Surrealistka - ebook
Surrealistka - ebook
Wielka miłość i burzliwe losy dwojga niezwykłych artystów.
Oparta na prawdziwych wydarzeniach, bujna, przesycona poetycką magią opowieść o miłości, sztuce i przeznaczeniu, która przywraca należne miejsce Leonorze Carrington – jednej z czołowych postaci sztuki XX wieku.
Londyn 1937. Dwudziestoletnia Leonora, początkująca malarka, wdaje się w burzliwy romans z Maksem Ernstem, żonatym dojrzałym artystą. Wyzwala się spod wpływu rodziny i wyjeżdża za nim do Paryża, gdzie wpada w wir ekscytującego świata wizjonerów surrealizmu – Mana Raya, Bretona, Picassa i Dalego. Zainspirowana ich poczuciem wolności Leonora eksperymentuje ze swoimi pracami, kształtując własną tożsamość artystyczną i zdobywając uznanie. Tymczasem na Europę pada cień wojny, a nagłówki gazet zaczynają piętnować Ernsta i jego otoczenie jako „degeneratów”. Zmuszeni do ucieczki z Francji Leonora i Max zostają rozdzieleni. Dla Carrington będzie to początek wyjątkowej podróży, która uczyni ją jedną z najbardziej wpływowych kobiet naszych czasów.
Surrealistka, wyjątkowo starannie przygotowana historyczna powieść o miłości – i rozstaniu – surrealistów Leonory Carrington i Maksa Ernsta u zarania II wojny światowej, jest wielce oryginalna i wciągająca. [...] historia tak poetycko i porywająco opowiedziana [...] pochłonęła mnie bez reszty”. – Cynthia Swanson, autorka bestsellerów „New York Timesa”: Wyśnione życie i Szklany las.
Doskonała nowa powieść Michaeli Carter to fikcyjny portret seksualnego i artystycznego dojrzewania Wielkiej Kobiety. Fascynująca Surrealistka jest wyrazista, pieczołowicie przygotowana i urzekająco piękna. – Kate Christensen, autorka The Great Man i The Last Cruise, laureatka nagrody literackiej PEN/Faulkner.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-835-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na progu imponującej wielkości domu, jedynego domu w mieście zbudowanym z piorunowych kamieni, mocno obejmują się dwa słowiki. Milczenie słońca góruje nad ich igraszkami. Słońce zdejmuje swą czarną spódnicę i biały gorset. I znika. Noc zapada za jednym pociągnięciem, z łoskotem.
Max Ernst, przedmowa do _The House of Fear_ Leonory Carrington
Dziewczyna, która przyjęła postać konia, była nieruchoma, lecz jej chrapy drżały.
Leonora Carrington, _The Oval Lady_
Co zaś się tyczy tych zdegenerowanych artystów, zabraniam im narzucać swe „doświadczenia” ludowi. Jeżeli faktycznie widzą pola na niebiesko, są niepoczytalni i winni znaleźć się w zakładzie dla obłąkanych; jeśli jedynie udają, że widzą je niebieskie, są przestępcami i powinni znaleźć się w więzieniu. Oczyszczę z nich naród.
Adolf Hitler, wystąpienie w Domu Sztuki Niemieckiej w Monachium, 1937_W__szystkie dzieci mają swoje inne światy, różne od naszego – to znaczy różne od owego_ „_prawdziwego” świata, na jaki zgodnym chórem zdecydowali się dorośli, lecz nie tak znowu odmienne od innego, prawdziwszego świata, tego, który może się ujawnić jedynie, kiedy jest się naprawdę samemu, kiedy poczęstuje się śmierć filiżanką herbaty, usiądzie się i pogawędzi, a wszystkie koty, jakie się kiedykolwiek kochało, wiją się pomiędzy nogami, ocierają się o kolana i liżą koniuszki palców stóp, kiedy klacz, którą się uwielbiało w dzieciństwie, unosi człowieka na grzbiecie przez łąkę rozciągającą się aż po horyzont._
_To jednak dzieje się później, kiedy świat dziecka staje się światem artysty, a choć oba są do siebie podobne, odróżnia je istotna rzecz: artysta jest świadom niebezpieczeństw takiego świata, lecz mimo wszystko weń wkracza, dziecko zaś, beztrosko nieświadome, wie jedynie, że dorośli są nudni, ślepi na tajemnicę i magię; a ponieważ ona nigdy nie chce stać się dorosła, postanawia – tam i wtedy, w klasztorze pw. Grobu Pańskiego – zamiast tego zostać artystką._
_Siedzi w klasie, w ławce w tylnym rzędzie i mocą swego umysłu próbuje przyspieszyć wskazówki zegara. Siostra uczy rachunków. Dwa plus jeden plus jeden. Dziewczynka już to wszystko wie. Opiera czoło na dłoni i pozwala ciemnym włosom opaść._
_Kurtyna._
_Jej biurko to jedna wielka tajemnica._
_Na papierze, na którym powinny znaleźć się cyfry, pisze list. Droga Nianiu, pisze, ale w taki sposób: uinaiN agorD. (Od tyłu. Pismo lustrzane)._
_Siostra Anne chwyta kartkę. „Mała wiedźma”, mruczy pod nosem. Uderza ją linijką po ręce i zamyka w pokoju._
_Dziewczynka nigdy wcześniej nie była zamknięta w pokoju i czuje się jak księżniczka w bajce – Roszpunka albo Kopciuszek – spotwarzona i ważna, lecz wie, że naprawdę jest wiedźmą, tak jak mówiła zakonnica. Myśl ta brzęczy w jej wnętrzu. Chrząszcz z twardymi, czarnymi skrzydłami, śmiga w noc. Lecz dziewczynka siedzi w smudze słonecznego światła. Z ołówkiem w ręku wpatruje się w papier, w zdanie na górze strony, które siostra Anne przykazała jej przepisać pięćdziesiąt razy._
Nie będę pisała wspak.
_Ale dlaczego miałaby napisać coś, czego nie ma zamiaru zrobić? Dlaczego miałaby kłamać?_
_W kącie jej pokoju stoi lustro, a ona przypomina sobie, jak Niania uczyła ją tajemnego pisma, jak przystawiała swe pierwsze próby pisania wspak do lustra w dziecinnym pokoju, jakie to było uczucie ujrzeć to pismo zapisane w przód. Dreszcz, jakby ujrzała węża, i gęsia skórka na rękach. I myśl: a gdyby lustro było tak naprawdę drzwiami, tak jak dla Alicji? Gdyby w ten sposób mogła dostać się do domu? Jeśli napisze Niani kolejny list wspak i będzie trzymać go do lustra, być może pokaże się on zapisany wprzód w lustrze w dziecinnym pokoju, i może gdyby go trzymała, sama również by się tam znalazła. Być może byłaby odwrócona albo wywrócona na lewą stronę czy coś, ale byłaby w domu._
_Bierze ołówek w lewą rękę i zaczyna. Litery, odwrócone, wyglądają jak szyfr. Postanawia poprosić Nianię, żeby przyjechała i ją odebrała, na wypadek gdyby lustro nie zadziałało. Podpisuje list rysunkiem swego konia. Niania zrozumie._
_Ostrożnie podchodzi do lustra. Nie za blisko, już czuje jego przyciąganie, a chce, żeby zabrało ją we właściwe miejsce. Podnosi list. To, co napisała wspak, brzmi następująco:_
Droga Nianiu,
Dziewczynki są wredne. Siostry zbiły mnie po rękach, aż mi z kostek poleciała krew. Zamknęły mnie w pokoju. Jeśli nie przyjedziesz, żeby mnie zabrać jutro rano, jestem pewna, że już mnie nie będzie. Śni mi się, że kąsa mnie pająk, a myszy i zakonnice mnie zjadają.
_Zauważa, że wspak jej podpis w postaci konia wygląda inaczej, jakby klacz próbowała zrzucić jeźdźca, a nie odwracała się, żeby się pożegnać, kiedy kątem oka spostrzega, jak coś biegnie za jej plecami przez pokój. Coś drobnego i białego. Serce i łysa głowa człowieczka promienieją._
_Poznaje go ze swojego dziecinnego pokoju. To jeden z sidhe, baśniowych stworzeń, które mieszkają pod ziemią. Wychodzą, żeby odwiedzić niektórych ludzi, Niania powiedziała jej dawno temu. Tych, którzy mają otwarte oczy. Dziewczynka przygląda się, jak ludzik znika w ścianie. Kiedy na powrót spogląda w lustro, jej własne ciało jest przezroczyste._
_A potem list unosi się w powietrzu._
_Zniknęła._
_W tym czasie (ponieważ wszystek czas jest jednym czasem), przed pierwszą wielką wojną i ostatnią, pewien chłopiec mieszkał w domu tak blisko lasu, że kiedy leżał w łóżku, słyszał przed zaśnięciem, jak drzewa mruczą do wiatru; za dnia czasami wychodził z domu w cień drzew, żeby zabawić się w chowanego z wiewiórkami, a ptaki nawoływały się wzajemnie z czubków drzew i wiedział, że ich śpiewy znaczą_ „_dzień dobry” i_ „_kocham cię”, i_ „_tak”._
_Pewnej jesiennej środy mama umyła go w kuchennym zlewie i chciała umyć mu włosy, jak to zawsze robiła we środy, lecz kiedy schyliła się po mydło, wyślizgnął się jej z rąk, cały mokry wybiegł z domu, pognał do lasu i zagrzebał się w liściach. I chociaż słyszał, jak go woła, nie odpowiedział. Wysłała trzech jego braci i trzy siostry na poszukiwania, ale nie przyszło im do głowy, żeby szukać pod liśćmi, i kiedy nadeszła pora obiadu, wrócili do domu, bo poczuli zapach pieczonego kurczaka, a byli głodni._
_Chłopiec strząsnął z siebie liście i ruszył ścieżką, której nigdy wcześniej nie widział, bo nie zapuszczał się w las tak głęboko. Nie dostrzegł już swego domu; ze wszystkich stron otaczały go jedynie drzewa. Ścieżkę miękko wyściełał brązowo-pomarańczowo-żółty dywan zdeptanych liści wijący się pośród pni gigantów, którzy chronili i jego, i ptaki wołające doń z góry:_ „_dokąd, dokąd?”._
_– Nie wiem – odpowiedział. – Idę tą ścieżką, bo oddala mnie od domu, a tam wciąż słyszę, co mam robić, że mam siedzieć cicho i słuchać, że muszę myć głowę, bo to środa._
_Zastanawiał się, jak to jest być ptakiem, być wolnym, lecz kiedy je zapytał, odpowiedziały jedynie_ „_tak, tak”. Kiedy tak sobie szedł, wyobraził sobie, że ręce zmieniają mu się w skrzydła, wyobraził sobie wiatr pod gęstymi piórami, wyobraził sobie, że jego stopy odrywają się od ziemi. Wspiął się na sam czubek dużego głazu i stanął na jego krawędzi. Zamknął oczy, rozpostarł ramiona, a kiedy nie czuł już stóp i był pewien, że oderwały się od skały, otworzył oczy._
_Przed nim zebrali się ludzie. Jakiś mężczyzna trzymał w ręku krzyż wielkości chłopca. Klęczeli przed nim, dłonie mieli złożone razem, dziwnie szeptali._
_– To on? Czy to możliwe?_
_– Tak – rzekła jedna z kobiet. – Dzieciątko Jezus! – I wspięła się do miejsca, gdzie stał, zniosła go na dół i owinęła białą chustą._
_Ludzie podążyli ścieżką do miasta, a opatulony blondwłosy, błękitnooki chłopiec był Dzieciątkiem Jezus niesionym przez dwóch mężczyzn w długich białych szatach. Chłopiec śmiał się z ich omyłki, ale podobało mu się to wyniesienie, pozostawał więc nieruchomy, kiedy mieszkańcy miasta przypatrywali mu się i wskazywali go palcami. Stale otoczony braćmi i siostrami nigdy nie był wyjątkowy, nigdy nie odróżniał się od reszty; teraz, kiedy unosił rękę, błogosławiąc ludziom stojącym u jego stóp, wiedział, że już nigdy nie będzie jednym z wielu, a gdyby tak miało się stać, będzie to tylko udawane._
_Lecz gdy dotarli do kościoła i mężczyźni postawili go na ziemi, przekradł się, kiedy nikt nie patrzył, i uciekł. Jezus został przybity do krzyża i choć fajnie było odbierać wyrazy czci, nie chciał jeszcze umierać. W miasteczku policjant zgarnął go na swego konia i zabrał do domu, do matki o czerwonych, mokrych oczach i policzkach, do ojca o twarzy ściągniętej i surowej._
_Kiedy ojciec podniósł rękę, by go uderzyć, ukarać go za ucieczkę, chłopiec zakrzyknął: „Ależ ja jestem Dzieciątkiem Jezus!”. I zamiast go zbić, jak zamierzał, ojciec usadził go na drewnianym krześle, tak wielkim, że jawiło się chłopcu jak tron, włożył mu do ręki krzyż i namalował go jako Dzieciątko Jezus. Kiedy ojciec pracował, przenosząc wzrok to z syna na płótno, to odwrotnie, chłopiec miał poczucie, że ojciec zauważa go po raz pierwszy, i wiedział, że ten rodzaj spojrzenia oznacza „dzień dobry” i „kocham cię”, i „tak”._Czerwiec 1937, Londyn
To pierwsze przyjęcie Leonory w dorosłym życiu, a obie z Ursulą były jego gospodyniami. Ogród należał do Ursuli, ale kolacja była jej pomysłem: przyjęcie w ogrodzie oświetlonym światłem księżyca w pełni, z białymi potrawami i białymi strojami, ponieważ tego wymagała księżycowa poświata, ponieważ Max Ernst składał właśnie wizytę w Londynie, a ona miała się z nim spotkać.
Cały dzień piekły kruche ciasteczka, obierały rzodkiewki i kroiły je w plasterki oraz gotowały rzepę i ziemniaki, a ona zastanawiała się, jaki on będzie. Poprzedniego lata widziała jego prace na Międzynarodowej Wystawie Surrealistów w Londynie. Obok rozczłonkowanej, naturalnej wielkości lalki autorstwa Hansa Bellmera, na której widok robiło jej się niedobrze, Max wystawiał asamblaż: odlaną z gipsu dziewczęcą głowę zamocowaną na sznurze jak jojo. Dla niej miało to sens. W górę i w dół, nic ponadto, to ona była tą zabawką, którą manipulował ten, kto trzyma w ręku sznur, kto trzyma pieniądze i władzę, którą manipulował jej ojciec. Stała przed tą pracą i cała się trzęsła. Lepiej odetnij ten sznur, pomyślała. Ale to jego obraz _Dwoje dzieci napastowanych przez słowika_ ją pochłonął i nie chciał puścić. Przedstawiał kulminacyjny punkt pewnej dziwnej historii, nieprzytomną dziewczynę na szmaragdowym trawniku i kolejną, z nożem w ręku, a groźny słowik był tuż poza jej zasięgiem. Najbardziej uderzającym elementem była rama, której miała nieprzepartą potrzebę dotknąć. Wyciągnęła rękę i wyczuła pod palcami gałkę, którą tam zamocował, by zmieniała ramę w drzwi. Obraz przedstawiał również mężczyznę, który biegnie po dachu i wyciąga rękę ku tej samej gałce na ramie – jakby mógł otworzyć drzwi i zejść z obrazu. Mężczyzna trzymał na rękach dziewczynkę. Może uda mu się ją ocalić, pomyślała i poczuła, że skóra pali ją od wewnątrz.
Ale jaki ten człowiek będzie sam w sobie, zastanawiała się rankiem, kiedy dodała zbyt wiele cukru do cytrynowego sorbetu. Ursula wycisnęła do środka sok z jeszcze jednej cytryny.
– Ma żonę.
– Wiem.
– Oczywiście bierze sobie kochanki. – Zessała sok z palca. – Jak wszyscy surrealiści. Ale nie chcesz chyba zostać jedynie jego kochanką, co?
– Chcę się z nim spotkać. A potem zobaczę, czego chcę.
Kiedy Erno ich sobie przedstawił, Max rzekł, że jest oczarowany, po francusku rzecz jasna. Próbując przypomnieć sobie francuski, którego wiele lat temu nauczył ją preceptor, poczuła, że się czerwieni, kiedy powiedziała mu, jak miło jej go poznać.
– _Vous_ – odpowiedziała. Oficjalnie, uprzejmie.
– Jest świetną artystką! – wtrąciła Ursula, która chodziła z nią do szkoły plastycznej.
Uśmiechnął się.
– _Bien sur_ – odparł. Oczywiście.
A ona, jak idiotka, zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
Teraz, przyglądając mu się przez kuchenne okno, chwyciła się blatu, jakby po to, żeby trzymać się prosto. Siedział na patio z innymi surrealistami, rozgadany, a jego ręce były jednocześnie wszędzie. Śmiał się, z kącików jego oczu tryskały promienie, a jego białe włosy, gdy głowę odrzucił do tyłu, były rozwiane i rozświetlone.
Nie wiedział, że jest tutaj z jej powodu, i ten sekret dodawał jej odwagi. Równie dobrze mogło to być dziełem przypadku. Ursula jest żoną Erna, architekta; tak się składa, że jest on przyjacielem kuratora Rolanda Penrose’a, u którego zatrzymał się Max. Zaproszenie go na przyjęcie było czymś zgoła naturalnym, dlaczego więc kręci jej się w głowie?
Postanowiła, że będzie go ignorować – niech to on zwróci na nią uwagę – kiedy coś uderzyło w okno. Wybiegła na zewnątrz. Ptak, rudzik, leżał na boku i miał zamknięte oczy.
– Wezmę szufelkę – powiedziała Ursula.
Leonora jednak zagarnęła ptaka ręką. Wszyscy zamilkli. Nagle Max znalazł się tuż obok niej. Wyciągnął rękę i pogładził skrzydełko, a ona wstrzymała oddech.
– Dlaczego leciałeś o zmierzchu? To do ciebie niepodobne – rzekła do rudzika, gładząc pomarańczowe pióra na jego piersi, bardziej miękkie, niż sobie wyobrażała, i ciepłe.
– Nie powinno się dotykać martwych ptaków. – Ursula trzymała w rękach szczotkę i szufelkę.
– Nie jest martwy – odparła, ponieważ poczuła od niego impuls energii. Rudzik otworzył oczy, czarne i lśniące. Położyła go w gazonie z jaśminami i wszyscy ujrzeli, jak rozpostarł skrzydła i poszybował do niewielkiego parczku poniżej.
Poszła za Ursulą do środka.
– Umyjesz ręce? – spytała gospodyni.
– Tak, mamo. Mydłem! – Roześmiała się do Ursuli, która krążyła wkoło i przyglądała się, by mieć pewność, iż naprawdę to zrobi.
Wyniosły wazy na patio, na stół, którego nakrycie z białego lnu błyszczało o zmroku i zdawało się lewitować. Wszyscy usiedli wokół niego, paląc papierosy. Ursula postawiła na stole misę delikatnych białych warzyw i zachichotała. Leonora miała na sobie męską, zapinaną na guziki koszulę wsuniętą w spodnie i najwygodniejszą parę mokasynów. Też czuła się niefrasobliwie, ale powstrzymała się od śmiechu. Stłumiła beztroskę i zniżyła głos.
– Mam nadzieję, że wszyscy lubicie halibuta.
Postawiła rybę przed Lee Miller, która również nie chichotała, nie w towarzystwie tych mężczyzn. Letnia sukienka opinała jej małe piersi i biodra, jakby zstąpiła ze stron „Vogue’a”, dla którego często pozowała. Była opanowana i efektowna; upiła łyk brązowego drinka. Lód grzechotał jej w szklance, a kiedy Ursula zabrała ją do kuchni po dolewkę, Lee wyciągnęła się w fotelu, wydmuchując dym w kierunku gasnącego nieba.
Ursula opowiedziała jej o Lee, która – jak stwierdziła – jest posiadaczką najsłynniejszych piersi w całym Paryżu. Znana jako muza Mana Raya, przyjechała ze Stanów do Paryża, by się od niego uczyć. Czuła się równie dobrze tak przed, jak i za aparatem, a i nie stroniła od ciemni, tak że po jakimś czasie nikt nie mógł rozróżnić ich fotografii. A potem złamała mu serce, wyjechała do Nowego Jorku i tam założyła własne studio portretowe. Jednak po kilku latach znudzona metropolią przeniosła się do Egiptu, gdzie poślubiła bogatego mężczyznę, którego obrączka wciąż lśniła na jej palcu, mimo że siedziała tak blisko Rolanda, iż dotykali się ramionami. Jakże pewna siebie się wydawała, jaka wolna, jak bardzo niezależna. Nigdy wcześniej Leonora nie spotkała takiej kobiety i nie mogła powstrzymać się od ciągłego zerkania w jej stronę. Kiedy Lee odwzajemniła spojrzenie swymi opanowanymi bladymi oczami, wytrzymała jej wzrok, żeby zobaczyć, co się stanie.
Lee zachichotała. Pocałowała Rolanda wilgotnymi wargami, a potem całymi ustami.
Siedzący naprzeciwko Lee Max pił piwo. Czuła na sobie jego wzrok, ale nawet nań nie spojrzała. Zachowywała się powściągliwie, obojętnie, aż nadejdzie właściwa chwila.
– Zechce pani spocząć, panno Carrington? – powiedział, podsuwając krzesło obok siebie.
Posłała mu uśmiech i usiadła. Przypatrywała się ustom Lee, kiedy modelka wgryzała się w rzodkiewkę: wąskie, eleganckie, jak i cała reszta. Man Ray dobrze je oddał. Jego obraz na wystawie też widziała. Usta Lee, wielkie, płyną po błękitnym, nakrapianym chmurami niebie.
– Po tym, jak go rzuciła, przez większą część roku właśnie to malował – powiedziała jej Ursula tego ranka.
Jakież to musi być wspaniałe uczucie, pomyślała, być tak kochaną.
Stół się zatrząsł, a ona podskoczyła. Mąż Ursuli, Erno, uderzał w niego pięścią jak młotem, tak jak robił to ojciec Leonory. Skuliła się, jakby ją na czymś przyłapano, ale zaraz usiadła wyprostowana – nie była już dzieckiem. Mówił z emfazą i silnym węgierskim akcentem.
– Wszystko przemawia za tym, by mu stawić opór, by go teraz powstrzymać, przyjacielu. Zrozum, on się nie cofnie.
Mówił do Rolanda, lecz to Lee wskazała nań, a jej ręce były duże, silne i sprawne.
– A jeśli wywoła wojnę, to w efekcie powstanie parę fantastycznych fotografii, nie? Dym tworzy niezwykły nastrój.
Erno zmrużył oczy i cmoknął suchymi ustami, a Roland ujął jej policzki w dłonie i pocałował.
– Na Boga, pierwsza fotografka wojenna!
– Dość o wojnie – rzucił Max. – Mamy otóż lato i to każdemu powinno wystarczyć.
– Hej, Loplop! – Roland uniósł kieliszek.
Loplop, Ptak Przełożony. Już na wystawie zwróciła uwagę na to przezwisko. Co za osobliwe imię dla ptaka.
Ursula postawiła na stole talerze z czerwonej porcelany. Leonorze podała butelkę piwa, a Lee wręczyła drinka.
– Wzniesiemy toast?
Sięgając po otwieracz, Leonora pochyliła się nad Maksem i poczuła na policzku jego oddech. Zacisnęła rękę i podważyła kapsel. Piwo zaczęło się burzyć, Max więc wychylił się i zatkał szyjkę kciukiem.
Więc tak to się dzieje, pomyślała.
Jego oczy były lodem, zimnym, jasnym pożarem.
– Żeby się nie wylało na stół – powiedział.
Piana buzowała w butelce. Roland i Lee byli tak z sobą ściśnięci, że wydawali się jednym dwugłowym ciałem; Ursula się śmiała, a Erno, wciąż poczerwieniały na twarzy… reszta gości stała się tłem. Byli tylko oni. Ona miała dwadzieścia lat, Max – czterdzieści sześć. Ona trzymała butelkę za denko, on – za szyjkę i wyglądało, jakby już się dogadali.
– Jedzenie stygnie – rzekła Lee. – Jedzmy.
– Ale najpierw ten toast – przypomniał Max.
Księżyc zerknął na rząd domów, na stół, jedzenie, a wszyscy ubrani na biało pojaśnieli razem z nim. Włosy Maksa się rozświetliły, a jej oczy zaszły łzami. Coś w niej pękło, jakaś tama, choć ona – bezowocnie próbując spojrzeć na niego choćby ze szczyptą obiektywizmu – trzymała się tej chwili, zanim jego kciuk zatamował piwo. Jego ogorzała twarz, krzepkie ramiona i nogi, zmarszczki wybiegające z kącików oczu, lśniące jak błękit motylich skrzydeł. Za późno. Zagubiła się w tym błękicie. I choć wyjął już kciuk z jej piwa, nie przestawał się w nią wpatrywać.
Czy to ona uwiodła jego czy on ją? Nie była pewna. Wiedziała jedynie, że jej życie już nigdy nie będzie takie samo. Była zdecydowana zatrzymać na sobie to jego spojrzenie.
– Za przyszłość – powiedział, trącając się z nią butelkami.
– Za przyszłość – przytaknęli wszyscy. Trącili się kieliszkami, pili, nakładali jedzenie na czerwone talerze, które połyskiwały jak odwłoki żuków. Więcej jaśminowego kwiecia otworzyło się na noc, a zapach był tak intensywny, że ziemniaki i rzepa, a nawet ryby smakowały jaśminem.
Ale szyjka jej butelki była słona. Miała posmak kciuka Maksa.Czerwiec 1940, południowa Francja
Pociąg szarpie, a on się budzi.
Jak długo stali?
Wciąż jest noc, czarna, zimna i mokra. I jakimś cudem nadal trwa jego zmiana. Brakuje miejsca, by wszyscy mężczyźni mogli usiąść – nie mówiąc o tym, by mogli ułożyć się do snu – zgodzili się więc na zmiany. Przez dwie godziny jedna połowa mężczyzn w bydlęcym wagonie siedzi, a druga stoi, a potem następuje zmiana. Stają, siadają i stają, aż minie noc. Oto i on, wciąż zajmuje cenne miejsce na podłodze i śni.
Śni! Nie jakiś koszmar, jak wszystkie sny, które nawiedziły go od czasów Wielkiej Wojny, lecz sen taki, jakie miewał w dzieciństwie, taki z unoszeniem się w powietrzu, lataniem nad ciemnymi lasami, taki z bohaterką i bohaterem, on trwa nadal, łechce mu kark rozpadającymi się palcami. Gdybyż tak można go było pochwycić! Powrócić!
Gdy ciaśniej owija się cienkim, wilgotnym płaszczem, wstrząsa nim dreszcz. Krople deszczu spomiędzy desek sufitu kapią mu na głowę. Stawia kołnierz płaszcza, chowa głowę i opierając dłonie na policzkach, a łokcie na kolanach, zamyka oczy. Czy jeśli jego życie jest koszmarem, może sobie śnić? Widocznie. I jeśli uda mu się cofnąć do splątanej historii, którą opowiadała – jej głos ciepły i nieskończony, jak jej włosy – być może wytrzyma bez wody, bez jedzenia kolejną godzinę, a potem jeszcze jedną.
Jest w tym pociągu od paru dni. Dwóch? Trzech?
Nie jest pewien. Jego umysł nie funkcjonuje dobrze, ale nic nie działa dobrze.
We śnie jej głos go przyzywa. Chce jej powiedzieć, żeby została tam, gdzie jest – przyjdzie do niej jakoś – lecz usta ma zbyt odrętwiałe, by wypowiadały słowa. Jego płuca to worki pełne mokrego piasku.
– Boże moich przodków, Boże moich przodków, Boże moich przodków – męski głos dobiega znad odległych pól do lasu, w którym spaceruje, w którym trzyma ją za rękę.
– Niechaj Bóg zamknie ci gębę, stary głupcze – warczy ktoś inny.
Jest już rozbudzony i ta przytomność napawa go obrzydzeniem. Pierwszą rzeczą, jaka go uderza, jest fetor. Wiadro stoi gdzieś pośrodku stada mężczyzn, a on jest przyciśnięty do drewnianej ściany wagonu, najdalej od wiadra, jak tylko może być, ale mimo to smród jest nieznośny. Nie. Nie jest nieznośny, mówi sobie i wciska nos głębiej w płaszcz. Przynajmniej nie jest jedną z tych nieszczęsnych dusz cierpiących na biegunkę, nie jest zmuszony kurczowo trzymać się metalowego wiadra, by sobie ulżyć pośrodku tej lepkiej gromady.
Mężczyzna za nim potrząsa go za ramię. Koniec laby. Jego kolej trochę postać. Pochyla się do przodu, balansuje na pulsujących stopach.
Stać w ciemności, kiedy człowiek jest na wpół śpiący, mokry i wyczerpany, to istna tortura. Nie sądził, że życie może być jeszcze gorsze niż w Camp des Milles, gdzie spał na resztkach siana w piecu, w którym niegdyś wypalano cegły, i budził się z gardłem zrobionym z papieru, ustami spękanymi jak skórka chleba, bo cegły wysysały z jego ciała resztki wilgoci. Lecz możliwość wyciągnięcia się na płask byłaby teraz takim luksusem, że sama myśl o tym wydaje mu się nieznośna.
Kiedy wreszcie wstanie dzień, zrobi się jasno?
Kiwa się, wraz z innymi, w rytm stukotu kół.
– Co byś dał za coś ciepłego do picia? – To jego przyjaciel Hans Bellmer, artysta, który kiwa się obok niego. – Za kubek wołowego bulionu?
Odkasłuje, by odnaleźć swój głos, chropawy szept.
– Jak możesz myśleć o jedzeniu?
– Nie o jedzeniu. O cieple, rosole, czymś treściwym.
W wilgotnej ciemności słowa jego przyjaciela brzmią pełnią, nasyceniem, jakby miały dość mocy, by go krzepić. Mógłby być poetą.
– Kiedy będzie można otworzyć te drzwi? Brak mi powietrza! – ktoś krzyczy.
– Dość! – odszczekuje jeden z algierskich wartowników.
Za dnia wartownicy nastawieni są dość przyjaźnie, ale nocą, jak cała reszta, robią się poirytowani. Otwarcie drzwi oznaczałoby, że byliby widoczni. I gdyby mijali jakąś hitlerowską kolumnę zmotoryzowaną nie zdołaliby się ukryć.
– Ten pociąg – mamrocze Hans – to pociąg widmo. A my jesteśmy widmami w pociągu widmie.
Kiwa głową i czuje, że oczy na powrót mu się zamykają. Nie da się spać na stojąco. Ale pamięta sen. Czuje go wokół siebie. Las. I jak powiedziała, że go znajdzie. Tylko jak ona może go znaleźć, skoro on sam nie wie, gdzie jest?
Kiedy pociąg ruszył z obozu, w Prowansji, słyszeli, że hitlerowcy idą od północy, a Włosi ze wschodu. Więc oni ruszyli na zachód… zdawało się, że nikt nie wie dokąd. Nawet maszynista twierdził, że czeka na dalsze rozkazy. No tak, cała Francja pogrążona była w chaosie; każdy uciekał w stronę granicy z Hiszpanią. Powinien był znaleźć jakiś sposób, żeby się wymknąć, kiedy ładowali ich do pociągu. Powinien był uciec. Z Camp des Milles w Aix miałby bliżej do Saint-Martin d’Ardèche, do domu. Bliżej do niej. Chyba że hitlerowcy już tam dotarli, a w takim wypadku już by jej tam nie było. Co by z kolei znaczyło, że w tej chwili ucieka. Może być wszędzie.
Przez bruzdę w desce spostrzega niewyraźne oznaki brzasku. Powrót słońca po takiej nocy to coś pięknego, przepięknego. Cud.
– Czujesz? – mówi Hans. – Morze?
Mimo smrodu niemal je czuje. Wygląda przez szparę. Pola stanowią rozmytą plamę, ciemnożółtą, ciemnozieloną.
Razem z deszczem przez listwy dachu wpadają słabiutkie promienie światła. Przygląda się oświetlonym tu i ówdzie mężczyznom. Ubrani są w szare szmaty z elementami mundurów od francuskich żołnierzy, zielone kapelusze i płaszcze, rzeczy, które kupili na czarnym rynku z nadzieją, że pomogą im wtopić się w otoczenie, gdyby próbowali uciec. Ale jak mieliby to zrobić? Są wykonanymi z popiołu i cieni, z kości i luźnej skóry, połamanymi marionetkami ze splątanymi, bezużytecznymi sznurkami.
Francuzi nazywali ich _Boches_. Niemcy. Nie ma znaczenia, że ci Niemcy są poszukiwani przez hitlerowców. Pisarze, artyści, Żydzi. Widma z pociągu widma były niegdyś ludźmi – ludźmi, którzy uciekli z Niemiec, kiedy hitlerowcy doszli do władzy, którzy przekroczyli granicę, legalnie bądź nie, do Francji, do wolności. Oczywiście niektórzy, jak on sam, przybyli na długo, zanim faszyści przejęli władzę. Ale wojna ich wszystkich uczyniła obywatelami wrogiego państwa. Byli wrogami w kraju, który niegdyś ich przyjął, w kraju, który pokochali.
Kiedy wojna ustała, tak szybko jak się zaczęła, a oni – łatwy cel w pułapce Camp des Milles – czekali, aż ich przejmą Niemcy, komendant robił, co mógł, by ich wyekspediować w jakieś bezpieczne miejsce. Wytrzasnął skądś ten pociąg i wysłał ich na zachód; teraz, próbując wyprzedzić hitlerowców, dotarli niemal na wybrzeże.
– Otworzyć drzwi – mówi widmo.
– Tak, otworzyć drzwi – wtóruje mu inne.
Wartownik stęka i drzwi odsuwają się na bok.
Przeciska się do przodu wagonu, siada obok przyjaciela na ochronnej barierce, nogi im zwisają. Odchyla głowę do tyłu i wysuwa zaschnięty język. Deszcz. Każda kropla to cud.
Mija ich inny długi skład wypełniony uchodźcami. Ludzie siedzą na niskich stopniach, leżą na dachach wagonów, cały świat prze ku granicy. Kiedy przeczesuje plamę twarzy w poszukiwaniu jej oblicza, wydaje mu się, że widzi kobietę z długimi ciemnymi włosami, a potem pociąg odjeżdża, a on łapie się na tym, że się modli. Po raz pierwszy od wielu lat modli się do Boga, w którego nie wierzy, modli się, by jego dziewczynka została w Saint-Martin i czekała na niego.
Czuje ocean.
– Port w Bayonne – mówi jego przyjaciel, wskazując jasny punkt w oddali.
Pociąg budzi się pełną nagłego ożywienia lawiną pytań. Dotarli na wybrzeże, ale po co? Oto i ocean – teraz już go widać – i maszty statków, które czekają, by ich zabrać, dokąd? Za morze? Do kolonii? Do budowy Linii Transsaharyjskiej?
Pociąg zwalnia. Jakiś młody człowiek przepycha się do otwartych drzwi.
– Jeśli nie chcecie być wysłani za granicę, teraz macie okazję – rzuca i skacze, sfatygowana walizka koziołkuje obok niego.
Pociąg zatrzymuje się za stacją. Pasażerowie wyskakują z wagonu za potrzebą. Młodzi i starzy opuszczają spodnie i kucają na najbliższym skrawku błota. On rozpina rozporek przy niskim płotku i czeka. I czeka. W końcu powolny strumień w kolorze ochry dołącza do deszczu.
Zapinając spodnie, spogląda za płot. Scena jak czarno-szary laserunek, osad, który nagle rusza, zaczyna napierać, i przed oczami ma szosę, po której przelewają się pojazdy wszelkiego rodzaju, monstrualna procesja prąca ku hiszpańskiej granicy. Każdy samochód ma na dachu przywiązane co najmniej dwa materace… to dla ochrony przed nalotami, uświadamia sobie i na nowo budzi się w nim przerażenie; zastanawia się, z jak daleka jadą. Aż z Paryża? Ciągną ogromne ciężarówki i wozy pełne ludzi z dobytkiem, wszystkim, co tylko zdołali zabrać. Krzesło zrobione przez dziadka. Lampa sprzed wieku. Skrzypce. Ludzie idą, prowadząc rowery, muły, konie. I każdy rwie do przodu, a powietrze – ciężkie jak mokry wełniany koc – przesiąknięte jest ich nadzieją.
Naczelnik stacji biegnie ku nim, krzycząc i wymachując rękami.
– Wsiadajcie z powrotem! Nadchodzą! Niemcy będą tutaj za dwie godziny albo i szybciej!
Mężczyźni podciągają spodnie i biegną do pociągu. On też biegnie, w zwolnionym tempie przez poruszający się w zwolnionym tempie świat, w którym wszyscy biegną, ale nie dość szybko. Mężczyźni upychają się w wagonach. On siada na ochronnej barierce; jego przyjaciel obok. Jeśli Niemcy tu są, to są. Chowanie się w głębi pociągu nic nikomu nie da.
Komendant podchodzi; ocieka deszczem, policzki ma czerwone.
– Musimy wracać – powtarza ciągle, by wszyscy z dwóch tysięcy mężczyzn mogli go usłyszeć.
Lecz pociąg ani drgnie; wnet mężczyźni gromadzą się na zewnątrz i przekrzykują wzajemnie.
_Francuzi znowu zawiedli._
_Granica Hiszpanii już blisko. Może dołączyć do strumienia uchodźców? Czy może lepiej samemu?_
_Granice Hiszpanii są otwarte, ale potrzebne są przepustki. Tylko obywatele Francji mogą je przekraczać._
_Dla Francuzów będziemy wyglądali na wrogów._
– Idźcie! – krzyczy komendant. – Już nie jesteście więźniami.
– Wolni? Jesteśmy wolni! – dobywa się z męskich gardeł.
– Nie macie życia między hitlerowcami a żandarmerią – mówi komendant. – Albo was zamkną, albo zastrzelą. Mamy szansę przerzucić was do regionu, który nie znajdzie się pod niemiecką kontrolą, kiedy zostanie podpisany rozejm.
Mężczyźni chwytają swój dobytek, obejmują pożegnalnie przyjaciół i ruszają w stronę zatłoczonej szosy. Inne pociągi – pełne żołnierzy i cywilów – ruszają ze stacji, ich nadal stoi bez ruchu. Coraz więcej mężczyzn odchodzi. Bez pieniędzy czy papierów, bez wody, jedzenia.
Hans Bellmer kroczy wzdłuż torów.
– Pociąg rzuca się w oczy. Hitlerowcy usłyszą o nim. A we Francji pandemonium. Będzie łatwo zniknąć.
– Zostań. Zginiesz tam – perswaduje mu, choć bez większego przekonania.
Hans jest uparty i sprytny. Znajdzie sposób na przeżycie.
Pociąg gwiżdże z mocą i mężczyźni wskakują; popychają i wciągają do środka starców. Wagony szarpią z powrotem w kierunku, z którego właśnie przybyli.
Czuje przygnębienie.
Hans Bellmer stoi w błocie.
– Chodź ze mną – mówi.
Czuje wielką chęć, by uciec, prześlizgnąć się razem z nim przez granicę. Wspólnie znaleźliby jakiś sposób. Nie. Kręci głową, że nie, bo nie ma wyboru. Musi się dostać do domu. Musi spróbować ją odnaleźć. Z wagonu patrzy, jak przyjaciel robi się coraz mniejszy, aż tor zakręca, a on znika.
Po południu i o zmierzchu wciąż jadą pośród tej samej rozmytej plamy zieleni. Pociąg zwalnia. Widzi pasącego się na pagórku konia. Kiedy pociąg staje, koń unosi gniadą szyję i wydaje się, że na niego spogląda.
– Odcięte zasilanie – wyjaśnia komendant, idąc wzdłuż pootwieranych wagonów. Spocony, o cerze w kolorze chorobliwej zieleni, wygląda niemal tak źle jak oni sami. – Spalcie papiery… wszystko, co świadczy o waszej lojalności wobec Francji.
Niewielkie ognisko wypełnia wagon dymem. Dorzuca do niego swoje papiery i patrzy, jak nazwisko _Max Ernst_ skręca się, rozbłyskuje płomieniem i gaśnie. Patrzy, jak _Max Ernst_ obraca się w popiół.