Świat królowej Marysieńki - ebook
Świat królowej Marysieńki - ebook
Wielka, namiętna miłość króla Jana III Sobieskiego.
Lato 1967 roku. Młoda Maria Kazimiera d’Arquien - ciekawa życia, ludzi i świata - marzy o wielkiej miłości. Kornelia Stepan po raz kolejny sięga do historii, by ukazać to, co kobiece, ulotne i nieprzemijające. Oddaje głos Marysieńce – przyszłej królowej Polski. Jej pamiętnik ukazuje dworskie intrygi i romanse, świat pełen zawiści, żądzy władzy, ale także lojalności i zaufania. Postaci w książce są wyraziste i pełne emocji.
Gdy Maria wychodzi za mąż za najlepszego, jak by się wydawało kandydata – Jana Zamoyskiego, to jej serce milczy. Rozsądek i rodzinne koligacje zmuszają ją do tego ślubu. Zamoyski umiera po kilku latach niezbyt udanego małżeństwa. Wówczas miłość do Jana Sobieskiego wybucha z niegasnącą siłą, 14 maja 1665 r. Marysieńka i Jan biorą potajemny ślub by po kilku miesiącach oficjalną ceremonią zachwyciła się cała Europa… Ale o tym opowiada już Kornelia Stepan w drugiej części, która ukaże się w przyszłym roku.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-222-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prowadzę samochód, spieszę się jak zwykle, ale tym razem mam powód: muszę odebrać Konstancję z treningu tenisowego na Warszawiance i zawieźć ją do fizjoterapeuty na stabilizację. Jarek przyjmuje w gabinecie na ulicy Świętojerskiej, blisko Starówki, i nienawidzi, kiedy ktoś się spóźnia. Też tego nienawidzę.
Na rondzie, obok Starej Papierni, chcę dodać gazu, jednak w ostatniej chwili zwalniam i zatrzymuję się na przejściu dla pieszych. Para staruszków stoi prawie na jezdni, widać, że im się spieszy. Dobry Boże, starzy ludzie są strasznie niecierpliwi i robią wrażenie, jakby w ogóle nie mieli czasu.
Uprzejmym gestem dłoni zapraszam ich do przejścia na drugą stronę. Mam to wyuczone, prawo jazdy otrzymałam bowiem w Niemczech, a tam pieszy jest święty, jest świętą krową, można by nawet powiedzieć. Starsza pani nawet nie patrzy w moją stronę, coś tam z surową miną klaruje swemu towarzyszowi, on zaś macha mi w podzięce nieśmiało. Miło.
Myślę o Sophie, nic konkretnego, skupiona jestem na jeździe. Dzwoni telefon – to ona. Muszę się dobrze wsłuchać w to, co mówi, jest Brytyjką, uczy angielskiego w szkole amerykańskiej. Przyjaźnimy się od lat, zawsze wiem, kiedy zadzwoni albo kiedy jej coś dolega.
Konstancję znowu coś boli po treningu, jak zwykle, niestety, sport wyczynowy to mordęga. Proszę Jarka, by ją okleił tymi chińskimi taśmami, może to coś pomoże.
Zostawiam ją na fizjoterapii i sama jadę do Wilanowa, do pałacu, już od dawna mnie tam ciągnie, muszę wpaść choć na chwilę.
Jakaś grupka włoskich turystów, w większości kobiet, smętnie snuje się po korytarzu. Ich przewodnik również nie tryska energią. Byleby jak najdalej od nich, chcę trochę spokoju.
Mój wzrok przyciąga wspaniały obraz, podchodzę bliżej. „Maria Kazimiera Sobieska z dziećmi” czytam podpis. Trudno się nie uśmiechnąć na widok tej pięknej kobiety z obnażoną kształtną piersią, w otoczeniu piątki dzieci. Trudno również uwierzyć, że wszystkie te dzieci są jej.
Podchodzę jeszcze bliżej. To nie jest obraz o macierzyństwie. Kobieta chce, aby patrzeć na nią jak na boginię, boginię Gaję lub jej córkę Reę?
Orzeł, symbol tej bogini, obejmuje skrzydłami matkę i jej najstarszego syna – znowu muszę się uśmiechnąć: odwieczny sen rodziców o potędze ich dzieci.
Ja też marzę, by święcić z Konstancją tryumfy na korcie. I o karierze Laury i Natalii w świecie wielkich finansów w Londynie czy Nowym Jorku.
Maria Kazimiera nie patrzy na mnie, nie patrzy na nikogo, choć mogłoby się wydawać, że wzrok skierowany ma na swoje dzieci.
Chcę spojrzeć jej w oczy.
Daleko nie muszę szukać, odnajdujemy się od razu. Maria Kazimiera Sobieska, prawdopodobnie autorstwa Jana Triciusa.
Czuję bolesny ucisk w żołądku, nie znajdę w tej twarzy lekkości, mylę się, czy jest ona bliska łez?
W nocy spotykamy się znowu. Na końcu zaniedbanej alei widzę drobną kobiecą postać. Zdaje się stopami nie dotykać ziemi, ale to tylko sen. Woła mnie.
– Kornelia… – Dalsze słowa brzmią niezrozumiale. Rzeczy banalne mieszają się z ważnymi.
Budzę się o świcie z przekonaniem, że wiem, co chciała mi powiedzieć. I że już zawsze będzie przy mnie, jak Sophie czy wiele innych kobiet.
Konstancin-Jeziorna, luty 2013Wspomnienia nie umierają, czasem gdzieś się zapodzieją niczym zwierz zapadły w sen zimowy, by znowu się obudzić, powrócić. Nie ma od nich ucieczki, ale nie ma też strachu, że gdzieś się zapodzieją.
Przeżyć życie nie oznacza nic innego, jak znieść to, co ono ze sobą niesie.
W jednej chwili można stracić wszystko i wtedy dopiero odkryć prawdę, iż życie zależy od tego, jak sobie z tym damy radę.
Tak, najtrudniej jest pogodzić się ze stratą.
Los udzielił mi cennej lekcji: szczera pokora jest nieodłączną częścią tej nauki.
Wszystko, co człowiek przeżył, ma jakiś sens. I jeśli ktoś sądzi, iż przeznaczenie może stać się jego wymówką w chwili klęski czy uzasadnieniem tryumfu, jest głupcem niewartym uwagi.
Jestem królową, najjaśniejszą panią Rzeczpospolitej Obojga Narodów, choć moje panowanie przez wielu uważane jest za skończone. Nie przeze mnie jednak.
Nie przestanę być królową Polski, nawet długo po mojej śmierci, niech Bóg miłosierny wybaczy mi moją butę.1. Lato 1647 roku, Warszawa
Dzień był niezwykły, ciepły i jasny, choć niebo zasnuwały białe i szare obłoki. Królowa zabrała mnie karetą na dużą łąkę poza miastem i w drodze opowiadała o kimś, kto potrafi czynić prawdziwe cuda.
– Wierz mi, moja mała, tak naprawdę to nie są żadne cuda, cały ten mechanizm bowiem można logicznie wytłumaczyć – mówiła z wielkim przejęciem.
– Pan Burattini jest konstruktorem, uczonym mężem, musisz wiedzieć, i jak sądzę, ten jego spektakl przypadnie ci do gustu. – Maria Ludwika, królowa Polski, popatrzyła na mnie chwilę dłużej niż zwykle, z każdą sekundą coraz wyraźniej zmartwiona.
Postarałam się więc zrobić jak najmądrzejszą minę, by się jej przypodobać, na nic się to jednak nie zdało, a może nawet mi zaszkodziło.
– Boże przenajświętszy – westchnęła ciężko. – Trzeba się tobą bardziej zająć, Mario Kazimiero, muszę to nakazać pani Galman, inaczej całkiem nam zdziczejesz.
Miałam sześć lat.
Na wielkiej płaskiej łące pod Warszawą zebrał się olbrzymi tłum ludzi, w tym cały królewski dwór.
Nikt jak zwykle nie zwracał na mnie uwagi, ze wszystkich sił starałam się więc trzymać jak najbliżej królowej, by nie zginąć w tej kotłowaninie. Nie było to łatwe, jako że wciąż nowi ludzie przepychali się na siłę, zajmowali miejsce obok najjaśniejszej pani i już wkrótce zupełnie straciłam ją z oczu.
Zostałam sama, jak zwykle. Ktoś mnie boleśnie popchnął, krzycząc: – Patrzcie, tam w górze! Latający smok!
Przez tłum na łące przeszedł głośny pomruk podziwu zmieszanego z lękiem, wszyscy z zadartymi głowami patrzyli w kierunku wielkiego drewnianego rusztowania, z którego ciężko trzepocząc skrzydłami, wzniósł się olbrzymi smok. Latający smok.
Dobrą chwilę unosił się w powietrzu, po czym, Bóg jeden mi świadkiem, skierował się w moją stronę!
Na łące zapanowała cisza, ludzie zdawali się wstrzymać oddech, a mnie ogarnęło straszliwe przerażenie, że oto nadleci ten potwór nad moją głowę i porwie mnie w swe olbrzymie szpony. Zamknęłam mocno oczy.
Nic takiego, dzięki Bogu, się nie stało. Olbrzymie ptaszysko nagle runęło na ziemię, czym wywołało wśród dworzan panikę. Chyba nawet kogoś przygniotło.
Znowu ktoś mnie popchnął, tym razem jednak tak mocno, że nie zdołałam utrzymać się na nogach i upadłam, raniąc się boleśnie w rękę. Moja biało-różowa suknia zabrudziła się przy tym strasznie i cała była zielona od trawy.
– No, wreszcie cię mam, ty bękarcie nasienie. – Pani Galman, moja ochmistrzyni z woli królowej, gruba gderliwa niewiasta, która czuwała, by moje postępowanie było nienaganne, z nieznanych mi powodów nie przepadała za mną.
Ciągnąc niemiłosiernie za bolącą rękę, postawiła mnie na nogi.
– Najjaśniejsza pani kazała cię szukać, skaranie boskie z tobą, wciąż gdzieś się chowasz.
Tym razem pani Galman nie miała racji, tym razem nigdzie się nie schowałam, nie powiedziałam jej jednak tego, bo i tak by nie słuchała.
– Do zamku wrócisz ze mną, w królewskiej karocy nie ma już dla ciebie miejsca – gderała dalej. – Każdy się do niej pcha, ale tym razem zaszczytu dostąpi ten szarlatan, Burattini, najjaśniejsza pani jest jak zwykle wszystkich nowinek strasznie ciekawa… – Spojrzała na mnie groźnie, marszcząc krzaczaste, zrośnięte pośrodku brwi, przypominające jako żywo włochatą gąsienicę.
Pani Galman miała bardzo surową minę, ale ja i tak nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu; wyglądała bowiem naprawdę zabawnie: wielka peruka z drobnych loczków zjechała jej na tył głowy i odsłoniła wysokie, podobne do męskiej łysiny czoło.
I co najśmieszniejsze, chyba jej to nie przeszkadzało, skoro tylko otarła wierzchem dłoni spoconą twarz.
– …Żebyś ty mi się znowu gdzieś nie zapodziała, tłum tu taki, jeszcze cię kto porwie i Turkom sprzeda, oni to takie jak ty niewiniątka lubią, z wyglądu to niby anioł z ciebie… Co tak na mnie te wielgachne oczy wytrzeszczasz? – Sapnęła groźnie i ściskając mnie jeszcze mocniej za nadgarstek, pociągnęła w kierunku, gdzie na skraju polany czekało na gości mnóstwo karet.
Tego dnia na zamku królewskim wydawano wielki bal maskowy na cześć latającego smoka i pana Burattiniego.
Na korytarzach i na dziedzińcu pełno było ludzi w przerażających smoczych i ptasich maskach. Śmiechom i wesołym pokrzykiwaniom nie było końca, ja jednak wciąż przelękniona czekałam tylko, by pani Galman spuściła mnie z oka i żebym mogła gdzieś się dobrze ukryć.
W mojej komnacie nie czułam się zbyt bezpiecznie, każdy mógł mnie tam znaleźć, jakiś Turek czy smok w rodzaju tego od pana Burattiniego, poszukałam więc kryjówki gdzie indziej. Byle jak najdalej od ludzi.
Dobrym miejscem zdawała mi się sala, w której królowa pobierała lekcje fechtunku.
Była pusta i ciemna, tylko mdłe światło księżyca i latarni oświetlających dziedziniec wpadało do środka.
Przycupnęłam w kącie za fotelem, na którym moja pani zwykle siadała w przerwach między ćwiczeniami, by trochę odsapnąć.
Nareszcie mogłam zaznać nieco spokoju. Szczelnie owinęłam się zimowym płaszczem podbitym futrem. Prawdę mówiąc, nawet latem się z nim nie rozstawałam, choć za każdym razem rozsierdzałam tym panią Galman.
Zrobiło mi się ciepło i błogo i chyba musiałam przysnąć, nie słyszałam bowiem, by ktoś wszedł do środka, a jednak obudził mnie męski głos:
– Nie bój się, moja pani, będzie dobrze… To zaszczyt tak służyć królowi, kochać go, nic się nie bój, ciii… – Król Władysław rozsiadł się tuż obok na ławie, na której zwykle zajmowałam miejsce podczas lekcji fechtunku jego żony, najjaśniejszej pani Marii Ludwiki.
Z przerażeniem zza mojego fotela zobaczyłam, jak rozpina sobie spodnie i zaraz potem przywołuje stojącą naprzeciw damę. Oczywiście znałam ją; Adrianna, jakoś tak było jej na imię, ochmistrzyni dam dworu, wysoka i szczupła, mogłaby przypominać smoka, którego widziałam tego dnia do południa, gdyby nie widoczny przestrach na jej twarzy.
– Nie stracisz czci, mówię ci, trochę poliżesz, to nic szpetnego, miłość jak każda inna… no, chodźżeż tu, ile mam czekać. – Nagle król wyglądał na rozeźlonego. Z rozporka sterczał mu sztywno do góry jego członek.
Widząc to, musiałam myśleć o psach z królewskiej psiarni, które bez przerwy na siebie wskakiwały. Poczułam dziwne ciepło w podbrzuszu i nie zamierzałam tego dłużej oglądać, a jednak nie mogłam odwrócić wzroku, choć tego bardzo chciałam.
Nie mogłam też przestać myśleć o tym, co będzie, jeśli najjaśniejszy pan znajdzie mnie w mojej kryjówce.
Pani markiza de la Roche – nagle przypomniałam sobie, jak owa dama dworu się nazywa – z wielkim ociąganiem podeszła do króla, który natychmiast chciwie przyciągnął ją do siebie i szarpnięciem za ramię zmusił, by uklękła.
– Na kolana, moja pani, to nie będzie prawdziwe spółkowanie, no, bierz go do swej ślicznej buzi – wysapał.
– Ale, najjaśniejszy panie… – chyba próbowała się bronić, nie powiedziała jednak nic więcej, gdyż król wepchnął jej ten swój sterczący członek do ust i zaczął poruszać przy tym rytmicznie jej głową.
Zamknęłam oczy, tak obrzydliwy był to widok, i słyszałam jedynie straszliwe pojękiwanie najjaśniejszego pana, jakby miał zamiar za chwilę umrzeć, czego mu z całego serca życzyłam.
W pewnej chwili zachrypiał nawet jeszcze głośniej i jego głos odbił się donośnym echem w prawie pustej sali. Markiza de la Roche natomiast zaniosła się ostrym kaszlem, jakby za chwilę miała się udusić.
– No, dobrze się spisałaś, przysłużyłaś się swemu panu. Wracaj na salony.
Król Władysław IV zmarł niedługo potem, jak sądziłam, zasłużoną śmiercią, nie dane mi było jednak być przy tym, jako że najjaśniejsza pani Maria Ludwika wysłała mnie już wtedy po naukę ogłady do Francji.2. Luty 1652, Warszawa
Mario Kazimiero, Mario Kazimiero d’Arquien, gdzieś ty się znowu schowała?! Skaranie boskie z tobą… – Głos pani Galman zdawał się załamywać pod wpływem tłumionej złości.
Znałam ją, odkąd pamięć moja sięga, i wiedziałam, jak niezwykle szybko traci cierpliwość.
– Najjaśniejsza pani chce cię widzieć, ty mała niewdzięcznico! I to już, zaraz… bękarcie nasienie.
Odetchnęłam z ulgą, odgłos ciężkich kroków pani Galman stawał się bowiem coraz cichszy, najwyraźniej zmierzała w przeciwną stronę sali, w kierunku Małego Salonu, skąd zza zamkniętych drzwi dobiegał stłumiony gwar bawiących tam dam dworu w towarzystwie jakichś panów.
Wciąż jednak nie odważyłam się poruszyć, wstrzymywałam nawet co chwila oddech, by się nie zdradzić.
W mojej kryjówce pod oknem, za grubą aksamitną zasłoną cuchnącą dymem z komina i kurzem, nie było mi najwygodniej, tym bardziej że od dworu wiało przeraźliwym lutowym chłodem.
Przedkładałam jednak owe niewygody nad czyjekolwiek towarzystwo.
Tak jak sądziłam, pani Galman dotarła do drzwi Małego Salonu i z właściwym sobie impetem otworzyła je. Do sali natychmiast wdarły się odgłosy ożywionych rozmów.
– Łaskawi państwo wybaczą! Łaskawi państwo wybaczą, ale szukam małej d’Arquien… Najjaśniejsza pani chce ją natychmiast widzieć… Nie, nie było jej tu?
Ochmistrzyni bez słowa pożegnania zamknęła drzwi i znowu ruszyła w moją stronę, mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem.
Nogi ścierpły mi od tego kucania i już nie mogłam się doczekać, by wreszcie ta stara hetera sobie poszła i zostawiła mnie w spokoju.
Wyglądało jednak na to, że nie nastąpi to prędko, bo ktoś wszedł do sali.
– Panie Stawski, dobrze, żeś się pan tu napatoczył, szukam tej nieznośnej d’Arquien, po całym zamku jej szukam… – Głos znowu jej się załamał z tłumionej złości.
– A tak, panny Marysieńki znowu pani szukasz? A kiedy to nasza ślicznotka z nauk we Francji wróciła? Jeszcze jej tu nie widziałem, a taka to radość na nią patrzeć, słodkie to dziecko takie, że tak powiem…
– Jakie tam słodkie i jakie dziecko, jedenaście lat już jej! – Ochmistrzyni prychnęła ze złością.
– A tak, ma już jedenaście lat?! Nie do wiary… I wciąż się chowa, tak samo jak kiedyś, za dziecka? Nie do wiary… Ale milusieńka ona zawsze była i śliczna jak z obrazka, że tak powiem.
– Oj tam, nie gadaj pan, nie masz z tą panną na co dzień do czynienia, więc nie wiesz, jakie to humory nią miotają. Jak ją co napadnie, schowa się niczym mysz do dziury i siedzi tam godzinami. Matko Boska, co ja mam zrobić, skaranie boskie, najjaśniejsza pani chce ją na gwałt widzieć, bo się ponoć za nią stęskniła! Zawsze to bękarcie nasienie rozpieszczała ponad miarę… – Suknia pani Galman złowrogo zaszeleściła o podłogę.
– Hm, nie nam to oceniać, łaskawa pani, że tak powiem – pan Stawski przerwał jej ugodowym tonem. – Trzeba pamiętać, że panna Marysieńka niełatwe jak dotąd miała życie, bo ileż to lat jej było, jak tu do nas, do obcego kraju, zjechała, sama jak palec, bez ojca i matki, niczym przybłęda, z pięć może?
– A ze cztery miała… Oj tam, panie Stawski, krzywda jej się tu nie dzieje, wszystkie damy dworu o nią dbają niczym o własną córkę, tak samo i najjaśniejsza pani, nasza królowa…
Coś tam jeszcze pani Galman z właściwą sobie swadą mówiła, ale trudno mi było reszty dosłyszeć, wreszcie ruszyła bowiem ku wyjściu, a pan Stawski najwyraźniej za nią, niemiłosiernie szurając przy tym nogami, jako że z powodu rany odniesionej na wojnie z Tatarami strasznie utykał. Niektórzy służący naśmiewali się z niego, wołali za nim kuternoga, ja jednak bardzo mu współczułam z powodu owej uciążliwej dolegliwości. Słyszałam, jak kiedyś się skarżył, że przy każdej zmianie pogody okropnie go w tej nodze rwie, musiało się to więc dziać nieustannie, jako że pogoda w Polsce każdego dnia była inna.
Wreszcie usłyszałam głośne trzaśnięcie drzwiami i odważyłam się poruszyć. Natychmiast rozmasowałam sobie zdrętwiałe od kucania nogi.
Koniec końcem, z grubej spódnicy, którą nosiłam, umościłam sobie wygodne siedzenie i wsparta plecami o zimną ścianę wsłuchałam się w panującą ciszę.
Mogło się odnieść wrażenie, iż anioł przeleciał tuż obok, tak cicho zrobiło się nagle wokół. A może tylko tak mi się zdawało, kiedy po raz kolejny zapadałam w ów płytki, niespokojny sen. Wtedy to rzeczy prawdziwe mieszają się z mglistymi wspomnieniami i sennymi majakami.
Wszystko w tym zimnym obcym kraju zdawało mi się inne, nawet cisza inaczej brzmiała, taka głucha, niedostępna. Nie można było się z nią zaprzyjaźnić, tak jak żadna z dam dworu nie była mi bliska. Że o pani Galman nie wspomnę. Kochałam tylko moją panią, królową Marię Ludwikę, choć to za jej sprawą, jak zrozumiałam ostatnio, trzeba mi było mieszkać w tej okropnej Polsce!
Nawet śmierć jej męża, króla Władysława IV, nic tu nie zmieniła. W czasie mego pobytu we Francji królowa wyszła powtórnie za mąż za nowego króla, Jana Kazimierza, zresztą brata tego poprzedniego.
Całą długą drogę, kiedy zalewałam się łzami na myśl, że być może już nigdy nie wrócę do Francji, baron de Saint-Cyr, mój opiekun w podróży, mający opinię nader grzecznego człowieka, tłumaczył mi cierpliwie, jak to najjaśniejsza pani przygarnęła mnie do siebie łaskawie na prośbę moich rodziców i jak świetlany los może mnie w tym dalekim kraju spotkać, choć pochodzę z licznej rodziny o niezwykle skromnym majątku. Powtarzał to wielokrotnie, patrząc przy tym wymownie na podróżującą z nami jałmużniczkę królowej Marii Ludwiki, przyszłą przełożoną Cór Miłosierdzia, które miały wkrótce przybyć do Polski z polecenia samego Wincentego à Paulo, o czym owa siostra zakonna co rusz grobowym tonem nam przypominała.
– Musisz, moja panno, pamiętać, że ubogi szlachcic francuski, który ma się rozumieć nigdy w Wersalu nie mieszkał, w Rzeczpospolitej bywa na najprzedniejszych dworach – tłumaczył mi cierpliwie. Powtarzał właściwie dokładnie to samo, co moja ciotka, hrabina de Maligny, w której zamku w Prye spędziłam ostatnie lata, ucząc się znakomitych manier i ogólnej ogłady niezbędnej każdej damie.
Wszystko to po raz kolejny przeleciało mi przez głowę, choć wcale nie chciałam do tego, co minęło, wracać, bo i po co? Marzyłam jedynie, by jak najdłużej móc pozostać w ukryciu, z dala od innych. Przestać czuć cokolwiek, uciec przed tym okropnym smakiem pustki, trawiącym bez chwili wytchnienia każdą z moich myśli.
Czy było to sprawiedliwe, że w takich chwilach pozostawało jednak ze mnie wystarczająco dużo, bym musiała rozpocząć bez żadnej rozwagi coś, co tkwiło w moim sercu, a co najpewniej było moją duszą, przeglądać kawałek po kawałku, grzebać w tym, niczym w zimnej twardej kaszy?
A pragnęłam przecież jak niczego innego łudzić się ową niedorzeczną nadzieją, iż schowana przed światem i ludźmi pokonam ów paraliżujący mnie lęk, stracę go, porzucę gdzieś. Doznam spokoju.
Najjaśniejsza pani mnie do siebie wzywała, choć jak słyszałam, wciąż leżała w połogu. Zapewne chciała się ze mną przywitać i wypytać o nowinki z Francji, o zdrowie hrabiny de Maligny, przyjaciółki z dawnych lat…
Nie lada to był zaszczyt, w końcu dobrze pamiętałam owe zacięte boje o pierwszeństwo u boku królowej. Na szczęście dotąd wcale mnie to wszystko nie dotyczyło, przeczuwałam jednak, iż po powrocie z Francji moje życie może się zmienić.
Przestałam już być dzieckiem. Pani Galman też tak mówiła. Myśl ta napawała mnie przeraźliwym lękiem. A przecież, Bóg jeden mi świadkiem, niejednego na warszawskim dworze doświadczyłam, jako że nikt nie przejmował się tym, co może dziecko bez rodziny i możnych protektorów zobaczyć czy usłyszeć, co jest dla niego dobre, a co niewłaściwe!
O tak, najjaśniejsza pani z pewnością się na mnie rozgniewa, jak amen w pacierzu, a jednak nie miałam dość siły, by opuścić kryjówkę pod oknem.
Byłam sama na tym wielkim bożym świecie, niczym bezpański pies.
*
Od samego rana padał ciężki mokry śnieg; nie było widać świata. Ciemne ołowiane chmury nisko wisiały nad Wisłą i zdawać się mogło, iż ta dostojna leniwa rzeka dotyka nieba.
Wyobraziłam sobie, jak się stykają w długim pocałunku, i roześmiałam się głośno. Nikogo na szczęście nie było w pobliżu, królewska sień od strony Wisły świeciła pustkami, choć zbliżało się południe. Zwykle o tej porze, szczególnie nieopodal komnat królowej, aż roiło się od różnego rodzaju interesantów.
Drzwi do królewskiej poczekalni pozostawały zamknięte niczym podczas nieobecności najjaśniejszej pani na zamku.
Bez pukania, ostrożnie je otworzyłam i najciszej jak tylko potrafiłam, wsunęłam się do środka. Przy wejściu do komnat królowej, oprócz dwóch strażników w niezwykle bogato zdobionych uniformach, na fotelu siedziała wyprostowana niczym struna markiza Adrianna de la Roche, pierwsza ochmistrzyni panien dworu, krewna i zarazem kochanica barona de Saint-Cyr.
– Nic z tego, nie możesz teraz wejść do najjaśniejszej pani, moja droga! – zawołała na mój widok, jakby od dawna tylko czekała na ten moment.
Nie sposób było nie usłyszeć zajadłej drwiny w jej głosie, a także nie dostrzec krytycznego wzroku, którym lustrowała bez najmniejszego zażenowania.
Jeśli miałabym wyobrazić sobie ziejącego ogniem smoka, z pewnością byłaby nim pani de la Roche. Uśmiechnęłam się jednak słodko i grzecznie dygnęłam.
– Najmocniej proszę o wybaczenie śmiałości, ale najjaśniejsza pani życzyła sobie mnie zobaczyć. – Powtórzyłam owo doskonałe dygnięcie, ćwiczone aż do znudzenia na zamku w Prye.
– A tak? Patrzcie państwo! – Ochmistrzyni spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek, jakby nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. – To niby zguba odnalazła się w cudowny sposób? Ale to wczoraj cię szukano, moja droga! – Tupnęła głośno nogą, aż echo rozległo się w całym korytarzu. – Najjaśniejsza pani dziś niedomaga, medyk i ksiądz są u niej…
– Boże miłosierny, niedomaga? – Przestraszona złożyłam dłonie jak do modlitwy.
– No proszę! A nie słyszałaś, jak dzwony dziś w całym mieście biły, wzywając do modlitwy za duszyczkę królewicza Jana Zygmunta?… – Wykrzywiła usta w pogardliwym grymasie. – Nie wiadomo, czy królewski syn jutra dożyje, taki słaby jest, a ty, moja panno, nic o tym nie wiesz?
Nagle pani de la Roche zdała się zupełnie stracić zainteresowanie dalszą rozmową i poczęła poprawiać doskonałe fałdy swego płaszcza podbitego rysim futrem, jako że w zamku było naprawdę zimno i bez wierzchniego okrycia ani rusz nie dało się tam wytrzymać.
Zauważyłam jej piękną suknię, z zielonego miękkiego jedwabiu ze złotą lamówką, świetnie pasującą kolorem do rysiego futra. Jej twarz nie wyglądała jednak zbyt dobrze, cerę miała siną i bladą, mimo grubej warstwy pudru i barwiczka, a pod oczami brzydkie, nieomal czarne cienie.
Ja sama ubrana byłam w kilka warstw znoszonych sukien po ciotce, hrabinie de Maligny. Niestety, na moje nieszczęście zdążyłam już wyrosnąć ze wszystkich tych pięknych strojów, które królowa poleciła mi sprawić przed wyjazdem do Francji, tak więc to, w co przyszło mi się odziać, w żaden sposób nie mogło się równać z wykwintnym strojem królewskiej ochmistrzyni.
Poczułam ukłucie zazdrości w sercu.
– Biedna najjaśniejsza pani – powiedziałam w końcu, bo cisza, która zapanowała w poczekalni, zdawała się nieznośna.
– Biedna najjaśniejsza pani?! A kim ty jesteś, moja panno, że ważysz się żałować naszą panią, kim ty niby… – Przerwał jej odgłos otwieranych drzwi, w których stanęła królowa Maria Ludwika.
Twarz miała nieumalowaną, białą niczym papier, i zaczerwienione, podpuchnięte oczy. Natychmiast padłam przed nią na kolana i pomyślałam w tej samej sekundzie, iż gotowa jestem za moją panią oddać życie, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
– Wstań, moje dziecko, i chodź ze mną – odezwała się tak cicho, że bardziej domyśliłam się, co mówi, aniżeli usłyszałam.
Odwróciła się zaraz, nie podawszy mi do ucałowania dłoni. Nie spojrzała też nawet w stronę pani de la Roche, co skrzętnie odnotowałam w myślach jako swój mały tryumf.
W towarzystwie królowej czułam się bezpieczna, niestety nieczęsto mogłam dostąpić owego zaszczytu, jako że była ona zwykle bardzo zajęta. Poświęcała swój czas najróżniejszym zajęciom, przede wszystkim interesowały ją jednak sprawy królestwa i nieraz słyszałam, jak na dworze mawiano, iż głowę męża, najjaśniejszego pana Jana Kazimierza, swoją zastępowała.
Okna w komnatach królowej pozostawały szczelnie zasłonięte, choć noc już dawno minęła. Panujący tam mrok rozświetlały jedynie nieliczne świece. Światło dnia jest bezlitosne, ale to noc potęguje każdy ból.
Pomyślałam sobie jednak, że w ciemności łatwiej będzie znieść ów ogrom cierpienia królowej, z którym nieuchronnie przyjdzie mi się zmierzyć.
Nie tak dawno, zaledwie kilka miesięcy wcześniej, dotarła do mnie do Francji wiadomość o śmierci małej królewny Marii Anny Teresy. Żyła tylko rok, a teraz przyszła kolej na jej brata, nie mógł mieć więcej niż miesiąc…
Obok olbrzymiego kominka, od którego roznosiło się po komnacie przyjemne ciepło, dostrzegłam nadwornego medyka, pana Williama Davidsona, w towarzystwie spowiednika najjaśniejszej pani, wielebnego Franciszka de Fleury. Obaj panowie nisko pokłonili się na nasz widok.
– Proszę o wyrozumiałość, ale pragnę pozostać z panną d’Arquien jakiś czas sama. Wezwę panów, jeśli zajdzie ku temu potrzeba. – Królowa ciężko opadła na szezlong zarzucony rozmaitymi futrami z jedwabnym podbiciem, zamknęła oczy i otworzyła je dopiero wtedy, gdy goście w pokornym milczeniu opuścili komnatę.
– Chodź tu do mnie, moja mała, tak się za tobą stęskniłam. – Wyciągnęła do mnie rękę, a w jej głosie brzmiał głęboki smutek. – Przytul się do mnie, tak mi ciężko.
Usiadłam niezgrabnie na krawędzi szezlonga, nie było tam dla mnie miejsca, szczególnie że miałam na sobie tyle warstw odzienia. Ujęłam jednak dłoń królowej i przycisnęłam ją sobie do serca, głowę zaś ostrożnie wtuliłam w jej ramię.
Najjaśniejsza pani, Królowa Rzeczpospolitej Obojga Narodów, płakała cicho, a jej łzy spływały na moje czoło. Nic nie mogłam zrobić, by ulżyć temu cierpieniu, tylko wytrwać jak najdłużej na krawędzi owego szezlonga, gdzie, jak już wspomniałam, nie było dla mnie miejsca.
Co można wiedzieć w wieku jedenastu lat o bólu matki stojącej o krok od utraty jedynego dziecka?
Myślałam tylko o tym, że tutaj, w zamku, całkiem niedaleko, w komnatach królewiczowskich, umiera być może następca tronu, i o tym, jak bardzo kocham swoją królową i jak bardzo chciałabym jej to okazać.
Nie sposób jednak było nie słyszeć dzwonów bijących w całym mieście niczym na trwogę, ich przejmujący dźwięk wdzierał się człowiekowi dosłownie do duszy, nie dając chwili wytchnienia.
– Mój syn jeszcze żyje, a ja nie mam w sercu ani cienia nadziei. – Głos królowej był stłumiony i ochrypły. – Cóż ze mnie za matka, jeśli już widzę płonącą żałobną gromnicę i komnatę mego maleństwa obitą czarnym kirem…? Marysieńko? – Podniosła się nieco, starając się spojrzeć mi w twarz. – Boże przenajświętszy, jakim jestem nieludzkim potworem…
Znowu zaczęła płakać, tym razem jej ciałem wstrząsał raz za razem głośny szloch.
– Nie można tak mówić, to ból i lęk przemawiają przez Waszą Wysokość… Nie ma na tym świecie bardziej kochającej matki. – Objęłam królową i tym razem to jej głowa spoczęła na moim ramieniu. Poczęłam ją lekko kołysać, nic więcej nie mogłam zrobić.
Królewicz Jan Zygmunt zmarł następnej nocy. Byłam wtedy z najjaśniejszą panią przy jego łóżeczku i widziałam, jak wyrwane z piersi serce matki na próżno szuka pachnącego niemowlęciem oddechu.
Zapalono żałobne gromnice i na chwilę dzwony umilkły w całym mieście. Królowa zdawała się obłąkana z bólu, chciała, by wraz z nią płakał cały świat.4. Maj 1655, Warszawa
Wreszcie nadszedł maj, a z nim z utęsknieniem oczekiwana wiosna. Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, świat stał się jasnozielony, a brzegi Wisły dostały od matki natury nową świeżą szatę. Od razu zrobiło mi się lżej na duszy i tylko śpiewać i tańczyć mi się chciało.
Zbliżały się moje urodziny, kończyłam czternaście lat, i po raz pierwszy w życiu wydarzenie to zaczęło zaprzątać moje myśli. Z pewnością pani Galman przyczyniła się do tego, co rusz bowiem właściwym sobie zrzędliwym głosem przypominała mi, że oto kończą się dla mnie dobre czasy i odtąd nie będę mogła tak bezkarnie kaprysić.
Nie miałam pojęcia, o czym ta stara hetera mówi, jako że starałam się być dla wszystkich nader uprzejma i miła i żadne kapryszenie nie było mi w głowie.
Pewnego ranka, gdzieś w połowie miesiąca, królowa zażyczyła sobie, bym towarzyszyła jej tego dnia w sejmie. Zwykle zabierała ze sobą jedną ze starszych dwórek, najczęściej Klarę de Mailly, cieszącą się u niej wielkim uznaniem, a to z powodu „trzeźwego umysłu i bystrego dowcipu”, jak mawiała. Jednakże panna de Mailly kilka miesięcy wcześniej wyszła za mąż za chorążego litewskiego Krzysztofa Paca i niedługo po tym wyjechała na przegląd mężowskich dóbr na Litwie.
Ponoć opuszczała najjaśniejszą panią z ciężkim sercem, o czym bez przerwy każdego zapewniała, ja jednak wcale jej nie wierzyłam, z pewnością nie mogła się już doczekać, by zobaczyć na własne oczy, na jak wielkich dobrach została panią! W końcu przyjeżdżając na dwór polski, nie miała grosza przy duszy i tylko dzięki pomocy przyjaciół domu zdołano zakupić dla niej jakieś szaty na drogę.
Najjaśniejsi państwo urządzili też wielką uroczystość weselną w królewskim Pałacu Ogrodowym, godną monarszej córki, biorąc pod uwagę, że sakramentu młodej parze udzielił sam nuncjusz papieski Piotr Vidoni.
Historia ta napsuła ludziom dużo krwi, całe miasto huczało wówczas od plotek, jak to panna młoda, co bez grosza przy duszy i w darowanym z litości płaszczu na grzbiecie przybyła na dwór polski, dzięki zabiegom królowej świetną partię zrobiła.
Dostało się też najjaśniejszej pani Marii Ludwice, pomawiano ją przy tym o to, że wydając swoje cudzoziemskie dwórki za najprzedniejszych kawalerów, chce mieć wpływ na politykę w Koronie.
W każdej plotce jest ziarnko prawdy, a czasami jest ich więcej.
Królowa przejawiała niespożytą energię, jeśli chodzi o bieg spraw w państwie, w przeciwieństwie zresztą do swego męża, króla Jana Kazimierza, który według powszechnej opinii, słusznej zresztą, usposobienie miał niestałe, skłonne do rozrywek i niechętne dla poważnych spraw.
Niestety nie potrafiłam zrozumieć politycznych ambicji królowej, choć Bóg mi świadkiem, starałam się, jak mogłam, by nie być gorszą na ten przykład od Klary de Mailly, późniejszej pani Pacowej. Zresztą najjaśniejsza pani interesowała się nie tylko polityką, przejawiając w tym niespożytą energię. Również nauki humanistyczne i ścisłe, literatura i historia, astronomia i nauki przyrodnicze i medyczne, teatr i muzyka – wszystko to ceniła sobie wielce i w jej oczach warte było każdego zachodu. Obiecałam więc sobie zapamiętywać wszystko, co usłyszę w gabinecie najjaśniejszej pani, aby jej nie rozczarować, choć Bogiem a prawdą wcale mnie te rzeczy nie obchodziły.
Tymczasem pojawiła się dla mnie nadzieja, bym zajęła miejsce Klary de Mailly u boku królowej podczas jej wizyt w sejmie. Bałam się nawet myśleć, jak wielkie jest to dla mnie wyróżnienie i jak niechybnie pozazdroszczą mi go wszystkie dwórki bez wyjątku.
Owego pochmurnego poranka, kiedy to za oknem siąpił drobny zimny deszcz, zupełnie nieprzystający do maja, po raz pierwszy przekroczyłam próg sali sejmowej. Znajdowała się ona wprawdzie na zamku, jednak dotąd nie miałam okazji, by tam przebywać.
Odźwierny głośno zastukał laską i obwieścił niskim, acz donośnym głosem pojawienie się królowej:
– Ludwika Maria Gonzaga de Nevers, z Bożej łaski królowa Polski, księżniczka mantuańska, wielka księżna litewska, ruska, pruska, mazowiecka, żmudzka, inflancka, smoleńska, siewierska i czernihowska!
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę wejścia. Cichy pomruk niezadowolenia przeszedł przez obszerną salę, oświetloną niezliczoną liczbą kandelabrów (jakież marnotrawstwo, zważywszy, iż za oknem był dzień), jednak panowie szlachta jak jeden mąż pochylili nisko czoła przed swoją królową i wytrwali w owym ukłonie tak długo, aż Jej Wysokość zajęła miejsce w honorowej loży.
Maria Ludwika miała w sobie majestat prawdziwej monarchini i prezentowała się wspaniale. Kibić jej była dorodna, oczy i włosy czarne, piękne, zęby białe, pełne i gładka jasna cera. Ubrana była zawsze z wielkim przepychem, w drogie suknie odsłaniające ramiona i piersi, a jej ulubioną biżuterię stanowiły perłowe kolie i kolczyki w kształcie gruszek, jakich wcześniej nikt tu nie nosił.
Królowa nie znajdowała jednak uznania w oczach Polaków, o czym powszechnie było wiadomo. Na domiar złego to właśnie ją niesprawiedliwie obarczano winą za wszelkie niedole Rzeczpospolitej, na ten przykład za wojny kozackie czy moskiewskie. Rozpowiadano też, że pragnie zabrać polskiej szlachcie jej umiłowaną wolność, o której tutaj bez przerwy rozprawiano, i chce wprowadzić monarchię absolutną wzorem Francji, cokolwiek by to też miało oznaczać.
O tak, Bóg jeden mi świadkiem, jak dotąd przyszło mi u boku królowej wysłuchać niejednej debaty na temat polityki i królewskiej władzy.
– Siedź cicho i wszystko bacznie obserwuj – powiedziała do mnie najjaśniejsza pani zaraz po tym, jak zajęłyśmy miejsca w loży. Śliczna diamentowa brosza, którą miała wsuniętą w wysoko upięte włosy, iskrzyła się w świetle niezliczonych kandelabrów niczym garść lodu w słońcu. – Przede wszystkim zrób przegląd kawalerów na sali, nigdzie nie zobaczysz ich tylu naraz w kupie. – Zaśmiała się cicho, zasłaniając usta przepysznym wachlarzem z kości słoniowej i jedwabiu, który jakby tego było mało, ozdobiono dodatkowo szlachetnymi kamieniami. – Lada chwila powinien się tu zjawić młody podczaszy Ossoliński, by służyć nam tłumaczeniem na język polski, wtedy trzeba będzie skupić wszystkie myśli na debacie… No, który z kawalerów wpadł ci w oko, moja mała?
Rozejrzałam się pośpiesznie wokół i wyznam szczerze, że trudno mi było wyłowić kogokolwiek z tego kolorowego tłumu, jak mi się zdawało, jednakowo wyglądających panów. Wszyscy bowiem mieli tak samo wysoko podgolone głowy i pokaźne wąsy, na sobie zaś rodzaj płaszcza, zwanego kontuszem, sięgającego prawie ziemi, rozpiętego z przodu i opasanego kosztownym pasem. Narzucano go na suknię przypominającą sutannę.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale ci wszyscy panowie niczym się od siebie nie różnią i chyba wszyscy są strasznie starzy…
Królowa znowu roześmiała się cicho.
– Święta prawda, moja mała, nawet najwięksi panowie, którzy goszcząc za granicami kraju, natychmiast noszą się z cudzoziemska, tu w sejmie chcą wyglądać jak najbardziej po polsku. Musisz wiedzieć, że w ten prosty sposób pozyskują sobie sympatię owej „braci szlachty”. Tak jest i nic tu nie zmienisz… – Królowa zawiesiła głos, wypatrując kogoś usilnie w tłumie. – A co powiedziałabyś na starostę jaworskiego, chorążego Jana Sobieskiego, o, to ten rosły i krzepki młody człowiek w jasnoniebieskim kontuszu, tuż obok kolumny po naszej prawej. – Królowa dyskretnie wskazała w jego kierunku wachlarzem. – Nie znasz go chyba jeszcze…?
O dziwo, natychmiast odnalazłam go w tłumie, górował nad tłumem posłów prawie o głowę, o tak, był niezwykle przystojny. I Bóg jeden mi świadkiem, że nasze oczy spotkały się od razu, jakby już od dawna się szukały. To uczucie było tak nieznane, tak oszałamiające, iż zdumiona nie mogłam odwrócić od niego wzroku.
Etykieta nie pozwalała pannie wpatrywać się bezwstydnie w kogokolwiek, a już na pewno nie w młodego nieznanego mężczyznę, wiedziałam o tym dobrze, a jednak… Dobry Boże, królowa była świadkiem mojego oszołomienia!
Nie wiem, jak długo mogła trwać owa chwila. Nieskończenie długo, a może tylko jedno mgnienie? Poważne, nieruchome oczy chorążego Sobieskiego powoli rozjaśnił ciepły uśmiech, po czym skłonił się on nam, z rozmachem i niezwykłą werwą.
Gorący rumieniec oblał mi twarz i dekolt. Spuściłam w końcu oczy, choć coś w moim wnętrzu gwałtownie sprzeciwiało się temu. Do porządku przywołało mnie głośne westchnienie królowej.
– No, no, panno de La Grange d’Arquien, nie trzeba chyba pytać, skąd ten rumieniec? Jak widać, gustujemy w tym samym typie. – Pochyliła się w moją stronę i szepnęła do ucha: – Ponoć to zapalny niczym proch kawaler, wsławiony już męstwem, a przy tym dworny i czuły na niewieście wdzięki, niejednej pannie zawrócił już w głowie. Ale tak piękna buzia jak twoja z pewnością mogłaby zwrócić na siebie uwagę i tego kawalera, niechybnie potrafimy o to zadbać. Pytanie brzmi tylko, czy chcemy?
Tego dnia nie spojrzeliśmy więcej na siebie, w sejmie wybuchła bowiem straszna awantura. Po raz kolejny jeden ze szlachciców zaprotestował przeciwko przedłużaniu obrad, a marszałek sejmu przyznał mu do tego prawo i dopuścił do rozejścia się posłów bez żadnych ustaleń. Po tym wszystkim królowa szalała ze złości, pomstując na zasadę jednomyślności w sejmie, która według niej czyniła Rzeczpospolitą bezbronną i nierządem stojącą.