Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świąteczny trop - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Świąteczny trop - ebook

Magia świątecznych cudów, kryminalna zagadka i cztery łapy!

„Jestem Andy Carpenter, sprawca dobrych uczynków”

Ekscentryczny obrońca sądowy Andy Carpenter dostrzega zwiniętych przy chodniku bezdomnego mężczyznę i jego psa. Nie waha się ani chwili i dzieli się pieniędzmi, które ma w kieszeni.

Niedługo po tym spotkaniu bezdomny i towarzysząca mu suczka Zoey zostają zaatakowani w środku nocy. Pies w obronie swojego właściciela gryzie napastnika, zmuszając go do ucieczki. Zwierzę – zgodnie z obowiązującym prawem – zostaje poddane kwarantannie. Jego opiekun, Don Carrigan, jest załamany.

Gdy Andy i jego żona postanawiają pomóc mężczyźnie, okazuje się, że Don od dwóch lat jest poszukiwany za morderstwo. Twierdzi, że jest niewinny. Tylko dlaczego dowody z miejsca zbrodni jednoznacznie wskazują na niego? Andy, chwytając się wszystkich dostępnych mu środków, postanawia zrobić, co w jego mocy, aby sprawiedliwości stało się zadość.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66718-08-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozgryzłem, jak poradzić sobie z problemem bezdomności.

Nie mówię tutaj o wszystkich bezdomnych Amerykanach, których sytuacja jest bez wątpienia tragiczna i którzy muszą żyć w warunkach uwłaczających ludzkiej godności. Osobiście mam świadomość, jakim jestem szczęściarzem, i robię co mogę, by przynajmniej od czasu do czasu okazać za to wdzięczność.

Na większą skalę pomagam bezdomnym, przekazując darowizny organizacjom charytatywnym statutowo powołanym do tego celu. Wiem, że to działanie w białych rękawiczkach, ale dzięki niemu czuję się lepiej. I mam nadzieję, że ktoś na nim korzysta.

W tym wypadku jednak chodzi mi o mniejszą skalę. O sytuację, w której Andy Carpenter spotyka bezdomnego na ulicy. Moje rozwiązanie nie jest idealne i z pewnością nie każdemu odpowiada. Gwoli szczerości, ludzie na ogół reagują kpinami, widząc mnie w akcji.

Ilekroć wpadam na osobę bezdomną, która prosi mnie o pieniądze, rozstaję się z dwudziestoma dolarami. Tak, wiem, bezdomny może je zmarnotrawić, a nawet kupić za nie alkohol bądź narkotyki – tym samym zamiast pomóc, tylko pogłębiam jego problemy. Znam ten argument i nie lekceważę go.

Z tym że ci ludzie mieszkają na ulicy i cierpią głód i chłód. Potrzebują pieniędzy, którymi mogę się z nimi podzielić. Dlatego daję im dwudziestaka. Jeśli postępuję niewłaściwie, biję się w piersi. Ale wydaje mi się, że obojętne przejście obok byłoby jeszcze gorsze. Zdarza się, że mam do czynienia z sytuacją, kiedy moje serce krwawi. Dzieje się tak, gdy bezdomna osoba opiekuje się psem.

To naprawdę łamie mi serce. Tak jak teraz. Ledwie wyszedłem z biura przy Van Houten Street w Paterson w stanie New Jersey. Szczęśliwie dla mnie, nie musiałem dzisiaj pracować, nawet nie przekroczyłem progu swojego gabinetu. Zahaczyłem o biurowiec, ponieważ chciałem przekazać czek Sofii Hernandez, która prowadzi stoisko z owocami na pierwszym piętrze. Wolę dostarczać czeki osobiście, zamiast wysyłać je pocztą, z tego prostego powodu, że inaczej nie mógłbym kupić przepysznych pomarańczy.

Mając do przejścia dystans jednej przecznicy, dzielący mnie od samochodu, natykam się na bezdomnego przed lombardem. Mężczyzna siedzi zakutany w koc, obok siebie na wózku sklepowym ma chyba cały swój dobytek w jednej reklamówce. Nieszczęśnik kuli się na mrozie, a wraz z nim cierpi jego pies. Wygląda mi na mieszańca golden retrievera, waży na oko niecałe dwadzieścia kilogramów i jest wyjątkowo urodziwy z pyska.

To, że jutro jest Święto Dziękczynienia, czyni tę sytuację jeszcze trudniejszą. Święto Dziękczynienia należy do moich ulubionych dni w roku. Zawsze się wtedy objadam i oddaję oglądaniu footballu. Tymczasem kiedy ja będę siedział w bujanym fotelu, napychał się frykasami i dopingował Giantsów w przytulnym zaciszu własnego salonu, ten człowiek będzie siedział tu na gołej ziemi. Co za straszna niesprawiedliwość!

Nie mam pojęcia, dlaczego przez psa jeszcze ciężej przejść mi obojętnie. Może chodzi o jakąś wadę mojego charakteru. Tak czy owak nie umiem się powstrzymać.

Na przestrzeni lat dopracowałem modus operandi w takich sytuacjach. Teraz także uciekam się do niego. Wręczam mężczyźnie banknot dwudziestodolarowy i bon podarunkowy sieci sklepów dla zwierząt PetSmart opiewający na pięćdziesiąt dolarów. Zawsze trzymam w portfelu kilka na taki właśnie wypadek. Pomarańcze zachowuję dla siebie.

Gdy już mu dałem pieniądze i bon podarunkowy, w odpowiedzi słyszę:

– Bardzo pan hojny. Dziękuję i zapewniam, że jedno i drugie spożytkuję w zgodzie z pańskim zamysłem.

Następnie mężczyzna odwraca się do psa i dodaje:

– Prawda, Zoey?

Zoey nie ma na ten temat nic do powiedzenia.

Słowa mężczyzny nie dają mi spokoju, co wynika z kolejnej wady mojego charakteru. Sądziłem, że obdarowany wybąka „dziękuję”, tymczasem on przemówił wyraźnie i treściwie, używając słów, które spodziewałbym się raczej usłyszeć z ust absolwenta Harvardu niż kloszarda koczującego pod lombardem. Co nie znaczy, że często mam do czynienia z absolwentami Harvardu; ich klika trzyma się razem i rzadko dopuszcza do siebie outsiderów.

Rzucam więc „nie ma za co” i ruszam w dalszą drogę.

Jestem Andy Carpenter, sprawca dobrych uczynków.Strasznie mi przykro, Andy.

Jestem w schronisku dla zwierząt i rozmawiam z Ralphem Brandenbergerem. Ralph to porządny gość, któremu naprawdę zależy na podopiecznych. Robi co w jego mocy, mimo że ciągle ma nadkomplet zwierzaków i zbyt małe środki.

– Mówisz o tym psie z telewizji? – pytam go.

Potakuje skinieniem.

– Tym razem mam związane ręce. Przez ten szum medialny. Muszę postępować zgodnie z zasadami.

– O jakich zasadach mowa?

– Po pierwsze, ten pies ugryzł człowieka. Do krwi. Po drugie, są na to dowody. Na taśmie. Dlatego jestem zobowiązany do przeprowadzenia dziesięciodniowej obserwacji.

Minionego wieczoru nie widziałem całej relacji, Ralph jednak wypełnia teraz luki. Okazuje się, że ktoś zatrzymał samochód obok bezdomnego i próbował go napaść, najwyraźniej myląc bezdomność z bezradnością. Tymczasem mój znajomy z ulicy nie jest ani trochę bezradny. Odparł atak, a Zoey na dokładkę ugryzła napastnika.

Jakiś przechodzień, a może lokator mieszkania nad lombardem był świadkiem zamieszania i wezwał policję.

Zajście uwieczniła kamera przemysłowa zamontowana nad drzwiami lombardu. Stąd służby miejskie w osobie Ralpha są poinformowane, że doszło do ugryzienia. Przepisy mówią, że w takiej sytuacji pies musi przejść dziesięciodniową obserwację celem wykluczenia wścieklizny, i to nawet wtedy, gdy ofiara zbiegła z miejsca zdarzenia.

– No dobrze. A co potem?

– Wgryzam się w temat, ale z tego, co mi się wydaje, nie będę mógł oddać psa ot tak temu bezdomnemu. Facet nie ma stałego adresu, co jest głównym wymogiem, a nawet gdyby miał, musiałby wyłożyć trzysta dolarów za odzyskanie pupila. Nie sądzę, aby było go na to stać.

– A możesz przekazać tego psa mnie?

– Jasne. Prowadzisz dom tymczasowy, co oznacza, że jesteś uprawniony do sprawowania opieki nad zwierzętami w potrzebie. Musiałbyś tylko mieć na tego psa oko przez dziesięć dni. Byłbyś gotów to zrobić? Odjąłbyś mi pracy i sprawił, że poczułbym się lepiej.

Mówiąc o domu tymczasowym, Ralph ma na myśli prowadzoną przeze mnie wspólnie z Williem Millerem fundację „Tara”. Taki zarejestrowany podmiot bez problemu dostaje pod swoje skrzydła skrzywdzone zwierzaki.

– Nie ma problemu – odpowiadam. – Pokryję wszystkie koszty.

– Jest jeszcze coś…

– Co takiego?

– Podczas badania weterynaryjnego wyszło na jaw, że to suka i że spodziewa się młodych.

– To żaden kłopot. Zatroszczymy się o nią, a szczeniętom znajdziemy domy. Wiesz może, gdzie znajdę jej właściciela?

– Żartujesz?

– Skąd ta myśl?

– Odkąd pies trafił do nas, facet nie opuszcza posterunku przed boksem.

Psie boksy składają się z dwu części: zewnętrznej i wewnętrznej. Łączące je drzwi pozostają otwarte w godzinach pracy schroniska, chyba że – na przykład z powodu złej pogody – psa należy przetrzymać w środku.

Ralph wskazuje gestem okno, a ja biegnę spojrzeniem za jego ręką. I momentalnie widzę bezdomnego, który leży wyciągnięty jak długi przed siatką, do której tuli się Zoey. W życiu nie widziałem smutniejszego widoku.

– Czemu go nie wpuścisz do budynku? Mógłby z nią pobyć w pomieszczeniu zapoznawczym. – Schronisko ma specjalną salę, w której potencjalni opiekunowie poznają upatrzone psy. Jestem pewien, że zarówno człowiek, jak i zwierzę by na tym skorzystali. – Na dworze jest bardzo zimno.

– Zaproponowałem mu to, ale odmówił – oświadcza Ralph. – Dziwak z niego.

– Jak się nazywa?

– A wiesz, że nie zapytałem… Wstyd mi to przyznać.

– Nie rób sobie wyrzutów. Porozmawiam z nim i zabiorę psa. Ile jestem ci winien?

Ralph wymienia kwotę, a ja wypisuję mu czek. Następnie wychodzę z biura i kieruję się ku mężczyźnie, który w dalszym ciągu leży na ziemi i przecisnąwszy dłoń przez oko siatki, delikatnie gładzi łeb Zoey. Jest to o tyle łatwe, że suka również wyraźnie pragnie kontaktu i lgnie do opiekuna z całych sił pomimo dzielącej ich przegrody.

– Dzień dobry. Pamięta mnie pan? – pytam.

Spogląda na mnie, marszczy brwi w zamyśleniu, po czym kiwa głową.

– Dwadzieścia dolców i bon podarunkowy o wciąż nieustalonej wartości.

– Pięćdziesiąt dolarów.

– Bardzo hojnie z pana strony. Jeszcze raz dziękuję.

– Znalazł się pan w trudnym położeniu. Widziałem w telewizji, co się panu przytrafiło, i chciałbym pomóc.

– Zależy mi tylko na moim psie.

– Chyba będę mógł coś w tej sprawie zrobić.

Ta perspektywa wzbudza jego zainteresowanie. Podnosi się z pozycji leżącej, a kiedy się prostuje, ze zdumieniem spostrzegam, jak jest wysoki. Mierzy chyba metr dziewięćdziesiąt. Wcześniej widziałem go tylko, jak kulił się pod kocem na chodniku. Nie ma na nim grama tłuszczu – zapewne z powodu ubogiej diety.

– Co? – pyta krótko, nieufnie.

– Zoey ugryzła człowieka, musi więc przejść dziesięciodniową obserwację pod kątem wścieklizny. A żeby mógł ją pan odzyskać, musiałby pan mieć stały adres. Tak mówią zasady.

– Rozumiem, że pan umiałby je obejść?

Nieustannie mnie dziwi, jak poprawnie się wyraża, i nieustannie łajam się w duchu za to, że jestem zdziwiony. Osoba bezdomna nie musi być zaraz głupia.

– W pewnym sensie – odpowiadam. – Schronisko przekaże mi Zoey, ponieważ prowadzę dom tymczasowy. Pozostanie u mnie pod obserwacją przez dziesięć dni, a później wróci do pana, ponieważ będzie pan już miał stały adres.

– Nie sądzę.

– Jestem Andy Carpenter – przedstawiam się. – A pan jak się nazywa?

Mężczyzna rzuca mi podejrzliwe spojrzenie, zupełnie jakby jego imię i nazwisko było jego jedynym majątkiem, na który dybię. W końcu niechętnie wyjawia:

– Don Carrigan.

– W porządku, Don. Zabierzmy stąd Zoey i znikajmy. Resztę opowiem ci po drodze.W samochodzie robi się niezręcznie.

Carrigan siedzi na fotelu pasażera z Zoey na kolanach i milczy; zapewne usiłuje dociec, co jest grane. Choć jestem sprawcą tej sytuacji, robię to samo. Z naszej trójki tylko Zoey wydaje się niezrażona – wygląda ciekawie przez okno, traktując jazdę jak wspaniałą przygodę.

– Od jak dawna masz Zoey? – zagajam wreszcie.

– Od jakichś sześciu tygodni.

– Była bezdomna?

Potakuje skinieniem.

– Tak jak ja. Wiele nas łączy.

– Pies niesie pociechę – przyznaję.

– Owszem. Pozwolisz, że zapytam, dokąd jedziemy?

– Do mojego domu. Mamy pokój, którego ci użyczymy.

– Czemu zawdzięczam ten akt dobroci?

– Przecież mamy Boże Narodzenie.

– Tak szybko?

Wzruszam ramionami.

– Nawet nie zaczynaj…

To mu chyba wystarcza, bo nie mówi nic więcej i dalej w milczeniu gładzi łeb Zoey.

Po pięciu minutach ciszy pytam:

– Skąd pochodzisz?

– Czy warunkiem tego aktu dobroci jest, abym podzielił się z tobą swoją biografią?

Kręcę głową.

– Nie, nie stawiam żadnych warunków.

Don uśmiecha się nieznacznie. Choć to tylko cień uśmiechu, robi mi się raźniej na duchu. Do tej pory zawsze zachowywał kamienną twarz.

– W końcu mamy Boże Narodzenie.

Odwzajemniam uśmiech.

– Otóż to.

Gdy zatrzymuję samochód na podjeździe przy Forty-Second Street, spostrzegam, że Laurie wygląda na nas zza firanki. Nasz garaż jest wolno stojącym budyneczkiem, nad którym mieści się coś w rodzaju kawalerki.

– Jesteśmy na miejscu – rzucam. – Nie ma to jak w domu.

Otwieram drzwiczki i natychmiast czuję, jak do środka wdziera się fala mroźnego powietrza. Wiatr przybrał na sile, przez co temperatura wydaje się jeszcze niższa. To chyba przez to pogodynki wiecznie mówią o temperaturze odczuwalnej.

Ruszamy w stronę garażu. Don z jakiegoś powodu niesie Zoey na rękach. Z drzwi frontowych domu wychodzi Laurie, a za nią pokazuje się Rickie i Tara, nasza golden retrieverka. Sebastian, który jest bassetem, najwyraźniej uznał, że pojawienie się gościa nie jest warte opuszczenia przytulnego legowiska. Założę się, że nie wyszedłby nawet wtedy, gdybym przywiózł gwiazdę NBA, popu i srebrnego ekranu naraz.

– Witaj! – odzywa się moja żona. – Jestem Laurie, to mój syn Rickie, a to Tara. Czuj się jak u siebie w domu.

– Dziękuję – odpowiada Carrigan. – To Zoey. – Stawia sukę na ziemi, dzięki czemu obie, Zoey i Tara, mogą dopełnić prezentacji, obwąchując sobie części intymne. – Jestem wdzięczny za gościnę.

– Cała przyjemność po naszej stronie – zapewnia go Laurie. – Chodźmy dalej.

Kierujemy się do garażu. Carrigan przystaje w progu, jakby nie był pewien, czy chce wykonać następny krok. Gdy w końcu to robi i wspinamy się po schodach, zwracam się do niego z pytaniem:

– Czy Zoey jest nauczona czystości?

Wzrusza w odpowiedzi ramionami.

– Nie mam pojęcia. Nigdy nie byłem z nią u nikogo w domu.

Lokal nad garażem jest skromny, lecz w miarę wygodny. Składa się na niego sypialnia, łazienka, kuchnia i mały salon. Powierzchnia nie jest duża, ale też nie ma się wrażenia ciasnoty.

Carrigan będzie miał do dyspozycji dwa telewizory – jeden w salonie, drugi w sypialni. Na początek pokazuję mu, gdzie leżą piloty, które moim zdaniem są najważniejszymi urządzeniami w każdym domu. Don zdaje się wiedzieć, jak je obsługiwać, co w pewnym stopniu mnie zaskakuje.

– Chodźmy dalej – proponuje Laurie, odwracając się w stronę kuchni.

Zanim podążymy jej śladem, Carrigan otwiera okno. Wydaje się podenerwowany, wręcz czymś zaniepokojony. Jeszcze go takim nie widziałem, ale nie pytam, o co chodzi, bo w gruncie rzeczy to nie moja sprawa.

– Na zewnątrz jest minus dziesięć stopni. Tu masz termostat, a gdyby…

– Tak jest lepiej – wpada mi w słowo z nutą napięcia w głosie. – Chyba że masz coś przeciwko?

– Nie, skądże.

Po tej wymianie zdań przechodzimy do kuchni. Laurie otwiera lodówkę, mówiąc:

– Nie wiedziałam, co lubisz, więc kupiłam wszystkiego po trochu.

Lodówka jest pełna, podobnie jak szafki, które moja żona kolejno otwiera. Laurie nie zapomniała nawet o psim żarciu. Zarówno Don, jak i Zoey są zabezpieczeni na froncie żywieniowym przez dłuższy czas.

– Jeżeli jest coś, o czym zapomniałam, daj mi znać – rzuca moja żona.

– Lody znajdziesz w zamrażarce – wtrąca Rickie.

– Czuję się tym wszystkim nieco przytłoczony – mówi Carrigan, po czym dodaje: – Jest to też dla mnie lekko niepojęte…

Nie daję mu skończyć.

– Laurie jest mistrzynią niepojętego. Nawet gdybym chciał, nie umiałbym ci tego wytłumaczyć.

Moja żona oprowadza go po mieszkaniu jakby nigdy nic, pokazując, gdzie jest wszystko: ręczniki, papier toaletowy, wykrywacz dymu, szampon, odkurzacz i tak dalej. Przewodnicy oprowadzający wycieczki po Luwrze mają mniej do pokazania i opowiedzenia.

– Na pewno chcesz, żeby było otwarte? – pyta, gdy wróciliśmy do salonu. W pokoju jest zimno jak w chłodni.

– Tak.

Laurie kiwa głową.

– W porządku. Masz prawo jazdy?

– Po upływie terminu ważności.

– W takim razie jeśli będziesz chciał się gdzieś dostać, poprosisz Andy’ego albo mnie. To samo dotyczy sytuacji, w której czegoś byś potrzebował.

– Obawiam się, że stwierdzę rzecz oczywistą, ale nie musieliście tego dla mnie robić.

Laurie się uśmiecha.

– Przecież mamy Boże Narodzenie.

Ja tylko wzruszam ramionami.

Muszę przyznać, że całkiem mi dobrze z tym, co robimy.

Laurie jak zwykle miała rację: pomogliśmy komuś i wcale nie było to takie trudne. Przy okazji zaprezentowaliśmy Rickiemu właściwą postawę, aczkolwiek nie da się ukryć, że to on był instygatorem całej akcji.

Ponieważ od tygodnia nie byłem U Charliego – w barze, w którym często oglądam mecze razem z innymi bywalcami – postanawiam wybrać się tam tego wieczoru. Lokal będzie wypakowany po brzegi, gdyż grają Giantsi, ja jednak mam stały stolik, który dzielą ze mną Vince Sanders, redaktor lokalnej gazety, i Pete Stanton, szef wydziału zabójstw w Paterson.

Przed wyjściem pytam Laurie, czy boi się zostać sama w domu z Carriganem – mimo że Don tak naprawdę zajmuje oddzielną kwaterę. W odpowiedzi moja żona obdarza mnie charakterystycznym dla siebie spojrzeniem, które mówi: „Czyś ty zwariował?”. Jest byłą policjantką, obecnie zaś pracuje jako prywatny detektyw, tak więc potrafi o siebie zadbać w niebezpiecznej sytuacji znacznie lepiej niż ja. Nie żeby był to jakiś wielki komplement.

– Może powinniśmy go prześwietlić w internecie – mówię. – Poznać środowisko, z którego się wywodzi.

– Środowisko, z którego się wywodzi, nie liczy się nic a nic. Zaoferowaliśmy mu gościnę przez wzgląd na jego obecną sytuację. Gdybyśmy zaczęli go prześwietlać, choćby w internecie, naruszylibyśmy jego prywatność i nadszarpnęli zaufanie.

– No tak.

Docieram do Charliego tuż przed rozpoczęciem meczu; z tego powodu Vince i Pete ledwie zauważają moje przybycie. Kiedyś udawali, że cieszą się na mój widok, aby móc z czystym sumieniem jeść i pić na mój koszt. Od pewnego czasu obciążają mój rachunek, czy jestem obecny czy nie, dzięki czemu nie muszą zgrywać towarzyskich.

W przerwie meczu Vince zwraca się do mnie:

– Będziesz jutro w gazecie.

– Czemu?

– Bo dałeś temu bezdomnemu dach nad głową. Tak przy okazji, jesteś porąbany.

– Nieźle porąbany – wtóruje mu Pete.

– Laurie i ja postępujemy w ludzki sposób. Mamy gen, którego wam najwyraźniej brakuje.

– Ten facet może być seryjnym mordercą – rzuca Pete, wstając, by udać się do łazienki.

– Dzięki, stary, że natchnąłeś mnie otuchą! – Następnie zwracam się do Vince’a: – Naprawdę chcesz o tym pisać?

– Jasne. Historia z życia wzięta, odwołuje się do emocji czytelnika. Aczkolwiek nie mam pojęcia dlaczego.

– Jesteś ostatnim człowiekiem, który wie coś o emocjach – stwierdzam. I zaraz pytam: – Gdzie o tym usłyszałeś?

– Od Ralpha Brandenbergera, tego gościa, który prowadzi schronisko. Może słówko do mikrofonu?

– Nie. Ani Laurie, ani ja nie robimy tego dla sławy.

– Ujmujące. Wszyscy jesteśmy wzruszeni. – Rozgląda się wokół. – Może chociaż mi powiesz, jak on się nazywa? Brandenberger nie miał pojęcia. Na razie nazywamy go po prostu bezdomnym.

Czuję się rozdarty. Z jednej strony wolałbym zachować wszystko w tajemnicy, tak samo jak – niewątpliwie – Laurie. Z drugiej strony nie widzę szans, aby zapobiec publikacji, a nazywanie Carrigana „bezdomnym” w jakiś sposób mu uwłacza.

– Don Carrigan – odpowiadam.

– Brzmi znajomo… Co jeszcze możesz mi o nim powiedzieć?

– Nic.

– Pochodzenie? Zawód? Powody, dla których znalazł się na ulicy?

– Nie, nie i nie.

– Aleś mi pomógł – kwituje Vince.

Sięga po komórkę i dzwoni do redakcji z instrukcją, aby w artykule użyć prawdziwej tożsamości bezdomnego. Moment później z łazienki wraca Pete – w samą porę na rozpoczęcie drugiej połowy. Odtąd Carrigan (i wszystko inne) schodzi na plan dalszy. Dozwolone są tylko rozmowy o fajtłapowatości Giantsów, którzy nie potrafią kryć skrzydłowych jak należy.

Mecz kończy się niespodziewanym zwycięstwem Giantsów. Żegnam się z kumplami i idę do domu, gdzie opowiadam Laurie o planowanym artykule na temat Carrigana. Pytam ją, czy jej zdaniem postąpiłem słusznie, zdradzając imię i nazwisko naszego gościa, a ona odpowiada:

– Myślę, że nic się nie stało. Ale będziesz musiał jutro mu pokazać ten artykuł.

– Zrobię to. Próbowałem odwieść Vince’a od tego pomysłu, ale bezskutecznie. Jego zdaniem ta historia odwołuje się do emocji czytelnika. Zaczął się spotykać z jakąś psycholożką czy co, że nagle umie mówić o emocjach?

Laurie się uśmiecha.

– Vince jest w porządku. Możesz na niego liczyć w każdej sytuacji.

– Taaa… Tymczasem razem z Pete’em skubią mnie, kiedy mogą, zupełnie jakbym miał obowiązek ich utrzymywać.

W rzeczywistości jestem nieziemsko bogaty, a to za sprawą spadku i wcześniej prowadzonych lukratywnych spraw, wcale mi więc nie przeszkadza podejmowanie Sandersa i Stantona. Niemniej jeszcze większą przyjemność sprawia mi narzekanie na nich i ciągłe wytykanie im sknerstwa. W końcu od czego ma się przyjaciół.

– Staram się nie być wścibska – odzywa się znów Laurie – ale wcześniej niechcący zauważyłam, że Don siedzi z Zoey w garażu.

– Przy otwartej bramie? – pytam. Laurie potakuje, a ja próbuję znaleźć wyjaśnienie. – Może przywykł do chłodu albo nie lubi przegrzanych pomieszczeń?

Moja żona kręci głową ze smutkiem.

– Nawet nie chcę sobie wyobrażać, przez co ten biedak przeszedł.

– Skoro już o tym mowa, zastanawiałaś się, jak długo nie będzie musiał przez to przechodzić?

– Nie wszystko naraz – upomina mnie Laurie.

Wzdycham przeciągle.

– Andy… – Laurie patrzy mi prosto w oczy. – Zaufaj mi w tym wypadku.Wychodząc rano na spacer z psami, widzę Carrigana, który siedzi w garażu.

– Idziemy do parku – rzucam. – Masz ochotę na mały spacer?

Zastanawia się przez chwilę, po czym kiwa głową.

– Tak. Dziękuję za zaproszenie.

Kiedy idziemy w stronę ulicy, zauważam gazetę leżącą na trawniku. Nie miałem jeszcze okazji jej przejrzeć. Właściwie całkiem zapomniałem o Sandersie i jego artykule.

– Po powrocie coś ci pokażę – zapowiadam. Carrigan zbywa to milczeniem; w ogóle mało ciekawski z niego typ. Kontynuuję więc: – Trafiliście na łamy. Ty i Zoey… Piszą o tym, co wam się przytrafiło i jak wylądowaliście tutaj. Wiedzą o wszystkim, choć nic im nie powiedziałem.

– Rozumiem.

– Podałem im jednak twoje nazwisko. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłem?

– Nikogo to nie obejdzie, czemu więc miałbym się przejmować?

Spacerujemy przez jakieś pół godziny; jest zimno, ale słonecznie i w gruncie rzeczy całkiem ładnie. Głównie milczymy – gdyby nie ja, w ogóle nie byłoby rozmowy. W pewnym momencie pytam Dona, czy lubi football, na co odpowiada, że kiedyś lubił. Na moje pytanie, czy dorastał w okolicy, reaguje krótkim „nie”. Istny gaduła z niego.

Po powrocie do domu jem śniadanie z Laurie i Rickiem. Później odprowadzam Rickiego do szkoły, co zajmuje około dziesięciu minut. Uczęszcza do Dwudziestki, tej samej, do której ja chodziłem milion lat temu.

Wracając, spostrzegam zamieszanie na naszej ulicy. Gdy jestem już blisko domu, orientuję się, że sprawa dotyczy nas osobiście. Po jeszcze kilku krokach mam jasność sytuacji. Wizytę złożyła nam policja. Na podjeździe stoją cztery radiowozy.

Funkcjonariusze tłoczą się przy wejściu do garażu.

Ktoś zatruł się tlenkiem węgla, taka jest moja pierwsza myśl. Idiotyczna, wziąwszy pod uwagę, że brama jest otwarta, a w środku nie ma samochodu. Te dwa fakty znacznie zmniejszają ryzyko tragedii.

Laurie stoi bezradnie na końcu podjazdu, zablokowana przez ścianę ciał w mundurach.

– Co tu się do licha wyprawia? – pytam.

– Nie wiem. Znikąd pojawił się Pete ze swoimi ludźmi. Wszyscy mieli pistolety w dłoniach.

– Rozmawiałaś z nim?

– Nie. Nie zajrzał najpierw na kawę.

Stoimy razem, czekając, aż coś – cokolwiek – się wydarzy. Mija dziesięć minut. W końcu pojawia się Pete. Prowadzi Carrigana, który ma ręce skute za plecami.

Gdy przechodzą obok nas, wołam do przyjaciela, pytając, co się dzieje.

– Aresztujemy twojego lokatora za morderstwo – odpowiada.

Carrigan spogląda na mnie i mówi cicho:

– To nie tak…

– Z nikim nie rozmawiaj – przerywam mu. – Nie puść pary z gęby. Jestem adwokatem, spotkamy się na komisariacie.

– Co stanie się z Zoey? – pyta, tym samym zyskując u mnie dodatkowe punkty za troskę o psa w takiej chwili.

– Zaopiekujemy się nią. Obiecuję.

Pięć minut później Laurie i ja jesteśmy sami. Jedynym dowodem na wizytę policji są kręcący się wciąż w pobliżu sąsiedzi, którzy zbierają się na odwagę, aby zapytać nas, o co w tym wszystkim chodzi.

– Wygląda na to, że prześwietlenie go w internecie było jednak wskazane – mówię.

Laurie potakuje skinieniem.

– Przyprowadź Zoey, a ja w tym czasie włączę komputer.Google twierdzi, że Don Carrigan jest poszukiwany przez policję za morderstwo, i w świetle dzisiejszych wydarzeń wyjątkowo się chyba nie myli.

Ofiarą padł Steven McMaster, zamożny menadżer wysokiego szczebla. Zginął na terenie własnej posiadłości w Short Hills w stanie New Jersey przed dziewięcioma miesiącami.

Wracał właśnie ze służbowej kolacji, gdy został zaatakowany w progu swojego domu. Napastnik zmusił go do otwarcia drzwi, po czym obaj weszli do środka. To by przynajmniej tłumaczyło, dlaczego nie włączył się alarm, który określono jako „wyrafinowany”.

Znalazłszy się wewnątrz domu, napastnik odebrał McMasterowi życie w brutalny sposób, skręcając mu kark. Nikt nie słyszał krzyków zaatakowanego mężczyzny, ponieważ domy w tamtej okolicy znajdują się w dość dużej odległości od siebie. Z tego samego powodu nie było świadków, którzy zauważyliby coś podejrzanego.

Posiadłość splądrowano, nie wyłączając sejfu, do którego otwarcia McMaster pewnie też został zmuszony. W każdym razie zginął tuż obok, z czego dochodzeniowcy wywnioskowali, że morderca postanowił się go pozbyć, osiągnąwszy swoje.

Miejsce zbrodni połączono z osobą Carrigana na podstawie dowodów w postaci DNA. W nim samym zaś rozpoznano byłego członka Zielonych Beretów i weterana wojny w Iraku. Policja wystawiła za nim list gończy, lecz kolejne doniesienia prasowe nie mówią nic o aresztowaniu. Z tego, co można wywnioskować z Google’a, zainteresowanie zbrodnią w końcu wygasło, zastąpione przez świeższe sprawy.

Poza tymi informacjami internet milczy na temat Dona Carrigana. To znaczy trafiamy na paru mężczyzn o tym nazwisku, ale jeden stoi na czele dużej firmy farmaceutycznej z siedzibą w Denver, drugi zaś pracuje jako dziennikarz w Portland w stanie Maine.

Kierując się informacją o Zielonych Beretach, przyjmujemy, że ten właściwy pochodzi z Pittsburgha, ukończył Ohio State University i pracował na tej uczelni jako asystent przez krótki czas, zanim zaciągnął się do wojska. Nic nie wskazuje na to, aby był żonaty.

Mimo że Google nie wypluwa żadnych fotografii, jesteśmy pewni, że to nasz Don Carrigan. Pozostaje dla nas zagadką, jak z człowieka, o którym czytamy na ekranie, przeistoczył się w mordercę.

– Co teraz? – pytam Laurie.

– Teraz czeka nas rozmowa z nim.

– Nie uważasz, że lekko przesadzamy z tym duchem Bożego Narodzenia?

– Powiedziałam, że z nim porozmawiamy, Andy, nie że zaraz będziemy go reprezentować. Chcę usłyszeć jego wersję tej historii.

Kiwam głową.

– W porządku. Miejmy to z głowy jak najszybciej.

Często spotykam się z ludźmi na komisariacie. Co zrozumiałe, są to w większości moi klienci. Nie pamiętam jednak, aby moja żona kiedykolwiek mi towarzyszyła w areszcie. Najwyraźniej chce usłyszeć historię Carrigana na własne uszy.

Dostawszy się do aresztu, czekamy pół godziny na to, by skierowano nas do właściwego pokoju, po czym dziesięć minut później pojawia się strażnik prowadzący Carrigana. Jeśli chodzi o areszty, jest to prędkość zgoła świetlna, co bardzo mnie cieszy.

Don ma skute ręce, ale poza tym trzyma się nie najgorzej. Na jego twarzy nie dostrzegam wyrazu paniki, która tak często ogarnia moich klientów – przypuszczam, że Carrigan w przeciwieństwie do nich po prostu ma niewiele do stracenia. Mimo to sprawia wrażenie podenerwowanego, zupełnie jak wcześniej w lokum nad garażem. Ponieważ znam go zaledwie drugi dzień, nie umiem powiedzieć, czy jest to dla niego normalne zachowanie czy nie.

– Dobrze cię traktują? – zwraca się do niego Laurie.

Carrigan potakuje skinieniem.

– Nigdy nie byłem aresztowany, więc nie mam porównania. Traktują mnie chyba w porządku.

– Ktoś wyjaśnił ci, dlaczego zostałeś zatrzymany? – przechodzę do sedna.

Kolejne kiwnięcie głowy.

– Podejrzewają mnie o morderstwo. Nikt mi nie powiedział, jak nazywa się ofiara, a ja nie pytałem, zgodnie z twoją instrukcją, by milczeć.

– Świetnie. Chodzi o Stevena McMastera. Został zaatakowany na terenie własnej posiadłości w Short Hills i zamordowany przed otwartym sejfem. Sprawca splądrował później dom.

– Nie mam z tym nic wspólnego. Steven McMaster? Nigdy o nim nie słyszałem, nigdy go nie widziałem i z całą pewnością nigdy go nie zamordowałem.

– Z tego, co mi wiadomo, na miejscu zbrodni znaleziono twoje DNA.

– Gdzie doszło do tego morderstwa?

– W Short Hills w stanie New Jersey.

– W życiu tam nie byłem, więc jak niby miałem tam zostawić swój ślad genetyczny?

W tym momencie do rozmowy wtrąca się Laurie:

– Domyślasz się, dlaczego podejrzewają akurat ciebie?

– Nie. Nie mam pojęcia, czemu się na mnie uwzięli.

– Byłeś wcześniej notowany?

– Tak. Za włóczęgostwo. Parę razy aresztowano mnie za napaść, ale nigdy nie postawiono mi zarzutów.

– No dobrze – podsumowuję. – Postaram się dowiedzieć czegoś więcej.

– Chcesz być moim adwokatem?

– A masz innego?

– Nie. Ale nie mam też pieniędzy, żeby ci zapłacić. Bez względu na to, jakiego honorarium zażądasz.

– Zostawmy tę sprawę na później. Jeżeli nie podejmę się twojej obrony, załatwię ci dobrego adwokata z urzędu. Znam parę osób.

– Dalej jest Boże Narodzenie?

– Jak widać. – Przyszpilam go wzrokiem. – Nadal z nikim nie rozmawiaj.

– Co u Zoey?

– Czuje się świetnie, nie masz powodów do zmartwienia – odpowiada za mnie Laurie. – Tarze i Sebastianowi przyda się nowa kumpela. Czy możemy zrobić dla ciebie coś jeszcze?

Carrigan się waha.

– Sam nie wiem… Nienawidzę przebywać w zamkniętych pomieszczeniach… Cierpię na klaustrofobię. Nie mam pojęcia, czy można coś poradzić na moje lęki…

– Zobaczymy, co da się zrobić.

Zanim wyjdziemy z budynku aresztu, zatrzymujemy się w infirmerii. Fakt, że często reprezentuję przestępców, oznacza, że znam tu praktycznie każdego. Przełożoną pielęgniarek jest pewna superkobieta, Daphne Collins, której uśmiech nigdy nie schodzi z twarzy i która ma nieprzeciętnie zaraźliwy śmiech. Jedno i drugie zdumiewa mnie za każdym razem, gdy spotykam ją w tym ponurym miejscu.

Opowiadamy jej pokrótce w czym rzecz, na co otrzymujemy zapewnienie, że lekarz bezzwłocznie przyjrzy się Carriganowi. Daphne dodaje, że problem nie należy do rzadkości wśród aresztantów i że zazwyczaj ordynuje się w takich przypadkach niezbyt silny lek uspokajający.

– To pomoże mu przestać się denerwować.

– Dzięki, Daphne. O coś takiego właśnie nam chodziło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: