Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Supertata na tacierzyńskim. Kochać, wychowywać i dobrze się bawić! - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Supertata na tacierzyńskim. Kochać, wychowywać i dobrze się bawić! - ebook

Bycie pełnoetatowym rodzicem nie jest zajęciem dla mięczaków!

Dzięki masie praktycznych wskazówek, sowicie okraszonych humorem, Pat Byrnes pomaga ojcom zmierzyć się z trudnym, lecz niezwykle satysfakcjonującym wyzwaniem, jakim jest wychowanie dzieci. Dowcipna i przenikliwa analiza uroków (?) rodzicielstwa z perspektywy ojca wychowujacego dzieci, któremu – uwaga – udaje się wyjść z tego cało!

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-380-4
Rozmiar pliku: 8,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Byłem ilu­stra­to­rem i sam or­ga­ni­zo­wałem so­bie czas. Moja żona miała bar­dziej tra­dy­cyjną pracę, która nie po­zwa­lała na taką ela­stycz­ność. Z czy­sto prak­tycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia wy­da­wało się więc bar­dziej rozsądne, żebym to ja zo­stał z dziećmi – w końcu i tak sie­działem w domu. Nie za­sta­na­wiałem się nad tym zbyt długo, choć i tak dłużej niż nad czym­kol­wiek do tej pory.

Wresz­cie uro­dziło się dziec­ko i nie miałem już cza­su na żadne prze­myśle­nia. Trze­ba było działać. Moja żona wróciła do pra­cy i wszyst­ko spadło na moją głowę jako główne­go opie­ku­na.

Główne­go, ja­sne? To moja pełno­eta­to­wa pra­ca. Dwa­dzieścia czte­ry go­dzi­ny na dobę przez trzy­sta sześćdzie­siąt pięć dni w roku. Jeśli za­tem spo­tkasz mnie na uli­cy z dziećmi (jak­bym w ogóle mógł się bez nich ru­szyć), nie py­taj, czy daję od­począć ma­mu­si. Nie wyręczam żony. Ni­ko­go nie zastępuję. Ja tu do­wodzę i robię to na swój – czy­sto męski – sposób. Nie je­stem żad­nym Pa­nem Mamuśką.

To ja, Su­per­ta­ta!

****Roz­dział 1 Słowa, na które cze­kały wszyst­kie ko­bie­ty

Zo­stałem ro­dzi­cem w szcze­nięcym wie­ku czter­dzie­stu pięciu lat. I do tego cza­su wca­le nie miesz­kałem w su­te­re­nie u ro­dziców. Miałem dobrą pracę. A na­wet kil­ka. Byłem inżynie­rem lot­nic­twa i ko­smo­nau­ty­ki, au­to­rem tekstów re­kla­mo­wych, ak­to­rem dub­bin­go­wym oraz ilu­stra­to­rem. Poza tym do­ra­białem so­bie, działając w wie­lu in­nych branżach. Reżyse­ro­wałem re­kla­my ra­dio­we, zaj­mo­wałem się pro­dukcją pro­gramów te­le­wi­zyj­nych trans­mi­to­wa­nych na żywo, ma­czałem pal­ce w po­li­tycz­nych kam­pa­niach o zasięgu kra­jo­wym. Własny­mi rękoma wy­re­mon­to­wałem sta­ry, zruj­no­wa­ny dom, ma­chając młotkiem do upadłego. I tak przez wie­le mie­sięcy bez prze­rwy.

Pod­su­mo­wując: nie bałem się harówki. Nie prze­rażała mnie pra­ca dwa­naście go­dzin na dobę przez sześć dni w ty­go­dniu. Do­bi­jające ter­mi­ny, wro­ga i nie­zwy­kle zacięta ry­wa­li­za­cja, a także nie­spo­dzie­wa­ne zmia­ny na ostat­nią chwilę nie były dla mnie ni­czym no­wym. Żyłem na krawędzi, trud­no byłoby mnie skru­szyć, przy­wykłem do stre­su tak, że stał się moją drugą na­turą.

A za­tem cóż ta­kie­go mogło mnie cze­kać na ta­cie­rzyńskim? To zwykły spa­ce­rek po par­ku – nie tyl­ko dosłownie! Opie­ka nad dziec­kiem? Igrasz­ka! Tak właśnie myślałem, póki się nie prze­ko­nałem, co to tak na­prawdę ozna­cza.

Dziś, po po­nad ośmiu la­tach by­cia tatą na pełen etat, muszę zgo­dzić się z tym, o czym ko­bie­ty mówią od wieków.

By­cie pełno­eta­to­wym ro­dzi­cem to naj­cięższa pra­ca na świe­cie. Tak samo ciężka dla ko­biet, jak i dla mężczyzn.

No do­bra. Po­wie­działem to. Ja, mężczy­zna. A za­tem musi to być praw­da. Dro­gie pa­nie, wy­rwij­cie tę stronę i opraw­cie ją w ramkę. Skse­ruj­cie i spre­zen­tuj­cie ko­lej­ne eg­zem­pla­rze swo­im ma­mom i bab­ciom. Wresz­cie przy­zna­no wam rację. Mężczyźni niesłusznie ba­ga­te­li­zo­wa­li tę sprawę i po­ta­ki­wa­li lek­ce­ważąco dla świętego spo­ko­ju. Przez cały ten czas byli w błędzie. Kom­plet­nie się my­li­li.

Wresz­cie je­den z nich przy­znał się do tego. I to na piśmie. A co tam! W imie­niu wszyst­kich przed­sta­wi­cie­li płci męskiej chętnie powtórzę głębo­kim ba­ry­to­nem te dwa pro­ste słowa, wy­cze­ki­wa­ne od daw­na przez wszyst­kie żony i mat­ki.

MIAŁYŚCIE RACJĘ.

Przy­kro mi, że tak długo mu­siałyście na to cze­kać. Pro­blem w tym, że nie­wie­lu z nas mężczyzn po­tra­fi zro­zu­mieć, jak ciężka jest to pra­ca.

Nie ozna­cza to jed­nak, że mężczyźni tego nie po­dej­rze­wają.

Ba­da­nia na­uko­we do­wodzą, że co dru­gi żona­ty mężczy­zna byłby gotów podjąć się tego za­da­nia. I nie chcę przez to po­wie­dzieć, że an­kie­te­rzy za­py­ta­li o to tyl­ko dwóch fa­cetów, z których je­den nie­omal się zgo­dził. Cho­dzi o to, że bli­sko 50 pro­cent spośród dosłownie garst­ki ko­le­siów, których przy­par­to do muru tym py­ta­niem, po­wie­działo „tak”. Wy­da­je mi się, że ich od­po­wiedź brzmiała wręcz „Tak, ko­cha­nie”.

A ilu fa­cetów fak­tycz­nie się z tego wywiązuje? Według sta­ty­styk z 2010 roku tyl­ko bli­sko 158 tysięcy mężczyzn w Ame­ry­ce zo­sta­je w domu i opie­ku­je się dziećmi przy­najm­niej przez rok. To daje jed­ne­go na 163 ta­tu­siów.

Co dru­gi de­kla­ru­je, że chętnie by to zro­bił, lecz tyl­ko je­den na 163 fak­tycz­nie do­trzy­mu­je słowa. Co to ozna­cza?

To ozna­cza, że mężczyźni kłamią jak z nut w każdej sy­tu­acji, w której stawką jest przyszłość związku.

Weźmy na przykład mnie. We wstępie oznaj­miłem, że pra­co­wałem w domu i sam or­ga­ni­zo­wałem so­bie czas. Na­prawdę jed­nak miałem na myśli coś ta­kie­go: „Szu­kałem cię przez dwa­dzieścia pięć lat i wresz­cie cię zna­lazłem. Te­raz zro­bię wszyst­ko, aby przez ko­lej­ne dwa­dzieścia pięć lat nie żyć ze świa­do­mością od­rzu­ce­nia!”.

Tyle że te­raz przede mną dwa­dzieścia pięć lat ciężkiej pra­cy w po­cie czoła, dwa­dzieścia pięć lat harówki, poświęca­nia uwa­gi, oka­zy­wa­nia uczuć, cier­pli­wości i za­ufa­nia, dzie­le­nia się wiedzą i pasją, pokłada­nia na­dziei oraz nie­ustan­ne­go za­mar­twia­nia się i nie­po­ko­je­nia. A wszyst­ko to po to, by moje córki mogły do­rosnąć, ukończyć szkołę i roz­począć własne życie, zo­sta­wiając mnie sa­me­go.

Z pew­nością naj­trud­niej będzie po­zwo­lić im wy­frunąć z gniaz­da ro­dzin­ne­go. Po­cie­szam się jed­nak, że to, co te­raz robię – a jest to naj­cięższa pra­ca na świe­cie – ma mnie do tego świet­nie przy­go­to­wać, wy­cieńczając tak, że nie będę już mógł wy­trzy­mać z nimi ani mi­nu­ty dłużej.

****Roz­dział 2 Co da­lej?

Do­pie­ro co wróciłeś z dziec­kiem ze szpi­ta­la. Za­le­wają cię emo­cje, i deszcz cel­nych spo­strzeżeń typu: „Te­raz two­je życie zmie­ni się nie do po­zna­nia”. Czu­jesz się wy­cieńczo­ny po ciężkiej nocy spędzo­nej na idio­tycz­nej, rozkłada­nej ko­zet­ce w po­ko­ju szpi­tal­nym, w którym leżała two­ja żona, da­le­ko ci jed­nak jesz­cze do zmęcze­nia, które zwa­li cię z nóg po naj­bliższych trzech nie­prze­spa­nych ty­go­dniach. Nie za­po­mi­naj­my i o roz­pie­rającej cię radości z tego, że za­miast smółki po­ja­wiła się wresz­cie kup­ka, którą da się ze­trzeć z pośladków ma­lu­cha za po­mocą cze­goś mniej tok­sycz­ne­go niż naf­ta. Naj­ważniej­sze jest jed­nak to, że masz u boku żonę. Żonę, którą nie­gdyś ko­chałeś po­nad wszyst­ko, lecz te­raz, gdy przy­sta­wia nie­mowlę do pier­si, ko­chasz ją jesz­cze bar­dziej. Na­wet nie je­steś za­zdro­sny o to, że ma­luch zawłasz­czył so­bie jej oba cy­cusz­ki. To do­pie­ro miłość!

Ale chwi­leczkę.

Co da­lej? Co te­raz się zda­rzy?

Życie. Życie się zda­rzy. Będzie nie­przy­jem­nie i nie­prze­wi­dy­wal­nie, ale tego z pew­nością nie chcesz te­raz słuchać. Po­trze­bu­jesz kon­kretów, których możesz się trzy­mać. Oto kil­ka kon­kretnych po­rad do­tyczących kon­kretnych rze­czy – zbędnych i niezbędnych.

Nowe rze­czy dla dziec­ka, bez których można się obejść

- Mi­lion po­rad­ników dla ro­dziców. Wy­bierz je­den, w którym znaj­dziesz od­po­wie­dzi na naj­bar­dziej naglące py­ta­nia, i na nim po­prze­stań. Jeśli ist­nie­je jakaś „naj­lep­sza” od­po­wiedź, znaj­dziesz ją w każdym po­rad­ni­ku. Jeśli nie, każdy z nich pod­su­nie ci inne roz­wiąza­nie, tak bar­dzo mącąc ci w głowie, iż nie do­strzeżesz tego, co oczy­wi­ste – że nie ma jed­nej naj­lep­szej od­po­wie­dzi. A to tyl­ko przy­spo­rzy ci do­dat­ko­wych zmar­twień. Le­piej za­tem żyć ułudą, że naj­lepszą z możli­wych od­po­wie­dzi za­wie­ra twój nowy, ulu­bio­ny po­rad­nik – o ile nie jest to ten po­rad­nik. Ta­kiej od­po­wie­dzialności nie udźwignę.

- Wy­syp przeklętych ko­cyków. Teo­re­tycz­nie można by ich użyć do opa­tu­le­nia no­wo­rod­ka. Tyle że w prak­ty­ce się to nie spraw­dza. Ta­kie ko­cy­ki nie są dość długie. Je­dy­nym ko­cy­kiem, jaki zda­je eg­za­min, jest ten, w który owi­jają ci dziec­ko na drogę ze skle­pu. Prze­pra­szam – ze szpi­ta­la. No i jak długo można upy­chać ta­kie ko­cy­ki w kołysce lub dzie­cięcym łóżecz­ku? Osta­tecz­nie tyl­ko za­gracą miesz­ka­nie, cze­kając, aż od­najdą nowe prze­zna­cze­nie jako wy­ima­gi­no­wa­ne stat­ki i for­ty lub inne za­wa­li­dro­gi.
- Srebr­ne łyżecz­ki. Czy ist­nie­je lep­szy pre­zent na na­ro­dzi­ny dziec­ka niż srebr­na łyżecz­ka czy grze­chot­ka od Tif­fa­ny’ego? Tak przy­najm­niej myślą ci, którzy nie mają pojęcia, że po­pu­lar­ne w kra­jach an­glo­sa­skich po­wie­dze­nie „uro­dzo­ny ze srebrną łyżeczką w ustach” nig­dy nie miało po­zy­tyw­ne­go wydźwięku.
- Coś, co na­da­je się tyl­ko do pra­nia che­micz­ne­go. Zli­tuj­cie się! Cóż to za „ge­nial­ny” po­mysł, by dziec­ko czy ko­go­kol­wiek mającego z nim stycz­ność ob­da­rzać rze­cza­mi na­dającymi się tyl­ko do pra­nia che­micz­ne­go? Co jesz­cze wymyśli­cie? Je­dwab­ne podkładki na ramię chro­niące przed ule­wa­niem?
- Coś białego. Zob. powyżej.
- Skar­pet­ki… chy­ba że na­prawdę bawi cię nie­ustan­ne zbie­ra­nie różnych rze­czy z podłogi. Albo jeśli za­mie­rzasz przy­mo­co­wać je do stópek dziec­ka taśmą klejącą, co z ko­lei ozna­czałoby, że ta cała za­ba­wa w by­cie ro­dzi­cem jest nie dla cie­bie.

Nowe rze­czy dla dziec­ka, bez których nie sposób się obejść

- Pie­lu­chy. Bez żartów. Jeśli chcesz być wiel­kim zwy­cięzcą nie­ofi­cjal­ne­go kon­kur­su na naj­lep­szy pre­zent na „bo­cian­ko­we”, kup jedną, a na­wet dwie pacz­ki pie­luch. Przyszła mama za­pew­ne będzie na cie­bie pa­trzeć jak na dzi­wa­ka – dopóki w domu nie zja­wi się dziec­ko. Wówczas będzie cię nosić na rękach i trak­to­wać jak bo­ha­te­ra. A tym­cza­sem resz­ta mam i ta­tu­siów obec­nych na przyjęciu będzie pluć so­bie w brodę, że nie był to ich po­mysł.
- Po­jem­nik na zużyte pie­lu­chy, który fak­tycz­nie nie prze­pusz­cza brzyd­kie­go za­pa­chu. Wy­da­je się to oczy­wi­ste, lecz na­prawdę należy wziąć na to po­prawkę, chodząc po skle­pach. Poza tym war­to trzy­mać za­pas fo­lio­wych to­re­bek – wo­reczków śnia­da­nio­wych, re­klamówek czy jed­no­razówek dostępnych na dzia­le spożyw­czym – w po­bliżu ulu­bio­nych kącików za­baw, od­da­lo­nych od ko­sza na brud­ne pie­lu­chy. Mogą one posłużyć do tym­cza­so­we­go prze­cho­wy­wa­nia cuchnących bomb, za­oszczędzając bie­ga­nia wte i we­wte.

- Podkładki chro­niące przed ule­wa­niem. Pamiętasz jesz­cze sta­roświec­kie, te­tro­we pie­lu­chy? Obec­nie używa się ich w for­mie podkładek za­rzu­ca­nych na ramię, gdy bie­rzesz ma­lu­cha na ręce. Nie­mowlętom się ule­wa – i to spo­ro. Niech ci się przy­po­mni moja rada, gdy znów ze­chcesz zi­gno­ro­wać środ­ki bez­pie­czeństwa i wy­brać swe­ter, który można czyścić tyl­ko che­micz­nie.
- Duża czer­wo­na piłka. Równie do­brze może być nie­bie­ska, fio­le­to­wa albo zupełnie in­ne­go ko­lo­ru. Nie mu­sisz się na­wet fa­ty­go­wać po nią do skle­pu, bo już ją masz. To ta sama, która miała ci pomóc sko­ry­go­wać po­stawę ciała pod­czas sie­dze­nia lub efek­tyw­niej ćwi­czyć brzusz­ki, lecz skończyła upchnięta głęboko w sza­fie. Cóż, oto nad­szedł czas, aby ją stamtąd wyciągnąć, po­nie­waż każdego dnia będzie cię cze­kać „go­dzi­na hi­ste­rii” w wy­ko­na­niu two­je­go szkra­ba, a wówczas uspo­koi go tyl­ko de­li­kat­ne pod­ska­ki­wa­nie. Ta „go­dzi­na” może się prze­ciągnąć do kil­ku go­dzin. Nie­ważne, czy masz już uda jak ze sta­li i po­tra­fisz wy­ko­nać mi­lion przy­siadów – brak snu i tak zro­bi swo­je, po­zba­wiając cię spraw­ności fi­zycz­nej. Za­nim się spo­strzeżesz, opad­niesz z sił, chy­ba że siądziesz na wiel­kiej piłce i za­czniesz na niej pod­ska­ki­wać z dziec­kiem na ręku, dopóki ma­luch nie uśnie. A wte­dy może i to­bie uda się zmrużyć oko.
- Środ­ki prze­ciwbólowe.
- Mata edu­ka­cyj­na do leżenia na brzusz­ku. Gdy byliśmy mali, nasi ro­dzi­ce ciągle kładli nas na brzu­chu. Dla­te­go tak wie­le nie­mowląt wówczas umie­rało. Jed­nak te, które przeżyły, miały do­sko­na­le wyćwi­czo­ne mięśnie szyi. Dziś nie­mowlęta mają wiot­kie szyj­ki, po­nie­waż całymi dnia­mi i no­ca­mi leżą bez­piecz­nie na plec­kach, nie mając możliwości podźwi­gnięcia główki. Z wyjątkiem pory za­ba­wy, kie­dy to kładziesz dziec­ko na brzusz­ku i zo­sta­wiasz je na dzie­sięć mi­nut, by słuchać, jak z obu­rze­niem krzy­czy: „Nie wiesz, że to może mnie zabić?”. (No do­brze, krzy­czy tak w swo­im nie­mowlęcym języku, ale i tak do­cie­ra do cie­bie, co chce po­wie­dzieć, głośno i wyraźnie. Zwłasz­cza głośno). Dla­te­go war­to za­in­we­sto­wać w matę, która jest nie tyl­ko wy­god­na, ko­lo­ro­wa i zaj­mująca, ale i ochro­ni twój dy­wan, gdy sta­nie się rzecz nie­unik­nio­na i dziec­ku się ule­je. Ewen­tu­al­nie można zastąpić ją jed­nym z mi­lio­na ko­cyków otrzy­ma­nych w pre­zen­cie.
- Fo­te­lik sa­mo­cho­do­wy. To rzecz prio­ry­te­to­wa, bez której w ogóle nie wy­puszczą cię z dziec­kiem ze szpi­ta­la. Wkrótce jed­nak się prze­ko­nasz, że taki fo­te­lik sa­mo­cho­do­wy jest bar­dzo poręczny i ma wszech­stron­ne za­sto­so­wa­nie. Dziś fo­te­liki sa­mo­cho­do­we przy­po­mi­nają kołyski, które można mon­to­wać na ste­lażu wózka. Wy­star­czy umieścić na nim fo­te­lik, wpiąć go w prze­zna­czo­ne do tego uchwy­ty i – voilà! – otrzy­mu­je­my prak­tyczną spa­cerówkę bez ko­niecz­ności wy­do­by­wa­nia wiercącego się za­wi­niątka z jed­nej pląta­ni­ny pasów i zma­ga­nia się z drugą.
- Apa­rat fo­to­gra­ficz­ny. Nie chcę brzmieć sta­roświec­ko, ale na­prawdę te pierw­sze chwi­le war­to uwiecz­nić czymś lep­szym niż te­le­fon komórko­wy.
- Ka­fta­ni­ki i pa­ja­cy­ki na za­trza­ski. To coś, w czym twój ma­luch będzie żył przez kil­ka pierw­szych mie­sięcy. Ka­fta­ni­ki na za­trza­ski łatwo się od­pi­nają i za­pi­nają, dzięki cze­mu nie trze­ba ich wciągać na siłę przez wiotką, bezwładną główkę dziec­ka. Pa­ja­cy­ki zaś mają za­trza­ski w kro­ku, wzdłuż no­ga­wek, co ułatwia zmianę pie­lu­chy. To nie­zwy­kle przy­dat­ne roz­wiąza­nie.
- Śpi­wo­rek nie­mowlęcy. To taki śpiwór z ramiączka­mi. Naj­pierw nie­mowląt nie wol­no przy­kry­wać w łóżecz­ku ko­cy­kiem ze względu na ry­zy­ko udu­sze­nia. Później ma­lu­chy tak bar­dzo się wiercą i wierz­gają nóżkami, że już po dwóch mi­nu­tach go z sie­bie sko­pują. Szko­da, że ta­kich śpi­worków nie pro­du­kują także dla dzie­ci powyżej dru­gie­go roku życia.

- Kula z łańcu­chem. Yyy, to zna­czy nia­nia elek­tro­nicz­na.
- Nóż kie­szon­ko­wy. Wy­star­czy mały, wie­lo­funk­cyj­ny scy­zo­ryk. Na początku ostrze posłuży ci do otwie­ra­nia pudełek i in­ne­go ro­dza­ju opa­ko­wań, a mi­nia­tu­ro­we nożycz­ki przy­dadzą się do od­ci­na­nia me­tek i prze­ci­na­nia mi­lio­na pasków i wiązań, którymi za­baw­ki są mo­co­wa­ne do opa­ko­wań, aby się w nich nie prze­mieściły pod­czas trans­por­tu lub co naj­mniej eks­plo­zji jądro­wej. Z cza­sem nożyk posłuży ci przy ta­kich czyn­nościach, jak kro­je­nie i obie­ra­nie jabłek (do cze­go na­da­je się także krawędź kar­ty kre­dy­to­wej, lecz zo­sta­wia większy bałagan) oraz przy­ci­na­nie słomek, aby nie dźgały szkra­ba w oko, gdy będzie się uczył pić. Ta­kich przykładów użycia scy­zo­ryka można by wie­le zna­leźć. Nie mogę pojąć, dlacze­go wszyst­kie mamy go ze sobą nie noszą.

Mając już cały niezbędny sprzęt, możesz się zająć wy­cho­wy­wa­niem. Jeśli fak­tycz­nie za­czy­nasz od zera, to w pierw­szej ko­lej­ności odłóż tę książkę i idź SPAĆ! Se­rio, ko­rzy­staj z każdej oka­zji na drzemkę. W tych kil­ku pierw­szych mie­siącach nie mu­sisz się zbyt­nio wy­ka­zy­wać – i do­brze się składa, gdyż świeżo upie­cze­ni ro­dzi­ce na ogół nie mają jesz­cze czym się wy­ka­zy­wać. Bądźmy szcze­rzy – gdy­by po­trze­ba było do tego fa­chow­ca, nasz ga­tu­nek wy­marłby wie­ki temu.

Na początku opie­ka nad dziec­kiem spro­wa­dza się głównie do kar­mie­nia, wy­cie­ra­nia i próby roz­gry­zie­nia ryt­mu dnia nie­mowlęcia. A także do mo­zol­ne­go przy­ucza­nia dziec­ka do za­sy­pia­nia. Ro­dzi­ce ucie­kają się w tym celu do najróżniej­szych spo­sobów, ta­kich jak wie­lo­go­dzin­ne wożenie dziec­ka po oko­li­cy, gdyż za­sy­pia ono tyl­ko w sa­mo­cho­dzie. My usy­pia­liśmy na­sze w fo­te­li­ku sa­mo­cho­do­wym, który umieściliśmy w kołysce będącej pamiątką ro­dową.

*

Su­per­ra­da

Za­po­mnij o nisz­czar­ce! Wszyst­kie sta­re de­kla­ra­cje po­dat­ko­we, wyciągi z kart kre­dy­to­wych i inne oso­bi­ste do­ku­men­ty wy­rzu­caj do ko­sza na zużyte pie­lu­chy. Wówczas każdy, kto ze­chce wy­kraść two­je dane oso­bo­we, gorz­ko tego pożałuje!

*

Niektórzy ładują ma­lu­cha do wózka i spa­ce­rują z nim całymi go­dzi­na­mi. Jed­na z mo­ich córek za­sy­piała wyłącznie w no­si­dełku, wtu­lając się we mnie i używając mo­je­go pal­ca jako smocz­ka. Każda kra­dzież uszłaby mi płazem, pod wa­run­kiem, że do­ty­kałbym rze­czy wyłącznie tym jed­nym pal­cem, po­zba­wio­nym li­nii pa­pi­lar­nych od ciągłego ssa­nia. Gdy córcia nie­co pod­rosła, usy­piała już tyl­ko w za­si­la­nym ba­te­ria­mi leżacz­ku-bujacz­ku.

Do­bre jest wszyst­ko, co działa. Do­wiedz się, co to jest, i trzy­maj się tego. Zwłasz­cza gdy urlop ma­cie­rzyński two­jej żony do­bie­gnie końca i roz­pocz­niesz swoją so­lową ka­rierę.

Na tym eta­pie two­je dziec­ko ma tyl­ko jed­no za­da­nie – rosnąć. I wy­two­rzyć więź uczu­ciową z ro­dzi­ca­mi. No do­brze, to dwa za­da­nia. Two­im zaś za­da­niem jest zro­bić wszyst­ko, aby mu to umożliwić. Skup się na tym, a nie zgi­niesz. Ja­sne, jeśli masz więcej niż jed­no dziec­ko, będzie trochę ciężej, ale za­sa­da ta nie prze­sta­nie obo­wiązywać.

Na­prawdę nie chcę, by te początki wydały się trud­niej­sze, niż są w rze­czy­wi­stości. Może war­to by było po­ku­sić się o krótką re­tro­spek­tywę hi­sto­ryczną.

Krótka re­tro­spek­ty­wa hi­sto­rycz­na

Od pra­daw­nych dziejów, wręcz pre­hi­sto­rycz­nych, naj­wyższym prio­ry­te­tem każdego ro­dzi­ca była rzecz na pozór pro­sta – utrzy­ma­nie dziec­ka przy życiu. To, w zależności od czasów, w ja­kich się żyło, ozna­czało jego ochronę przed dra­pieżnymi zwierzętami, uzbro­jo­ny­mi ra­bu­sia­mi lub nie­zdro­wy­mi tłuszcza­mi trans.

Ale cza­sa­mi zda­rzają się ta­kie dni – gdy na przykład nie­mowlę obu­dziło cię o czwar­tej rano, bo nie mogło od­dy­chać przez za­pcha­ny glu­ta­mi nos, z ko­lei two­ja star­sza córka, która nie chciała pójść spać („Już nig­dy!” – jak oznaj­miła), padła ze zmęcze­nia do­pie­ro po 22.00, po czym ze­rwała się z łóżka przy pierw­szej oka­zji, ta­kiej jak rze­czo­ny in­cy­dent z brzdącem wy­dzie­rającym się o czwar­tej nad ra­nem, a ty zo­stałeś sam w domu, bo two­ja żona udała się w podróż służbową; ja­kimś cu­dem nie­mal do­trwałeś do pory lun­chu, gdy tym­cza­sem two­je wy­pom­po­wa­ne star­sze dziec­ko słania się na no­gach, z upo­rem utrzy­mując, że brak snu nie ma z tym nic wspólne­go, zaś nie­mowlę wije się jak pi­skorz w two­ich objęciach, kie­dy próbu­jesz prze­nieść je nad bramką ochronną, jed­nak z przemęcze­nia brak ci sił, by unieść nogę na od­po­wied­nią wy­so­kość, i wca­le nie po­ma­ga, że masz na so­bie wąskie dżinsy, bo i tak zjeżdżają ci z tyłka, gdyż nie miałeś cza­su założyć pa­ska, a wte­dy nie dość, że się prze­wra­casz, roz­trza­skując bramkę, której ostre, pla­sti­ko­we odłamki roz­sy­pują się po całym po­ko­ju, to jesz­cze ra­nisz się w nogę; jed­nakże nie masz cza­su za­re­ago­wać, bo myślisz tyl­ko o tym, żeby własnym ciałem za­mor­ty­zo­wać upa­dek dziec­ka i nie dopuścić do roz­cięcia jego głowy, co by tyl­ko wszyst­ko po­gor­szyło. I w efek­cie masz te­raz na głowie dwa wy­dzie­rające się brzdące, które mu­sisz wpierw uspo­koić, za­nim spróbu­jesz na­pra­wić bramkę i po­zbie­rać wszyst­kie odłamki, aby two­je pso­tli­we maleństwo nie wciągnęło ich na śnia­da­nie, gdy tak na­prawdę chciałbyś te­raz tyl­ko prze­czołgać się do łazien­ki i prze­myć ranę, która pie­cze tak, jak­byś zdarł so­bie skórę do żywe­go mięsa, nie­ste­ty do ofi­cjal­nej pory drzem­ki zo­stały jesz­cze dwie go­dzi­ny i nie wiem, czy wspo­mniałem, że ostat­niej nocy się nie wy­spałeś, zaś two­ja żona wróci z podróży służbo­wej, do­pie­ro gdy uśpisz dzie­ci, lecz jak na złość two­ja ucząca się cho­dzić po­cie­cha pod­no­si bunt i nie za­mie­rza się położyć ani też grzecz­nie za­cho­wy­wać, dopóki nie zo­ba­czy się z ma­mu­sią – czy­li gdy utrzy­ma­nie dziec­ka przy życiu ozna­cza jego ochronę przed tobą sa­mym.

Co­kol­wiek by się działo, mu­sisz za­cho­wać spokój. Nie wol­no ci stra­cić nad sobą pa­no­wa­nia ani rzu­cić się w paszczę przy­cza­jo­ne­go w ja­ski­ni – lub w two­jej głowie – ty­gry­sa sza­blozębne­go, na­wet jeśli je­steś strasz­nie nie­wy­spa­ny, a wszyst­ko do­okoła cie­bie się wali.

Jeśli do cza­su po­wro­tu żony uda ci się utrzy­mać sie­bie i swo­je po­tom­stwo przy życiu, możesz śmiało uznać to za suk­ces. Po­wi­nie­neś być z sie­bie dum­ny. Zasłużyłeś na swój tytuł. I na zim­ne piwo, a jakże!

Do­bra ro­bo­ta, Su­per­ta­to!

****

Żar­gon

Raz na rok lub na dwa lata jakiś idio­ta ana­li­zu­je, jaką war­tość ryn­kową miałaby pra­ca ro­dzi­ca jako pełno­eta­to­we­go opie­ku­na, zupełnie jak­by wy­cho­wy­wa­nie dziec­ka było ta­kim sa­mym za­wo­dem jak inne. Cóż, nie­ste­ty tak nie jest, po­nie­waż za żadne skar­by bym się go nie podjął, gdy­by nie cho­dziło o moje dzie­ci. Jed­nak jeśli ktoś chce się uprzeć i trak­to­wać ten zawód na równi z in­ny­mi, po­wi­nien wie­dzieć, że bra­ku­je mu cze­goś istot­ne­go – własne­go żar­go­nu.

Każda pro­fe­sja ma swój żar­gon. Każda inna pro­fe­sja, ma się ro­zu­mieć. Za­mie­rzam to zmie­nić. W tym celu poniżej za­mieściłem wstępną listę ter­minów, których na ogół używa­my z żoną w domu. Możesz ją wzbo­ga­cić o własne pro­po­zy­cje i po­dzie­lić się nimi z in­ny­mi ro­dzi­ca­mi. Wówczas będzie­my mo­gli się czuć i mówić jak praw­dzi­wi za­wo­dow­cy.

„Hej, spójrz, co to po­tra­fi!”

Pod­ta­pia­nie: sto­so­wa­na w osta­tecz­ności tech­ni­ka my­cia włosów opor­ne­mu dziec­ku, po­le­gająca na przy­trzy­my­wa­niu go po­chy­lo­ne­go nad zle­wem ku­chen­nym i po­le­wa­niu mu głowy wodą z kra­nu.

Wylęgar­nia pleśni: każda za­baw­ka do kąpie­li, np. gu­mo­wa ka­czusz­ka, która po­sia­da otwór do psi­ka­nia wodą. Przez te otwo­ry woda jest za­sy­sa­na do środ­ka i nie może swo­bod­nie wypłynąć. W re­zul­ta­cie na wewnętrznych ścian­kach two­rzy się pleśń, a ty się za­sta­na­wiasz, dla­cze­go za­baw­ki tak dziw­nie po­ciem­niały – dopóki nie zo­ba­czysz pływających w wan­nie obrzy­dli­wych, czar­nych far­foc­li, przez które mu­sisz prze­rwać kąpiel, aby spuścić wodę, umyć wannę, po­now­nie ją napełnić i wy­rzu­cić za­bawkę.

Kom­po­stow­nik: kosz, w którym za­le­gają brud­ne pie­lu­chy, dopóki nie za­czną się wy­sy­py­wać albo cuchnąć tak strasz­nie, że nie da się tego dłużej wy­trzy­mać.

Maź an­ty­kałowa: an­ty­bak­te­ryj­ny żel do my­cia rąk.

Fio­le­to­wy so­czek: pa­ra­ce­ta­mol w płynie o sma­ku wi­no­gro­no­wym.

Dzie­cio­pul­ta: sprężynujący leżaczek-bu­ja­czek dla nie­mowlęcia.

Su­per­kum­ple: ma­skot­ki do przy­tu­la­nia; plu­szo­we zwie­rza­ki, bez których two­je dziec­ko nie może się obejść, po­kry­te bru­dem i śliną, a także noszące ślady małych ząbków i inne ozna­ki dzie­cięcej miłości.

Bon­go­sy: czy­jeś poślad­ki, na których grasz jak na bębnach.

Bank za­razków: plu­szo­wy zwie­rzak, zwłasz­cza su­per­kum­pel.

Ma­ra­ton czy­ta­nia: stos książek dla dzie­ci i wy­god­na ka­na­pa, czy­li błogi sposób na spędze­nie jed­nej lub dwóch go­dzin we względnym spo­ko­ju.

Ogród roz­ma­itości: tak na­zy­wam swój traw­nik, którym te­raz nie mam cza­su się zająć.

Brzu­sio­bieg: prze­za­baw­na stra­te­gia od­wle­ka­nia mo­men­tu pójścia do łóżka, po­le­gająca na tym, że szkra­by – ro­ze­bra­ne do maj­tek lub pie­luch – bie­gają jak najęte po ko­ry­ta­rzu, krzycząc „brzu­sio­bie­eeeeeg!”.

Wieczór przy­tu­lan­ko­wy: to, co się dzie­je, gdy ro­dzi­ce próbują oka­zać so­bie trochę fi­zycz­nej czułości, a dzie­ci są o to za­zdro­sne i do­ma­gają się uwa­gi.

Glu­tow­ciągacz: inne, łatwiej­sze do za­pa­mięta­nia określe­nie aspi­ra­to­ra.

Prut­ki z pup­ki: dźwięczne wia­try wiejące z południa.

Szal­ka Pe­trie­go: każda gru­pa wspólnie bawiących się przed­szko­laków obśli­niających wszyst­kie za­baw­ki. Na­zy­wa­na również „giełdą za­razków”.

****Roz­dział 3 Gdy­by Bóg chciał, aby mężczyźni dźwi­ga­li dzie­ci… dałby nam bio­dra

W po­przed­nim roz­dzia­le roz­ma­wia­liśmy o sprzęcie, po­trzeb­nym wszyst­kim ro­dzi­com zaj­mującym się dziec­kiem na pełny etat. Li­sta ta jed­nak nie była kom­plet­na. Jest jesz­cze jed­na rzecz ab­so­lut­nie niezbędna do osiągnięcia suk­ce­su. Coś, cze­go fa­ce­ci nie mają. Wiem, to okrop­ne mówić o tym tak wprost, ale to nie­za­prze­czal­ny fakt, choć pew­nie jakiś odłam fe­mi­ni­stek wolałby to prze­mil­czeć. Oto cała praw­da: ko­bie­ty są le­piej przy­sto­so­wa­ne do wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci. Fi­zycz­nie. Pod względem bu­do­wy ciała. I wca­le nie mam tu na myśli pier­si. To, o czym mówię, mieści się niżej.

Cho­dzi o bio­dra. Mężczyźni ich nie mają, co działa na ich nie­ko­rzyść, zwłasz­cza jeśli przez cały dzień muszą nosić uwie­szo­ne na so­bie dzie­ci. Bio­dra to wymyślona przez Matkę Na­turę grzęda dla nie­mow­laków i małych dzie­ci. To ul­tra­funk­cjo­nal­na półecz­ka, na której dzie­ci na całym świe­cie sa­do­wią się tak, jak koty na pa­ra­pe­cie. Nie je­stem pe­wien, czy zwo­len­ni­cy teo­rii in­te­li­gent­ne­go pro­jek­tu do­pa­trzy­li się już w tym do­wo­du na ist­nie­nie bo­skie­go pla­nu, ale jed­no mnie za­sta­na­wia: gdy­by Bóg fak­tycz­nie chciał, aby mężczyźni wy­cho­wy­wa­li dzie­ci, dla­cze­go nie uznał za sto­sow­ne wy­po­sażyć nas w bio­dra?

Dźwi­ga­nie dzie­cia­ka, nie mając bio­der, na których można by je oprzeć, to praw­dzi­wa udręka. Muszę po­le­gać wyłącznie na sile mo­ich męskich ra­mion. Wiem, że mężczyźni wyróżniają się większą tężyzną górnej połowy ciała, jed­nak te mięśnie przy­dają się głównie do rzu­ca­nia włócznią i odkręca­nia słoików – nie do trzy­ma­nia wiercących się, tłustych pędraków. Nie­wy­klu­czo­ne, że ja i moi ko­le­dzy – su­per­ta­tu­sio­wie – skie­ru­je­my na­turę na zupełnie nowe tory, dzięki cze­mu w przyszłości mężczyźni wy­kształcą większą siłę do dźwi­ga­nia dzie­ci, chwi­lo­wo jed­nak wy­prze­dza­my na­sze cza­sy o ja­kieś dwa­dzieścia tysięcy lat. I od­czu­wa­my to do­tkli­wie na własnej skórze.

Nie cho­dzi o to, że je­stem zwykłym słabe­uszem. Jak na współcze­sne­go przed­sta­wi­cie­la płci męskiej być może nie mam im­po­nującego ka­lo­ry­fe­ra czy też sześcio­pa­ku na brzu­chu (o ile używam właści­wych ter­minów sto­so­wa­nych przez pa­kerów), ale też nie taki ze mnie zno­wu mięczak. Mam większą od prze­ciętnej masę mięśniową i całkiem ład­nie wy­rzeźbioną mu­sku­la­turę. Przy­najm­niej jak na zwiędłą flądrę w śred­nim wie­ku. A mimo to efekt no­sze­nia dziec­ka na wy­so­kości mo­je­go nie­ist­niejącego bio­dra był taki: wie­le mie­sięcy strasz­li­we­go bólu.

Zaczęło się od ukłucia w ra­mie­niu. Okay, może nie ukłucia, tyl­ko ostre­go, prze­szy­wającego bólu, na który nie dało się nie zakląć. Chętnie wy­brałbym się do le­ka­rza, jed­nak na ten luk­sus mogą po­zwo­lić so­bie tyl­ko lu­dzie, którzy nie muszą na okrągło zaj­mo­wać się po­tom­stwem. Zresztą wia­do­mo, jak by to wyglądało.

Ja: Pa­nie dok­to­rze, boli mnie, jak robię tak.

Le­karz: Proszę więc tak nie robić.

Na­prawdę sta­rałem się „tak nie robić”. Jed­nak pew­ne­go wie­czo­ra (tego jed­ne­go wie­czo­ra w mie­siącu, kie­dy mogę wyjść z domu, no chy­ba że nie mogę, bo moja żona musi zo­stać w pra­cy po go­dzi­nach), kie­dy sie­działem w ba­rze z kum­pla­mi (na­zy­wa­my to kółkiem li­te­rac­kim, a moja żona jest na tyle uprzej­ma, by nie kwe­stio­no­wać tej sza­ra­dy), ze stołu zsunęła się kart­ka pa­pie­ru. Za­re­ago­wałem in­stynk­tow­nie, próbując złapać ją w po­wie­trzu, tak jak pre­zy­dent Oba­ma, który zro­bił to samo z na­tar­czywą muchą pod­czas słyn­ne­go wy­wia­du. Nie­ste­ty, użyłem do tego mo­jej cho­rej ręki.

– Au­aaa! – Krzyknąłem na głos, tak że usłyszał to cały bar.

Można by pomyśleć, że zo­stałem po­strze­lo­ny – wrzasnąłem, zgiąłem się w pół i przez kil­ka mi­nut nie byłem w sta­nie wy­du­sić z sie­bie słowa. Tyl­ko brak śladów krwi po­wstrzy­mał to­wa­rzy­stwo przed we­zwa­niem po­li­cji. Wresz­cie, wy­dając z sie­bie serię dźwięków przy­po­mi­nających mowę ludzką, uspo­koiłem ko­legów i za­pew­niłem ich, że nikt mnie nie po­strze­lił. Byłem tego pew­ny, gdyż po­strzał z pew­nością nie byłby tak bo­le­sny. Na­gle je­den z kum­pli za­py­tał, czy byłem u le­ka­rza.

Moja żona od mie­sięcy su­ge­ro­wała, bym to zro­bił, jed­nak pusz­czałem to mimo uszu, je­dy­nie wzru­szając moim zdro­wym ra­mie­niem. Gdy tego wie­czo­ra wróciłem do domu i opo­wie­działem jej, co się stało, sta­rała się z całych sił nie oka­zy­wać, że miała rację, co było bar­dzo życz­li­we z jej stro­ny. Mimo napiętego gra­fi­ku wspa­niałomyślnie wy­go­spo­da­ro­wała trochę cza­su, zo­stając w domu z dziećmi, abym mógł pójść do le­ka­rza, co również uważam za bar­dzo miłe z jej stro­ny. Jak­by tego było mało, umówiła mnie ze zna­nym spe­cja­listą i wielką szychą w me­dy­cy­nie spor­to­wej. Nie w ge­ria­trii, nie w reu­ma­to­lo­gii, tyl­ko w me­dy­cy­nie spor­to­wej. To tak, jak­by chciała po­wie­dzieć „nie je­steś starą, zwiędłą flądrą, lecz młodym, dziar­skim ogie­rem”. Tak właśnie so­bie pomyślałem – młodym, dziar­skim ogie­rem. Któremu dzie­więcio­ki­lo­gra­mo­we dziec­ko złoiło skórę.

„Sprawdźmy, gdzie dziś za­bo­li Jer­ry’ego.”

Le­karz od spor­towców szyb­ko oce­nił kon­tuzję i podał mi dwa możliwe roz­wiąza­nia. Mógł mnie roz­ciąć i albo usunąć pro­blem chi­rur­gicz­nie, po czym cze­kałby mnie około dwu­let­ni okres re­kon­wa­le­scen­cji, albo skie­ro­wać na fi­zjo­te­ra­pię, co z ko­lei wiązałoby się z – uwa­ga, uwa­ga! – około dwu­let­nim okre­sem re­kon­wa­le­scen­cji¹.

Po­nie­waż je­stem do­bry w ra­chun­kach, szyb­ko ob­li­czyłem, że nie ma co kie­ro­wać się cza­sem po­wro­tu do zdro­wia.

Jed­nak czas nig­dy nie jest bez zna­cze­nia. Spy­tałem więc o możliwe ter­mi­ny ope­ra­cji i fi­zjo­te­ra­pii. Oka­zało się, że na te­ra­pię mógłbym cho­dzić we wcze­snych go­dzi­nach ran­nych, za­nim moja córka (wte­dy mie­liśmy tyl­ko jedną) zdążyłaby się obu­dzić, a żona wyjść z domu. Z ko­lei za­bieg trze­ba by było wy­ko­nać w nor­mal­nych go­dzi­nach pra­cy.

Roz­poczęła się ko­lej­na run­da roz­ważań: le­piej wy­brać ciągnące się mie­siącami bo­le­sne po­ran­ki… czy spróbować zor­ga­ni­zo­wać coś w ciągu dnia? Nie mogłem się zde­cy­do­wać – póki le­karz nie wspo­mniał o jed­nym drob­nym szczególe. Po ope­ra­cji również cze­kałoby mnie wie­le mie­sięcy fi­zjo­te­ra­pii. Dokład­nie tyle samo, ile z po­mi­nięciem za­bie­gu chi­rur­gicz­ne­go. To po co w ogóle su­ge­ro­wał mi ope­rację? Czyżby myślał, że chcę mieć bliznę, aby zgry­wać ma­cho, czy po pro­stu ma­rzyła mu się wil­la nad Mo­rzem Śródziem­nym i bra­ko­wało mu kil­ku tysiączków, by wpłacić za­liczkę? Trud­no po­wie­dzieć.

Osta­tecz­nie od­jaz­do­wa bli­zna oka­zała się nie dość kusząca, by za­wra­cać so­bie głowę całym tym pla­no­wa­niem. I tak oddałem się w ręce fi­zjo­te­ra­peu­ty.

Nig­dy wcześniej nie prze­cho­dziłem re­ha­bi­li­ta­cji, więc nie miałem pojęcia, co mnie cze­ka. Ja­sne, wie­działem, że dadzą mi ja­kieś ćwi­cze­nia i może na­wet wielką piłkę do ska­ka­nia, ale nie znałem żad­nych kon­kretów. Gdy­bym zaj­rzał do Wi­ki­pe­dii, pew­nie dowie­działbym się, że fi­zjo­te­ra­pia to nic in­ne­go, jak pro­dukt ubocz­ny tor­tur sto­so­wa­nych przez hisz­pańską in­kwi­zycję. Coś w sty­lu le­gal­ne­go in­te­re­su będącego przy­krywką dla przestępczej działalności ma­fii. Tak czy siak, pew­ne­go razu je­den z in­kwi­zy­torów śred­nie­go szcze­bla za­uważył, że po­sta­wa tor­turowanej ofia­ry, którą przed chwilą łamał kołem, nie­co się po­pra­wiła. Posłusznie prze­ka­zał tę in­for­mację wyższe­mu w hie­rar­chii prze­oro­wi, który do­strzegł w tym al­ter­na­tyw­ny po­mysł na zbiórkę fun­duszów, na wy­pa­dek, gdy­by nowa gra w „bin­go” nie wy­pa­liła.

Na szczęście współcze­sna fi­zjo­te­ra­pia zmie­niła się dra­stycz­nie od czasów in­kwi­zy­cji. Przede wszyst­kim nie od­by­wa się już w wil­got­nym, mrocz­nym lo­chu, lecz w skąpa­nej w świe­tle ja­rze­niówek ga­le­rii han­dlo­wej. Poza tym dziś każą ci płacić za tę „przy­jem­ność”.

Wszyst­ko inne – narzędzia, tech­ni­ki, do­gma­tycz­ny fa­na­tyzm – po­zo­stało bez zmian. Wiem, że te­raz po­wi­nie­nem skwi­to­wać to jakąś dow­cipną pu­entą w sty­lu „z wyjątkiem tego i tego”, jed­nak a) nie ma się z cze­go śmiać, i b) na­prawdę nic a nic się nie zmie­niło!

Scho­rze­nie, ja­kie zdia­gno­zo­wał u mnie pan dok­tor od spor­tu, to za­ro­sto­we za­pa­le­nie to­reb­ki sta­wu ra­mien­ne­go, na­zy­wa­ne po­tocz­nie „za­mrożonym bar­kiem”. Tak na­prawdę bark nie jest za­mrożony. Można nim ru­szać, jeśli się chce. I jeśli jest się ma­so­chistą. Jed­nak zdro­wy rozsądek z całych sił krzy­czy, by tego nie robić. I wte­dy za­czy­na się błędne koło.

Chy­ba jed­nak nie na­daję się na ko­mi­ka, bo mój wcześniej­szy żart o wi­zy­cie le­kar­skiej był zupełnie nie­tra­fio­ny.

Ja: Pa­nie dok­to­rze, boli mnie, jak robię tak.

Praw­dzi­wy le­karz: Proszę zro­bić tak jesz­cze raz. Jesz­cze raz. Jesz­cze raz. Proszę nie krzy­czeć. I jesz­cze raz…

Po­mysł z nie­ru­sza­niem ra­mie­niem, który można by uznać za „do­bry”, bo oszczędziłby two­jej ro­dzi­nie prze­raźli­we­go, prze­szy­wającego uszy krzy­ku, oka­zał się „złym” po­mysłem. Złym, złym i jesz­cze raz złym. Ramię nie­roz­ciągane stop­nio­wo sztyw­nie­je. Dla­te­go z każdym ko­lej­nym ru­chem ból daje o so­bie znać wcześniej. W związku z tym sta­rasz się jesz­cze mniej po­ru­szać ra­mie­niem, które w efek­cie jesz­cze bar­dziej sztyw­nie­je. A wte­dy ból po­ja­wia się… chy­ba nie muszę kończyć.

Gdy do­tarłem do mo­men­tu, w którym samo od­dy­cha­nie było dla mnie tor­turą ro­dem z re­per­tu­aru To­rqu­ema­dy, mu­siałem udać się do jed­ne­go z jego współcześnie żyjących uczniów, aby „od­mro­ził” mi bark. Mój wewnętrzny głos maj­ster­ko­wi­cza² wciąż jed­nak nie dawał mi spo­ko­ju: pro­du­kują roz­pusz­czal­ni­ki, które radzą so­bie na­wet z tak sil­ny­mi sub­stan­cja­mi klejącymi, jak su­per glue, a z tym nie? A może by tak wypróbować za­strzy­ki z WD-40?

Nie­ste­ty, nic z tych rze­czy. Trzy razy w ty­go­dniu o brza­sku po­ran­nym wlokłem się do ga­le­rii han­dlo­wej, by pod­dać się ka­tu­szom wykręca­nia rąk, pod­czas gdy spraw­ni fi­zycz­nie, młodzi re­ha­bi­li­tan­ci zakłada­li się na boku o to, kie­dy wyjdą mi na wierzch gały. Moim te­ra­peutą był wesołek o okrągłej twa­rzy imie­niem Ber­nie. Ber­nie występował wie­czo­ra­mi w mu­si­ca­lach i już nie mógł się do­cze­kać pre­mie­ry „Mar­ki­za de Sade” w reżyse­rii An­drew Lloy­da Web­be­ra.

Po go­dzin­nych tor­tu­rach, połączo­nych z przesłucha­nia­mi Ber­nie­go do roli tytułowej, cały połama­ny wra­całem do domu, le­d­wo trzy­mając się na no­gach. Widząc moją minę, żona za każdym ra­zem pytała mnie: „Jak bar­dzo dziś cię bolało, skar­bie? Na ska­li od dzie­więciu do dzie­sięciu?”. Na pew­no było ja­kieś lep­sze wyjście.

Lep­sze wyjście

Od ja­kie­goś cza­su nękała mnie pew­na myśl, nie mówiąc już o bólu. Jak to możliwe, że udało nam się wysłać człowie­ka na Księżyc, a nie po­tra­fi­my przy­pra­wić mężczy­znom bio­der? Na­gle do­znałem olśnie­nia. Mógłbym prze­nieść się na Księżyc, gdzie przy­ciąga­nie gra­wi­ta­cyj­ne jest mniej­sze! Wte­dy byłbym w sta­nie całymi dnia­mi nosić dziec­ko na ręku!

Przy­znaję, aku­rat ten po­mysł był nie­co trud­ny do zre­ali­zo­wa­nia. Ale ogólnie kon­cep­cja była traf­na. Trze­ba coś wy­na­leźć! Właśnie tak postępują mężczyźni, gdy stają przed ciężkimi, życio­wy­mi pro­ble­ma­mi, czyż nie? Być może po­zba­wiając mężczyzn bio­der, Bóg po pro­stu chciał mi dać możliwość wy­ka­za­nia męskiej prze­wa­gi w do­ko­ny­wa­niu od­kryć.

W końcu mężczyźni to naj­więksi na świe­cie wy­na­laz­cy. Co ta­kie­go? Ktoś śmie wątpić?

Pro­ste py­ta­nie: czy to ko­bie­ta wy­na­lazła ak­ty­wo­waną głosem to­a­letę? Nie! Czy ko­bie­ta wy­na­lazłaby choćby jed­no ak­ce­so­rium dla gol­fi­sty? Mało praw­do­po­dob­ne. Wy­naj­dy­wa­nie rze­czy, na­wet tych bezużytecz­nych, to działka mężczyzn. Która ko­bie­ta przy zdro­wych zmysłach wpadłaby na po­mysł wy­na­le­zie­nia cze­goś ta­kie­go, jak… via­gra? Nie mam nic więcej do do­da­nia. Być może więc Bóg prze­wi­dział, że ewo­lu­cja ga­tunków wresz­cie do­pro­wa­dzi do tego, iż to mężczyźni będą sie­dzieć w domu i wy­cho­wy­wać dzie­ci. Dla­te­go wy­po­sażył nas le­piej umysłowo, tym sa­mym re­kom­pen­sując na­sze ubyt­ki fi­zycz­ne.

Nie­raz słysze­liśmy, jak ko­bie­ty na­rze­kają, że nie po­tra­fi­my działać wie­lo­za­da­nio­wo. Nie chciałbym psuć im za­ba­wy, lecz tra­dy­cyj­ne męskie zajęcia nig­dy nie szły w pa­rze z wie­lo­za­da­nio­wością. Wy­star­czy pomyśleć. Daw­niej wie­lo­za­da­nio­we­go myśli­we­go po­lującego na ty­gry­sa sza­blozębne­go można było określić jed­nym słowem – mięso. Ope­ra­tor piły łańcu­cho­wej, usiłujący wy­ko­nać kil­ka rze­czy na­raz, również miał swoją nazwę – ka­le­ka. Z hi­sto­rycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia pra­ce wy­ko­ny­wa­ne przez mężczyzn wy­ma­gały nie­zwykłego sku­pie­nia i nie­malże la­se­ro­wej pre­cy­zji, jesz­cze za­nim wy­na­le­zio­no la­ser, który za­pew­ne miał nam zre­kom­pen­so­wać bio­lo­giczną nie­zdol­ność do wy­sa­dza­nia rze­czy w po­wie­trze przy użyciu wzro­ku. Niewątpli­wie do mitu o tym, że ko­bie­ty są uro­dzo­ny­mi, wie­lo­za­da­nio­wy­mi ge­niu­sza­mi, w dużej mie­rze przy­czy­nił się fakt, iż pa­nie po­tra­fią wy­ko­ny­wać wie­le czyn­ności na­raz z dziec­kiem usa­do­wio­nym na bio­drze. Wiel­kie mi rze­czy! Też bym tak mógł, gdy­bym miał bio­dra. Ale nie mam. Mam za to męski dar: zdol­ność do od­kry­wa­nia i wy­na­lazków.

Pa­trz­cie i po­dzi­wiaj­cie!

Oto on! Przedłużacz męskich bio­der! Na tym ustroj­stwie do­ro­bię się mi­lionów.

Od for­tu­ny dzie­li mnie tyl­ko jed­no: na­zwa. Wy­star­czy wymyślić jakąś zgrabną nazwę – po­dza­dek? – a wor­ki z pie­niędzmi same po­sy­pią się z nie­ba i będą leżeć na dro­dze, cze­kając, aż ktoś po­dej­dzie i na­pcha so­bie kie­sze­nie. Tym kimś, rzecz ja­sna, będę ja. Bio­dro­noś? Bo­bo­ste­laż? Tech­no­lo­gia pro­duk­cji nie będzie skom­pli­ko­wa­na. Fun­du­sze na pra­ce ba­daw­czo-roz­wo­jo­we le­piej prze­zna­czyć na cele mar­ke­tin­go­we. Pa­TA­TAj? Za­mien­nik chi­rur­gicz­nej re­kon­struk­cji bar­ku? Po­mo­cy! Ja­kieś pro­po­zy­cje? No da­lej! Najle­piej coś chwy­tli­we­go i uni­ka­to­we­go, co jed­nocześnie nada się na nazwę do­me­ny in­ter­ne­to­wej.

Dopóki nie wymyślę do­brej na­zwy war­tej mi­lion do­larów, Bo­bo­Bal­ko­nik nig­dy się nie zma­te­ria­li­zu­je, a to ozna­cza, że będę mu­siał wy­kom­bi­no­wać inny sposób no­sze­nia dzie­ci. Na so­bie, ma się ro­zu­mieć.

Gdy dziew­czyn­ki były ty­ciu­sieńkie, naj­le­piej się spraw­dzały no­si­dełka Ba­byBjörn czy Snu­gli, po­zwa­lające na wy­god­ne prze­no­sze­nie dziec­ka bez ko­niecz­ności angażowa­nia rąk. Nie­ste­ty, one też nie są bez wad. Przede wszyst­kim, brzdąc wisi na wy­so­kości two­jej klat­ki pier­sio­wej i może dosięgnąć wszyst­kie­go co i ty. Broń Boże, żebyś chciał coś zjeść. A jeśli Bóg ci nie za­bro­ni, to na pew­no zro­bi to two­je dziec­ko. Ma­lu­chy wręcz uwiel­biają chwy­tać wszyst­ko, co znaj­dzie się w zasięgu ich rąk. Nie tyl­ko je­dze­nie. Może to być co­kol­wiek: nóż do obie­ra­nia, pa­rujący czaj­nik, a na­wet elek­trycz­ny grill.

Mimo wszyst­ko, nie zważając na Zachłanne Śmier­cio­nośne Rączki, to no­wo­cze­sne no­si­dełko jest całkiem przy­dat­ne. Do pew­ne­go mo­men­tu. Do mo­men­tu, w którym nóżki brzdąca są już do­sta­tecz­nie długie, by… jak to ująć?

Otóż w tego typu wi­sia­dle nóżki zwi­sają pro­sto w dół. Pro­sto. W dół. Na­to­miast w pew­nym wie­ku – a kon­kret­nie w wie­ku, w którym nóżki dzie­ci nie­co się wydłużają – ma­lu­chy… no cóż, po pro­stu lubią kopać. I…

Na­prawdę muszę wyjaśniać?

Jeśli przy­cho­dzisz na świat ze stan­dar­do­wym męskim wy­po­sażeniem za­miast bab­skie­go i jeśli myślisz o powiększe­niu ro­dzi­ny – albo po pro­stu nie chcesz tłuma­czyć swo­im star­szym dzie­ciom, dla­cze­go tatuś leży sku­lo­ny na podłodze, kwiląc jak bek­sa-lala – może le­piej będzie pożegnać się z kan­gurzą torbą, nim nie­mowlę ukończy pierw­szy ro­czek.

Tyl­ko co po­tem? Oczy­wiście masz do wy­bo­ru no­si­dełka tyl­ne, jed­nak nie da się z nimi nig­dzie usiąść. Poza tym są dość ma­syw­ne i trud­no je upchać w sa­mo­cho­dzie wraz z in­ny­mi ak­ce­so­ria­mi niezbędny­mi do prze­wo­zu nie­mowląt.

Dla­te­go ucie­szyłem się, gdy na nowo od­kryłem przed­po­to­pową tech­no­lo­gię, która zda­je się być do­brym roz­wiąza­niem, na­wet dla mężczyzn. Mowa o chuście z ma­te­riału. Tak, z tego sa­me­go ma­te­riału, z którego szy­je się ubra­nia, tyl­ko zdo­bio­ne­go sty­lo­wy­mi, et­nicz­ny­mi mo­ty­wa­mi ro­dem z Trze­cie­go Świa­ta, ma­ni­fe­stującymi wszyst­kim do­okoła, jak bar­dzo ce­nisz pra­dawną mądrość sta­rożyt­nych kul­tur (z wyjątkiem ich tra­dy­cyj­ne­go po­działu ról płcio­wych).

Dla współcze­sne­go gadżecia­rza z za­chod­nie­go świa­ta ta­kie an­tycz­ne, ma­te­riałowe coś może być lek­kim roz­cza­ro­wa­niem, nie tyl­ko dla­te­go, że nie może zo­stać opa­ten­to­wa­ne i eks­plo­ato­wa­ne za mi­lio­ny do­larów (prze­ze mnie, ma się ro­zu­mieć). Rzecz w tym, że tę tech­no­lo­gię naj­pew­niej wy­na­lazła ko­bie­ta. W końcu cho­dzi o chustę. Nie­ste­ty, sposób jej wiąza­nia jest zbyt pry­mi­tyw­ny, by zasłużyć choćby na od­znakę har­cerską.

Za­dzi­wiające jest jed­nak to, że gdy mo­cu­jesz chustę do ciała, nóżki dziec­ka sa­mo­ist­nie rozkładają się sze­ro­ko na boki, zupełnie jak­by ko­bie­ty, które to wy­na­lazły, miały na uwa­dze przyszłość ludz­kie­go ga­tun­ku. Małe stópki mogą so­bie wierz­gać do woli w po­wie­trzu, a na­wet ocie­rać się o tę twoją nie­wy­da­rzoną, chłopięcą mied­nicę. Jed­nak two­je przy­ro­dze­nie po­zo­sta­nie nie­na­ru­szo­ne.

Jest jesz­cze je­den wiel­ki plus. Gdy dziec­ko nie sie­dzi w chuście, jej poły, wiązane z przo­du na krzyż, spra­wiają, że wyglądasz jak mek­sy­kański „ban­do­le­ro”. ¡Es muy ma­cho! Nie żebyś chciał pod­ry­wać opie­kun­ki czy coś w tym sty­lu, lecz ta pier­wot­na, ga­dzia część męskie­go mózgu, od­po­wie­dzial­na za in­stynk­tow­ne re­ak­cje, za­wsze do­ce­nia odro­binę bra­wu­ry. Choćby nie wiem jak była mała. Albo uro­jo­na.

Po­dob­nie jak przeświad­cze­nie, że w ta­kiej chuście wygląda się od­lo­to­wo.

No do­brze, na pew­no nie od­lo­to­wo. Ani w dechę. W tym sęk. Bra­ku­je mi bio­der – na­tu­ral­nej dzie­cięcej podpórki. Dla­te­go nie mam nic prze­ciw­ko no­sze­niu ogrom­nej, hi­pi­sow­skiej chu­s­ty, wymyślo­nej przez ko­bie­ty z krajów Trze­cie­go Świa­ta… dopóki po­zwa­la mi uniknąć miażdżących kro­cze kop­niaków oraz miażdżących bark fi­zjo­te­ra­peutów.

****

Zakładaj ochra­niacz kro­cza. Przed­nie no­si­dełko nie jest je­dyną rzeczą, ja­kiej należy się oba­wiać. Wy­obraź so­bie taką sy­tu­ację: roz­ma­wiasz przez te­le­fon z pra­cow­ni­kiem ga­zow­ni, któremu po raz enty po­wta­rzasz nu­mer swo­je­go kon­ta, i nie zda­jesz so­bie spra­wy z tego, że w two­im kie­run­ku za­su­wa mały, sięgający ci do pasa brzdąc, pędzący jak tor­pe­da. Albo po­zwa­lasz so­bie na chwilę wy­tchnie­nia, leżąc na ple­cach na podłodze w ba­wial­ni, gdy tu na­gle, jak grom z ja­sne­go nie­ba, spa­da na cie­bie kil­ku­na­sto­ki­lo­gra­mo­wa, chi­chocząca kula ar­mat­nia. Albo kładziesz swo­je­go słod­kie­go aniołka do snu, otu­lając go kołdrą, a ten za­czy­na wy­wi­jać łokcia­mi i kopać ko­la­na­mi, po­nie­waż ko­niecz­nie musi się jesz­cze przy­tu­lić.

Po chwi­li czu­jesz, jak­by pew­na część two­je­go ciała, osa­dzo­na w niższych re­jo­nach, miała za­raz eks­plo­do­wać.

Przód prze­ciętne­go fa­ce­ta to cel o po­wierzch­ni około me­tra kwa­dra­to­we­go. Naj­bar­dziej new­ral­gicz­ny ob­szar ma za­le­d­wie kil­ka­naście cen­ty­metrów kwa­dra­to­wych. Jak myślisz? W co dzie­cia­ki tra­fiają za każdym ra­zem? Bin­go! A ra­czej KUR­DE MOLE, JA­SNY GWINT!

Jeśli sądzisz, że prze­sa­dzam, obej­rzyj so­bie który­kol­wiek od­ci­nek pro­gra­mu z se­rii „Śmie­chu war­te”, w którym pre­zen­to­wa­ne są najśmiesz­niej­sze do­mo­we na­gra­nia wi­deo. Do­li­czysz się co naj­mniej dwu­dzie­stu ude­rzeń w kro­cze – a to tyl­ko te uwiecz­nio­ne na fil­mie w da­nym ty­go­dniu i uzna­ne za dość za­baw­ne lub do­tkli­we, by war­to je było po­ka­zać na an­te­nie te­le­wi­zji pu­blicz­nej. Na pod­sta­wie sza­cunków praw­do­po­do­bieństwa ta­kich ko­li­zji wy­rosło praw­dzi­we im­pe­rium te­le­wi­zyj­ne. Cio­sy w kro­cze są wpi­sa­ne w zawód ojca mającego małe dzie­ci. A oj­ciec na ta­cie­rzyńskim jest co naj­mniej pięć razy bar­dziej narażony na to ry­zy­ko niż inni oj­co­wie. Być może właśnie dla­te­go ko­bie­ty ja­ski­niowców zor­ga­ni­zo­wały pry­mi­tyw­ne społeczeństwo w taki, a nie inny sposób: „Skar­bie, jeśli nasz ga­tu­nek ma prze­trwać, może byłoby le­piej, gdy­byś to ty zajął się po­lo­wa­niem na wiel­kie, prze­rażające be­stie, a ja zajmę się tymi małymi, prze­rażającymi zwie­rza­ka­mi”.

Je­dyną za­letą do­zna­nia obrażeń jąder w in­cy­den­cie związa­nym z opieką nad dziećmi jest to, że nie­uchron­na utra­ta resz­tek te­sto­ste­ro­nu, jaki mi po­zo­stał, może się przy­czy­nić do spo­wol­nie­nia pro­ce­su łysie­nia. Przy­znaję, że to kusząca ofer­ta.

Ale chy­ba jed­nak spa­suję i wy­biorę mniej bo­lesną opcję. Sko­ro już usi­dliłem ko­bietę, która dała mi po­tom­stwo, na co mi włosy?

****
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: