Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Superkoderki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Superkoderki - ebook

Najlepsza książka 2017 roku według Nowojorskiej Biblioteki Publicznej

Superkoderki to idealna propozycja dla wszystkich ambitnych programistek i programistów. To historia dwóch niezwykle uzdolnionych informatycznie nastolatek, które poznały się na letnim kursie Girls Who Code, a następnie wymyśliły grę wideo. Gra błyskawicznie rozprzestrzeniła się w sieci i zyskała popularność na całym świecie.

Sukces gry umożliwił Andy i Sophie dotarcie do najpotężniejszych strat-upów i firm technologicznych. Dziewczyny postanowiły podzielić się swoimi doświadczeniami.

Książka pokazuje tajniki branży technologicznej, potęgę programowania oraz prawdziwą moc kobiet, które zmieniają losy świata. Andy i Sophie opowiadają nie tylko o możliwościach, jakie oferują nauka i nowe technologie, ale też o prawdziwych korzyściach wynikających z odkrycia własnej drogi i kreatywności. Książka zwiera dodatkowe materiały wprowadzający w świat programowania.

Rekomendowana przez Children's Book Council w kategorii „najlepsza książka z dziedziny nauki i nowych technologii”.

O autorkach

Andrea „Andy” Gonzales jest absolwentką Hunter College High School i obecnie studiuje na stanowym uniwersytecie stanu Karolina Północna w kampusie Chapel Hill, korzystając z prestiżowego programu Robertson Scholar. W wakacje poprzedzające rozpoczęcie nauki w szkole średniej Andy zaczęła uczyć się programowania. Tak rozpoczęła się jej fascynacja informatyką i pozycją kobiet w świecie nauki i nowych technologii. Na kursie programowania Girls Who Code Andy zrozumiała, jaka siła tkwi w pracy zespołowej. Wraz z Sophie Houser wymyśliła grę wideo Tampon Run. Jej sukces przerósł wszelkie oczekiwania, a Andy zaczęła swoją przygodę w wielkim świecie. Poza informatyką, Andy uwielbia muzykę, komiksy i gry wideo. Chce aktywnie działać na rzecz kobiet w branży technologii komputerowych.

Sophie Houser jest studentką Uniwersytetu Browna, a programowania nauczyła się na letnim kursie Girls Who Code. Jej projekt końcowy, gra wideo Tampon Run, współtworzony z Andreą Gonzales uderza w tabu związane z menstruacją. Gra rozpowszechniła się w sieci, a autorki nagle znalazły się w centrum zainteresowania prasy, opinii publicznej i świata technologii. Oprócz programowania, Sophie uwielbia spędzać czas z przyjaciółmi, nosić skarpetki w dziwaczne wzory i tworzyć śmieszne obrazki w Photoshopie. Oprócz tego ma jeszcze wiele innych pasji związanych ze studiami i nie tylko.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-787-3
Rozmiar pliku: 9,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Gdyby ktoś kiedyś powiedział nam, że napiszemy książkę o tym, jak to nauczyłyśmy się programowania, a potem stworzyłyśmy grę o menstruacji, która w jedną noc rozeszła się w sieci, całkowicie odmieniając nasze życie, wybuchnęłybyśmy śmiechem.

W 2014 roku wiodłyśmy spokojne życie licealistek. Przeżywałyśmy to, co zazwyczaj przeżywają wszyscy w tym wieku. Znajomi, oceny, miłostki, studia… to były nasze główne zmartwienia. Aż do chwili gdy znalazłyśmy się w organizacji Girls Who Code. Z koedukacyjnej atmosfery liceum trafiłyśmy do grupy składającej się z samych dziewczyn. Przez siedem godzin dziennie siedem dni w tygodniu uczyłyśmy się podstaw programowania w eleganckim nowojorskim biurowcu. W Girls Who Code pokazano nam, jak zamienić idee w prawdziwe aplikacje, programy i gry. Nauczyłyśmy się, że w informatyce drzemie wielka moc i że może ona inspirować, kształtować karierę zawodową i zmieniać życie. Koniec końców całkowicie zmieniła nasze.

Czwartego września 2014 roku oficjalnie umieściłyśmy naszą grę Tampon Run na stronie internetowej. Gra została stworzona w ramach końcowego projektu w Girls Who Code i postanowiłyśmy wrzucić ją do internetu. Side-scrollowa platformówka w starym stylu porusza problem „menstruacyjnego tabu”. Drwi z tego, że krew i przemoc akceptowane są przez społeczeństwo, a krwawienie miesiączkowe nie.

Okazało się, że internet pokochał naszą grę! Obecnie Tampon Run dotarła do ponad pół miliona użytkowników poprzez stronę i aplikację mobilną. A my przejechałyśmy cały kraj wzdłuż i wszerz, poruszając problem nierówności płci w branży technologicznej. No i oczywiście kwestię menstruacji.

Popularność gry skłoniła nas do wielu refleksji i podsumowań. Zastanawiałyśmy się, jaki wpływ miała na nasze życie. Ale też nad tym, jak zmieniała się w produkt i jak wpłynęła na społeczeństwo. Choć ciągle nie mogłyśmy uwierzyć, że zaszłyśmy tak daleko, to jednak już wiedziałyśmy, że chcemy się podzielić naszą historią. Pragniemy, żeby wszystkie dziewczyny na świecie wiedziały, że mogą być tym, kim chcą, i robić wszystko, czego tylko zapragną. Ponieważ wszystko jest możliwe. Naprawdę. Spójrzcie tylko na nas!

Sophie i Andy2

Kilka słów o Andy

Andy

Nie pamiętam już, kiedy zakochałam się w grach wideo. Zapewne było to w czasie, kiedy uważałam, że gotowe dania Lunchables są super. Gdy mój tata (programista komputerowy) wracał z pracy, zasiadał przed komputerem i grał w piracką wersję strategicznej gry wojennej StarCraft, zawsze mu towarzyszyłam. I tak długo go męczyłam, aż w końcu, ku mojej wielkiej radości, pozwolił mi zagrać. Od razu przegrałam. Miałam wtedy pięć lat i zero pojęcia o strategii. Ale byłam optymistką i mimo ciągłych sromotnych porażek granie z tatą w StarCrafta stało się moim ulubionym zajęciem. Zapominaliśmy wtedy o całym świecie.

Dla mnie było to coś wyjątkowego. Jak każda pięciolatka obsesyjnie się we wszystko wczuwałam. Udawałam, że mam supermoce albo że jestem w liceum, albo że rozwiązuję zagadki jak Nancy Drew czy Harriet szpieg. W swoich fantazjach zawsze byłam starsza i mogłam robić wszystko, nie pytając nikogo o pozwolenie. Uwielbiałam wymyślać własne światy. I te rzeczywiste (fortyfikacje z poduszek i prześcieradeł), i te w mojej wyobraźni.

Najfajniejsze było to, że w tych zabawach towarzyszyły mi moje dwie siostry: bliźniaczka Kate i o dwa lata starsza Gia. Kate, Gia i ja zawsze się wspierałyśmy i wzajemnie podsycałyśmy naszą wyobraźnię. Razem wymyślałyśmy zawiłe historie, tworzyłyśmy budowle z poduszek i materacy, wcielałyśmy się w wyimaginowanych bohaterów. Bawiłyśmy się i zabawkami dla chłopców, i tymi dla dziewczynek, a gdy ktoś z rodziny powiedział w końcu, że powinnyśmy zachowywać się jak na dziewczynki przystało, w ogóle nas to nie obeszło. Nasze zabawy kręciły się wokół Gwiezdnych wojen, serialu anime Yu-Gi-Oh!, piłki nożnej, ale też lalek i koni. Uwielbiałyśmy oglądać filmy. Moim ukochanym była Atlantyda. Zaginiony ląd. Miałam obsesję na punkcie jednej z bohaterek, Audrey Ramirez. Była siedemnastoletnią Latynoską i najmłodszą członkinią załogi. Ale najwspanialsza pozostawała jej funkcja: inżynier-mechanik. Była bardzo utalentowana, inteligentna i profesjonalna, a jej płeć, wiek czy pochodzenie nie miały tu najmniejszego znaczenia. Oglądałam ten film na okrągło i chciałam być taka jak ona. Fascynowały mnie opowieści o mądrych i odważnych dziewczynach, jak Alanna z serii Tamory Pierce, Maddy z Łapcie tę dziewczynę, Nudge z Maximum Ride, Mulan czy bohaterka serii Abhorsen Gartha Nixa. Lista książek i filmów o dzieciakach-hakerach i silnych postaciach kobiecych ciągle się wydłużała. Po czasie spędzonym z Kate i Gią zapragnęłam jednak zacząć się wyróżniać. Chciałam znaleźć własną tożsamość.

Oprócz sióstr dorastałam obok dwóch innych silnych kobiet. Jedną z nich była lola (moja babcia), Teresita, która uwielbiała śpiewać i ciągle narzekała, że za mało jemy, więc nieustannie coś piekła i gotowała. Drugą była moja mama, Lorna, pielęgniarka w szpitalu New York Eye and Ear Infirmary, który mieścił się na tej samej ulicy co nasze mieszkanie. Mieszkaliśmy w East Village w Nowym Jorku wśród barwnej filipińskiej społeczności. Jedzenie, przyjęcia, ludzie – wszystko to tworzyło silne więzi i zaszczepiło we mnie miłość do filipińskiej kultury. I choć w pewnym momencie tuż obok nas rozpanoszyli się studenci Uniwersytetu Nowojorskiego, z czego niewielu sąsiadów się ucieszyło, to wzrastałam w poczuciu przynależności do grupy, która wyznawała te same wartości.

Moja mama wychowała się na Filipinach, w małym miasteczku pod Manilą. Jej rodzina nigdy nie była zamożna i wszyscy ciągle się zamartwiali, jak związać koniec z końcem. Mama postanowiła więc, że zostanie pielęgniarką. W latach osiemdziesiątych Stany Zjednoczone chętnie przyznawały wizy pielęgniarkom z Filipin, ponieważ w amerykańskiej służbie zdrowia brakowało personelu. A z dyplomem pielęgniarki mogła wyjechać do Stanów, nieźle zarabiać i wysyłać pieniądze do domu. Nie zastanawiała się, jak rozwijać swoje pasje, tylko jak zapewnić byt rodzinie. Niewiele zresztą o tym mówiła, a gdy już wspominała, zawsze poruszało mnie, ile była w stanie poświęcić, by najbliższym żyło się lepiej. I to jej poświęcenie stało się dla mnie niejako pewnym rodzajem presji – nie mogłam myśleć wyłącznie o sobie, ale przede wszystkim o tych, którzy tyle mi dali.

Rodzice zawsze chcieli dla nas jak najlepiej, czyli: „żeby nigdy nie brakowało wam pieniędzy”. Ponieważ sami w dzieciństwie byli ubodzy, uważali, że priorytetem w życiu jest stabilizacja finansowa. Dla nich była ona synonimem szczęścia i to właśnie wpajali nam od wczesnego dzieciństwa. Do wyboru miałyśmy trzy zawody: lekarza, prawnika lub inżyniera. Musiałyśmy więc być pilnymi uczennicami i w tej kwestii rodzice wiele od nas wymagali – wszystko było nastawione na naukę: oglądanie telewizji, czytanie książek, słuchanie muzyki. Nie mogłam ot tak oglądać SpongeBoba czy programów na Disney Channel. W sumie nie miałam nic przeciwko temu, ale czasem trochę żałowałam, że nie mogę się tak zwyczajnie pogapić na disnejowski serial animowany Kim Kolwiek. Wiedziałam jednak, mimo wszystko, że robię to dla mojego dobra. I oczywiście dla rodziców.

Zostałam zapisana do Special Music School, państwowej szkoły muzycznej. Naboru wśród czteroletnich dzieci dokonywano na podstawie przesłuchania. Uczyłam się tam gry na fortepianie, ale też realizowałam program szkoły podstawowej. Chodziła tam już moja starsza siostra, rodzina była więc przekonana, że oprócz prestiżu szkoła ta zapewnia solidne wykształcenie. Czyli lepsze perspektywy na przyszłość.

Okazało się, że trafiłam do jednej z najlepszych nauczycielek. O ile tylko dało się z nią wytrzymać… Bo w czasie naszych lekcji Genya Paley wrzeszczała i waliła rękoma w fortepian. Nieraz musiałam przerywać grę, ponieważ klawiatura mokra była od moich łez. Brzmi jak tortury… ale był to raczej chrzest bojowy, taka trudna miłość.

Szkoła szybko stała się moim drugim domem, a muzyka – całym życiem. W Special Music School, podobnie jak w samej muzyce, panuje całkowita równość. Oczekiwania wobec dziewcząt i chłopców są dokładnie takie same – ważna jest jakość pracy. Szczęśliwie okazało się, że jestem cholernie muzykalna i gra na fortepianie idzie mi wyśmienicie. Nie odbiegałam umiejętnościami od moich szkolnych kolegów i koleżanek, a może nawet byłam od nich lepsza. Oceniano wyłącznie moje osiągnięcia muzyczne, nie rasę, nie płeć czy co tam jeszcze. Szkoła muzyczna ukształtowała moje poglądy na temat równości płci i zdefiniowała mnie jako człowieka. Nie było łatwo. Nie miałam czasu na przyjaciół, na inne zainteresowania, ale wiele się tam nauczyłam.

Przeskoczę teraz szybko do lata po ukończeniu ósmej klasy. Wciąż uczyłam się gry na fortepianie u Genyi, lecz dwa lata wcześniej postanowiłam przedłożyć edukację nad muzykę. Złożyłam więc podanie do Hunter College High School – i przyjęli mnie! Życie było cudowne, ale miałam już czternaście lat, a Audrey Ramirez z Atlantydy w tym wieku nadzorowała już projekty w pracowni swojego ojca… Byłam więc mocno w tyle i nie miałam czasu do stracenia. Problem w tym, że nie miałam też pojęcia, jak zostać takim inżynierem jak Audrey. Wiedziałam tylko, że bardzo tego pragnę. W zasadzie każdy inżynier ma jakieś doświadczenie w programowaniu, więc najpierw wzięłam się do tego. Programowanie było też dla mnie wtedy najbardziej osiągalne – mogłam już korzystać z komputera i miałam komputer – i zdecydowanie bezpieczniejsze niż bieganie z kluczami czy śrubokrętem.

Oświadczyłam rodzicom, że chcę się zapisać na kurs programowania.

– Jeśli jest tani i gdzieś blisko, to nie ma problemu – stwierdzili. – Więc gdzie?

Na to pytanie nie potrafiłam jeszcze odpowiedzieć. Ale pierwszy raz w życiu poczułam, że naprawdę mam kontrolę nad swoją przyszłością i dalszą karierą. Poszukałam trochę w internecie, porównałam ceny. Wszystko było albo drogie, albo za daleko. Jedyny darmowy kurs nazywał się Girls Who Code… tyle że minął już termin zapisów. Na dodatek skierowany był do licealistek, a ja byłam dopiero w ósmej klasie. Musiałabym trochę poczekać. Zdesperowana napisałam mejla do organizacji SummerTech Computer Camps w Westchester z zapytaniem, czy nie udzieliliby mi wsparcia finansowego. Byłam bardzo nieśmiała i nigdy wcześniej nie prosiłam nikogo o tak wiele. A tu nagle pokazałam, na co mnie stać. I to przed kimś nieznajomym! Tyle że byłam w ósmej klasie… a kto by chciał słuchać ósmoklasistki? Spodziewałam się, że będę musiała pogodzić się z odmową i szukać dalej. Jednak dyrektor kursu odezwał się do mnie i zaoferował niższe czesne (wciąż wysokie, ale do zaakceptowania przez moich rodziców). Byłam bardzo podekscytowana. Przesłałam mu swoje dane oraz dane moich rodziców. Tydzień później sprawdziłam na stronie, czy wszystko jest OK z moją aplikacją. Okazało się, że tak… ale moje dane figurowały w zakładce „Rodzice”, natomiast „Uczestnikiem kursu” był… mój tata. Niesamowite, pomyślałam, najwyraźniej wzięto mnie za rodzica…

Na początku lipca tata zawiózł mnie do Westchester. Wmaszerowałam do budynku, podpisałam listę obecności i weszłam do sali, gdzie siedziała już reszta kursantów. I nagle serce przestało mi bić. Na sali siedzieli sami chłopcy. Gromadzili się nad komputerami i o czymś dyskutowali lub grali na swoich konsolach Nintendo. To była inna galaktyka. Zaczęłam się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu osób bez chromosomu Y. Znalazłam dwie… ale należały do obsługi. Wiedziałam, że w świecie nauk ścisłych, inżynieryjnych i technicznych (STEM – Science, Technology, Engineering, Mathematics) nie ma zbyt wielu dziewcząt, choć nie spodziewałam się, że jest aż tak źle. To dlatego wpisali imię taty zamiast mojego – bo jest facetem. Usiadłam, trochę żałując, że w ogóle tam przyjechałam. Czułam się niezręcznie.

W końcu zapisaliśmy się na różne zajęcia i podzieliliśmy na grupy. Ogarnęła mnie fala lęków. A jeśli inni potrafią już programować? A jeśli to nie jest grupa początkująca? A jeśli nie będę nadążać? Zaczęłam wątpić w swoje możliwości, zanim w ogóle spróbowałam. Otaczający mnie ludzie wyglądali inaczej niż ja. Nie, oni byli zupełnie inni niż ja. Czułam, że nie dam rady. Nie pasowałam do nich. Usiedliśmy na krzesłach, a Roger, nasz instruktor, ustawił stoły w koło i przygotował dla nas miejsca pracy.

– W Javie i wielu innych językach pierwszą rzeczą, jakiej się musicie nauczyć, jest polecenie wyświetlania tekstu – zaczął.

Polecenie to sprawia, że tekst wyświetla się na ekranie komputera, ale wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, o co chodzi. Myślałam, że może w języku programistów słowa te oznaczają coś innego… Już na początku poczułam się zagubiona.

– A teraz słuchajcie tego, co mówię, i piszcie na klawiaturze.

– System

System

– kropka

System.

– out, kropka

System.out.

– print

System.out.print

– l, n

System.out.println

– Otwórzcie nawias okrągły, zamknijcie nawias okrągły, średnik.

System.out.println ();

– A teraz w nawias wpiszcie Hello World w cudzysłowie.

System.out.println(“Hello World”);

Coś jest nie tak, pomyślałam. Dlaczego w ogóle wpisujemy słowa? Sądziłam, że będziemy posługiwać się kodem zero-jedynkowym, jak w filmach. Ekran nie był czarno-zielony… a czy nie tak właśnie powinien wyglądać?

– Teraz naciśnijcie zielony przycisk Play, żeby uruchomić komendę!

Wzięłam głęboki wdech i zrobiłam, o co poprosił. Na dole ekranu wyświetlił się mały napis „Hello World”.

– Udało się! Hura! – zawołał radośnie Roger i przeszedł się po sali, żeby sprawdzić, czy każdy wykonał dobrze zadanie.

– Świetnie! Teraz trochę się tym pobawcie i zobaczcie, co można zdziałać, a czego nie za pomocą komendy System-kropka-out-kropka-print-l-n.

Tak wyglądał pierwszy dzień. Wraz z upływem tygodnia uwierzyłam w swoje możliwości. Zaprzyjaźniłam się z resztą uczestników kursu i spędzałam z nimi czas po zajęciach. Poprosiłam nawet rodziców, żeby odbierali mnie trochę później. Zapisałam się na kolejne cztery tygodnie, z których dwa uczyłam się znów u Rogera, a następne dwa w bardziej zaawansowanej klasie, u Sama. Dyrektor, Steve, zaoferował mi tak korzystne czesne, że mogłam chodzić na kurs przez całe lato. W zamian za to promowałam idee stworzenia oferty takich kursów dla dziewcząt. Steve chciał zaproponować młodym kobietom sprzyjające środowisko do nauki programowania, a więc klasy składające się wyłącznie z dziewcząt i prowadzone tylko przez kobiety. Oczywiście poza zajęciami panowałaby koedukacja. Steve sprowadził nawet ekipę filmową, która nagrała wypowiedzi kursantów i nauczycieli opowiadających o atmosferze panującej na zajęciach SummerTech – a nawet mnie śpiewającą i grającą na ukulele. Potem lokalna gazeta przeprowadziła z nami wywiad, który dotyczył programu dla dziewcząt. Ten temat był dla mnie szczególnie ważny.

Po wakacjach postanowiłam zacząć działać w najbliższym otoczeniu i zachęcać dziewczyny takie jak ja, które myślą o nauce programowania, ale nie wiedzą, czy sobie poradzą. No i znalazłam dziedzinę nauki, która mnie pasjonowała. A ponadto wpisywała się w mantrę rodziców o lekarzu, prawniku i inżynierze…

Tak więc w wieku dwunastu lat wybrałam ścieżkę kariery. Zdecydowałam, że będę programistką i że zrobię co w mojej mocy, by się temu poświęcić. Tak!

A jednak w szkole średniej rzuciłam się w wir innych zajęć. Pochłonęła mnie gra na fortepianie, zapisałam się do drużyny siatkówki i zaczęłam śpiewać w chórze. Zaangażowałam się w kółko teatralne, gdzie dbałam o rekwizyty i byłam inspicjentką. Na zajęciach z robotyki budowałam roboty. Choć nie pisałam kodów, to przynajmniej pracowałam ze sprzętem komputerowym. Wciąż kochałam programowanie, ale rozwijałam też inne pasje, zainteresowania i talenty.

Nagle poczułam, że mój misterny plan zaczyna się sypać. Zastanawiałam się, czy nie za wcześnie się tym zajęłam i czy miłość do informatyki nie była podyktowana sugestiami moich rodziców. Uwielbiałam zajęcia dodatkowe i szkolne, ale nienawidziłam rosnącej presji, by odnieść sukces. Presji, którą wywierali moi rodzice i którą sama na siebie wywierałam. Presji, która zmuszała mnie do myślenia o dochodowej pracy, a oddalała od satysfakcji i zadowolenia. Zastanawiałam się, na ile presja ta wpływa na moje wybory.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: