Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Surrealistka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Surrealistka - ebook

Wielka miłość i burzliwe losy dwojga niezwykłych artystów.

Oparta na prawdziwych wydarzeniach, bujna, przesycona poetycką magią opowieść o miłości, sztuce i przeznaczeniu, która przywraca należne miejsce Leonorze Carrington – jednej z czołowych postaci sztuki XX wieku.

Londyn 1937. Dwudziestoletnia Leonora, początkująca malarka, wdaje się w burzliwy romans z Maksem Ernstem, żonatym dojrzałym artystą. Wyzwala się spod wpływu rodziny i wyjeżdża za nim do Paryża, gdzie wpada w wir ekscytującego świata wizjonerów surrealizmu – Mana Raya, Bretona, Picassa i Dalego. Zainspirowana ich poczuciem wolności Leonora eksperymentuje ze swoimi pracami, kształtując własną tożsamość artystyczną i zdobywając uznanie. Tymczasem na Europę pada cień wojny, a nagłówki gazet zaczynają piętnować Ernsta i jego otoczenie jako „degeneratów”. Zmuszeni do ucieczki z Francji Leonora i Max zostają rozdzieleni. Dla Carrington będzie to początek wyjątkowej podróży, która uczyni ją jedną z najbardziej wpływowych kobiet naszych czasów.

Surrealistka, wyjątkowo starannie przygotowana historyczna powieść o miłości – i rozstaniu – surrealistów Leonory Carrington i Maksa Ernsta u zarania II wojny światowej, jest wielce oryginalna i wciągająca. [...] historia tak poetycko i porywająco opowiedziana [...] pochłonęła mnie bez reszty”. – Cynthia Swanson, autorka bestsellerów „New York Timesa”: Wyśnione życie i Szklany las.

Doskonała nowa powieść Michaeli Carter to fikcyjny portret seksualnego i artystycznego dojrzewania Wielkiej Kobiety. Fascynująca Surrealistka jest wyrazista, pieczołowicie przygotowana i urzekająco piękna. – Kate Christensen, autorka The Great Man i The Last Cruise, laureatka nagrody literackiej PEN/Faulkner.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-835-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Loplop przed­sta­wia Oblu­bie­nicę Wia­tru…

Na progu impo­nu­ją­cej wiel­ko­ści domu, jedy­nego domu w mie­ście zbu­do­wa­nym z pio­ru­no­wych kamieni, mocno obej­mują się dwa sło­wiki. Mil­cze­nie słońca góruje nad ich igrasz­kami. Słońce zdej­muje swą czarną spód­nicę i biały gor­set. I znika. Noc zapada za jed­nym pocią­gnię­ciem, z łosko­tem.

Max Ernst, przed­mowa do _The House of Fear_ Leonory Car­ring­ton

Dziew­czyna, która przy­jęła postać konia, była nie­ru­choma, lecz jej chrapy drżały.

Leonora Car­ring­ton, _The Oval Lady_

Co zaś się tyczy tych zde­ge­ne­ro­wa­nych arty­stów, zabra­niam im narzu­cać swe „doświad­cze­nia” ludowi. Jeżeli fak­tycz­nie widzą pola na nie­bie­sko, są nie­po­czy­talni i winni zna­leźć się w zakła­dzie dla obłą­ka­nych; jeśli jedy­nie udają, że widzą je nie­bie­skie, są prze­stęp­cami i powinni zna­leźć się w wię­zie­niu. Oczysz­czę z nich naród.

Adolf Hitler, wystą­pie­nie w Domu Sztuki Nie­miec­kiej w Mona­chium, 1937_W__szyst­kie dzieci mają swoje inne światy, różne od naszego – to zna­czy różne od owego_ „_praw­dzi­wego” świata, na jaki zgod­nym chó­rem zde­cy­do­wali się doro­śli, lecz nie tak znowu odmienne od innego, praw­dziw­szego świata, tego, który może się ujaw­nić jedy­nie, kiedy jest się naprawdę samemu, kiedy poczę­stuje się śmierć fili­żanką her­baty, usią­dzie się i poga­wę­dzi, a wszyst­kie koty, jakie się kie­dy­kol­wiek kochało, wiją się pomię­dzy nogami, ocie­rają się o kolana i liżą koniuszki pal­ców stóp, kiedy klacz, którą się uwiel­biało w dzie­ciń­stwie, unosi czło­wieka na grzbie­cie przez łąkę roz­cią­ga­jącą się aż po hory­zont._

_To jed­nak dzieje się póź­niej, kiedy świat dziecka staje się świa­tem arty­sty, a choć oba są do sie­bie podobne, odróż­nia je istotna rzecz: arty­sta jest świa­dom nie­bez­pie­czeństw takiego świata, lecz mimo wszystko weń wkra­cza, dziecko zaś, bez­tro­sko nieświa­dome, wie jedy­nie, że doro­śli są nudni, ślepi na tajem­nicę i magię; a ponie­waż ona ni­gdy nie chce stać się doro­sła, posta­na­wia – tam i wtedy, w klasz­to­rze pw. Grobu Pań­skiego – zamiast tego zostać artystką._

_Sie­dzi w kla­sie, w ławce w tyl­nym rzę­dzie i mocą swego umy­słu pró­buje przy­spie­szyć wska­zówki zegara. Sio­stra uczy rachun­ków. Dwa plus jeden plus jeden. Dziew­czynka już to wszystko wie. Opiera czoło na dłoni i pozwala ciem­nym wło­som opaść._

_Kur­tyna._

_Jej biurko to jedna wielka tajem­nica._

_Na papie­rze, na któ­rym powinny zna­leźć się cyfry, pisze list. Droga Nia­niu, pisze, ale w taki spo­sób: uinaiN agorD. (Od tyłu. Pismo lustrzane)._

_Sio­stra Anne chwyta kartkę. „Mała wiedźma”, mru­czy pod nosem. Ude­rza ją linijką po ręce i zamyka w pokoju._

_Dziew­czynka ni­gdy wcze­śniej nie była zamknięta w pokoju i czuje się jak księż­niczka w bajce – Rosz­punka albo Kop­ciu­szek – spo­twa­rzona i ważna, lecz wie, że naprawdę jest wiedźmą, tak jak mówiła zakon­nica. Myśl ta brzę­czy w jej wnę­trzu. Chrząszcz z twar­dymi, czar­nymi skrzy­dłami, śmiga w noc. Lecz dziew­czynka sie­dzi w smu­dze sło­necz­nego świa­tła. Z ołów­kiem w ręku wpa­truje się w papier, w zda­nie na górze strony, które sio­stra Anne przy­ka­zała jej prze­pi­sać pięć­dzie­siąt razy._

Nie będę pisała wspak.

_Ale dla­czego mia­łaby napi­sać coś, czego nie ma zamiaru zro­bić? Dla­czego mia­łaby kła­mać?_

_W kącie jej pokoju stoi lustro, a ona przy­po­mina sobie, jak Nia­nia uczyła ją tajem­nego pisma, jak przy­sta­wiała swe pierw­sze próby pisa­nia wspak do lustra w dzie­cin­nym pokoju, jakie to było uczu­cie ujrzeć to pismo zapi­sane w przód. Dreszcz, jakby ujrzała węża, i gęsia skórka na rękach. I myśl: a gdyby lustro było tak naprawdę drzwiami, tak jak dla Ali­cji? Gdyby w ten spo­sób mogła dostać się do domu? Jeśli napi­sze Niani kolejny list wspak i będzie trzy­mać go do lustra, być może pokaże się on zapi­sany wprzód w lustrze w dzie­cin­nym pokoju, i może gdyby go trzy­mała, sama rów­nież by się tam zna­la­zła. Być może byłaby odwró­cona albo wywró­cona na lewą stronę czy coś, ale byłaby w domu._

_Bie­rze ołó­wek w lewą rękę i zaczyna. Litery, odwró­cone, wyglą­dają jak szyfr. Posta­na­wia popro­sić Nia­nię, żeby przy­je­chała i ją ode­brała, na wypa­dek gdyby lustro nie zadzia­łało. Pod­pi­suje list rysun­kiem swego konia. Nia­nia zro­zu­mie._

_Ostroż­nie pod­cho­dzi do lustra. Nie za bli­sko, już czuje jego przy­cią­ga­nie, a chce, żeby zabrało ją we wła­ściwe miej­sce. Pod­nosi list. To, co napi­sała wspak, brzmi nastę­pu­jąco:_

Droga Nia­niu,

Dziew­czynki są wredne. Sio­stry zbiły mnie po rękach, aż mi z kostek pole­ciała krew. Zamknęły mnie w pokoju. Jeśli nie przy­je­dziesz, żeby mnie zabrać jutro rano, jestem pewna, że już mnie nie będzie. Śni mi się, że kąsa mnie pająk, a myszy i zakon­nice mnie zja­dają.

_Zauważa, że wspak jej pod­pis w postaci konia wygląda ina­czej, jakby klacz pró­bo­wała zrzu­cić jeźdźca, a nie odwra­cała się, żeby się poże­gnać, kiedy kątem oka spo­strzega, jak coś bie­gnie za jej ple­cami przez pokój. Coś drob­nego i bia­łego. Serce i łysa głowa czło­wieczka pro­mie­nieją._

_Poznaje go ze swo­jego dzie­cin­nego pokoju. To jeden z sidhe, baśnio­wych stwo­rzeń, które miesz­kają pod zie­mią. Wycho­dzą, żeby odwie­dzić nie­któ­rych ludzi, Nia­nia powie­działa jej dawno temu. Tych, któ­rzy mają otwarte oczy. Dziew­czynka przy­gląda się, jak ludzik znika w ścia­nie. Kiedy na powrót spo­gląda w lustro, jej wła­sne ciało jest prze­zro­czy­ste._

_A potem list unosi się w powie­trzu._

_Znik­nęła._

_W tym cza­sie (ponie­waż wszy­stek czas jest jed­nym cza­sem), przed pierw­szą wielką wojną i ostat­nią, pewien chło­piec miesz­kał w domu tak bli­sko lasu, że kiedy leżał w łóżku, sły­szał przed zaśnię­ciem, jak drzewa mru­czą do wia­tru; za dnia cza­sami wycho­dził z domu w cień drzew, żeby zaba­wić się w cho­wa­nego z wie­wiór­kami, a ptaki nawo­ły­wały się wza­jem­nie z czub­ków drzew i wie­dział, że ich śpiewy zna­czą_ „_dzień dobry” i_ „_kocham cię”, i_ „_tak”._

_Pew­nej jesien­nej środy mama umyła go w kuchen­nym zle­wie i chciała umyć mu włosy, jak to zawsze robiła we środy, lecz kiedy schy­liła się po mydło, wyśli­zgnął się jej z rąk, cały mokry wybiegł z domu, pognał do lasu i zagrze­bał się w liściach. I cho­ciaż sły­szał, jak go woła, nie odpo­wie­dział. Wysłała trzech jego braci i trzy sio­stry na poszu­ki­wa­nia, ale nie przy­szło im do głowy, żeby szu­kać pod liśćmi, i kiedy nade­szła pora obiadu, wró­cili do domu, bo poczuli zapach pie­czo­nego kur­czaka, a byli głodni._

_Chło­piec strzą­snął z sie­bie liście i ruszył ścieżką, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widział, bo nie zapusz­czał się w las tak głę­boko. Nie dostrzegł już swego domu; ze wszyst­kich stron ota­czały go jedy­nie drzewa. Ścieżkę miękko wyście­łał brą­zowo-poma­rań­czowo-żółty dywan zdep­ta­nych liści wijący się pośród pni gigan­tów, któ­rzy chro­nili i jego, i ptaki woła­jące doń z góry:_ „_dokąd, dokąd?”._

_– Nie wiem – odpo­wie­dział. – Idę tą ścieżką, bo oddala mnie od domu, a tam wciąż sły­szę, co mam robić, że mam sie­dzieć cicho i słu­chać, że muszę myć głowę, bo to środa._

_Zasta­na­wiał się, jak to jest być pta­kiem, być wol­nym, lecz kiedy je zapy­tał, odpo­wie­działy jedy­nie_ „_tak, tak”. Kiedy tak sobie szedł, wyobra­ził sobie, że ręce zmie­niają mu się w skrzy­dła, wyobra­ził sobie wiatr pod gęstymi pió­rami, wyobra­ził sobie, że jego stopy odry­wają się od ziemi. Wspiął się na sam czu­bek dużego głazu i sta­nął na jego kra­wę­dzi. Zamknął oczy, roz­po­starł ramiona, a kiedy nie czuł już stóp i był pewien, że ode­rwały się od skały, otwo­rzył oczy._

_Przed nim zebrali się ludzie. Jakiś męż­czy­zna trzy­mał w ręku krzyż wiel­ko­ści chłopca. Klę­czeli przed nim, dło­nie mieli zło­żone razem, dziw­nie szep­tali._

_– To on? Czy to moż­liwe?_

_– Tak – rze­kła jedna z kobiet. – Dzie­ciątko Jezus! – I wspięła się do miej­sca, gdzie stał, znio­sła go na dół i owi­nęła białą chu­stą._

_Ludzie podą­żyli ścieżką do mia­sta, a opa­tu­lony blon­d­włosy, błę­kit­no­oki chło­piec był Dzie­ciąt­kiem Jezus nie­sio­nym przez dwóch męż­czyzn w dłu­gich bia­łych sza­tach. Chło­piec śmiał się z ich omyłki, ale podo­bało mu się to wynie­sie­nie, pozo­sta­wał więc nie­ru­chomy, kiedy miesz­kańcy mia­sta przy­pa­try­wali mu się i wska­zy­wali go pal­cami. Stale oto­czony braćmi i sio­strami ni­gdy nie był wyjąt­kowy, ni­gdy nie odróż­niał się od reszty; teraz, kiedy uno­sił rękę, bło­go­sła­wiąc ludziom sto­ją­cym u jego stóp, wie­dział, że już ni­gdy nie będzie jed­nym z wielu, a gdyby tak miało się stać, będzie to tylko uda­wane._

_Lecz gdy dotarli do kościoła i męż­czyźni posta­wili go na ziemi, prze­kradł się, kiedy nikt nie patrzył, i uciekł. Jezus został przy­bity do krzyża i choć faj­nie było odbie­rać wyrazy czci, nie chciał jesz­cze umie­rać. W mia­steczku poli­cjant zgar­nął go na swego konia i zabrał do domu, do matki o czer­wo­nych, mokrych oczach i policz­kach, do ojca o twa­rzy ścią­gnię­tej i suro­wej._

_Kiedy ojciec pod­niósł rękę, by go ude­rzyć, uka­rać go za ucieczkę, chło­piec zakrzyk­nął: „Ależ ja jestem Dzie­ciąt­kiem Jezus!”. I zamiast go zbić, jak zamie­rzał, ojciec usa­dził go na drew­nia­nym krze­śle, tak wiel­kim, że jawiło się chłopcu jak tron, wło­żył mu do ręki krzyż i nama­lo­wał go jako Dzie­ciątko Jezus. Kiedy ojciec pra­co­wał, prze­no­sząc wzrok to z syna na płótno, to odwrot­nie, chło­piec miał poczu­cie, że ojciec zauważa go po raz pierw­szy, i wie­dział, że ten rodzaj spoj­rze­nia ozna­cza „dzień dobry” i „kocham cię”, i „tak”._Czer­wiec 1937, Lon­dyn

To pierw­sze przy­ję­cie Leonory w doro­słym życiu, a obie z Ursulą były jego gospo­dy­niami. Ogród nale­żał do Ursuli, ale kola­cja była jej pomy­słem: przy­ję­cie w ogro­dzie oświe­tlo­nym świa­tłem księ­życa w pełni, z bia­łymi potra­wami i bia­łymi stro­jami, ponie­waż tego wyma­gała księ­ży­cowa poświata, ponie­waż Max Ernst skła­dał wła­śnie wizytę w Lon­dy­nie, a ona miała się z nim spo­tkać.

Cały dzień pie­kły kru­che cia­steczka, obie­rały rzod­kiewki i kro­iły je w pla­sterki oraz goto­wały rzepę i ziem­niaki, a ona zasta­na­wiała się, jaki on będzie. Poprzed­niego lata widziała jego prace na Mię­dzy­na­ro­do­wej Wysta­wie Sur­re­ali­stów w Lon­dy­nie. Obok roz­człon­ko­wa­nej, natu­ral­nej wiel­ko­ści lalki autor­stwa Hansa Bel­l­mera, na któ­rej widok robiło jej się nie­do­brze, Max wysta­wiał asam­blaż: odlaną z gipsu dziew­częcą głowę zamo­co­waną na sznu­rze jak jojo. Dla niej miało to sens. W górę i w dół, nic ponadto, to ona była tą zabawką, którą mani­pu­lo­wał ten, kto trzyma w ręku sznur, kto trzyma pie­nią­dze i wła­dzę, którą mani­pu­lo­wał jej ojciec. Stała przed tą pracą i cała się trzę­sła. Lepiej ode­tnij ten sznur, pomy­ślała. Ale to jego obraz _Dwoje dzieci napa­sto­wa­nych przez sło­wika_ ją pochło­nął i nie chciał puścić. Przed­sta­wiał kul­mi­na­cyjny punkt pew­nej dziw­nej histo­rii, nie­przy­tomną dziew­czynę na szma­rag­do­wym traw­niku i kolejną, z nożem w ręku, a groźny sło­wik był tuż poza jej zasię­giem. Naj­bar­dziej ude­rza­ją­cym ele­men­tem była rama, któ­rej miała nie­prze­partą potrzebę dotknąć. Wycią­gnęła rękę i wyczuła pod pal­cami gałkę, którą tam zamo­co­wał, by zmie­niała ramę w drzwi. Obraz przed­sta­wiał rów­nież męż­czy­znę, który bie­gnie po dachu i wyciąga rękę ku tej samej gałce na ramie – jakby mógł otwo­rzyć drzwi i zejść z obrazu. Męż­czy­zna trzy­mał na rękach dziew­czynkę. Może uda mu się ją oca­lić, pomy­ślała i poczuła, że skóra pali ją od wewnątrz.

Ale jaki ten czło­wiek będzie sam w sobie, zasta­na­wiała się ran­kiem, kiedy dodała zbyt wiele cukru do cytry­no­wego sor­betu. Ursula wyci­snęła do środka sok z jesz­cze jed­nej cytryny.

– Ma żonę.

– Wiem.

– Oczy­wi­ście bie­rze sobie kochanki. – Zessała sok z palca. – Jak wszy­scy sur­re­ali­ści. Ale nie chcesz chyba zostać jedy­nie jego kochanką, co?

– Chcę się z nim spo­tkać. A potem zoba­czę, czego chcę.

Kiedy Erno ich sobie przed­sta­wił, Max rzekł, że jest ocza­ro­wany, po fran­cu­sku rzecz jasna. Pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie fran­cu­ski, któ­rego wiele lat temu nauczył ją pre­cep­tor, poczuła, że się czer­wieni, kiedy powie­działa mu, jak miło jej go poznać.

– _Vous_ – odpo­wie­działa. Ofi­cjal­nie, uprzej­mie.

– Jest świetną artystką! – wtrą­ciła Ursula, która cho­dziła z nią do szkoły pla­stycz­nej.

Uśmiech­nął się.

– _Bien sur_ – odparł. Oczy­wi­ście.

A ona, jak idiotka, zaczer­wie­niła się jesz­cze bar­dziej.

Teraz, przy­glą­da­jąc mu się przez kuchenne okno, chwy­ciła się blatu, jakby po to, żeby trzy­mać się pro­sto. Sie­dział na patio z innymi sur­re­ali­stami, roz­ga­dany, a jego ręce były jed­no­cze­śnie wszę­dzie. Śmiał się, z kąci­ków jego oczu try­skały pro­mie­nie, a jego białe włosy, gdy głowę odrzu­cił do tyłu, były roz­wiane i roz­świe­tlone.

Nie wie­dział, że jest tutaj z jej powodu, i ten sekret doda­wał jej odwagi. Rów­nie dobrze mogło to być dzie­łem przy­padku. Ursula jest żoną Erna, archi­tekta; tak się składa, że jest on przy­ja­cie­lem kura­tora Rolanda Pen­rose’a, u któ­rego zatrzy­mał się Max. Zapro­sze­nie go na przy­ję­cie było czymś zgoła natu­ral­nym, dla­czego więc kręci jej się w gło­wie?

Posta­no­wiła, że będzie go igno­ro­wać – niech to on zwróci na nią uwagę – kiedy coś ude­rzyło w okno. Wybie­gła na zewnątrz. Ptak, rudzik, leżał na boku i miał zamknięte oczy.

– Wezmę szu­felkę – powie­działa Ursula.

Leonora jed­nak zagar­nęła ptaka ręką. Wszy­scy zamil­kli. Nagle Max zna­lazł się tuż obok niej. Wycią­gnął rękę i pogła­dził skrzy­dełko, a ona wstrzy­mała oddech.

– Dla­czego lecia­łeś o zmierz­chu? To do cie­bie nie­po­dobne – rze­kła do rudzika, gła­dząc poma­rań­czowe pióra na jego piersi, bar­dziej mięk­kie, niż sobie wyobra­żała, i cie­płe.

– Nie powinno się doty­kać mar­twych pta­ków. – Ursula trzy­mała w rękach szczotkę i szu­felkę.

– Nie jest mar­twy – odparła, ponie­waż poczuła od niego impuls ener­gii. Rudzik otwo­rzył oczy, czarne i lśniące. Poło­żyła go w gazo­nie z jaśmi­nami i wszy­scy ujrzeli, jak roz­po­starł skrzy­dła i poszy­bo­wał do nie­wiel­kiego parczku poni­żej.

Poszła za Ursulą do środka.

– Umy­jesz ręce? – spy­tała gospo­dyni.

– Tak, mamo. Mydłem! – Roze­śmiała się do Ursuli, która krą­żyła wkoło i przy­glą­dała się, by mieć pew­ność, iż naprawdę to zrobi.

Wynio­sły wazy na patio, na stół, któ­rego nakry­cie z bia­łego lnu błysz­czało o zmroku i zda­wało się lewi­to­wać. Wszy­scy usie­dli wokół niego, paląc papie­rosy. Ursula posta­wiła na stole misę deli­kat­nych bia­łych warzyw i zachi­cho­tała. Leonora miała na sobie męską, zapi­naną na guziki koszulę wsu­niętą w spodnie i naj­wy­god­niej­szą parę moka­sy­nów. Też czuła się nie­fra­so­bli­wie, ale powstrzy­mała się od śmie­chu. Stłu­miła bez­tro­skę i zni­żyła głos.

– Mam nadzieję, że wszy­scy lubi­cie hali­buta.

Posta­wiła rybę przed Lee Mil­ler, która rów­nież nie chi­cho­tała, nie w towa­rzy­stwie tych męż­czyzn. Let­nia sukienka opi­nała jej małe piersi i bio­dra, jakby zstą­piła ze stron „Vogue’a”, dla któ­rego czę­sto pozo­wała. Była opa­no­wana i efek­towna; upiła łyk brą­zo­wego drinka. Lód grze­cho­tał jej w szklance, a kiedy Ursula zabrała ją do kuchni po dolewkę, Lee wycią­gnęła się w fotelu, wydmu­chu­jąc dym w kie­runku gasną­cego nieba.

Ursula opo­wie­działa jej o Lee, która – jak stwier­dziła – jest posia­daczką naj­słyn­niej­szych piersi w całym Paryżu. Znana jako muza Mana Raya, przy­je­chała ze Sta­nów do Paryża, by się od niego uczyć. Czuła się rów­nie dobrze tak przed, jak i za apa­ra­tem, a i nie stro­niła od ciemni, tak że po jakimś cza­sie nikt nie mógł roz­róż­nić ich foto­gra­fii. A potem zła­mała mu serce, wyje­chała do Nowego Jorku i tam zało­żyła wła­sne stu­dio por­tre­towe. Jed­nak po kilku latach znu­dzona metro­po­lią prze­nio­sła się do Egiptu, gdzie poślu­biła boga­tego męż­czy­znę, któ­rego obrączka wciąż lśniła na jej palcu, mimo że sie­działa tak bli­sko Rolanda, iż doty­kali się ramio­nami. Jakże pewna sie­bie się wyda­wała, jaka wolna, jak bar­dzo nie­za­leżna. Ni­gdy wcze­śniej Leonora nie spo­tkała takiej kobiety i nie mogła powstrzy­mać się od cią­głego zer­ka­nia w jej stronę. Kiedy Lee odwza­jem­niła spoj­rze­nie swymi opa­no­wa­nymi bla­dymi oczami, wytrzy­mała jej wzrok, żeby zoba­czyć, co się sta­nie.

Lee zachi­cho­tała. Poca­ło­wała Rolanda wil­got­nymi war­gami, a potem całymi ustami.

Sie­dzący naprze­ciwko Lee Max pił piwo. Czuła na sobie jego wzrok, ale nawet nań nie spoj­rzała. Zacho­wy­wała się powścią­gli­wie, obo­jęt­nie, aż nadej­dzie wła­ściwa chwila.

– Zechce pani spo­cząć, panno Car­ring­ton? – powie­dział, pod­su­wa­jąc krze­sło obok sie­bie.

Posłała mu uśmiech i usia­dła. Przy­pa­try­wała się ustom Lee, kiedy modelka wgry­zała się w rzod­kiewkę: wąskie, ele­ganc­kie, jak i cała reszta. Man Ray dobrze je oddał. Jego obraz na wysta­wie też widziała. Usta Lee, wiel­kie, płyną po błę­kit­nym, nakra­pia­nym chmu­rami nie­bie.

– Po tym, jak go rzu­ciła, przez więk­szą część roku wła­śnie to malo­wał – powie­działa jej Ursula tego ranka.

Jakież to musi być wspa­niałe uczu­cie, pomy­ślała, być tak kochaną.

Stół się zatrząsł, a ona pod­sko­czyła. Mąż Ursuli, Erno, ude­rzał w niego pię­ścią jak mło­tem, tak jak robił to ojciec Leonory. Sku­liła się, jakby ją na czymś przy­ła­pano, ale zaraz usia­dła wypro­sto­wana – nie była już dziec­kiem. Mówił z emfazą i sil­nym węgier­skim akcen­tem.

– Wszystko prze­ma­wia za tym, by mu sta­wić opór, by go teraz powstrzy­mać, przy­ja­cielu. Zro­zum, on się nie cof­nie.

Mówił do Rolanda, lecz to Lee wska­zała nań, a jej ręce były duże, silne i sprawne.

– A jeśli wywoła wojnę, to w efek­cie powsta­nie parę fan­ta­stycz­nych foto­gra­fii, nie? Dym two­rzy nie­zwy­kły nastrój.

Erno zmru­żył oczy i cmok­nął suchymi ustami, a Roland ujął jej policzki w dło­nie i poca­ło­wał.

– Na Boga, pierw­sza foto­grafka wojenna!

– Dość o woj­nie – rzu­cił Max. – Mamy otóż lato i to każ­demu powinno wystar­czyć.

– Hej, Loplop! – Roland uniósł kie­li­szek.

Loplop, Ptak Prze­ło­żony. Już na wysta­wie zwró­ciła uwagę na to prze­zwi­sko. Co za oso­bliwe imię dla ptaka.

Ursula posta­wiła na stole tale­rze z czer­wo­nej por­ce­lany. Leono­rze podała butelkę piwa, a Lee wrę­czyła drinka.

– Wznie­siemy toast?

Się­ga­jąc po otwie­racz, Leonora pochy­liła się nad Mak­sem i poczuła na policzku jego oddech. Zaci­snęła rękę i pod­wa­żyła kap­sel. Piwo zaczęło się burzyć, Max więc wychy­lił się i zatkał szyjkę kciu­kiem.

Więc tak to się dzieje, pomy­ślała.

Jego oczy były lodem, zim­nym, jasnym poża­rem.

– Żeby się nie wylało na stół – powie­dział.

Piana buzo­wała w butelce. Roland i Lee byli tak z sobą ści­śnięci, że wyda­wali się jed­nym dwu­gło­wym cia­łem; Ursula się śmiała, a Erno, wciąż poczer­wie­niały na twa­rzy… reszta gości stała się tłem. Byli tylko oni. Ona miała dwa­dzie­ścia lat, Max – czter­dzie­ści sześć. Ona trzy­mała butelkę za denko, on – za szyjkę i wyglą­dało, jakby już się doga­dali.

– Jedze­nie sty­gnie – rze­kła Lee. – Jedzmy.

– Ale naj­pierw ten toast – przy­po­mniał Max.

Księ­życ zer­k­nął na rząd domów, na stół, jedze­nie, a wszy­scy ubrani na biało poja­śnieli razem z nim. Włosy Maksa się roz­świe­tliły, a jej oczy zaszły łzami. Coś w niej pękło, jakaś tama, choć ona – bez­owoc­nie pró­bu­jąc spoj­rzeć na niego choćby ze szczyptą obiek­ty­wi­zmu – trzy­mała się tej chwili, zanim jego kciuk zata­mo­wał piwo. Jego ogo­rzała twarz, krzep­kie ramiona i nogi, zmarszczki wybie­ga­jące z kąci­ków oczu, lśniące jak błę­kit moty­lich skrzy­deł. Za późno. Zagu­biła się w tym błę­ki­cie. I choć wyjął już kciuk z jej piwa, nie prze­sta­wał się w nią wpa­try­wać.

Czy to ona uwio­dła jego czy on ją? Nie była pewna. Wie­działa jedy­nie, że jej życie już ni­gdy nie będzie takie samo. Była zde­cy­do­wana zatrzy­mać na sobie to jego spoj­rze­nie.

– Za przy­szłość – powie­dział, trą­ca­jąc się z nią butel­kami.

– Za przy­szłość – przy­tak­nęli wszy­scy. Trą­cili się kie­lisz­kami, pili, nakła­dali jedze­nie na czer­wone tale­rze, które poły­ski­wały jak odwłoki żuków. Wię­cej jaśmi­no­wego kwie­cia otwo­rzyło się na noc, a zapach był tak inten­sywny, że ziem­niaki i rzepa, a nawet ryby sma­ko­wały jaśmi­nem.

Ale szyjka jej butelki była słona. Miała posmak kciuka Maksa.Czer­wiec 1940, połu­dniowa Fran­cja

Pociąg szar­pie, a on się budzi.

Jak długo stali?

Wciąż jest noc, czarna, zimna i mokra. I jakimś cudem na­dal trwa jego zmiana. Bra­kuje miej­sca, by wszy­scy męż­czyźni mogli usiąść – nie mówiąc o tym, by mogli uło­żyć się do snu – zgo­dzili się więc na zmiany. Przez dwie godziny jedna połowa męż­czyzn w bydlę­cym wago­nie sie­dzi, a druga stoi, a potem nastę­puje zmiana. Stają, sia­dają i stają, aż minie noc. Oto i on, wciąż zaj­muje cenne miej­sce na pod­ło­dze i śni.

Śni! Nie jakiś kosz­mar, jak wszyst­kie sny, które nawie­dziły go od cza­sów Wiel­kiej Wojny, lecz sen taki, jakie mie­wał w dzie­ciń­stwie, taki z uno­sze­niem się w powie­trzu, lata­niem nad ciem­nymi lasami, taki z boha­terką i boha­te­rem, on trwa na­dal, łechce mu kark roz­pa­da­ją­cymi się pal­cami. Gdy­byż tak można go było pochwy­cić! Powró­cić!

Gdy cia­śniej owija się cien­kim, wil­got­nym płasz­czem, wstrząsa nim dreszcz. Kro­ple desz­czu spo­mię­dzy desek sufitu kapią mu na głowę. Sta­wia koł­nierz płasz­cza, chowa głowę i opie­ra­jąc dło­nie na policz­kach, a łok­cie na kola­nach, zamyka oczy. Czy jeśli jego życie jest kosz­ma­rem, może sobie śnić? Widocz­nie. I jeśli uda mu się cof­nąć do splą­ta­nej histo­rii, którą opo­wia­dała – jej głos cie­pły i nie­skoń­czony, jak jej włosy – być może wytrzyma bez wody, bez jedze­nia kolejną godzinę, a potem jesz­cze jedną.

Jest w tym pociągu od paru dni. Dwóch? Trzech?

Nie jest pewien. Jego umysł nie funk­cjo­nuje dobrze, ale nic nie działa dobrze.

We śnie jej głos go przy­zywa. Chce jej powie­dzieć, żeby została tam, gdzie jest – przyj­dzie do niej jakoś – lecz usta ma zbyt odrę­twiałe, by wypo­wia­dały słowa. Jego płuca to worki pełne mokrego pia­sku.

– Boże moich przod­ków, Boże moich przod­ków, Boże moich przod­ków – męski głos dobiega znad odle­głych pól do lasu, w któ­rym spa­ce­ruje, w któ­rym trzyma ją za rękę.

– Nie­chaj Bóg zamknie ci gębę, stary głup­cze – war­czy ktoś inny.

Jest już roz­bu­dzony i ta przy­tom­ność napawa go obrzy­dze­niem. Pierw­szą rze­czą, jaka go ude­rza, jest fetor. Wia­dro stoi gdzieś pośrodku stada męż­czyzn, a on jest przy­ci­śnięty do drew­nia­nej ściany wagonu, naj­da­lej od wia­dra, jak tylko może być, ale mimo to smród jest nie­zno­śny. Nie. Nie jest nie­zno­śny, mówi sobie i wci­ska nos głę­biej w płaszcz. Przy­naj­mniej nie jest jedną z tych nie­szczę­snych dusz cier­pią­cych na bie­gunkę, nie jest zmu­szony kur­czowo trzy­mać się meta­lo­wego wia­dra, by sobie ulżyć pośrodku tej lep­kiej gro­mady.

Męż­czy­zna za nim potrząsa go za ramię. Koniec laby. Jego kolej tro­chę postać. Pochyla się do przodu, balan­suje na pul­su­ją­cych sto­pach.

Stać w ciem­no­ści, kiedy czło­wiek jest na wpół śpiący, mokry i wyczer­pany, to istna tor­tura. Nie sądził, że życie może być jesz­cze gor­sze niż w Camp des Mil­les, gdzie spał na reszt­kach siana w piecu, w któ­rym nie­gdyś wypa­lano cegły, i budził się z gar­dłem zro­bio­nym z papieru, ustami spę­ka­nymi jak skórka chleba, bo cegły wysy­sały z jego ciała resztki wil­goci. Lecz moż­li­wość wycią­gnię­cia się na płask byłaby teraz takim luk­su­sem, że sama myśl o tym wydaje mu się nie­zno­śna.

Kiedy wresz­cie wsta­nie dzień, zrobi się jasno?

Kiwa się, wraz z innymi, w rytm stu­kotu kół.

– Co byś dał za coś cie­płego do picia? – To jego przy­ja­ciel Hans Bel­l­mer, arty­sta, który kiwa się obok niego. – Za kubek woło­wego bulionu?

Odka­słuje, by odna­leźć swój głos, chro­pawy szept.

– Jak możesz myśleć o jedze­niu?

– Nie o jedze­niu. O cie­ple, rosole, czymś tre­ści­wym.

W wil­got­nej ciem­no­ści słowa jego przy­ja­ciela brzmią peł­nią, nasy­ce­niem, jakby miały dość mocy, by go krze­pić. Mógłby być poetą.

– Kiedy będzie można otwo­rzyć te drzwi? Brak mi powie­trza! – ktoś krzy­czy.

– Dość! – odszcze­kuje jeden z algier­skich war­tow­ni­ków.

Za dnia war­tow­nicy nasta­wieni są dość przy­jaź­nie, ale nocą, jak cała reszta, robią się poiry­to­wani. Otwar­cie drzwi ozna­cza­łoby, że byliby widoczni. I gdyby mijali jakąś hitle­row­ską kolumnę zmo­to­ry­zo­waną nie zdo­ła­liby się ukryć.

– Ten pociąg – mam­ro­cze Hans – to pociąg widmo. A my jeste­śmy wid­mami w pociągu wid­mie.

Kiwa głową i czuje, że oczy na powrót mu się zamy­kają. Nie da się spać na sto­jąco. Ale pamięta sen. Czuje go wokół sie­bie. Las. I jak powie­działa, że go znaj­dzie. Tylko jak ona może go zna­leźć, skoro on sam nie wie, gdzie jest?

Kiedy pociąg ruszył z obozu, w Pro­wan­sji, sły­szeli, że hitle­rowcy idą od pół­nocy, a Włosi ze wschodu. Więc oni ruszyli na zachód… zda­wało się, że nikt nie wie dokąd. Nawet maszy­ni­sta twier­dził, że czeka na dal­sze roz­kazy. No tak, cała Fran­cja pogrą­żona była w cha­osie; każdy ucie­kał w stronę gra­nicy z Hisz­pa­nią. Powi­nien był zna­leźć jakiś spo­sób, żeby się wymknąć, kiedy łado­wali ich do pociągu. Powi­nien był uciec. Z Camp des Mil­les w Aix miałby bli­żej do Saint-Mar­tin d’Ardèche, do domu. Bli­żej do niej. Chyba że hitle­rowcy już tam dotarli, a w takim wypadku już by jej tam nie było. Co by z kolei zna­czyło, że w tej chwili ucieka. Może być wszę­dzie.

Przez bruzdę w desce spo­strzega nie­wy­raźne oznaki brza­sku. Powrót słońca po takiej nocy to coś pięk­nego, przepięk­nego. Cud.

– Czu­jesz? – mówi Hans. – Morze?

Mimo smrodu nie­mal je czuje. Wygląda przez szparę. Pola sta­no­wią roz­mytą plamę, ciem­no­żółtą, ciem­no­zie­loną.

Razem z desz­czem przez listwy dachu wpa­dają sła­biut­kie pro­mie­nie świa­tła. Przy­gląda się oświe­tlo­nym tu i ówdzie męż­czy­znom. Ubrani są w szare szmaty z ele­men­tami mun­du­rów od fran­cu­skich żoł­nie­rzy, zie­lone kape­lu­sze i płasz­cze, rze­czy, które kupili na czar­nym rynku z nadzieją, że pomogą im wto­pić się w oto­cze­nie, gdyby pró­bo­wali uciec. Ale jak mie­liby to zro­bić? Są wyko­na­nymi z popiołu i cieni, z kości i luź­nej skóry, poła­ma­nymi mario­net­kami ze splą­ta­nymi, bez­u­ży­tecz­nymi sznur­kami.

Fran­cuzi nazy­wali ich _Boches_. Niemcy. Nie ma zna­cze­nia, że ci Niemcy są poszu­ki­wani przez hitle­row­ców. Pisa­rze, arty­ści, Żydzi. Widma z pociągu widma były nie­gdyś ludźmi – ludźmi, któ­rzy ucie­kli z Nie­miec, kiedy hitle­rowcy doszli do wła­dzy, któ­rzy prze­kro­czyli gra­nicę, legal­nie bądź nie, do Fran­cji, do wol­no­ści. Oczy­wi­ście niektó­rzy, jak on sam, przy­byli na długo, zanim faszy­ści prze­jęli wła­dzę. Ale wojna ich wszyst­kich uczy­niła oby­wa­te­lami wro­giego pań­stwa. Byli wro­gami w kraju, który nie­gdyś ich przy­jął, w kraju, który poko­chali.

Kiedy wojna ustała, tak szybko jak się zaczęła, a oni – łatwy cel w pułapce Camp des Mil­les – cze­kali, aż ich przejmą Niemcy, komen­dant robił, co mógł, by ich wyeks­pe­dio­wać w jakieś bez­pieczne miej­sce. Wytrza­snął skądś ten pociąg i wysłał ich na zachód; teraz, pró­bu­jąc wyprze­dzić hitle­row­ców, dotarli nie­mal na wybrzeże.

– Otwo­rzyć drzwi – mówi widmo.

– Tak, otwo­rzyć drzwi – wtó­ruje mu inne.

War­tow­nik stęka i drzwi odsu­wają się na bok.

Prze­ci­ska się do przodu wagonu, siada obok przy­ja­ciela na ochron­nej barierce, nogi im zwi­sają. Odchyla głowę do tyłu i wysuwa zaschnięty język. Deszcz. Każda kro­pla to cud.

Mija ich inny długi skład wypeł­niony uchodź­cami. Ludzie sie­dzą na niskich stop­niach, leżą na dachach wago­nów, cały świat prze ku gra­nicy. Kiedy prze­cze­suje plamę twa­rzy w poszu­ki­wa­niu jej obli­cza, wydaje mu się, że widzi kobietę z dłu­gimi ciem­nymi wło­sami, a potem pociąg odjeż­dża, a on łapie się na tym, że się modli. Po raz pierw­szy od wielu lat modli się do Boga, w któ­rego nie wie­rzy, modli się, by jego dziew­czynka została w Saint-Mar­tin i cze­kała na niego.

Czuje ocean.

– Port w Bay­onne – mówi jego przy­ja­ciel, wska­zu­jąc jasny punkt w oddali.

Pociąg budzi się pełną nagłego oży­wie­nia lawiną pytań. Dotarli na wybrzeże, ale po co? Oto i ocean – teraz już go widać – i maszty stat­ków, które cze­kają, by ich zabrać, dokąd? Za morze? Do kolo­nii? Do budowy Linii Trans­sa­ha­ryj­skiej?

Pociąg zwal­nia. Jakiś młody czło­wiek prze­py­cha się do otwar­tych drzwi.

– Jeśli nie chce­cie być wysłani za gra­nicę, teraz macie oka­zję – rzuca i ska­cze, sfa­ty­go­wana walizka kozioł­kuje obok niego.

Pociąg zatrzy­muje się za sta­cją. Pasa­że­ro­wie wyska­kują z wagonu za potrzebą. Mło­dzi i sta­rzy opusz­czają spodnie i kucają na naj­bliż­szym skrawku błota. On roz­pina roz­po­rek przy niskim płotku i czeka. I czeka. W końcu powolny stru­mień w kolo­rze ochry dołą­cza do desz­czu.

Zapi­na­jąc spodnie, spo­gląda za płot. Scena jak czarno-szary lase­ru­nek, osad, który nagle rusza, zaczyna napie­rać, i przed oczami ma szosę, po któ­rej prze­le­wają się pojazdy wszel­kiego rodzaju, mon­stru­alna pro­ce­sja prąca ku hisz­pań­skiej gra­nicy. Każdy samo­chód ma na dachu przy­wią­zane co naj­mniej dwa mate­race… to dla ochrony przed nalo­tami, uświa­da­mia sobie i na nowo budzi się w nim prze­ra­że­nie; zasta­na­wia się, z jak daleka jadą. Aż z Paryża? Cią­gną ogromne cię­ża­rówki i wozy pełne ludzi z dobyt­kiem, wszyst­kim, co tylko zdo­łali zabrać. Krze­sło zro­bione przez dziadka. Lampa sprzed wieku. Skrzypce. Ludzie idą, pro­wa­dząc rowery, muły, konie. I każdy rwie do przodu, a powie­trze – cięż­kie jak mokry weł­niany koc – prze­siąk­nięte jest ich nadzieją.

Naczel­nik sta­cji bie­gnie ku nim, krzy­cząc i wyma­chu­jąc rękami.

– Wsia­daj­cie z powro­tem! Nad­cho­dzą! Niemcy będą tutaj za dwie godziny albo i szyb­ciej!

Męż­czyźni pod­cią­gają spodnie i bie­gną do pociągu. On też bie­gnie, w zwol­nio­nym tem­pie przez poru­sza­jący się w zwol­nio­nym tem­pie świat, w któ­rym wszy­scy bie­gną, ale nie dość szybko. Męż­czyźni upy­chają się w wago­nach. On siada na ochron­nej barierce; jego przy­ja­ciel obok. Jeśli Niemcy tu są, to są. Cho­wa­nie się w głębi pociągu nic nikomu nie da.

Komen­dant pod­cho­dzi; ocieka desz­czem, policzki ma czer­wone.

– Musimy wra­cać – powta­rza cią­gle, by wszy­scy z dwóch tysięcy męż­czyzn mogli go usły­szeć.

Lecz pociąg ani drgnie; wnet męż­czyźni gro­ma­dzą się na zewnątrz i prze­krzy­kują wza­jem­nie.

_Fran­cuzi znowu zawie­dli._

_Gra­nica Hisz­pa­nii już bli­sko. Może dołą­czyć do stru­mie­nia uchodź­ców? Czy może lepiej samemu?_

_Gra­nice Hisz­pa­nii są otwarte, ale potrzebne są prze­pustki. Tylko oby­wa­tele Fran­cji mogą je prze­kra­czać._

_Dla Fran­cu­zów będziemy wyglą­dali na wro­gów._

– Idź­cie! – krzy­czy komen­dant. – Już nie jeste­ście więź­niami.

– Wolni? Jeste­śmy wolni! – dobywa się z męskich gar­deł.

– Nie macie życia mię­dzy hitle­row­cami a żan­dar­me­rią – mówi komen­dant. – Albo was zamkną, albo zastrzelą. Mamy szansę prze­rzu­cić was do regionu, który nie znaj­dzie się pod nie­miecką kon­trolą, kiedy zosta­nie pod­pi­sany rozejm.

Męż­czyźni chwy­tają swój doby­tek, obej­mują poże­gnal­nie przy­ja­ciół i ruszają w stronę zatło­czo­nej szosy. Inne pociągi – pełne żoł­nie­rzy i cywi­lów – ruszają ze sta­cji, ich na­dal stoi bez ruchu. Coraz wię­cej męż­czyzn odcho­dzi. Bez pie­nię­dzy czy papie­rów, bez wody, jedze­nia.

Hans Bel­l­mer kro­czy wzdłuż torów.

– Pociąg rzuca się w oczy. Hitle­rowcy usły­szą o nim. A we Fran­cji pan­de­mo­nium. Będzie łatwo znik­nąć.

– Zostań. Zgi­niesz tam – per­swa­duje mu, choć bez więk­szego prze­ko­na­nia.

Hans jest uparty i sprytny. Znaj­dzie spo­sób na prze­ży­cie.

Pociąg gwiż­dże z mocą i męż­czyźni wska­kują; popy­chają i wcią­gają do środka star­ców. Wagony szar­pią z powro­tem w kie­runku, z któ­rego wła­śnie przy­byli.

Czuje przy­gnę­bie­nie.

Hans Bel­l­mer stoi w bło­cie.

– Chodź ze mną – mówi.

Czuje wielką chęć, by uciec, prze­śli­zgnąć się razem z nim przez gra­nicę. Wspól­nie zna­leź­liby jakiś spo­sób. Nie. Kręci głową, że nie, bo nie ma wyboru. Musi się dostać do domu. Musi spró­bo­wać ją odna­leźć. Z wagonu patrzy, jak przy­ja­ciel robi się coraz mniej­szy, aż tor zakręca, a on znika.

Po połu­dniu i o zmierz­chu wciąż jadą pośród tej samej roz­my­tej plamy zie­leni. Pociąg zwal­nia. Widzi pasą­cego się na pagórku konia. Kiedy pociąg staje, koń unosi gniadą szyję i wydaje się, że na niego spo­gląda.

– Odcięte zasi­la­nie – wyja­śnia komen­dant, idąc wzdłuż pootwie­ra­nych wago­nów. Spo­cony, o cerze w kolo­rze cho­ro­bli­wej zie­leni, wygląda nie­mal tak źle jak oni sami. – Spal­cie papiery… wszystko, co świad­czy o waszej lojal­no­ści wobec Fran­cji.

Nie­wiel­kie ogni­sko wypeł­nia wagon dymem. Dorzuca do niego swoje papiery i patrzy, jak nazwi­sko _Max Ernst_ skręca się, roz­bły­skuje pło­mie­niem i gaśnie. Patrzy, jak _Max Ernst_ obraca się w popiół.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: