Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Studya i szkice - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Studya i szkice - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sym­po­sio XVII. Hel­lo.

ER­NEST HEL­LO

STU­DYA I SZKI­CE

WY­BRAŁ I PRZE­ŁO­ŻYŁ

WA­LE­RY GO­STOM­SKI

Z PRZED­MO­WĄ TŁÓ­MA­CZA

LWÓW 1912.

NA­KŁA­DEM KSIĘ­GAR­NI POL­SKIEJ B. PO­ŁO­NIEC­KIE­GO. WAR­SZA­WA. – E. WEN­DE I SKA.

OD­BI­TO W DRU­KAR­NI „PRA­SA” LWÓW SO­KO­ŁA 4

ER­NEST HEL­LO uro­dził się 1828. roku w Bre­ta­nii, jako syn wy­so­kie­go urzęd­ni­ka są­do­we­go, po­to­mek jed­nej z tych po­waż­nych pa­try­cy­uszow­skich ro­dzin, któ­re w swej krwi i tra­dy­cyi prze­cho­wa­ły wie­le naj­cen­niej­szych przy­mio­tów sta­ro­daw­ne­go miesz­czań­stwa fran­cu­skie­go.

Ty­po­wy Bre­toń­czyk, pe­łen du­cha re­li­gij­ne­go, z na­tu­rą en­tu­zy­astycz­ną, a nie­wzru­sze­nie wier­ną swym ple­mien­nym i tra­dy­cy­onal­nym ide­ałom, – z wy­cho­wa­nia do­mo­we­go wy­niósł sil­nie ugrun­to­wa­ne za­sa­dy wia­ry i mo­ral­no­ści, a w szko­łach otrzy­mał bar­dzo sta­ran­ne i wszech­stron­ne wy­kształ­ce­nie. Oże­nił się w dość mło­dym wie­ku z ko­bie­tą zdol­ną zro­zu­mieć na­le­ży­cie i umie­ją­cą po­pie­rać sku­tecz­nie jego dą­że­nia, stresz­cza­ją­ce się w pra­cy i dzia­łal­no­ści pi­sar­skiej, po­ję­tej jako wy­so­kie, nie­omal apo­stol­skie po­stan­nic­two.

O ile jed­nak do­zna­wał sil­ne­go dla tych dą­żeń po­par­cia w ży­ciu do­mo­wem i ro­dzin­nem, o tyle w ży­ciu pu­blicz­nem na­po­ty­ka] na swej dro­dze same za­wo­dy i nie­po­wo­dze­nia. Cza­so­pi­smo Le Cro­ise, któ­re­go wy­daw­nic­two roz­po­czął w r. 1858. po krót­kiem bar­dzo ist­nie­niu upa­dło, roz­licz­ne ar­ty­ku­ły, stu­dya i szki­ce, któ­re na­stęp­nie za­miesz­czał w dzien­ni­kach pa­ry­skich, prze­cho­dzi­ły nie­po­strze­że­nie, wiel­ki pi­sa­rzar­ty­sta, je­den z mi­strzów sło­wa fran­cu­skie­go w uprzy­wi­le­jo­wa­nej jego sto­li­cy, w Pa­ry­żu, ogni­sku wszech­świa­to­we­go roz­gło­su, ćwierć wie­ku prze­szło żyli dzia­łał zu­peł­nie pra­wie nie­zna­ny i do­pie­ro po upły­wie dru­giej ćwier­ci wie­ku spóź­nio­na po­śmiert­na sła­wa opro­mie­ni­ła jego imię.

To dziw­ne za­po­zna­nie daje się wy­ja­śnić cha­rak­te­rem czło­wie­ka i pi­sa­rza w sto­sun­ku do epo­ki i ota­cza­ją­cej sfe­ry spo­łecz­nej. Dzia­łal­ność jego przy­pa­da głów­nie za cza­sów dru­gie­go ce­sar­stwa, w do­bie stop­nio­we­go roz­pa­no­sze­nia się we Fran­cyi, a za jej przy­kła­dem w ca­łej Eu­ro­pie prak­tycz­ne­go ma­te­ry­ali­zmu, stro­ją­ce­go się czę­sto w teo­ryi nie­szcze­rej, fra­ze­olo­gicz­nej ide­olo­gii. Nie­po­szla­ko­wa­nie szcze­ry, praw­do­mów­ny ide­ali­sta, obcy wszel­kim kom­pro­mi­som z dą­że­nia­mi epo­ki ma­te­ry­ali­stycz­ne­go uży­wa­nia i dy­le­tanc­kie­go scep­ty­cy­zmu – czyż mogł być przez nią zro­zu­mia­ny i oce­nio­ny na­le­ży­cie? – tem bar­dziej, gdy w pi­smach nig­dy nie schle­biał ani do­ga­dzał jej gu­stom i upodo­ba­niom.

Gdy­byż swo­je sprzecz­ne z du­chem cza­su idee, swe sa­ty­rycz­ne prze­ciw du­cho­wi cza­su wy­ciecz­ki chciał, czy umiał przy­wdziać w od­po­wia­da­ją­ce współ­cze­snym gu­stom i mo­dom sza­ty ar­ty­stycz­ne­go ob­ra­zo­wa­nia lub na­uko­wych dok­tryn, mo­że­by mu wy­ba­czo­no treść nie­mi­łą dla for­my, im­po­nu­ją­cej uczo­ną po­wa­gą lub po­cią­ga­ją­cej be­le­try­stycz­ny­mi po­wa­ba­mi. Nie­ste­ty, He­lio nie miał w so­bie nic z pe­dan­ta na­uko­we­go ani dy­le­tanc­kie­go bel­le­try­sty. O gu­sty, mody i prą­dy cza­su zgo­ła się nie trosz­czył. Był bez­względ­nym rzecz­ni­kiem idei i sa­mo­rod­nym ta­len­tem pi­sar­skim, jed­nym z naj­ory­gi­nal­niej­szych, naj­bar­dziej in­dy­wi­du­al­nych w na­szej epo­ce. Nie tyl­ko myśl, ale i cała isto­ta jego prze­by­wa­ła wciąż w sfe­rach ode­rwa­nych idei, nie tyl­ko prze­my­śli­wał, ale prze­ży­wał je całą mocą i peł­nią swe­go je­ste­stwa. Dzię­ki temu zdo­łał je nam una­ocz­nić z prze­dziw­ną mocą i pla­sty­ką, z ża­rem na­mięt­no­ści mi­łu­ją­ce­go ser­ca, w świet­nych bla­skach czy­stej, prze­ja­snej swej du­szy. Jest to je­den z naj­świet­niej­szych rzecz­ni­ków idei re­li­gij­no-mo­ral­nych chrze­ści­jań­stwa, ist­ny po­eta chrze­ści­jań­skiej du­szy, pla­stycz­ny od­twór­ca naj­gór­niej­szych jej wzlo­tów, naj­bar­dziej wy­bu­ja­łych en­tu­zy­azmów.

Przy ta­kim sto­sun­ku do umi­ło­wa­nych idei, nie mogł ich roz­wi­jać w ra­cy­onal­nem umo­ty­wo­wa­niu, ani od­twa­rzać w sze­ro­kiem ob­ra­zo­wa­niu ar­ty­stycz­nem. Wy­rzu­cał je z sie­bie z iście apo­stol­skim za­pa­łem, nie trosz­cząc się zgo­ła o two­ry ar­ty­stycz­ne, o kon­struk­cye my­ślo­we, ja­kie stąd mo­gły po­wstać. Wy­ni­kłe z tego spo­so­bu two­rze­nia pi­sma jego to prze­waż­nie zbio­ry afo­ry­zmów, mak­sym, bły­ska­wicz­nych rzu­tów my­śli, o prze­bo­ga­tej tre­ści i prze­dziw­nie zwię­złej for­mie. Cza­sem mają one iście przy­sta­wio­ną do­sad­ność, cza­sem prze­wie­wa­ne są tchnie*-niem dy­ty­ram­bicz­nych unie­sień i za­chwy­tów, za­wsze, mimo po­zor­nej uryw­ko­wo­ści, mają w so­bie peł­nię na­tchnie­nia i jed­ność in­dy­wi­du­al­nej, prze­dziw­nie ca­ło­kształt­nej na­tu­ry du­cho­wej.

„Książ­ka ta” – mówi He­lio w przed­mo­wie do naj­waż­niej­sze­go ze swych dzieł – „jed­no­li­ta jest isto­to­wo, róż­no­li­ta przy­pad­ko­wo… Chcia­łem tu po­ka­zać ży­cie, wie­dzę i sztu­kę jako trzy zwier­cia­dła, w któ­rych to samo od­bi­ło się ob­li­cze, jako trzy ga­łę­zie tego sa­me­go drze­wa, jako ar­ty­ku­ły tego sa­me­go pra­wa, któ­re brzmi: jed­ność w po­rząd­ku przy­ro­dzo­nym, jed­ność w po­rząd­ku nad­przy­ro­dzo­nym”.

Jest to za­sad­ni­cze, re­li­gij­no-mo­ral­ne pra­wo za­ra­zem du­szy i twór­czo­ści wiel­kie­go pi­sa­rza chrze­ści­jań­skie­go, okre­śla­ją­ce we­wnętrz­ną isto­tę wszyst­kich jego two­rów, od pierw­sze­go do ostat­nie­go.

Pierw­sze w ko­lei cza­su to pi­smo po­le­micz­ne zwró­co­ne prze­ciw Re­na­no­wi p… t. „Re­nan, Niem­cy i ate­izm XIX. wie­ku” (1858). Z póź­niej­szych naj­waż­niej­sze nosi ty­tuł „Czło­wiek” (1871.) i za­wie­ra w sze­re­gu krót­kich stu­dy­ów i szki­ców głów­ne idee i po­glą­dy au­to­ra do­ty­czą­ce mo­ral­nej, uczu­cio­wej i ide­owej stro­ny na­tu­ry ludz­kiej. W ślad za tym po­ja­wia­ją się inne pi­sma, wy­snu­te z róż­nych, ale za­wsze bar­dzo gór­nych, prze­waż­nie ide­al­no-mo­ral­nych sfer ży­cia ludz­kie­go. Na­przód „ Fi­zy­ogno­mie świę­tych” (1875.), czy­li zbiór krót­kich, do­sad­nych cha­rak­te­ry­styk czczo­nych przez Ko­ściół bo­ha­te­rów chrze­ści­jań­stwa, na­stęp­nie „Sło­wa Boże” (1878.). sze­reg my­śli i uwag, sta­no­wią­cych roz­wi­nię­cie róż­nych tek­stów Pi­sma Ś-go; „ Opo­wie­ści nad­zwy­czaj­ne” (1879.), krót­kie ten­den­cyj­ne no­wel­le, mniej udat­ne, jako z na­tu­ry rze­czy nie od­po­wia­da­ją­ce wro­dzo­nym uzdol­nie­niom au­to­ra; wresz­cie „Sza­le wagi” (1880.), ostat­nie za ży­cia jego wy­da­ne dzie­ło, pe­łen ge­nial­nych rzu­tów my­śli zbiór stu­dy­ów i szki­ców kry­tycz­nych.

Po śmier­ci au­to­ra wy­da­no jesz­cze dwa dzie­ła: n Fi­lo­zo­fia i ate­izm", gdzie po­miesz­czo­no kil­ka mniej­szych prac po­przed­nio wy­da­nych, oraz „Wiek”, zbiór rze­czy nig­dy przed­tym nie dru­ko­wa­nych.

Pi­sma Er­ne­sta He­lio, to jego ży­cie, – dzia­łal­ność jego pi­sar­ska, to czy­ny ży­wo­ta jed­nej z naj­bo­gat­szych, naj­bar­dziej sa­mo­ist­nych i jed­no­li­tych in­dy­wi­du­al­no­ści du­cho­wych na­szej epo­ki. Poza do­nio­sły­mi fak­ta­mi roz­wo­ju we­wnętrz­ne­go, któ­rych prze­dziw­nie wy­ra­zi­ste, sil­ne i żywe od­bi­cie znaj­du­je­my w gło­szo­nych prze­zeń ide­ach byt jego ze­wnętrz­ny nie ob­fi­to­wał w zda­rze­nia; ci­chy, sku­pio­ny w so­bie byt pi­sa­rza-my­śli­cie­la, tak da­le­ki od gwar­nych, a pła­skich po­zio­mów rze­czy­wi­sto­ści współ­cze­snej, tak cał­ko­wi­cie spę­dzo­ny na gór­nych wy­ży­nach ide­ału.

Prze­miesz­ki­wał He­lio na­prze­mian w Pa­ry­żu gdzie wśród wrza­wy li­te­rac­kiej cza­sów dru­gie­go ce­sar­stwa da­rem­nie szu­kał od­gło­su dla swych my­śli i uczuć, lub w oj­czy­stej Bre­to­nii, gdzie za­słu­cha­ny w od­wiecz­ne szu­my oce­anu i w echa pra­sta­rych tra­dy­cyi, w har­mo­nij­nym z nimi współ­brz­mie­niu z wła­sne­go je­ste­stwa snuł wą­tek ide­owy tak na wskroś sa­mo­ist­ny w swej tre­ści i for­mie, tak od­ręb­ny od głów­nych prą­dów umy­sło­wo­ści współ­cze­snej.

Od­osob­nio­ny jako pi­sarz, od­osob­niał się też He­lio jako czło­wiek w swem ży­ciu pry­wat­nem – je­den wię­cej rys cha­rak­te­ry­stycz­ny tej jed­no­li­tej, za­wsze zgod­nej z sobą in­dy­wi­du­al­no­ści du­cho­wej. Po­czy­ty­wa­ny za dzi­wa­ka i ory­gi­na­ła w swej sfe­rze to­wa­rzy­skiej, nie trosz­czą­cy się zgo­ła o for­my i kon­we­nan­se świa­to­we, szcze­ry, praw­dzi­wy, bez­względ­nie wier­ny so­bie i swym prze­ko­na­niom wśród wszel­kich kłamstw, fał­szów i kom­pro­mi­sów ota­cza­ją­ce­go świa­ta – nie dziw, że ani zżyć, ani po­ro­zu­mieć się z nim nie był zdol­ny, po­zo­stał mu obcy jako czło­wiek i jako pi­sarz – nie­zna­ny żył i two­rzył, nie­zna­ny umarł w r. 1886. i do dziś dnia na­le­ży do naj­mniej po­pu­pu­lar­nych i po­czyt­nych pi­sa­rzy fran­cu­skich tak we wła­snej oj­czyź­nie, jak i poza jej gra­ni­ca­mi.

Są­dzę jed­nak, że jest on z licz­by tych, któ­rym wie­ko­wa trwa­łość wpły­wów i od­dzia­ły­wań wy­na­gra­dza szczu­pły za­kres roz­po­wszech­nie­nia w do­bie współ­cze­snej, któ­rym są­dzo­no żyć i ja­śnieć w cza­sach od­le­głych, gdy wie­le sze­ro­ko roz­świe­tlo­nych dzi­siaj gwiazd li­te­rac­kich od daw­na po­ga­śnie. Mamy już nie­ja­kie za­dat­ki tej po­śmiert­nej wiel­kie­go pi­sa­rza nie­śmier­tel­no­ści. Obec­na doba bliż­sza mu jest ide­owo, zdol­niej­sza go zro­zu­mieć i oce­nić, ani­że­li ta nie­daw­no upły­nio­na, wśród któ­rej żyć i dzia­łać mu przy­szło. Róż­ne jego my­śli, po­glą­dy, opi­nie, brzmią­ce nie­daw­no jesz­cze pa­ra­dok­sal­nie, ostat­ni­mi cza­sy co­raz chęt­niej­szych znaj­du­ją słu­cha­czy, jego wy­bu­ja­ły, bez­względ­ny ide­alizm, tak ja­skra­wo od­bi­ja­ją­cy od re­al­no-po­zy­wi­stycz­nych wy­obra­żeń z dru­giej po­ło­wy ze­szłe­go wie­ku, o wie­le zgod­niej­szy jest w za­sad­ni­czym swym to­nie z dzi­siej­szy­mi prą­da­mi an­ty­po­zy­ty­wi­stycz­nej re­ak­cyi, a jego szcze­ra, sa­mo­rod­na ory­gi­nal­ność jak­że im­po­nu­je nie­raz wie­lu upę­dza­ją­cym się ra­czej za ory­gi­nal­no­ścią ani­że­li istot­nie ją po­sia­da­ją­cym umy­słom współ­cze­snym.

U nas w Pol­sce He­lio po­mi­mo kil­ku prze­kła­dów po­szcze­gól­nych jego pism mało jesz­cze jest zna­ny. Ni­niej­szy prze­kład za­wie­ra róż­ne cel­niej­sze i szer­sze­go zna­cze­nia rze­czy wy­ję­te z czte­rech głów­nych zbio­rów: „Czło­wiek”, „Wiek”, „Sza­le wagi” i „Sło­wa Boże”, tak do­bra­ne i zło­żo­ne, aby mo­gły dać ogól­ne wy­obra­że­nie pol­skie­mu czy­tel­ni­ko­wi o głów­nych ry­sach cha­rak­te­ry­stycz­nych nie­po­spo­li­te­go czło­wie­ka i pi­sa­rza.

I.

ŻY­CIE.

Sym­po­sion XVII. Hel­lo.

Sfinks.

I.

Sta­ro­żyt­ność po­gań­ska, któ­ra wszę­dzie wy­ci­ska­ła pięt­no swe­go ze­psu­cia, mo­gła­by nam udzie­lać szcze­gól­nych nauk, gdy­by­śmy nie ule­ga­li ułud­nym jej uro­kom. Uwiel­bie­nie dla niej, któ­re nam na­ka­zu­ją, zwo­dzi nas dwo­ja­ko. Na­przód każe ono czcić co jest god­ne po­gar­dy. Na­stęp­nie prze­szka­dza od­kryć w głę­bi kłam­stwa praw­dę w nim za­war­tą. Aby od­nieść ko­rzyść z kłam­stwa, trze­ba je znać do głę­bi, trze­ba je na wskroś prze­nik­nąć, trze­ba być che­mi­kiem, wy­do­by­wa­ją­cym z tru­ci­zny ukry­tą w niej dro­go­cen­ną sub­stan­cyę.

W tro­ja­ki spo­sób moż­na po­stą­pić z tru­ci­zną.

Pierw­szy po­le­ga na­tem, aby ją po­łknąć. Jest to spo­sób ogól­nie prak­ty­ko­wa­ny. Lu­dzie wiel­bią sta­ro­żyt­ność, po­ły­ka­ją tru­ci­znę i umie­ra­ją.

Dru­gi spo­sób po­le­ga na od­rzu­ce­niu tru­ją­cej sub­stan­cyi, bez zba­da­nia onej. Sta­je się ona wte­dy nie­uży­tecz­ną. Tak po­stę­pu­ją ci, któ­rzy w ostat­nich cza­sach po­tę­pi­li wo­gó­le całą sta­ro­żyt­ność.

Trze­ci spo­sób po­le­ga na­tem, aby pod­dać tru­ci­znę roz­bio­ro­wi, przy­swo­ić so­bie jej ta­jem­ni­cę, wy­drzeć jej ser­ce. Wte­dy moż­na zna­leść dro­go­cen­ną sub­stan­cyę w tru­ci­znie, a praw­dę w hi­sto­ryi.

II.

„Ja­każ praw­da nie da się od­na­leźć w po­gań­stwie”, mó­wił de Ma­istre.

I na po­par­cie swe­go zda­nia cy­tu­je mnó­stwo przy­kła­dów. Wy­li­cza ta­jem­ni­ce, któ­re sta­ro­żyt­ność zdra­dzi­ła. Bo sta­ro­żyt­ność zdra­dza po­wie­rzo­ne so­bie ta­jem­ni­ce, zdra­dza dwo­ja­kim spo­so­bem: ujaw­nia je i psu­je.

Owóż do licz­by ta­jem­nic, zdra­dzo­nych przez sta­ro­żyt­ność, de Ma­istre mógł­by za­li­czyć Sfink­sa.

Sfinks jest to po­twór, któ­ry daje do od­gad­nię­cia za­gad­kę Prze­zna­cze­nia. Kto nie od­gad­nie za­gad­ki, zo­sta­nie po­żar­ty. Coż bar­dziej nie­do­rzecz­ne­go? Ale cóż głęb­sze­go, gdy­by lu­dzie umie­li w tem czy­tać!

„Zga­dy­wać!” – Jest to jed­no z oso­bliw­szych słów w ję­zy­ku ludz­kim. Al­bo­wiem rzecz, kto­rą wy­ra­ża, zda­je się nie za­le­żeć od woli ludz­kiej. A jed­nak rzecz ta po­sia­da dla czło­wie­ka przej­mu­ją­cą dresz­czem do­nio­słość. Dla do­ko­na­nia jej nie ma zna­ne­go spo­so­bu, a jed­na­ko­woż nikt nie zdo­ła wy­ra­zić, na jaki cięż­ki żal na­ra­ża się ten, któ­ry jej nie do­ko­na.

Dzie­je praw­dy i dzie­je błę­du peł­ne są spo­tkań dziw­nych i wy­da­rzeń, wy­da­ją­cych się przy­pad­ko­we­mu

Ży­cie mie­sza ra­zem oso­by, rze­czy, do­bro i zło, mier­ność, wiel­kie do­bro, wiel­kie zło, wznio­słość, po­twor­ność: wszyst­ko to plą­cze się ze sobą, ocie­ra się o sie­bie. Zie­mia, któ­ra jest sza­rą, zda­je się wszyst­ko po­kry­wać swym sza­rym płasz­czem. Lu­dzie na po­zór bar­dzo są do sie­bie po­dob­ni. Ubra­nie wy­twa­rza sztucz­ne mię­dzy nimi róż­nią­ce rysy, zwy­cza­je wy­twa­rza­ją inne róż­ni­ce, lę­kli­wość wy­twa­rza jesz­cze inne, uda­wa­nie jesz­cze inne, nie­uc­two jesz­cze inne: iu­dzie żyją po­zo­ra­mi.

Nie­zli­czo­ne za­sło­ny kry­ją przed nami rze­czy­wi­stą treść lu­dzi. Nie wy­ja­wia­ją oni swych ta­jem­nic; dla oka in­nych za­cho­wu­ją swój mun­dur.

Czło­wiek, pa­trzą­cy z okna na lud­ną uli­cę, mógł­by się prze­ra­zić, gdy­by po­my­ślał o wspa­nia­łych lub strasz­li­wych rze­czy­wi­sto­ściach, któ­re prze­cho­dzą przed jego ocza­mi, nie wy­ja­wia­jąc swych imion, prze­bra­ne, ukry­te, uta­jo­ne głę­bo­ko – po­dob­ne jed­ne do dru­gich, je­śli po­le­gać na po­zo­rach.

Ale prze­ra­że­nie pa­trzą­ce­go na ten tłum bez gło­su wzmo­gło­by się jesz­cze, gdy­by so­bie w du­szy po­wie­dział:

– Ży­cie moje za­le­ży może od jed­ne­go z tych lu­dzi, prze­cho­dzą­cych przed memi okna­mi. Być może, czło­wiek, któ­re­go po­trze­bu­ję, być może, czło­wiek, któ­re­mu ja je­stem po­trzeb­ny, stoi tam u drzwi mo­ich. Ale mnó­stwo lu­dzi stoi u drzwi mo­ich. Je­śli ten, o któ­rym mó­wię, znaj­du­je się mię­dzy nimi, po ja­kim zna­ku go roz­po­znam?

Ży­cie pry­wat­ne lu­dzi, ży­cie pu­blicz­ne na­ro­dów, in­stynkt ta­jem­ny, li­te­ra­tu­ra, ro­mans, hi­sto­rya, wspo­mnie­nia prze­szło­ści, po­trze­by te­raź­niej­szo­ści, ocze­ki­wa­nia przy­szło­ści: wszyst­ko ostrze­ga czło­wie­ka, że może być po­trze­ba zga­dy­wać, a nie ma pra­wi­dła, aby do­brze zga­dy­wać.

Stąd za­gad­ka sfink­so­wa.

III.

Wi­dok rze­czy, któ­re od­gad­nąć na­le­ży, a któ­re nie dają się od­gad­nąć, za­wiódł sta­ro­żyt­ność na brzeg ot­chła­ni, a ot­chłań po­cią­gnę­ła swą ofia­rę. Ta ot­chłań, to fa­ta­lizm. Na brze­gu fa­ta­li­zmu, na­chy­lo­ny nad prze­pa­ścią, leży Sfinks w po­sta­ci ta­jem­ni­czej i strasz­li­wej.

Gdy­by fa­ta­lizm był praw­dą, wszyst­kie za­gad­nie­nia by­ły­by nie­roz­wią­zal­ne, a je­dy­ną na nie od­po­wie­dzią sta­ła­by się roz­pacz.

Ale na ogół za­gad­nie­nia, zda­ją­ce się wy­wo­ły­wać od­po­wiedź roz­pacz­li­wą, są to za­gad­nie­nia źle po­sta­wio­ne, a od­po­wie­dzi roz­pacz­li­we są czę­sto o tyle po­wierz­chow­ne, o iie wy­da­ją się głę­bo­kie­mi.

IV.

W każ­dej chwi­li jest na tym świe­cie ilość nie­zna­na do wy­na­le­zie­nia, ja­kieś X, wiel­kie X, któ­re szy­dzi z wszel­kich środ­ków al­ge­bry.

Sfinks sta­ro­żyt­ny chciał, aby nie było od­po­wie­dzi.

Ale od­po­wiedz jest i mo­że­my za­bić sfink­sa.

Co czy­nić, aby od­gad­nąć?

Oto zbli­ża się nę­dzarz i pro­si o jał­muż­nę.

A gdy­by to był Anioł boży?

A gdy­by to był mor­der­ca?

Co czy­nić, aby od­gad­nąć? Czy po­trze­ba wy­sił­ku my­śli, nad­zwy­czaj­ne­go aktu in­te­li­gen­cyi? Wca­le nie. Oto jest ta­jem­ni­ca: Od­gad­nąć, to ko­chać!

Za­py­taj­cie tych wszyst­kich, któ­rzy umie­li zga­dy­wać, co czy­ni­li. Ko­cha­li, oto wszyst­ko!

In­te­li­gen­cya, po­zo­sta­wio­na sama so­bie, pusz­cza się na oce­an my­śli. Pro­ble­mat ży­cia sta­je przed nią, a je­że­li igła ma­gne­so­wa nie wska­zu­je pół­no­cy, je­śli bu­so­la ule­ga per­tur­ba­cy­om, in­te­li­gen­cya może ła­two dojść w prak­ty­ce do zwąt­pie­nia – w teo­ryi do fa­ta­li­zmu. Sfinks sta­ro­żyt­ny to in­te­li­gen­cya bez­sil­na, do­cho­dzą­ca do roz­pa­czy i rzu­ca­ją­ca się w ot­chłań śmier­ci.

Mi­łość le­piej zna swą dro­gę. Do­cho­dzi w prak­ty­ce do świa­tła, w teo­ryi do spra­wie­dli­wo­ści.

V.

Oto praw­da god­na po­dzi­wu: na­gro­da udzie­lo­na temu, któ­ry zga­du­je, od­mó­wio­na temu, któ­ry nie zga­du­je, na­gro­da nie­do­stęp­na wa­ha­ją­cej się my­śli wspo­mnia­ne­go wy­żej wi­dza, pa­trzą­ce­go z okna, owa na­gro­da udzie­lo­na lub od­mó­wio­na za­wie­ra naj­wyż­szą spra­wie­dli­wość, prze­wyż­sza­ją­cą o wie­le tę, któ­ra gło­śno oznaj­mia swe za­sa­dy.

Ten, któ­ry zga­du­je, jest na­gro­dzo­ny, po­nie­waż zga­du­je ten, kto ko­cha.

Ten, któ­ry nie zga­du­je, nie jest na­gro­dzo­ny, po­nie­waż nie zga­du­je ten, kto nie ko­cha.

Ten, któ­ry mi­łu­je wiel­kość i któ­ry mi­łu­je opusz­czo­nych, sko­ro przej­dzie koło jed­ne­go z nich, roz­po­zna w nim wiel­kość, je­śli ta znaj­du­je się w nim istot­nie.

Ten, któ­ry prze­cho­dzi obok czło­wie­ka po­trze­bu­ją­ce­go, po­zna jego po­trze­by, je­śli go ko­cha. Ten, któ­ry prze­cho­dzi obok czło­wie­ka, któ­re­go po­trze­bu­je, roz­po­zna tego, któ­re­go szu­kał, je­śli ma do­syć mi­ło­ści, by nie za­zdro­ścić mu zaj­mo­wa­ne­go prze­zeń sta­no­wi­ska, sta­no­wi­ska po­zwa­la­ją­ce­go mu da­wać i prze­ba­czać.

Wie­ża Ba­bel.

Gdy rzu­cę okiem do­ko­ła sie­bie na wie­dzę fi­lo­zo­ficz­ną lub na to, co taką na­zwę nosi, spo­strze­gam, że ogól­ny stan umy­słów daje się stre­ścić w jed­nym wy­ra­zie: za­męt.

Praw­da jest roz­wią­za­niem za­gad­nień.

Co się ty­czy błę­du, ma on wo­bec da­nych za­gad­nień roz­licz­ne spo­so­by po­stę­po­wa­nia. Przy­bie­ra róż­ne po­sta­wy, bo na dro­dze do ni­co­ści wie­le znaj­du­je się sfa­cyi. Roz­róż­niam trzy głów­ne. Na pierw­szej sta­cyi błąd mówi: Oto jest roz­wią­za­nie za­gad­nie­nia, – i daje roz­wią­za­nie fał­szy­we. Na dru­giej sta­cyi błąd nie pró­bu­je na­wet roz­wią­zać za­gad­nie­nia, ale sta­ra się je sfor­mu­ło­wać i mówi: Oto za­gad­nie­nie, ale jest ono nie­roz­wią­zal­ne. Na trze­ciej sta­cyi, nie zdol­ny ani po­sta­wić, ani roz­wią­zać za­gad­nie­nia, wy­gła­sza tyl­ko pu­ste sło­wa bez związ­ku.

Na pierw­szej sta­cyi na­po­ty­ka­my sys­tem, przy­bie­ra­ją­cy po­zo­ry za­sad­ni­czo­ści, uda­ją­cy nie­wzru­szo­ność, aby prze­drzeź­niać po­sta­wę praw­dy.

Na dru­giej sta­cyi na­po­ty­ka­my jaw­ną nie­moc.

Na trze­ciej sta­cyi sły­szy­my bre­dze­nie go­rącz­ko­we.

Rzuć­my okiem na dzie­je świa­ta, uj­rzy­my w nich po­stęp tego, co pięt­nu­je­my.

Przedew­szyst­kiem czło­wiek musi cześć od­da­wać, czło­wiek za­czy­na za­wsze od czci i uwiel­bie­nia.

Ato­li, pod­czas gdy dzie­dzic­two świę­te prze­cho­wy­wa­ło się nie­tknię­te tyl­ko u ludu wy­bra­ne­go, ku cze­mu zwró­ci­ła ludz­kość swo­je uwiel­bie­nie?

Wie­cie, co" mówi hi­sto­rya: oto wska­zu­je nam pal­cem woła Api­sa.

Ludz­kość po­czę­ła wiel­bić przy­ro­dę i to jest isto­tą po­ga­ni­zmu.

Czło­wiek uczuł się sła­bym i za­gro­żo­nym wo­bec przy­ro­dy, wi­dział dzia­łal­ność, któ­rej nie był spraw­cą i cześć jej po­czął od­da­wać, aby ją so­bie prze­jed­nać.

Przy­pi­sy­wać przed­mio­tom wi­dzial­nym i ze­wnętrz­nym wła­sną woię i oso­bi­stość po­tęż­ną, czcić te two­ry, jak gdy­by one same w so­bie mia­ły źró­dło ży­cia – oto jest po­gań­stwo.

Po­gań­stwo czci rze­czy ze­wnętrz­ne, kró­le­stwo zwie­rzę­ce, kró­le­stwo ro­ślin­ne, wszel­kie nie – ja czło­wie­ka. Na­gle czło­wiek, któ­ry bił po­kło­ny przed ce­bu­lą, pod­no­si się i, zmie­nia­jąc przed­miot swe­go bał­wo­chwal­stwa, gar­dzi rze­cza­mi wi­dzial­ne­mi i po­czy­na wiel­bić sie­bie sa­me­go w swem ży­ciu in­tel­lek-tu­al­nem i w swej my­śli wła­snej, jak gdy­by sam w so­bie miał źró­dło ży­cia. I oto jest ra­cy­ona­lizm. Ra­cy­ona­lizm, któ­re­go Fich­te naj­zu­peł­niej­szym jest przed­sta­wi­cie­lem, po­le­ga na wiel­bie­niu wła­sne­go ja, czy­li in­tel­lek­tu­al­ne­go i mo­ral­ne­go ży­cia czło­wie­ka. Jest to wyż­sza for­ma bał­wo­chwal­stwa.

Ale czło­wiek, uwiel­bia­ją­cy sa­me­go sie­bie, nie jest za­do­wo­lo­ny ze swe­go bó­stwa. Nie jest za­do­wo­lo­ny ani z bó­stwa grec­kie­go, któ­rem jest na­tu­ra, ani z bó­stwa ra­cy­ona­li­stycz­ne­go, któ­rem jest czło­wiek; wy­twa­rza so­bie prze­to jesz­cze jed­no bó­stwo, bę­dą­ce po­łą­cze­niem obu wy­żej wy­mie­nio­nych.

Ra­cy­ona­lizm i po­ga­nizm ze­spo­lo­ne są ze sobą, dają pan­te­izm.

Pan­te­izm jest jed­no­cze­snem uwiel­bie­niem ży­cia zwie­rzę­ce­go i mo­ral­ne­go ży­cia czło­wie­ka, jed­no­cze­snem uwiel­bie­niem czło­wie­ka i na­tu­ry, jako po­tęg iden­tycz­nych w swej isto­cie i w swem roz­wi­nię­ciu, jako róż­nych ob­ja­wów je­dy­nej sub­stan­cyi, w so­bie sa­mej ma­ją­cej źró­dło ży­cia.

Pan­te­izm przed­sta­wia nam błąd w jego for­mie naj­wyż­szej i ab­so­lut­nej: jest to szczyt ni­co­ści.

Po­ga­nizm, ra­cy­ona­lizm, pan­te­izm – oto błę­dy, z któ­rych umysł nas może so­bie zdać spra­wę, błę­dy usys­te­ma­ty­zo­wa­ne, błę­dy ma­ją­ce swo­je imię. – Zwra­cam szcze­gól­ną uwa­gę na tę ostat­nią oko­licz­ność. – Po­ga­nizm, ra­cy­ona­lizm, pan­te­izm usi­łu­ją za­rów­no roz­wią­zać za­gad­nie­nie.

Weź­my te­raz pod uwa­gę dru­gi ro­dzaj błę­du. Przy­by­li­śmy na dru­gą sta­cyę.

II.

Po­ga­nizm ma wro­gie­go są­sia­da, ra­cy­ona­lizm ma wro­gie­go są­sia­da, pan­te­izm ma wro­gie­go są­sia­da. Ten są­siad wspól­ny, ten wróg wspól­ny: to scep­ty­cyzm.

Trzy wy­mie­nio­ne wy­żej dok­try­ny mają w so­bie ziar­no, z któ­re­go wy­ra­sta scep­ty­cyzm.

Mi­to­lo­gia grec­ka, Fich­te, Spi­no­za, Pla­to i Schel­ling no­szą w swem ło­nie Pyr­ro­na, któ­ry prę­dzej czy póź­niej musi się z nich na­ro­dzić.

Gdy błąd nosi mia­no scep­ty­cy­zmu, nie ro­ści już żad­nej pre­ten­syi do chwa­ły roz­wią­za­nia, chce tyl­ko sta­wiać za­gad­nie­nia i na każ­de py­ta­nie du­cha ludz­kie­go od­po­wia­da py­ta­niem: cóż mogę wie­dzieć?

Wsze­la­ko scep­ty­cyzm ma jesz­cze imię, zo­wie się scep­ty­cy­zmem. Ma jesz­cze świa­do­mość swe­go je­ste­stwa; wie, że nic nie wie. Jest za­tem pod nim ja­kaś pod­sta­wa.

Bos­su­et, aby śle­dzić za po­stę­pem po­śmiert­ne­go roz­kła­du cia­ła, wy­sta­wia so­bie je w trum­nie. Przez pe­wien czas wia­do­mo, co to jest: jest to trup. Trup ma na­zwę, ale po upły­wie tego cza­su sło­wo ludz­kie sta­je za­kło­po­ta­ne wo­bec nie­wie­dzieć cze­goś, co nie ma już na­zwy w żad­nym ję­zy­ku. Nie ma już tru­pa: po­zo­sta­je ja­kieś nic, czy też ja­kieś nie­wie­dzieć co.

Śledź­my po­dob­nie za po­stę­pem roz­kła­du w świe­cie nie­wi­dzial­nym. Wi­dzie­li­śmy wy­żej i na­zwa­li­śmy wła­ści­we­mi na­zwa­mi róż­ne tru­py.

Ato­li te­raz, gdy Schel­ling umarł, gdy Niem­cy po­grą­żo­ne w śnie śmier­tel­nym, ocze­ku­ją zmar­twych­wsta­nia, co robi błąd? gdzie się znaj­du­je?

Znaj­du­je się na trze­ciej sta­cyi.

Weź­cie mi­kro­skop. Czy wi­dzi­cie tam w dole uwi­ja­ją­ce się wciąż te nie­skoń­cze­nie ma­leń­kie istot­ki? To są mali lu­dzie dzi­siej­si, któ­rzy już na­wet czy­tać za­po­mnie­li. Wy, któ­rzy mo­gli­by­ście być wiel­cy, gdy­by­ście byli chcie­li zgiąć ko­la­na, Fich­te, Schel­lin­gu, He­glu, o! jak­że je­ste­ście uka­ra­ni! Bun­to­wa­li­ście się na wy­ży­nach, a oto kara do­tknę­ła was na­wet w tych, co się tam na dole uwi­ja­ją. Co to za jed­ni? co ro­bią? co mó­wią? Mó­wią coś, ale nic nie oznaj­mia­ją. Nie­po­dob­na ani okre­ślić, ani na­zwać na­wet ich błę­du. Wstą­pi­li w dzie­dzi­nę owe­go nie­wie­dzieć cze­goś, o któ­rem wy­żej mowa.

A jed­nak trzej lu­dzie ge­nial­ni po­wsta­li ongi w Niem­czech. Fich­te, Schel­lng, He­gel gło­si­li swe po­glą­dy.

Jak­że się sta­ło, że stąd nie­tyl­ko nie wy­ni­kła praw­da, ani na­wet żad­na szko­ła błę­du, żad­na szko­ła, mo­gą­ca no­sić to mia­no? Dla­cze­go ci, któ­rzy wy­mie­nia­ją imię He­gla, jako imię swe­go ojca du­cho­we­go, są tyl­ko śmiesz­ny­mi szko­la­rza­mi? A przedew­szyst­kiem dla­cze­go Niem­cy nie uwień­czy­ły się praw­dą? Co ta­kie­go sta­ło się tam na wy­ży­nach? Na wy­ży­nach, gdzie tak do­brze by­ło­by mo­dlić się. Niem­cy znie­wa­ża­ły Ko­ściół, przed któ­rym ce­dry na szczy­tach Li­ba­nu, pod gro­zą śmier­ci, zni­żać mu­szą naj­wy­nio­ślej­sze swe wierz­choł­ki. 1 Niem­cy do­tknię­te zo­sta­ły karą: po­zo­sta­ły bez­płod­ne. Bunt do­ko­nał się w świe­cie nie­wi­dzial­nym: kara ude­rza na­sze oczy. Mamy ją przed sobą jako na­ukę. Fich­te, Schel­ling, He­gel ni­cze­go nie do­ko­na­li.

Bóg, któ­ry nie po­zby­wa się nig­dy swej nie­za­wi­sło­ści ni swej chwa­ły, od­mó­wił im swo­ich ta­jem­nic.

Dla­cze­góż więc dał im ge­niusz, sko­ro mie­li go zmar­no­wać bez­płod­nie? Może dla­te­go, aby świat uj­rzał, do­kąd za­cho­dzi ge­niusz ludz­ki, gdy o wła­snych tyl­ko idzie si­łach.

Inne jesz­cze py­ta­nie. Poj­mu­je­my, że nie zna­leź­li praw­dy, ale dla­cze­go nie po­zo­sta­wi­li ja­kiejś po­mni­ko­wej szko­ły błę­du?

Przy­czy­na tego bar­dzo pro­sta i bar­dzo głę­bo­ka. Wy­czer­pa­li błąd. He­gel dał osta­tecz­ny wy­ciąg błę­du i za­warł go cał­ko­wi­cie w jed­nem sło­wie. Jego for muła wy­pi­sa­na jest na drzwiach szko­ły sza­ta­na, któ­ry te­raz wy­śmie­wa się z na­śla­dow­ców i wzy­wa ich, aby prze­ści­gnę­li mi­strza. Sza­tan roz­po­znał sie­bie w for­mu­le he­glow­skiej, uczcił ją jako rzecz so­bie przy­na­leż­ną, bo Py­cha, Sza­tan i He­gel ten sam wy­da­ją okrzyk: Byt i Ni­cość są toż­sa­mo­ścią.

Po­nie­waż mi­strzo­wie nie­miec­cy nie schy­li­li się dość niz­ko, aby być sły­sza­ny­mi od uczniów fran­cu­skich, któ­rzy wo­gó­le nie­wy­so­kie­go są wzro­stu i tę­pe­go słu­chu, więc bied­ni ucznio­wie w okrut­nym zna­leź­li się kło­po­cie. Aże­by po­wtó­rzyć lek­cyę, trze­ba było ją sły­szeć. Owóż je­den po­chwy­cił taki wy­raz, inny owa­ki, ten za­pa­mię­tał przy­miot­nik, tam­ten rze­czow­nik. I cóż z tego wy­ni­kło? Ze­szy­li ja­koś te strzę­py po­roz­ry­wa­ne; ale owe uryw­ki zdań, obok sie­bie umiesz­czo­ne, nie mia­ły sen­su, a ucznio­wie nie spo­strze­gli tego wca­le.

Ucznio­wie uczniów, two­rzą­cy pew­ną część pu­blicz­no­ści fran­cu­skiej, za­wo­ła­li jak w mo­lie­row­skim Le­ka­rzu mimo woli: To tak pięk­ne, że nic tego nie ro­zu­mie­my!…

Ja­koż istot­nie, od­gry­wa­jąc ko­me­dyę w ję­zy­ku nie­zro­zu­mia­łym tak dla pu­blicz­no­ści, jak i dla sie­bie sa­mych, ak­to­ro­wie bez oba­wy mo­gli wy­gła­szać wszel­kie wy­ra­zy, ja­kie tyl­ko śli­na im do ust przy­nio­sła.

Cha­rak­te­ry­stycz­ną ce­chą wie­lu tych, co we Fran­cyi plo­tą o fi­lo­zo­fii, jest nie­uc­two, nie­omal że cu­dow­ne.

Po­nie­waż fun­da­men­ty gma­chu nie zo­sta­ły za­ło­żo­ne, więc każ­dy m chy­bił tra­fił rzu­ca ka­mień na kupę w przy­pusz­cze­niu, że z tych wszyst­kich ka­mie­ni może sam przez się po­wsta­nie bu­dy­nek. Nie­po­do­bień­stwem by­ło­by tym lu­dziom ani po­ro­zu­mieć się, ani też zwal­czać się na­wza­jem; nie mogą oni ani za­wrzeć po­ko­ju, ani pro­wa­dzić woj­ny.

Spy­taj­cie ich, co to jest Bóg.

Nie mają o Nim żad­ne­go po­ję­cia, bądź praw­dzi­we­go, bądź fał­szy­we­go, a je­śli chce­cie się­gnąć do głę­bi ich my­śli lub tego, co oni na­zy­wa­ją swą my­ślą, zo­ba­czy­cie, że Bóg jest dla nich abs­trak­cyą: – ale sami oni o tem nie wie­dzą, bo z ni­cze­go nie zda­ją so­bie spra­wy w spo­sób do­kład­ny. Spy­taj­cie ich, czy uzna­ją Boga ka­te­chi­zmu bę­dą­ce­go za­ra­zem Bo­giem wie­dzy?

– Nie­zu­peł­nie.

Spy­taj­cie ich, czy Go od­rzu­ca­ją?

– Nie­zu­peł­nie. Czy chcą in­ne­go?

– Nie­ko­niecz­nie.

Czy nie chcą żad­ne­go?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: