Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Światy równoległe. Autobiografia subiektywna w sensie ścisłym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Światy równoległe. Autobiografia subiektywna w sensie ścisłym - ebook

Celne spostrzeżenia, trafne oceny, żywe emocje – autobiografia, którą trzeba przeczytać.

Mojemu pokoleniu przyszło żyć w ciekawym, choć pokojowym momencie historycznym. Od kilku stuleci Polska nie przeżywała tak długiego okresu bez wojen czy choćby powstań. Nawet upadek komunizmu odbył się bez rozlewu krwi, co mniej refleksyjnym politykom, publicystom i pisarzom nie pasuje do obrazu prawdziwego przełomu, któremu w naszej wcześniejszej historii zawsze towarzyszył łopot sztandarów, szczęk oręża i hekatomba. Tym razem Polacy okazali się mądrzy przed szkodą, choć to niebywałe osiągnięcie jest przez część elity politycznej i kulturalnej traktowane z lekceważeniem, by nie powiedzieć – z pogardą.

Żyliśmy w spokojnych czasach długo. Dziś nad Europą Wschodnią zbierają się chmury. Sen o stabilnej geopolityce prysł wraz z aneksją Krymu przez Rosję. Może na tym się skończy, a może nie. Tym razem jednak będziemy po właściwej stronie, co nie oznacza, że nie ma powodu do zmartwień.

Warto zatem utrwalać czas miniony, choćby i w formie subiektywnych autobiografii. Dla młodych – aby mogli poznać klimat, poczuć tętno przeszłości i wyciągnąć z niej wnioski dla siebie, dla starych – aby przypomnieli sobie szczenięce lata.

(Fragment książki)

Edmund Wnuk-Lipiński (ur. 4 maja 1944 roku w Suchej na Pomorzu) jest profesorem socjologii i autorem wielu prac z dziedziny socjologii polityki. Autor trylogii fantastyczno-socjologicznej „Apostezjon” oraz poświęconych socjologii: „Świat międzyepoki. Globalizacja – demokracja – państwo narodowe” (2004) oraz „Socjologia życia publicznego” (2005, 2008). Był założycielem i pierwszym dyrektorem Instytutu Studiów Politycznych PAN, a później rektorem Collegium Civitas. Był także uczestnikiem rozmów Okrągłego Stołu i doradcą Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Obecnie kieruje Instytutem Socjologii w CC. Mieszka w Warszawie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-981-8
Rozmiar pliku: 9,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Pisanie wspomnień jest zajęciem sensownym pod jednym warunkiem – jeżeli dokona się selekcji epizodów, z których składa się indywidualne życie, a konieczna selekcja nie zafałszuje świadomie przebiegu zdarzeń. Starałem się trzymać tej dyrektywy. Jednak moje zapiski z życia nie są pracą historyczną. Nie pracowałem na źródłach i nie weryfikowałem rozmaitych wydarzeń publicznych. Nie przeprowadzałem rozmów z osobami, o których piszę, aby skonfrontować moje spojrzenie z ich punktem widzenia. Starałem się również unikać opisów zdarzeń, których nie byłem świadkiem, choćby biernym i z oddali. Jeżeli wprowadzałem jakieś historyczne dygresje, to wyłącznie dla zarysowania ogólniejszego tła czasów, w których przyszło żyć mnie i mojemu pokoleniu. Spędziliśmy większą część życia w systemie komunistycznym, lecz zarazem doczekaliśmy chwili, kiedy wolna Polska przestała być marzeniem, a stała się realnością.

Jest to moje życie, tak jak je zapamiętałem, zatem prawdziwość tej relacji ma charakter subiektywny. Zwłaszcza że nie stronię od interpretacji, a niekiedy nawet od kategorycznych stwierdzeń, które – na mocy definicji – są moją indywidualną perspektywą, nie zaś obiektywnym opisem rzeczywistości. Inne osoby biorące udział w opisywanych wydarzeniach mogły ją widzieć inaczej (i zapewne tak było).

Mojemu pokoleniu przyszło żyć w ciekawym, choć pokojowym momencie historycznym. Od kilku stuleci Polska nie przeżywała tak długiego okresu bez wojen czy choćby powstań. Nawet upadek komunizmu odbył się bez rozlewu krwi, co mniej refleksyjnym politykom, publicystom i pisarzom nie pasuje do obrazu prawdziwego przełomu, któremu w naszej wcześniejszej historii zawsze towarzyszył łopot sztandarów, szczęk oręża i hekatomba. Tym razem Polacy okazali się mądrzy przed szkodą, choć to niebywałe osiągnięcie jest przez część elity politycznej i kulturalnej traktowane z lekceważeniem, by nie powiedzieć – z pogardą.

Polska po II wojnie światowej miała historycznego pecha, że trafiła do sowieckiej strefy wpływów, skutkiem czego na niemal pół wieku zostaliśmy zamknięci w komunistycznej krypcie. Ale z drugiej strony historycznego pecha miał również komunizm. Został zainstalowany w Polsce i to w Polsce właśnie rozpoczął się jego spektakularny upadek.

Dziś, kiedy mówię moim studentom, urodzonym już w wolnej ojczyźnie, o wydarzeniach z tamtych lat, odbierają te opowieści jak bajania starszego pana o zamierzchłych czasach. W istocie jest to zdrowy mechanizm odnawiania się życia poprzez następstwo pokoleń. Nie można bowiem żyć wyłącznie przeszłością, jeśli chce się sprostać wyzwaniom dzisiejszego, gwałtownie zmieniającego się świata. Historia nie może być balastem trzymającym nas na uwięzi anachronicznych mitów kulturowych, choć nie może również być zapomnianym lamusem, do którego zaglądają jedynie hobbyści, rozmiłowani w starociach. Musi być przeszłością żywą w naszej zbiorowej pamięci, tutaj bowiem bije źródło naszej narodowej tożsamości i sensowności naszego trwania w rodzinie narodów europejskich.

Intuicja podpowiada mi, że jesteśmy generalnie na właściwej drodze. Nareszcie. Ale ta sama intuicja podszeptuje, że istnieje niebezpieczeństwo (trudno dzisiaj określić jak duże), że nawet jeśli nikt nas z tej drogi nie zepchnie, zejdziemy z niej sami – aby ponownie poczuć się swojsko na manowcach historii i peryferiach świata. Coraz głośniejsze są w naszym społeczeństwie pomruki nacjonalizmu, coraz głośniejsze tęsknoty za silną ręką, która wreszcie „zaprowadzi porządek”, coraz powszechniejsze lekceważenie polskiego demokratycznego państwa i jego osiągnięć. Tak, możemy to wszystko zniszczyć własnymi rękami, podobnie jak nasi przodkowie zniszczyli Pierwszą Rzeczpospolitą, w imię partykularnych interesów i głębokiej nienawiści do współrodaków, którzy ośmielają się mieć odmienne zdanie i inaczej definiować pożądany kierunek rozwoju.

Czy historia uczy nas unikania błędów przeszłości? Trudno nie być sceptycznym, jeśli weźmie się pod uwagę nie tylko nikły zasób wiedzy historycznej w młodym pokoleniu, ale i manipulacje pamięcią historyczną w doraźnej walce politycznej. A jednak przeszłość, spleciona z indywidualnych losów milionów ludzi, którzy tworzyli i niszczyli Polskę, pielęgnowali jej mit w czasach zaborów i wymuszonych emigracji, uciekali przed polskością jak przed chorobą i powracali do niej jak do nałogu, jest ważna dla teraźniejszości i w znacznym stopniu wyznacza naszą przyszłość.

Żyliśmy w spokojnych czasach długo. Dziś nad Europą Wschodnią zbierają się chmury. Sen o stabilnej geopolityce prysł wraz z aneksją Krymu przez Rosję. Może na tym się skończy, a może nie. Cokolwiek jednak się stanie, temperaturę i wartkość przebiegu zdarzeń w naszej części świata ponownie podyktuje polityka globalna, a Polska ponownie stanie się państwem frontowym. Tym razem jednak będziemy po właściwej stronie, co nie oznacza, że nie ma powodu do zmartwień. Jeśli w Rosji przeważą nastroje imperialne (a nic nie wskazuje na to, aby miało być inaczej), będzie to, naturalnie, miało konsekwencje nie tylko dla naszego regionu, ale także dla układu sił na świecie. Im bardziej Rosja dążyć będzie do odbudowania terytorialnej potęgi, tym bardziej oddali się od demokracji i wartości europejskich. I tym bardziej opowiedziana dalej historia stanie się rozdziałem zamkniętym.

Warto zatem utrwalać czas miniony, choćby i w formie subiektywnych autobiografii. Dla młodych – aby mogli poznać klimat, poczuć tętno przeszłości i wyciągnąć z niej wnioski dla siebie, dla starych – aby przypomnieli sobie szczenięce lata.Rozdział I

Dzieciństwo, czyli wczesne odkrycia

To nie był dobry czas na przychodzenie na świat. Wprawdzie wojna miała się ku końcowi, ale zniszczenia były tak wielkie, że ludzie, aby przeżyć, cofali się stopniowo do zamierzchłych czasów wymiany naturalnej (towar za towar). Ich losy decydowały się na liniach frontów i w zaciszu gabinetów, a zwykli Polacy dowiadywali się ostatni, co może ich czekać w najbliższej przyszłości. Także ci w pewnej małej wiosce schowanej w Borach Tucholskich, na północy naszego kraju.

W marzeniach tych prostych ludzi wojna miała skończyć się najbliższej wiosny, a świat z niej powstały byłby zupełnie inny (oczywiście – lepszy) po wielkiej traumie okupacji. Nasze wojsko z Zachodu miało nas wyzwolić, a cud roku 1918 się powtórzyć. Tymczasem jednak trwał rok 1940. Tereny Kaszub i Borów Tucholskich, rodzinne strony moich rodziców, zostały po 1939 roku wcielone do Rzeszy. Ojciec, wyrzucony z poczty, znalazł pracę w pobliskim tartaku, ale wkrótce zesłano go karnie do kamieniołomu, bo odmówił podpisania niemieckiej listy ludnościowej. Miał dwadzieścia osiem lat. Ja miałem pojawić się na świecie dopiero za cztery.

Werk-Ausweiss na nazwisko Bolesława Wnuk-Lipińskiego po zesłaniu ojca do kamieniołomów

Urodziłem się w granicach przedwojennej Polski, w Suchej na Pomorzu. Ponieważ jednak w 1944 roku tereny te – na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow – włączono w obręb Rzeszy, nic dziwnego, że pierwszy urzędowy dokument na mój temat, czyli metryka, powstał dwa dni po moim urodzeniu w języku niemieckim.

Pierwszego roku życia nie pamiętam zupełnie. Pamięć nie przechowała żadnych strzępów wspomnień. To naturalne, bo w mózgu niemowlęcia dopiero pojawiają się połączenia między synapsami, a rozmaite funkcje tego cudownego i do dziś tajemniczego organu ledwie podejmują pracę dzięki lawinowemu rozwojowi biologicznemu i impulsom ze środowiska. Z opowieści wiem jednak, że był to trudny okres, nawet w wojennych czasach.

Chorowałem często, a opieka lekarska była żadna, nie licząc medycyny ludowej. Nie było jasne, czy przeżyję. Dostarczyłem rodzicom wielu strapień, a jednak przetrwałem, zahartowany do tego stopnia, że później właściwie choroby mnie omijały, wyłączając drobne przeziębienia i żółtaczkę zakaźną w klasie maturalnej. Ojciec zrobił mi wózek, który przy okazji pełnił także funkcję sekretnego środka transportu jego połowów w okolicznych jeziorach (Niemcy zakazali Polakom łowienia ryb). Schowek pod moim materacykiem był wykorzystywany nader często.

Któregoś ranka znalazła się tam obfitość węgorzy. Gdy wróciliśmy z ojcem do domu, zostałem w wózku na podwórku, a on sam poszedł bodaj się umyć. Tymczasem na zewnątrz wyszła ciotka (siostra mamy). Nachyliła się nade mną i, jak to ciotka, zaszczebiotała coś do uroczego – jak mniemam – bobaska w wózeczku. Wtedy właśnie połów postanowił ujawnić swoją obecność; ciotka wzięła węgorze za węże. Przeraziła się tak bardzo, że zemdlała. Ojciec, który akurat zjawił się na podwórku ponownie, nie wiedział, czy ratować ciotkę, czy łapać uciekający łup. Chyba w końcu zrobił i jedno, i drugie.

Ja w wózku zrobionym przez ojca. Sucha, wiosna 1945 roku

Nieuzasadnione podejrzenie

Najwcześniejsze wspomnienia, jakie udało mi się wygrzebać z zakamarków pamięci, dotyczą pewnego domowego incydentu. Rodzice, naturalnie wraz ze mną, przenieśli się do Bytowa, niewielkiego miasteczka tuż przy dawnej granicy polsko­-niemieckiej. Tutaj rozpoczynały się tzw. Ziemie Odzyskane, czyli tereny przyłączone do powojennej Polski na mocy poczdamskich ustaleń Stalina, Churchilla i Trumana. Nawiasem mówiąc, nad uczestnictwem USA i Wielkiej Brytanii w tej konferencji ciążyło fatum. W trakcie jej trwania Churchill przegrał wybory (premierem został Attlee, który zastąpił go na trzy dni przed końcem obrad), w miejsce zaś zmarłego niespodziewanie na kilka miesięcy przed spotkaniem wielkiej trójki Roosevelta pojawił się Harry Truman. To w Poczdamie decydowały się losy milionów ludzi, także ich wolność i miejsce zamieszkania. Pośrednio decyzje trzech panów wyznaczyły także zmiany w życiu moich rodziców, którzy postanowili przyłączyć się do rzeszy Polaków zasiedlających poniemieckie ziemie. W 1945 roku przenieśli się z Suchej do Bytowa, miasteczka oddalonego od przedwojennej granicy o około 10 kilometrów. Nie była to wyprawa daleka, ale jej skutki okazały się dla mojej rodziny dalekosiężne.

Powróćmy jednak do najwcześniejszego zapamiętanego przeze mnie epizodu. Musiałem mieć wtedy dwa lub trzy lata. Pamiętam półmrok w pokoju ojca i jego samego, przykucniętego przy mnie i przepraszającego, że padło na mnie podejrzenie o wyniesienie z domu pieniędzy. Niewykluczone, że dostałem w skórę, ale tego akurat nie pamiętam. Nie wiedziałem, oczywiście, co to są pieniądze, a o co w tym incydencie chodziło, dowiedziałem się później, gdy trochę podrosłem. A było to tak.

Matkę odwiedziła dalsza znajoma, pani B., dość ładna (jak mi powiadano) i dobrze ubrana jak na ówczesną biedę. Obie pogadały sobie, jak to młode dwudziestokilkuletnie kobiety – o ciężkich czasach, o dzieciach. O mężach zapewne też. Matka pochwaliła się, że dostała właśnie nowe buty, i zaczęło się przymierzanie. Okazało się, że mają ten sam rozmiar stopy. Wreszcie matka pieczołowicie umieściła obuwie w szafce i udała się na moment do piwnicy, zostawiając gościa samego w domu. Po chwili wróciła, pogadały jeszcze trochę i znajoma wyszła. Kiedy ojciec wrócił z pracy, matka zamierzała wyjść po zakupy. Wyjęła z kredensu kuchennego odświętny imbryk na herbatę, w którym trzymała pieniądze, ale okazało się, że naczynie jest puste.

Ja w tym czasie bawiłem się na podwórku z rówieśnikiem od sąsiadów z wyższego piętra.

Rodzice zawołali mnie i zapytali, czy brałem coś z imbryka. Nie wiedziałem dokładnie, o co im chodzi, ale przytaknąłem, ot tak, na wszelki wypadek. Co zrobiłem z papierkami, które były w środku? Wymyśliłem naprędce, że rozrzuciłem je na podwórku. Wyszliśmy na zewnątrz, a ja pokazywałem, jak rozrzucałem te papierki i w którym miejscu spadały. Z zachowania rodziców wynikało, że stało się coś bardzo złego, bo ich zdenerwowanie było niesłychane. Mówili coś o „całej pensji” i o tym, że nie wiedzą, „jak przeżyją miesiąc”. Starałem się więc im jakoś pomóc, ubarwiając moją opowieść szczegółami, choć wszystkie były zmyślone. Wtedy zapewne dostałem po tyłku, choć – jak już powiedziałem – tego wspomnienia pamięć nie przechowała. Dwa czy trzy dni później matka odkryła jednak, że znikły również jej nowe buty. Rodzice uświadomili sobie, że okrad­ła ich owa daleka znajoma. Zostałem oczyszczony z podejrzeń, a scenę przeprosin zapamiętałem na zawsze.

Wspominam o tym zdarzeniu z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to najstarsze wspomnienie z dzieciństwa, jakie przechowały moje komórki mózgowe. Ale po drugie, i co zapewne ważniejsze, scena z ojcem w nieoświetlonym pokoju uświadomiła mi, że muszę być dla niego kimś ważnym, skoro on kuca, zniżając się do mojego poziomu i na dodatek mówi słowa, których nigdy wcześniej z jego ust nie słyszałem. Socjolog powiedziałby, że było to pierwsze doświadczenie podmiotowości społecznej. Uświadomiłem sobie wówczas, że jestem odrębnym bytem, który zasługuje na szacunek. Wtedy nie ubierałem jeszcze swoich odkryć w tak wyszukane słowa, ale sens był dokładnie taki. Pamiętam nawet jakiś rodzaj zażenowania, że taki duży mężczyzna, mnie, zupełną drobinkę, przeprasza. Spodziewałem się raczej dodatkowej reprymendy za moje konfabulacje.

Przedszkole Caritasu

Drugi epizod, zapamiętany z wczesnego dzieciństwa, wiąże się z moim pójściem do przedszkola prowadzonego w sąsiedniej kamienicy przez siostry zakonne. Musiałem wtedy mieć trzy lub cztery lata i przebywać w placówce od jakiegoś czasu, bo czułem się tam u siebie. I wtedy dołączyła do naszej grupy dziewczynka w moim wieku, z tak jasnymi blond włosami, że niemal białymi (co zdarza się wyłącznie na północy Polski). Miała na imię Renia i – jak to nowa – była bardzo onieśmielona. Podszedłem do niej zatem i podarowałem jej moją ulubioną przedszkolną zabawkę, sporego słonia, który trąbił, gdy nacisnęło się go w odpowiednim miejscu. Przyjęła prezent i nawet lękliwie zatrąbiła. Byłem w siódmym niebie, bo podobała mi się jako dziewczynka, a nie jako jeszcze jedno dziecko w grupie.

Chodziłem do przedszkola chętnie, z dwóch powodów.

Po pierwsze dawano nam tam regularne i dość obfite posiłki, przygotowywane głównie z artykułów spożywczych dostarczanych do Polski dzięki United Nations Relief and Rehabilitation Administration (UNRRA), instytucję oenzetowską, zasilaną w 70% przez USA. Jedliśmy zatem żywność wyprodukowaną przez amerykańskich farmerów, nie wiedząc, jak daleką podróż przebyły serki, trany i konserwy z mielonym szpinakiem. Zielona szpinakowa papka, podobnie jak obowiązkowa łyżka tranu (po której zbierało mi się na wymioty) śniła mi się później po nocach, uznałem to jednak za konieczną cenę za dostęp do rozmaitych smakołyków, których w domu nie było: żółtego sera, puszkowanej wędliny, krojonej przez siostry z chirurgiczną precyzją na niezwykle cienkie plasterki, czy kompotu z brzoskwiń, wydawanego od święta. Ale odraza do szpinaku przeszła mi dopiero po pięćdziesięciu z górą latach…

Przedszkole, Bytów, 1948 rok. Ja tuż nad siostrą zakonną, przebrany za marynarza. Mój kolega z podwórka, ledwie widoczny w ostatnim rzędzie (piąty z lewej). Dziewczynka, o której mowa w tekście, jeszcze do nas nie dołączyła

Drugim powodem były naturalnie zabawki, daleko bardziej kolorowe od tych wystruganych z patyka karabinów czy znalezionych w gruzach kółek od nieznanych mechanizmów.

Niestety, przedszkole zostało niebawem zlikwidowane. Zapewne dlatego, że prowadziły je siostry zakonne.

Podwórkowe zabawy

Trzecie wspomnienie to szczególnego rodzaju zabawa z moim rówieśnikiem, synem sąsiadów, na niewielkim, wybrukowanym kocimi łbami podwórku. Mieściło się na tyłach kamienicy i było zamkniętym czworokątem – jeden jego bok stanowiła ściana sąsiedniego domu, dwa pozostałe należały do kamienicy, w której mieszkaliśmy, zbudowanej na planie litery L. Całości dopełniały zabudowania gospodarcze, w których lokatorzy trzymali króliki i świnie. Jeden z sąsiadów miał dwukołowy wózek z dyszlem i metalowymi obręczami na kołach.

Zabawa polegała na tym, że jeden z nas właził do wózka, zwijał się w kłębek i zamykał oczy, a drugi łapał za dyszel i – jak w kieracie – kręcił się wokół własnej osi. Metal uderzał w nierówne brukowce, wózek podskakiwał, jak ciągnięty parą rączych koni. Chłopak, który leżał wewnątrz, wyobrażał sobie podróż: mijane krajobrazy, zwierzęta, ludzi, miasta i wsie. Były to, przynajmniej w moim przypadku, wizje bliższe raczej malarstwu prymitywnemu niż rzeczywistości, bo aż roiło się w nich od fantastycznych zwierząt (część z nich miałem poznać, kiedy nauczyłem się czytać i trafiły w moje ręce mity greckie w wydaniu dla dzieci), niespotykanych w przyrodzie roślin, a nawet dzikich pejzaży. Potem trzeba było temu drugiemu, który wywijał dyszlem, dokładnie opowiedzieć wrażenia z podróży. Dzięki tej zabawie odkryłem potęgę wyobraźni.

W latach czterdziestych większa część Bytowa leżała w gruzach. Armia Czerwona, a ściślej wojska II Frontu Białoruskiego zajęły miasto w marcu 1945 roku. Centrum zostało niemal doszczętnie zrujnowane podczas ofensywy, a reszty dopełniło sowieckie wojsko, grabiąc co popadnie po wyparciu Niemców.

Ziemia bytowska w ciągu wieków zmieniała swoją przynależność państwową w zawieruchach wojennych, które wielokrotnie przetaczały się przez te tereny. Tak czy inaczej, mimo długotrwałej niemieckiej obecności, element kaszubski wykazywał na tym obszarze wyjątkową żywotność. Nima Kaszëb bez Pölonii, a bez Kaszëb Pölśczi, brzmiało zdanie, które sformułował jeszcze w XIX wieku Hieronim Derdowski, kaszubski pisarz i dziennikarz. Na mocy traktatu wersalskiego (1919) Kaszuby podzielono, a okolice Bytowa znalazły się po niemieckiej stronie nowej granicy mimo interwencji w Paryżu działaczy kaszubskich (m.in. Tomasza Rogali i Antoniego Abrahama), agitujących za włączeniem ich w całości w obręb II Rzeczpospolitej. Wśród rdzennej inteligencji, zwłaszcza wiejskich nauczycieli, kultywowanie związków z Polską i generalnie kaszubsko-polskiej tożsamości było dość rozpowszechnione. Chóry, stowarzyszenia (np. Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”) czy organizacje harcerskie były w owym czasie bastionami polskości. Nic dziwnego, że aktywistów owych działań ludność ziemi bytowskiej, podobnie jak innych terenów Kaszub należących do Niemiec, nazywała „Wielkimi Polakami”. W czasie II wojny światowej ich sytuacja była szczególnie ciężka, nazistowskie Niemcy wpisały ich bowiem na listy proskrypcyjne i tropiły zaciekle. Po złapaniu czekały ich egzekucje, niekiedy o charakterze publicznym. Głównym miejscem eksterminacji inteligencji kaszubskiej były lasy wokół Piaśnicy, opodal Wejherowa, zwanej Golgotą Kaszubską, oraz obóz koncentracyjny Stutthof. Po wkroczeniu wojsk sowieckich sytuacja wcale nie zmieniła się na lepsze. Wszak Bytów był już po niemieckiej stronie granicy, zatem żołnierze (a zwłaszcza maruderzy) mogli sobie pohulać. Odbywała się też grabież systematyczna, organizowana przez wojskowe władze – elementy infrastruktury technicznej (z torami kolejowymi włącznie) demontowano i wywożono do ZSSR. Gwałty na kobietach, morderstwa, niekiedy dokonywane z wyrafinowanym okrucieństwem, były na porządku dziennym. Żołnierze sowieccy nie rozróżniali nazistów od Kaszubów czy działaczy polonijnych, wszystkich traktując jednakowo. Jednak o tych wydarzeniach ani ja, ani moi rówieśnicy, kilkuletnie dzieciaki, nie mieliśmy bladego pojęcia. W domach mówiono o nich szeptem i zazwyczaj wtedy, gdy dzieci były już ułożone do snu.

Kiedy pod koniec 1945 roku rodzice przenieśli się do Bytowa, trafili na prawdziwy dziki zachód, polska administracja bowiem na tych terenach dopiero zaczynała się formować. Codziennością były rabunki na ulicy i pospolite szabrownictwo. Wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem zakrwawionego człowieka, sąsiada, którego pobiła i obrabowała banda niebieskich ptaków, przybyła do Bytowa na gościnne występy. Samotnie mieszkający mężczyzna przyszedł do nas z prośbą o pomoc i opatrzenie ran. Pamiętam, że ojciec wybiegł z domu, i ogromny niepokój matki podczas jego nieobecności; po chwili wrócił z wieścią, że napastnicy uciekli. Matka odetchnęła z ulgą, a ja chodziłem dumny jak paw, że rabusie uciekają przed moim ojcem!

Dla nas, dzieci, placami zabaw były gruzy i to, co w nich odkrywaliśmy. Trwało to do końca lat czterdziestych.

Któregoś dnia, jak zwykle puszczony luzem na podwórko, wymknąłem się na ulicę, bo zauważyłem harcerzy, którzy dwójkami maszerowali chodnikiem. Nad ich głowami powiewał proporczyk, wyhaftowany przez którąś z troskliwych mam. Taki cztero- czy pięciolatek jak ja po prostu musiał z nimi pomaszerować! Przyłączyłem się do formacji i poszedłem. Zdaje się, że dopiero po jakimś czasie harcerze zorientowali się, że mają na ogonie dzieciaka, który za nic nie chce odejść. A że przechodziliśmy akurat przez jakieś gruzowisko, posadzili mnie na murku, ich zastępowy zaś (a może drużynowy?) powierzył mi niesłychanie ważne zadanie: mam pilnować tego murku i obserwować, czy ktoś się nie kręci w pobliżu. Ponieważ poczułem się już jak członek drużyny, uznałem to za wyróżnienie i objąłem posterunek. Harcerze odeszli, a ja siedziałem. Nic się nie działo, nie mogłem jednak zejść z murku, bo – tyle już wiedziałem – nie byłoby to w porządku. Czas mijał, zrobiło mi się niewygodnie, a tu ciągle nic. Zaczęło się zmierzchać, zapadły ciemności. Poszczękiwałem z zimna zębami, a wyobraźnia podsuwała mi rozmaite stwory, które czaiły się w załomach rozwalonych murów. Ogarnął mnie lęk i zacząłem płakać, po cichutku, aby owe wyimaginowane stworzenia nie mogły mnie usłyszeć.

Tymczasem rodzice poszukiwali mnie w okolicy od dobrych kilku godzin. Do akcji włączyli się nawet niektórzy sąsiedzi. Trwało to dość długo, bo nikt nie podejrzewał, że mogłem odejść od domu aż tak daleko. W końcu jednak poszukiwacze dotarli na gruzowisko powierzone mojej pieczy przez harcerzy. Zobaczyłem światło latarek, usłyszałem wołanie ojca i lęk pierzchnął. W jego miejsce pojawił się strach, że zostanę skarcony za samowolną wyprawę. Ale zamiast reprymendy usłyszałem czułe słowa, świadczące o ogromnej uldze. Skończyłem służbę wartowniczą i wróciłem do domu.

Odkryciem wynikającym z tego wydarzenia była obserwacja, że dotrzymanie słowa harcerzom nie spotkało się z wyrzutami, ale raczej z respektem rodziców. Uznałem, że było to ważne.

Mój ówczesny świat ograniczał się do zabaw na podwórku i w gruzach, drobnej pomocy w domu i opiece nad młodszym bratem, który przyszedł na świat w 1947 roku. Tymczasem w mieście instalowała się nowa władza. Wspomniany epizod musiał mieć miejsce tuż przed rozwiązaniem wszystkich organizacji harcerskich i powołaniem w zamian jedynej słusznej ideowo, całkowicie kontrolowanej przez władze komunistyczne, uformowanej na wzór sowieckich pionierów. Bezpieka, choć ja wówczas nie miałem pojęcia o jej istnieniu, wyciągała swoje macki w kierunku rozmaitych środowisk, także reaktywowanego harcerstwa. Świadczy o tym los drużynowego Jana Strelaua, którego bytowski Urząd Bezpieczeństwa w 1948 roku zmusił do epizodycznej współpracy. Wożono go na poniemiecki cmentarz i terroryzowano bronią, aby wydobyć z niego informacje o kolegach. Współpraca nie trwała długo, bo drużynowy ją zerwał – w efekcie siedemnastoletni wówczas chłopak tuż przed maturą został za karę wyrzucony ze szkoły z wilczym biletem. Udało mu się mimo to kontynuować naukę dzięki pomocy miejscowego proboszcza, księdza Szczerbińskiego, maturę zaś zdał eksternistycznie, będąc już studentem KUL-u. Dziś drużynowy Strelau jest światowej sławy profesorem psychologii, członkiem Polskiej oraz Europejskiej Akademii Nauk. Nie mogę wykluczyć, że to właśnie on posadził mnie na murku i pozwolił – czterolatkowi! – po raz pierwszy posmakować poczucia odpowiedzialności za misję.

C.d. w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: