiadały rzeczywistości. Nie chciałam jej rozczarować, wiedziałam, że przyjechała w poszukiwaniu tego, co uważała za moją siłę. Toczę walkę, żeby z koloru wyłoniła się forma, nigdy nie zaczynam od rysunku, rysunek rodzi się z gry kolorów, moja pracownia to bazar pełen tubek, gwaszów, słoików i palet, często wychodzę stamtąd cała w kolorowe plamy, jak Arlekin, w przeszłości namalowałam zresztą kilka autoportretów z czerwonymi włosami, od razu zostały wystawione i sprzedały się jak świeże bułeczki. Do dziś mnie proszą, żebym to powtórzyła, doprowadza mnie to do rozpaczy. Autoportret fascynuje, podobnie jak powieści o sobie, nawet jeśli często są pójściem na łatwiznę. Nie lubię ani łatwych rozwiązań, ani płynącej z nich powtarzalności, dzięki której autoportret jest dobrze przyjmowany, szybko klasyfikowany przez krytyków, łatwo przyswajalny. Kiedyś malowałam serię płócien przedstawiających balony, w wyobraźni uformowałam z nich okrąg i tak chciałam je wystawić, nigdy mi się jednak nie udało, balony budziły taki zachwyt, że znikały u kolekcjonerów szybciej, niż byłam w stanie je produkować.

To było, zanim tu zamieszkałam, w tej trudno dostępnej górskiej samotni, gdzie nikt nie zawraca mi głowy głupotami, gdzie docierają tylko ci, którzy naprawdę mają do mnie sprawę. To było, zanim zrozumiałam, że na wszystko jest właściwa pora; zdobyłam uznanie, stałam się niezależna, ale niekoniecznie lepiej dzięki temu malowałam. Historia sztuki dowodzi zresztą czegoś odwrotnego, stawianie czoła przeciwnościom i wychodzenie naprzeciw oczekiwaniom sprzyjają rozwojowi częściej niż samotność, refleksja i medytacja. Pracować szybko i skutecznie. Bez wytchnienia, bez oglądania się za siebie, bez podsumowań, bez zatrzymywania się, na jednym oddechu, w ciągłym ferworze. Tworzyć, wystawiać, sprzedawać. Nigdy nie przerywać. Płynąć na fali wznoszącej. Radosne credo, pobudzające każdego, kto ma po temu fizyczne możliwości, jest ceniony, odnosi sukcesy. Ja to wszystko miałam, i miałam Ivana. Ja tworzyłam, a on sprzedawał.

Kiedy chowałam zapasy, które przyniosła Marie, na dnie kartonu znalazłam stos gazet, Marie wie, że nie czytam już prasy, spojrzałam na nią niezadowolona, ale nie odwróciła głowy, zajęta obcinaniem ogonków od rzodkiewek, które jej zdaniem były bardzo zdrowe. Dopiero po kolacji, kiedy wszystkie trzy usiadłyśmy przy ogniu – Diane zawinięta w wełniany pled, wciąż tak samo milcząca – Marie wspomniała, że kupiła dzienniki, w których piszą o mnie. Albo raczej o jednej z moich prac sprzedanych w Sotheby’s za interesującą, żeby nie powiedzieć niebotyczną sumę. Wstała, żeby mi przynieść gazetę, niesłychaną cenę uzyskał jeden z balonowych obrazów kupiony przez drukarza z Denver, nowy właściciel chciał pozostać anonimowy. Nie kryłam obojętności, nie miałam przecież nic wspólnego z tą transakcją, i wtedy Diane się zdenerwowała, nie możesz tak mówić, to cię dotyczy, mimo wszystko to twoje dzieło. Nagle obudzona i przytomna wypowiedziała więcej słów niż przez ostatnie trzy dni, dobrze pamiętała tego faceta z Denver, kupił numer ósmy, to było w galerii Stuyvesant na Times Square, powiedziała, że nie chciałam mu go sprzedać, bo nosił okropnie niegustowny żółty garnitur. Wściekł się i poszedł po Ivana, a Ivan, spokojny jak zawsze, z trudem mnie przekonał, żebym przyjęła ofertę znacznie powyżej wyznaczonej ceny. Nawet ona musiała nalegać, żebym odpuściła. Nie pamiętasz, że później wyszłyśmy, zostawiłyśmy Ivana, żeby dogadał szczegóły, i zjadłyśmy obiad w restauracji z kosmicznymi cenami, na koszt tego wieśniaka, jak o nim mówiłaś. Przypominałam sobie tę sprzeczkę, choć mgliście, ale to, że wreszcie się ożywiła, ucieszyło mnie tak bardzo, że nie dałam tego po sobie poznać. Niesamowite, powiedziała, sprzedajesz obraz, który jest wart tyle, ile ja zarabiam w rok, i nawet tego nie pamiętasz. Przecież dobrze wiesz, że w tamtych czasach się tym nie zajmowałam, nie zajmowałam się cenami, od tego miałam agenta, wymamrotałam, zaskoczona, że słyszę w tym porównaniu gorycz.

Owinęła się ciaśniej pledem i dodała, nie powiesz mi przecież, że zapomniałaś, co robiłyśmy później. Żachnęłam się, nie zapomniałam, rozdzieliłam tylko dwa wydarzenia, które miały miejsce jednego wieczoru, pamiętałam nawet jej błyszczący top i swoją czerwoną sukienkę, chwiałyśmy się na za wysokich obcasach, i nagle wpadłyśmy na zapłakaną dziewczynę, najwyraźniej wstawioną tak samo jak my, szukającą swojego psa. Nie mogę stracić faceta i psa tego samego wieczoru, szlochała, wtedy Diane zauważyła rzeczonego psa pod ławką, z kością w zębach, a chwilę później wszystkie trzy plus psiak znalazłyśmy się w windzie szykownego apartamentowca, bo dziewczyna uparła się, żeby nam podziękować. Kiedy dotarłyśmy na jej piętro, uwiesiła się na Diane, nie radziła sobie z otwarciem drzwi, musiałyśmy ją zanieść na łóżko i tam zaczęła się do nas przytulać, jej ciało było miękkie i ciepłe, kiedy się obudziłyśmy, nie było ani jej, ani psa, szybko wyszłyśmy, szczęśliwe, że udało nam się umknąć, choć nie wiedziałyśmy dokładnie przed czym.

Marie uśmiała się z tej starej historii, wyobrażała sobie makabryczny ciąg dalszy tej pijackiej nocy, szantaż, orgię, mafię i inne przyjemności, o których my też myślałyśmy tamtego przygnębiającego poranka. Przynajmniej, podsumowała, tutaj nic takiego wam się nie przydarzy, chyba że popsuje wam się samochód, ale musiałby się jeszcze trafić ktoś na tyle szalony, żeby mu się chciało tu włóczyć. Właśnie dlatego wybrałam to miejsce, i to dzięki Marie, której rodzina miała tu dom, znalazłam swój, w opuszczonej osadzie, której zrujnowane chaty stopniowo wykupywałam, żeby nie musieć znosić letników, ich entuzjazmu i fascynacji wariatami mojego pokroju ukrywającymi się na tych obłędnych wysokościach.

Tamtego lata spędziłam z dziewczynami cudowne chwile. Marie właśnie kupiła od rodziny to stare domostwo w jednej z okolicznych wsi, z oplecioną glicynią altaną, z której widać było zamek. Nour zachwycała się zielenią i panoramą, Sofia wtedy jeszcze nie adoptowała dziecka, które teraz przysparzało jej tylu trosk, Diane pracowała nad przekładem. Urządziłam w pralni tymczasową pracownię, przygotowałam płótna małego formatu, z których chciałam zrobić puzzle, powołać do życia tajemniczy ogród, taki, z jakich w swoim czasie słynęli Anglicy, łącząc wybujałą naturę i stare ruiny, wszystko zgodnie z zasadami perspektywy, i umieścić w nim ludzkie sylwetki, których wzajemne zależności objawiłby dopiero komplet obrazów. Wieczorami spotykałyśmy się w altanie i dzieliłyśmy radościami całego dnia i kłopotami – miała je zwłaszcza Diane, walcząca z nieznanym jej słownictwem opisującym silniki tłokowe, dla którego nie potrafiła znaleźć odpowiedników we francuskim i które wpędzało ją w posępny nastrój – i banalnymi zdarzeniami z tych długich ciepłych dni, na których zmierzch czekałyśmy, popijając różowe wino.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tu osiądę, i Diane miała rację, nie miałam pojęcia, ile zarabiam ani ile wydaję. Od tego był Ivan, to on wszystkim zarządzał, zajmował się loftem na Manhattanie i pracownią w Faidherbe, w której malowałam na zamówienie, nigdy nie potrzebowałam uświęconego miejsca, pragnęłam tylko przestrzeni i ciszy, i żeby dano mi spokój z całą resztą. Teraz wiem, jakie to było cenne być wolną od tych wszystkich ograniczeń, które tak utrudniają życie, ale wiem też, jak zwodnicze było stawianie się ponad nimi. Jeśli dobrze pamiętam, z Diane nigdy o tym nie rozmawiałam, dlaczego więc teraz sprawiała wrażenie, jakby miała mi za złe, że wiodę beztroskie życie kogoś, kto nie wie, czym są problemy finansowe, przynajmniej nie takie, przez które nie mogłabym dalej żyć tak, jak chciałam. Czasem żartowałyśmy z Nour i jej stylu życia, majestatycznej willi w Casablance, z hammamem i krytym basenem z widokiem na ocean, nawet lata, które Farid odsiedział w więzieniu, nie odbiły się na ich interesach, wręcz przeciwnie, Nour dzięki nieruchomościom i agroturystyce podwoiła przychody. Między nią a nami ziała przepaść czystego handlu, nawet jeśli sprzedaż obrazów jakoś mnie z tą dziedziną łączyła, i z pewnością to właśnie Diane mi wyrzucała. Kiedy Marie serwowała nam swoją herbatkę z tymianku, zapytałam Diane, czy spotkała się już z notariuszem Régisa. Odpowiedziała natychmiast, mieszkanie należy do mnie, ale u notariusza była też nastolatka, jego córka, i to ona dostała pieniądze z ubezpieczenia. Marie spojrzała na nią, wiedziałaś o niej? Diane chwilę zwlekała, w końcu mruknęła wymijająco, jakby mi mówił o wszystkich kobietach, które pieprzył.

Znów ta gorycz. To nie była ona. Ta, która tak się cieszyła, że oboje są wolni. I która jeszcze niedawno – zresztą nie wiedziałam, czy to skończone – romansowała z pewnym skrzypkiem. Pewnego razu rozmawiałam z Nour, która mieszkała wtedy u mnie na Manhattanie, o Diane i Régisie, i wymknęło się jej, że miała z nim romans i że Diane o tym wie, Diane to prawdziwa księżniczka, dodała. Księżniczka urodzona w Montreuil w nędznych dwóch pokojach, najmniej zamożna z nas wszystkich, miałam ochotę jej odpowiedzieć. Jej matka była sprzedawczynią w butiku z luksusowymi butami na Champs-Elysées, co dawało nam fory przy przecenach, i jeśli skończyła studia, to tylko dzięki odnalezionemu przypadkiem ojcu. Ale Nour niezbyt ceniła sobie rodzinę, swojej miała powyżej uszu, lepiej już w ogóle nie mieć ojca niż mieć takiego jak ja, pamiętasz moje początki w Paryżu. Jeśli dobrze pamiętałam, gościłam ją okrągły rok, do czasu, kiedy stała się pełnoletnia.

A Nour? – powiedziałam trochę zbyt gwałtownie – Powiadomiłaś ją? Diane zapadła się głębiej w fotel, wyciągnęła stopy do ognia, dopiła herbatę i odwróciła się do mnie, wszystkie was powiadomiłam o śmierci Régisa i o tym, że przyjadę.

Następnego dnia wyjechała razem z Marie i byłam pewna, że ucieszę się z odzyskanej samotności.

Ale się pomyliłam. Ja, taka dumna ze swoich przekonań, ze swojego spokoju, siły i niezłomności. Kiedy tylko wyjechała, dotarło do mnie, że nie porozmawiałyśmy, że znów moja praca, moje projekty wysunęły się na pierwszy plan, były jak mur, który wznosiłam, żeby bronić innym dostępu, i wcale nie czułam się z tym dobrze. Nie przejmuj się, to najwyraźniej nie był dobry moment, powiedziała na odchodnym. Jej słowa mnie dotknęły, trzeba umieć żyć chwilą, chwytać ją, zawsze domagałam się tego od innych, a sama wcale tak nie robiłam. Do tego jeszcze jej ból i ta skruszona mina, z którą wsiadała do samochodu Marie i która jak zawsze znaczyła: nie chcę nikomu przeszkadzać. Pamiętam ją z pierwszego dnia studiów w Penninghen. Szczupła blada dziewczyna z długimi włosami i wielkimi czarnymi oczami. Właśnie się wprowadziłam do kawalerki przy bulwarze Raspail i nie znałam miasta. Dwa lata wcześniej przenieśliśmy się z Kijowa do Brukseli, mój ojciec handlował tam drewnem. Nikogo nie znałam i podeszłam do niej, bo była tak samo samotna jak ja. Na rytualne pytanie, gdzie mieszkasz, odparła przepraszającym tonem: u matki w Montreuil. I natychmiast opowiedziała mi o ojcu, którego spotkała przypadkiem i który opłacił jej szkołę. Jego zniknięcie rok później zmusiło ją do zmiany drogi życiowej, zapisała się na studia językowe.

Nie mogłam pracować, wyrzucałam sobie, że pozwoliłam jej wyjechać z tymi sybillicznymi słowami, wszystkie was powiadomiłam o śmierci Régisa i o tym, że przyjadę, jakby musiała objechać cały świat, żeby się z nami spotkać. Tamtego lata u Marie, kiedy po raz ostatni spotkałyśmy się wszystkie, nieświadome, jak bardzo nasze życie się zmieni, to właśnie ona wiodła prym. Wciągała nas w swoje tłumaczenie pod pretekstem, że z nas wszystkich tylko ona jest pod presją czasu, bo musi oddać książkę jesienią, i że gdyby to zależało od niej, spotkałybyśmy się później. Ale od września wszystkie byłyśmy zajęte, Marie wracała na uczelnię, Sofia miała przyjąć małą Valię, Nour czekała na chińskich inwestorów w Casablance, a ja musiałam stawić czoła Ivanowi.

Służyłyśmy jej więc pomocą i świetnie się bawiłyśmy, wyszukując francuskie słowa opisujące silnik Diesla, silnik spalinowy, wysokoprężny, o zapłonie samoczynnym, z wtryskiem paliwa. To była fabularyzowana biografia inżyniera Rudolfa Diesla, który wymyślił silnik dla każdego, silnik, który miał zdetronizować silniki parowe. W tamtych czasach Wilhelm II miał ambicję uczynić Niemcy morską superpotęgą, ale Diesel nie chciał, żeby jego wynalazek służył celom wojskowym. Dwadzieścia lat później, w przededniu pierwszej wojny światowej, zniknął w tajemniczych okolicznościach podczas przeprawy promem przez kanał La Manche. Wyłowienie jego ciała dziesięć dni później dało asumpt do najróżniejszych hipotez. Diane zapewniła nam pasjonujący temat do rozmów. Każda interpretowała tę historię według innego klucza. Diane przedstawiała ją jako epopeję niemieckiego inżyniera, upartego, samotnego, targanego obsesją człowieka, który pragnął walczyć z biedą, a dostarczył napędu okrętom podwodnym Rzeszy, geniusza, który marzył o tym, by dobrobyt i technika stały się jednym, a ostatecznie przyczynił się do rozwoju światowego handlu i wielkich korporacji. Po kilku kieliszkach różowego wina wykrzykiwała, wymachując rękami, że Diesel był pierwszym przedstawicielem dwudziestowiecznego heroizmu i jego paradoksów. Pragnął dobra ludzkości, a służył jej tyranom. Marie protestowała przeciwko temu uproszczeniu, dolewając do kieliszków, jedno niekoniecznie prowadzi do drugiego. Była z nas najstarsza, uczyła już historii, kiedy my ledwie opuściłyśmy mury liceum i niewiele jeszcze rozumiałyśmy. Spotkałyśmy ją tamtego roku w Penninghen, na dniach otwartych pracowni, Diane i ja wystawiałyśmy po dwa obrazy. Przyglądała się w milczeniu autoportretowi Diane, wiśniowym ustom o nieproporcjonalnie dużych wargach, a potem powiedziała, że jej wizja przywodzi na myśl antyczne gorgony. Diane odpowiedziała po prostu, że nigdy o nich nie słyszała. Od tego czasu się podciągnęła i piętnowała, jak mówiła, historyczne uproszczenia, oskarżając Marie, że próbuje usprawiedliwić błędy własnej młodości, kiedy sądziła, że służy sprawie równości w doktrynerskich partiach. Pamiętam, że Marie zastygła z uniesioną ręką, w której trzymała butelkę różowego wina, i odpowiedziała spokojnie, to prawda, że każda opowieść o sobie albo o życiu w ogóle od pewnego wieku nie jest niczym innym jak wytworem własnego doświadczenia i próbą jego usprawiedliwienia. Naprawdę wierzyłam, że można wymyślić historię od nowa, stworzyć nowy układ sił, tak jak twój Diesel, ale zbiorowo, czasy temu sprzyjały, maj ’68 to nie był tylko ten słomiany ogień, z którego kpicie, ale wielka fala, która nas porwała, wszystkich, którzy wierzyli w zasadniczy postulat wolności, nie macie pojęcia, czym jest taka nadrzędna idea, ona wciąż kształtuje moje myślenie, uczenie, życie osobiste, podczas gdy wasze rozczarowanie to konformistyczny wymysł tych, którzy nigdy nie podjęli żadnego ryzyka. Zapadła cisza, a potem Marie dodała z bladym uśmiechem, nie zrozumcie mnie źle, swoje wycierpiałyście, przecież wiem, wszystkie jesteście wyjątkowe.

To było dziesięć lat temu i z pewnością nie byłyśmy wystarczająco dojrzałe, żeby zrozumieć, czy to pochwała, czy nagana. Pochłaniało nas działanie, pokonywanie przeszkód, dotrzymywanie terminów, podejmowanie decyzji i domaganie się tego, co, jak sądziłyśmy, nam się należało. Tamtego lata, lata Diesla, Diane była naszą królową. Potem zmieniłyśmy ustrój.

Przez roztrząsanie całej tej przeszłości nie mogłam się skupić na malowaniu mgły, mimo to dorzuciłam u dołu kilka odcieni żółci, które niczego nie rozjaśniły, najwyżej skąpały całość w okrutnym blasku, umyłam pędzle i wyszłam. Staram się codziennie chodzić, spokojny marsz rozładowuje napięcie, przywraca równowagę, pozwala się oderwać, otwiera na nowe pomysły albo pomaga zapomnieć. Lubię wędrować przez płaskowyż nad domem, na wietrze, z uniesioną głową. Patrzeć na chmury, na ich zmieniający się układ, na ślady po samolotach, ukośne promienie słońca, ulotne tęcze, na ptaki, pojedyncze albo w kluczach, krążące niestrudzenie, żeby w końcu usiąść na czubku jodły. Wspinaczka to nie dla mnie, wysiłek, wzrok wbity w ziemię, skupienie na każdym kroku. Kiedy idę równiną i nic nie przesłania mi widoku, mam dla siebie całe niebo i czuję się lekka, jakbym miała się wzbić w powietrze. To zawieszenie ja, które się rozpływa w doskonałym pięknie linii horyzontu. Diane nie miała szczęścia, nic z tego nie było widać, wiatr był tak silny, że tamował oddech, mgła tak gęsta, że znikała nawet ścieżka, siąpiący deszcz przemoczył mi czapkę i nie byłam pewna, czy kilkaset metrów niżej Diane widzi cokolwiek poza tą piekielną szarością.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: