Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Studium kobiety - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
13,59 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Studium kobiety - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 206 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W Pa­ry­żu bal czy raut skła­da się wła­ści­wie z dwóch wie­czo­rów. Naj­pierw wie­czór ofi­cjal­ny, w któ­rym bio­rą udział oso­by za­pro­szo­ne, dys­tyn­go­wa­ny świat, któ­ry się nu­dzi. Każ­dy po­zu­je dla są­sia­da. Więk­szość mło­dych ko­biet przy­cho­dzi tyl­ko dla ko­goś jed­ne­go. Kie­dy każ­da upew­ni­ła się, że jest dla tego ko­goś naj­pięk­niej­sza i że po­gląd ten po­dzie­la jesz­cze kil­ka osób, wów­czas, po wy­mia­nie obo­jęt­nych zdań w ro­dza­ju: „Czy wy­bie­rasz się wcze­śnie na wieś? – Pani de Por­ten­du­ere ład­nie dziś śpie­wa­ła! – Kto jest ta da­mul­ka, któ­ra ma tyle bry­lan­tów?” – lub też owych ulot­nych spo­strze­żeń, któ­re spra­wia­ją krót­ką przy­jem­ność albo za­da­ją trwa­łe rany, gru­py prze­rze­dza­ją się, obo­jęt­ni od­cho­dzą, świe­ce do­pa­la­ją się do koń­ca. Wów­czas pani domu za­trzy­mu­je kil­ku ar­ty­stów, lu­dzi we­so­łych, przy­ja­ciół, mó­wiąc:..Zo­stań­cie, zje­my ko­la­cyj­kę w swo­im kół­ku". Wszy­scy sku­pia­ją się w sa­lo­ni­ku. Za­czy­na się dru­gi praw­dzi­wy wie­czór; wie­czór, na któ­rym, jak za daw­nych do­brych cza­sów, każ­dy sły­szy, co się mówi, gdzie roz­mo­wa jest ogól­na, gdzie każ­dy musi być dow­cip­ny i przy­czy­nić się do ogól­nej za­ba­wy. Sło­wem, przy­jem­ność za­czy­na się z chwi­lą, gdy raut się koń­czy. Raut, ta zim­na re­wia zbyt­ku, ta de­fi­la­da próż­no­ści, jest jed­nym z owych an­giel­skich wy­my­słów, dą­żą­cych do.zme­cha­ni­zo­wa­nia in­nych na­ro­dów. An­glii, zda­wa­ło­by się, za­le­ży na tym, aby cały świat nu­dził się tak, jak ona i tyle, co ona. Ten dru­gi wie­czór jest tedy we Fran­cji, w paru do­mach, szczę­śli­wym pro­te­stem daw­ne­go du­cha na­sze­go we­so­łe­go kra­ju: ale, nie­szczę­ściem, mało osób pro­te­stu­je!

Przy­czy­na tego jest bar­dzo pro­sta: je­śli mało kto dziś wy­da­je ko­la­cje, to dla­te­go, że nig­dy, pod żad­nym rzą­dem, nie było mniej lu­dzi usta­lo­nych, spo­koj­nych niż pod pa­no­wa­niem Lu­dwi­ka Fi­li­pa, w któ­rym Re­wo­lu­cja za­czę­ła się le­gal­nie. Wszy­scy pę­dzą dziś do ja­kie­goś celu, go­nią za ma­jąt­kiem. Czas stał się dro­gi;

nikt nie może so­bie po­zwo­lić na tę roz­rzut­ność, aby wra­cać do domu rano i wy­sy­piać się do póź­na. Te dru­gie wie­czo­ry od­by­wa­ją się tedy już tyl­ko u ko­biet dość bo­ga­tych na to, aby pro­wa­dzić dom otwar­ty, od lip­ca zaś r. 1830 ko­bie­ty te moż­na po­li­czyć na pal­cach. Mimo mil­czą­cej opo­zy­cji dziel­ni­cy Sa­int­Ger­ma­in, parę ko­biet – mię­dzy nimi mar­gra­bi­na d'Espard i pan­na des To­uchés – nie chcia­ły się wy­rzec wła­dzy, któ­rą spra­wo­wa­ły w Pa­ry­żu, i nie za­mknę­ły sa­lo­nów.

Sa­lon pan­ny des To­uchés, slaw­riy zresz­tą w Pa­ry­żu, jest ostat­nim przy­tuł­kiem, gdzie się schro­nił daw­ny dow­cip fran­cu­ski ze swą ukry­tą głę­bią, swy­mi ty­sią­cz­ny­mi in­wen­cja­mi i wy­bor­ną grzecz­no­ścią. Tam mo­że­cie spo­tkać wdzięk mimo wy­szu­ka­nej for­my; swo­bod­ną ga­wę­dę mimo oględ­no­ści wro­dzo­nej lu­dziom do­brze wy­cho­wa­nym; zwłasz­cza roz­rzut­ność my­śli. W tym domu nikt nie my­śli o tym, aby za­cho­wać swój po­mysł na dra­mat; opo­wia­da­jąc nikt nie my­śli o spo­żyt­ko­wa­niu te­ma­tu w książ­ce. Sło­wem, nie jawi się tam wciąż ohyd­ny szkie­let li­te­ra­tu­ry, wę­szą­cej za stra­wą przy lada szczę­śli­wym kon­cep­cie lub zaj­mu­ją­cej hi­sto­rii. Wspo­mnie­nie jed­ne­go z ta­kich wie­czo­rów szcze­gól­nie utkwi­ło mi w pa­mię­ci, nie tyle na­wet z po­wo­du zwie­rze­nia, w któ­rym zna­ko­mi­ty de Mar­say od­sło­nił je­den z naj­głęb­szych za­ka­mar­ków ser­ca ko­bie­ty, ile z po­wo­du uwag, ja­kie wy­wo­ła­ło jego opo­wia­da­nie. Uwa­gi te są ko­men­ta­rzem do zmian, ja­kie w ko­bie­cie fran­cu­skiej spo­wo­do­wa­ła nie­szczę­sna Re­wo­lu­cja Lip­co­wa.

Przy­pa­dek zgro­ma­dził na tym wie­czo­rze spo­ro osób, któ­re, dzię­ki swym nie­za­prze­czo­nym war­to­ściom, zy­ska­ły eu­ro­pej­ską; re­pu­ta­cję. Nie jest to po­chleb­stwo pod ad­re­sem Fran­cji, bo było tam kil­ku cu­dzo­ziem­ców; Ci, któ­rzy naj­bar­dziej tam błysz­cze­li „ nie byli zresz­tą naj­sław­niej­si. Cię­te od­po­wie­dzi, sub­tel­ne spo­strze­że­nia, przed­nie kon­cep­ty, syl­wet­ki kre­ślo­ne z cu­dow­ną pre­cy­zją mi­go­ta­ły i tło­czy­ły się bez przy­mu­su, rzu­co­ne nie­dba­le, a cu­dow­nie od­czu­te i poj­mo­wa­ne. Swia­tow­cy zwłasz­cza od­zna­cza­li się wdzię­kiem i we­rwą god­ną ar­ty­stów. Mo­że­cie spo­tkać gdzie in­dziej w Eu­ro­pie wy­twor­ne ma­nie­ry, uprzej­mość, wie­dzę;; ale je­dy­nie w Pa­ry­żu, w tym sa­lo­nie – i w paru, o któ­rych wspo­mnia­łem – ist­nie­je ów swo­isty dow­cip, stwa­rza­ją­cy z wszyst­kich tych przy­mio­tów miłą i ka­pry­śną ca­łość, ja­kaś płyn­ność, któ­ra po­zwa­la kłę­bić się ob­fi­to­ści my­śli, afo­ry­zmów, opo­wia­dań, do­ku­men­tów. Tyl­ko Pa­ryż, ta sto­li­ca do­bre­go sma­ku, zna sztu­kę zmie­nia­nia roz­mo­wy w tur­niej, w któ­rym każ­da in­te­li­gen­cja sku­pia się w jed­nym ry­sie, gdzie każ­dy rzu­ca jed­no zda­nie i za­my­ka swo­je do­świad­cze­nie w jed­nym sło­wie, gdzie każ­dy się bawi, od­po­czy­wa i uczy się. To­też tyl­ko tam może ist­nieć wy­mia­na my­śli; tam nie dźwi­gasz, jak ów del­fin z baj­ki, ja­kiejś mał­py na grzbie­cie; tam bę­dziesz ro­zu­mia­ny i nie na­ra­zisz się na to, aby sta­wiać w grze zło­to prze­ciw licz­ma­nom. Tam wresz­cie de­li­kat­nie zdra­dzo­ne se­kre­ty, lek­kie a głę­bo­kie ga­wę­dy, mie­nią się, fa­lu­ją, przy­bie­ra­ją nowy wy­gląd i nową bar­wę za każ­dym zda­niem. Żywa dys­ku­sja, zwię­złe opo­wia­da­nia za­zę­bia­ją się o sie­bie wza­jem. Wszyst­kie oczy słu­cha­ją, ge­sty py­ta­ją, a fi­zjo­no­mia od­po­wia­da. Wszyst­ko tam jest, w jed­nym sło­wie: duch i myśl.

Nig­dy nie by­łem tak sil­nie pod uro­kiem daru sło­wa, umie­jęt­ne­go, ce­lo­we­go, któ­re sta­no­wi siłę ak­to­ra czy opo­wia­da­cza. Nie ja je­den by­łem wraż­li­wy na tyle cza­rów; spę­dzi­li­śmy wszy­scy roz­kosz­ny wie­czór. Roz­mo­wa przy­braw­szy cha­rak­ter ga­wę­dy po­cią­ga­ła swo­im szyb­kim bie­giem cie­ka­we zwie­rze­nia, mnó­stwo por­tre­tów, ty­sią­ce wy­bry­ków, któ­re czy­nią tę uro­czą im­pro­wi­za­cję czymś zgo­ła nie do prze­tłu­ma­cze­nia. Ale, sko­ro zo­sta­wi­my rze­czom ich na­tu­ral­ny smak, ich bieg, ich ka­pry­śne fa­lo­wa­nie, może zro­zu­mie­cie wów­czas wdzięk wie­czo­ru na­praw­dę fran­cu­skie­go, po­chwy­co­ne­go w mo­men­cie, gdy w at­mos­fe­rze naj­mil­szej swo­bo­dy każ­dy za­po­mi­na o swo­ich in­te­re­sach, o swej am­bi­cji lub, je­śli wo­li­cie, o swo­ich pre­ten­sjach.

Oko­ło dru­giej rano, w chwi­li gdy ko­la­cja się skoń­czy­ła, znaj­do­wa­ło się koło sto­łu już tyl­ko bli­skie kół­ko, wy­pró­bo­wa­ne w kil­ku­na­sto­let­niej za­ży­ło­ści, albo też lu­dzie wy­traw­ni, do­brze wy­cho­wa­ni i zna­ją­cy ży­cie. Mocą nie­me­go i ści­śle prze­strze­ga­ne­go ukła­du, przy ko­la­cji każ­dy zrze­kał się swo­jej ran­gi spo­łecz­nej. Pa­no­wa­ła naj­zu­peł­niej­sza rów­ność. Nie było tam zresz­tą ni­ko­go, któ­ry by nie był bar­dzo dum­ny, że jest sobą. Pani d'Espard za­pro­wa­dzi­ła zwy­czaj, że sie­dzi się przy sto­le do koń­ca wie­czo­ru, za­uwa­ży­ła bo­wiem nie­raz, jaką zmia­nę na­stro­ju po­cią­ga zmia­na miej­sca. W przej­ściu mię­dzy ja­dal­nią a sa­lo­nem czar pry­ska. Zda­niem Ster­ne'a, my­śli au­to­ra, któ­ry się ogo­lił, mają inną bar­wę niż przed wy­ko­na­niem tej czyn­no­ści. Je­że­li Ster­ne ma ra­cję, czyż nie moż­na śmia­ło twier­dzić, że na­strój lu­dzi przy sto­le inny jest, niż kie­dy ci sami lu­dzie wró­cą do sa­lo­nu? Opar nie bije już do gło­wy, oko nie ma już przed sobą owe­go mi­łe­go nie­ła­du, stra­ci­ło się roz­kosz tego le­ni­stwa, tej życz­li­wo­ści, ogar­nia­ją­cej lu­dzi na­je­dzo­nych, to­ną­cych w mięk­kich krze­słach, ja­kie wy­ra­bia się dzi­siaj. Po pro­stu lu­dzie chęt­niej roz­ma­wia­ją przy de­se­rze, przy kie­lisz­ku do­bre­go wina, w roz­kosz­nej chwi­li, gdy każ­dy może oprzeć się łok­cia­mi na sto­le i wes­przeć gło­wę na dło­ni. Nie tyl­ko wszy­scy lu­bią wów­czas mó­wić, ale i słu­chać. Tra­wie­nie bywa, za­leż­nie od uspo­so­bie­nia, roz­mow­ne albo mil­czą­ce. Każ­dy znaj­du­je wów­czas coś dla sie­bie. Czy nie trze­ba było tego wstę­pu, aby was wta­jem­ni­czyć w urok po­uf­ne­go zwie­rze­nia, w ja­kim nie ży­ją­cy już sław­ny czło­wiek od­ma­lo­wał nie­win­ny je­zu­ityzm ko­bie­ty: a uczy­nił to z sub­tel­no­ścią wła­ści­wą lu­dziom, co wie­le wi­dzie­li. Przy­miot ten spra­wia, iż wszy­scy mę­żo­wie sta­nu cu­dow­nie opo­wia­da­ją, kie­dy, jak Tal­ley­rand i Met­ter­nich, ra­czą opo­wia­dać.

De Mar­say, mia­no­wa­ny od pół roku pierw­szym mi­ni­strem, dał już do­wo­dy nie­po­spo­li­tych zdol­no­ści. Mimo iż ci, któ­rzy go zna­li od daw­na, nie zdzi­wi­li się pa­trząc, jak roz­wi­ja wszyst­kie ta­len­ty i przy­mio­ty męża sta­nu, moż­na było so­bie za­dać py­ta­nie czy on wie­dział, że jest wiel­kim po­li­ty­kiem, czy też doj­rzał w ogniu oko­licz­no­ści. Ta­kie py­ta­nie za­dał mu wła­śnie, w in­ten­cji na wskroś fi­lo­zo­ficz­nej, by­stry i in­te­li­gent­ny czło­wiek, któ­re­go świe­żo mi­ni­ster za­mia­no­wał pre­fek­tem, a któ­ry przed­tem był dłu­go dzien­ni­ka­rzem. Po­dzi­wiał de Mar­saya bez owej do­miesz­ki kwa­su, któ­ry w Pa­ry­żu słu­ży in­te­li­gent­ne­mu czło­wie­ko­wi za uspra­wie­dli­wie­nie, że po­dzi­wia dru­gie­go czło­wie­ka.

– Czy w two­im daw­niej­szym ży­ciu był jaki fakt, myśl, pra­gnie­nie, któ­re zdra­dzi­ły ci two­je po­wo­ła­nie? – spy­tał Emil Blon­det. Wszy­scy po­dob­no mamy, jak New­ton, na­sze jabł­ko, któ­re spa­da i ścią­ga nas na grunt, na któ­rym roz­wi­ja­ją się na­sze zdol­no­ści…

– Owszem – rzekł de Mar­say – opo­wiem wam to.

Ład­ne ko­bie­ty, dan­dy­si, ar­ty­ści, star­cy, przy­ja­cie­le de Mar­saya po­pra­wi­li się wy­god­nie w krze­słach i pa­trzy­li na mi­ni­stra. Czy trze­ba do­dać, że służ­ba już się nie krę­ci­ła, drzwi były za­mknię­te, por­tie­ry za­su­nię­te? Ci­sza była tak głę­bo­ka, że sły­chać było w dzie­dziń­cu szmer woź­ni­ców, tu­pot i par­ska­nie koni, któ­rym tę­sk­no było do staj­ni.

– Czło­wiek po­li­tycz­ny, moi dro­dzy, ist­nie­je tyl­ko jed­nym przy­mio­tem – rzekł mi­ni­ster ba­wiąc się zło­tym no­ży­kiem w opra­wie z per­ło­wej masy; – umieć za­wsze pa­no­wać nad sobą, ro­bić w każ­dej chwi­li bi­lans każ­de­go fak­tu, choć­by naj­bar­dziej przy­pad­ko­we­go, sło­wem, kryć w so­bie isto­tę zim­ną i bez­in­te­re­sow­ną, któ­ra przy­glą­da się jak pro­sty świa­dek drga­niom na­sze­go ży­cia, na­szym na­mięt­no­ściom, uczu­ciom i pod­su­wa nam w każ­dej chwi­li wy­kaz wszyst­kich po­zy­cji.

– Ob­ja­śniasz nam tym sa­mym, cze­mu mę­żo­wie sta­nu tak rzad­cy są we Fran­cji – rzekł sta­ry lord Du­dley.

– Z punk­tu uczu­cio­we­go to jest rzecz okrop­na – od­parł mi­ni­ster. – To­też, kie­dy ten fe­no­men zi­ści się w mło­dym czło­wie­ku… (Ri­che­lieu, któ­ry, ostrze­żo­ny li­stow­nie o nie­bez­pie­czeń­stwie Con­ci­nie­go, spał do po­łu­dnia, gdy jego do­bro­czyń­cę mia­no za­mor­do­wać o dzie­sią­tej), taki mło­dy czło­wiek, na­zwij­my go Pitt albo Na­po­le­on, je­śli chce­cie, jest czymś po­twor­nym, praw­da? Ja sta­łem się bar­dzo wcze­śnie ta­kim po­two­rem, i to dzię­ki ko­bie­cie.

– My­śla­łam – rze­kła z uśmie­chem pani de Mont­cor­net – że my wię­cej psu­je­my po­li­ty­kę, niż ją ro­bi­my.

– Po­twór, o któ­rym mó­wię, jest po­two­rem tyl­ko dla­te­go, że się wam opie­ra – od­parł mi­ni­ster iro­nicz­nie schy­la­jąc gło­wę.

– Je­że­li cho­dzi o przy­go­dę mi­ło­sną, żą­dam, aby jej nie prze­ry­wa­no żad­ny­mi re­flek­sja­mi – rze­kła ba­ro­no­wa de Nun­cin­gen.

– Re­flek­sja jest tu bar­dzo nie na miej­scu – wy­krzyk­nął Jó­zef Bri­dau.

– Mia­łem sie­dem­na­ście lat – pod­jął de Mar­say. – Re­stau­ra­cja za­czy­na­ła się usta­lać; moi sta­rzy przy­ja­cie­le wie­dzą, jaki by­łem wów­czas po­ryw­czy i go­rą­cy. Ko­cha­łem pierw­szy raz, i – mogę to dziś po­wie­dzieć – by­łem jed­nym z naj­ład­niej­szych chłop­ców w Pa­ry­żu. Mia­łem uro­dę, mło­dość, dwa przy­mio­ty,. któ­re za­wdzię­cza­my przy­pad­ko­wi, a z któ­rych je­ste­śmy dum­ni jak z wła­snej za­słu­gi. Resz­tę trze­ba mi po­kryć mil­cze­niem. Jak wszy­scy mło­dzi lu­dzie ko­cha­łem się w ko­bie­cie o sześć lat star­szej ode mnie. Nikt z pań­stwa – rzekł wo­dząc okiem do­ko­ła sto­łu – nie może się do­my­ślać jej na­zwi­ska, ani jej od­gad­nąć. Je­dy­ny Ro­ną­u­erol­les prze­nik­nął w owym cza­sie moją ta­jem­ni­cę i do­cho­wał jej; bał­bym się jego uśmie­chu, ale po­szedł – do­dał mi­ni­ster spo­glą­da­jąc wko­ło.

– Nie chciał zo­stać na ko­la­cji – rze­kła pani de Se­ri­zy.

– Od pół roku po­grą­żo­ny w tej mi­ło­ści, a nie­świa­dom, że na­mięt­ność moja jest tak sil­na, od­da­wa­łem się owe­mu cu­dow­ne­mu bał­wo­chwal­stwu, któ­re jest try­um­fem a za­ra­zem kru­chym szczę­ściem mło­do­ści. Cho­wa­łem jej zno­szo­ne rę­ka­wicz­ki, pi­łem od­war z kwia­tów, któ­re ona no­si­ła, wsta­wa­łem w nocy, aby iść pa­trzeć w j e j okna. Wszyst­ka krew zbie­ga­ła mi do ser­ca, kie­dy wdy­cha­łem za­pach j e j per­fum. By­łem o ty­siąc mil od świa­do­mo­ści, że ko­bie­ty to są pie­ce z na­głów­kiem z mar­mu­ru.

– Och, niech nam pan oszczę­dzi swo­ich okrop­nych okre­śleń – rze­kła pani de Camps.z uśmie­chem.

– Są­dzę, że był­bym zmiaż­dżył wzgar­dą fi­lo­zo­fa, któ­ry sfor­mu­ło­wał tę strasz­li­wą, a tak głę­bo­ko traf­ną myśl – od­parł de Mar­say. – Je­ste­ście pań­stwo wszy­scy zbyt in­te­li­gent­ni, abym wam po­trze­bo­wał mó­wić wię­cej. Tych kil­ka słów przy­po­mni wam wła­sne sza­leń­stwa. Mój ide­ał była to wiel­ka dama, co się zo­wie, wdo­wa i bez dzie­ci (ide­ał pod każ­dym wzglę­dem!); otóż, moje bó­stwo za­my­ka­ło się w domu, aby zna­czyć wła­sno­ręcz­nie moją bie­li­znę swo­imi wło­sa­mi: sło­wem, od­pła­ca­ła moje sza­leń­stwa nie­gor­szą mo­ne­tą. Jak nie wie­rzyć w mi­łość, kie­dy rę­koj­mią jej jest sza­leń­stwo? Ob­ró­ci­li­śmy obo­je całą na­szą in­te­li­gen­cję na to, aby ukryć przed świa­tem tak peł­ną i pięk­ną mi­łość, i uda­ło się nam. Ileż uro­ku mia­ły na­sze schadz­ki! O niej nie po­wiem wam nic: wów­czas była czymś do­sko­na­łym; dziś jesz­cze ucho­dzi za jed­ną z naj­ład­niej­szych ko­biet w Pa­ry­żu: ale wte­dy lu­dzie da­li­by się za­bić, aby uzy­skać jed­no jej spoj­rze­nie. Po­ło­że­nie jej ma­jąt­ko­we było zu­peł­nie wy­star­cza­ją­ce, jak na ko­bie­tę ubó­stwia­ną i za­ko­cha­ną, ale nie było ono w pro­por­cji z jej na­zwi­skiem, któ­re­mu Re­stau­ra­cja przy­da­ła no­we­go bla­sku. Co do mnie, mło­dzień­cza moja próż­ność nie do­pusz­cza­ła żad­nych po­dej­rzeń. Mimo iż za­zdrość moja by­ła­by wów­czas star­czy­ła na stu dwu­dzie­stu Otel­lów, strasz­ne to uczu­cie drze­ma­ło we mnie niby zło­to w ru­dzie. Był­bym się ka­zał wy­grzmo­cić słu­żą­ce­mu, gdy­bym po­peł­nił tę nik­czem­ność, aby po­dej­rze­wać czy­stość tego anio­ła, tak wą­tłe­go a tak sil­ne­go, tak ja­sne­go i na­iw­ne­go, czy­ste­go, nie­win­ne­go, któ­re­go błę­kit­ne oko, cu­dow­nie pod­da­jąc się memu spoj­rze­niu, po­zwa­la­ło wnik­nąć w głąb ser­ca. Nig­dy naj­mniej­sze­go za­wa­ha­nia w po­zie, w spoj­rze­niu, sło­wie; za­wsze bia­ła, świe­ża, go­to­wa do od­da­nia się niby wschod­nia li­lia z „Pie­śni nad pie­śnia­mi!”… Och, moi dro­dzy – wy­krzyk­nął bo­le­śnie mi­ni­ster sta­jąc się z po­wro­tem mło­dzień­cem – trze­ba bar­dzo moc­no wy­rżnąć gło­wą o mar­mur, aby się ock­nąć z tych złu­dzeń!

Ten szcze­ry wy­krzyk­nik, któ­ry zna­lazł echo w ser­cu słu­cha­czy, po­draż­nił ich cie­ka­wość, i tak już umie­jęt­nie po­bu­dzo­ną.

– Co rano, sie­dząc na owym pięk­nym Suł­ta­nie, któ­re­goś mi przy­słał z An­glii – rzekł do lor­da Du­dley – mi­ja­łem jej ko­la­skę, któ­ra umyśl­nie je­cha­ła stę­pa, i czy­ta­łem roz­kaz dzien­ny, wy­pi­sa­ny kwia­ta­mi w jej bu­kie­cie, na wy­pa­dek, gdy­by­śmy nie mo­gli wy­mie­nić paru słów. Mimo iż wi­dy­wa­li­śmy się pra­wie co wie­czór w to­wa­rzy­stwie i że ona pi­sy­wa­ła do mnie co dzień, przy­ję­li­śmy pe­wien sys­tem ma­ją­cy oszu­kać spoj­rze­nia i zmy­lić do­my­sły. Nie pa­trzeć na sie­bie, uni­kać się, mó­wić źle o so­bie wza­jem, po­dzi­wiać się i chwa­lić i po­zo­wać na wzgar­dzo­ne­go ko­chan­ka, wszyst­kie te sta­re sztucz­ki nie­war­te są jed­nej, po­le­ga­ją­cej na tym, aby uda­wać mi­łość dla oso­by obo­jęt­nej, a obo­jęt­ność dla praw­dzi­we­go bó­stwa. Je­śli para ko­chan­ków pu­ści się na tę grę, za­wsze uda im się oszu­kać świat, ale mu­szą być wów­czas bar­dzo pew­ni sie­bie wza­jem. Jej pa­ra­wa­nem był pe­wien dwo­rak cie­szą­cy się naj­wyż­szą ła­ską, zim­ny na­boż­niś, któ­ry zresz­tą hie by­wał u niej w domu. Gra­li­śmy tę ko­me­dię ku ucie­sze sa­lo­no­wych ga­piów, któ­rzy się z niej śmia­li. Nie było mowy o mał­żeń­stwie mię­dzy nami: sześć lat róż­ni­cy mu­sia­ło jej da­wać do my­śle­nia; nie wie­dzia­ła też o moim ma­jąt­ku, któ­ry z za­sa­dy za­wsze ukry­wa­łem Co do mnie, by­łem tak ocza­ro­wa­ny jej dow­ci­pem, wzię­ciem, wy­kształ­ce­niem, sztu­ką to­wa­rzy­ską, że był­bym się z nią oże­nił bez wa­ha­nia. Jed­nak­że ta de­li­kat­ność po­do­ba­ła mi się. Gdy­by ona pierw­sza na­tra­ci­ła o mał­żeń­stwie, może wy­da­ło­by mi się to czymś po­spo­li­tym, nie­god­nym tej ide­al­nej du­szy. Sześć mie­się­cy peł­nych i cał­ko­wi­tych, dia­ment naj­czyst­szej wody, oto moja por­cja mi­ło­ści na tym pa­do­le.

Pew­ne­go rana, za­zię­bio­ny, czu­jąc nie­co go­rącz­ki, na­pi­sa­łem do niej słów­ko, aby odło­żyć jed­ną z na­szych se­kret­nych uczt mi­ło­ści, uta­jo­nych na pod­da­szu pa­ry­skim, niby per­ła na dnie mo­rza. Sko­ro wy­sła­łem list, na­wie­dził mnie wy­rzut: nie uwie­rzy, że je­stem cho­ry, po­my­śla­łem. Ona uda­wa­ła za­zdro­sną i po­dejrz­li­wą. Kie­dy za­zdrość jest szcze­ra – wtrą­cił de Mar­say – jest ona nie­omyl­nym zna­kiem je­dy­nej mi­ło­ści…

– Cze­mu? – spy­ta­ła żywo księż­na de Ca­di­gnan.

– Mi­łość je­dy­na i szcze­ra – rzekł de Mar­say – stwa­rza pew­ną apa­tię fi­zycz­ną na­stra­ja­ją­cą do du­mań. Mózg za­czy­na wów­czas, wszyst­ko kom­pli­ko­wać, za­głę­bia się w so­bie, roi so­bie chi­me­ry, zmie­nia je w rze­czy­wi­stość, drę­czy się; jest to za­zdrość rów­nie uro­cza jak nie­zno­śna.

Pe­wien za­gra­nicz­ny po­seł uśmiech­nął się stwier­dza­jąc w świe­tle ja­kie­goś wspo­mnie­nia praw­dę tej re­flek­sji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: