Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Święte krowy na kółkach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Święte krowy na kółkach - ebook

Jacek Fedorowicz jest jak Forrest Gump – był wszędzie i widział wszystko. Współpracował ze Zbigniewem Cybulskim i Jerzym Gruzą, robił filmy ze Stanisławem Bareją, sam Jerzy Giedroyc zlecił kiedyś zrecenzowanie jego felietonów i to nie byle komu, bo Stefanowi Kisielewskiemu. Jeśli gdzieś kiedyś działo się coś ważnego dla polskiej kultury i historii, można być pewnym, że swój udział miał w tym Fedorowicz. Ludzi z tak bogatym życiorysem i tak ogromną wiedzą zwykle się nie lubi, bo wpędzają nas w kompleksy. W tym przypadku jest zupełnie inaczej. Fedorowicza chciałoby się jeść łyżkami.

W swoich tekstach łączy erudycję inteligenta, dowcip satyryka i refleksyjność zatroskanego o Polskę obywatela. Jest tak samo wiarygodny i przekonujący, gdy utyskuje na szpetotę Złotych Tarasów, wspomina powojenną Warszawę, pisze o kibicowaniu skoczkom narciarskim czy wstręcie do słowa „pieniążki” i wszelkich zdrobnień.

Nie narzuca się ze swoimi opowieściami. Nie szarżuje, nie zgrywa ważniaka, nie pozuje na nieomylnego. Uchyla drzwi, puszcza oczko i zaprasza do swojego świata. Jest mistrzem obserwacji i skarbnicą historii, których nie znajdzie się w Wikipedii.

Forrest Gump mówi, że zawsze jak gdzieś szedł, to biegł. Fedorowicz – wielki pasjonat biegania – mógłby powiedzieć to samo. A potem z szelmowskim uśmiechem pokazałby kolekcję ciśnieniomierzy – nagród za wszystkie trzecie miejsca w biegach w kategorii 70+.

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-139-7
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CV

Mój dziadek, Jan Fedorowicz, rzeźbiarz i architekt, tuż po I wojnie światowej założył firmę, która po II wojnie wzniosła na nowo kolumnę Zygmunta. Jan miał między innymi córkę Janinę i syna Janusza, a Janusz miał syna Jacka. Złośliwi twierdzą, że tradycja zaczynania imion od „ja” świadczy o chorobliwym egocentryzmie Fedorowiczów. Albo o sknerstwie, bo mogło chodzić o to, by obrusy, przechodząc z pokolenia na pokolenie, miały wciąż właściwy monogram. To może być prawda, moja córka ma na imię Joanna, cała rodzina zawsze myślała praktycznie, bo wciąż się dorabiała, zaczynając od zera po kolejnych kataklizmach. Tak. Fedorowicze to groszoroby. Tę cechę wykazują nawet ci przedstawiciele rodziny, których losy rzuciły w zawody tak zwane artystyczne.

Jestem rocznik 1937, wykształcenie wyższe, tytuł zawodowy: dyplomowany artysta malarz. Dokładniej: malarz sztalugowy, olejny, niesprzedawalny. Ta ostatnia cecha jest odpowiedzią na ewentualne pytanie o przyczynę uporczywego podejmowania prób działalności zarobkowej we wszystkich innych dziedzinach sztuki, wyjąwszy te, których uprawianie wymagałoby bodaj cienia talentu muzycznego. Aczkolwiek, tu muszę się przyznać, że geny moich przodków groszorobów skłaniały mnie do podejmowania prób także i na tym polu.

Najpierw zarabiałem jako rysownik karykaturzysta. Do zarabiania w ogóle zostałem gwałtownie przymuszony w wieku lat szesnastu, ponieważ groszoroby, z których się wywodzę, miały cechę, która w roku 1953 – kiedy to szczęśliwie zostałem studentem wydziału malarstwa – była nie do zaakceptowania: jej pieniądze pochodziły z biznesów prywatnych. Zostały więc prawie wszystkim Fedorowiczom wydarte z gardeł co do grosza, by sprawiedliwości rewolucyjnej stało się zadość. Same gardła komuniści pozostawili jednak w stanie nietkniętym, co trzeba im zapisać na plus. Jako potomek wyzyskiwaczy nie mogłem ubiegać się o stypendium, więc żeby nie głodować, musiałem natychmiast wziąć się za zarabianie. Wpadłem na pomysł, by oferować gazetom dowcipy rysunkowe i już po trzech latach byłem jednym z najlepiej zarabiających studentów na całej uczelni.

Na początku rysowałem dowcipy bez podpisu. Potem z podpisami. Potem podpisy zaczęły mi się wydłużać, powstawały z nich felietony, a po rozpisaniu felietonów na głosy – skecze.

Zacząłem sprzedawać te teksty w czasopismach, potem w radiu z własnym wykonaniem, potem – wciąż te same – w wydawnictwach jako książki, czyli zbiory felietonów.

Fragmenty niektórych udawało się potem dodatkowo wklejać do filmu, też z własnym wykonaniem, a także do telewizji, też z własnym, dzięki czemu zdarzało się, że z jednego dowcipu wymyślonego w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku żyłem jeszcze w pierwszych latach wieku bieżącego. Inkasując honorarium jako autor, ilustrator, lektor, scenarzysta, wykonawca i w końcu wreszcie reżyser (Dziennik Telewizyjny Jacka Fedorowicza, 1995–2006). Praca reżysera jest zwieńczeniem kariery, funkcją najlepszą ze wszystkich, bo reżyser niczego już nie musi wymyślać, nie musi w ogóle nic robić, na pewno nie musi nic umieć, wystarczy tylko, że dobierze sobie odpowiednich współpracowników.

W tej chwili tak rozmyślam, że chyba dołożę sobie kolejny sposób zarabiania – zacznę pracować jako naukowiec. Analizujący, systematyzujący i popularyzujący własną twórczość. Czyli tych kilka dowcipów, które udało mi się modyfikować przez dziesięciolecia. Może w ten sposób przedłużę ich życie o kolejną dekadę?

Na wypadek gdybym nie zdążył z monumentalnym dziełem będącym podsumowaniem mojej twórczości, już teraz, przy okazji niniejszego skrótu biografii, wypełnię obowiązek, który od lat na mnie ciąży, a którego jakoś do tej pory nie zdołałem wypełnić, podziękuję mianowicie tym, którzy pomogli mi się utrzymać w jakiej takiej artystycznej formie aż do dziś, czyli – jak by nie było – przez ponad sześćdziesiąt lat.

Dziękuję Bogumiłowi Kobieli i Zbigniewowi Cybulskiemu za to, że przy pomocy naszego teatru Bim-Bom w 1954 roku zapewnili mi pierwsze w życiu brawa widowni, tak wielkie, że potem – uzależniony – przez całe życie usiłowałem powtórzyć ten sukces. Bezskutecznie, ale usiłowałem, i to w pewnych okresach okazywało się niezłym sposobem na życie.

Dziękuję Jerzemu Gruzie za to, że dość wcześnie pojął zasady postępowania dobrego reżysera i w 1963 roku zaangażował mnie do swych telewizyjnych show (Poznajmy się, Małżeństwo doskonałe i innych) jako współpracownika.

Dziękuję Stanisławowi Barei za to, że wymyślał scenariusze, które wystarczyło tylko zapisywać. Zapisywałem i dziś chodzę w glorii współscenarzysty.

Dziękuję Annie Fedorowicz, mojej żonie, za to, że podsuwała pomysły, dzięki którym mogłem czasem odejść od ulubionych żartów z lat 50.

Dziękuję redaktorowi Giedroyciowi za to, że zlecił Stefanowi Kisielewskiemu napisanie dla paryskiej „Kultury” recenzji mojego zbioru felietonów (W zasadzie tak) wydanego w 1975 roku, a ten mnie tak nachwalił, że sam uwierzyłem w niezwykłą wartość tej książki i postanowiłem pisać następne.

Dziękuję wszystkim słuchaczom magazynu 60 minut na godzinę za to, że słuchali masowo, dzięki czemu magazyn ten w 1981 roku okazał się najpopularniejszą pozycją polskich mediów (bijąc liczbą odbiorców wszystkie programy telewizyjne łącznie z serialami!).

Dziękuję Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu za to, że w 1952 roku stworzył Radio Wolna Europa. Od początku wiedziałem, że muszę kiedyś się tam wkręcić i udało się, byłem współpracownikiem Wolnej przez ostatnich kilkanaście lat jej istnienia.

Na koniec wreszcie dziękuję Wojciechowi Jaruzelskiemu za to, że wprowadził stan wojenny. Dzięki temu przeżyłem najrozkoszniejszy okres działalności, robiąc kasety wideo, audio, wystawy prosolidarnościowych rysunków, karykatur i portretów Lecha Wałęsy (któremu też dziękuję przy okazji za wszystko), pisząc i występując całkowicie poza cenzurą, aż do odzyskania niepodległości. Frajda pisania nielegalnego została mi w roku 1989 odebrana.

Tu dodam, że ponieważ piszę te słowa w lecie roku 2016, nie mogę nie zauważyć, że perspektywa ponownego odczuwania wyżej wzmiankowanej frajdy jest coraz realniejsza i być może już niedługo będę mógł dołożyć tu jeszcze podziękowania dla Jarosława Kaczyńskiego.

Powiślak napływowy

Po Pierwszej Światowej coś pociągnęło dwóch warszawskich Fedorowiczów z Ochoty rodem nad nowo odzyskane morze, którego brzeg postanowili skolonizować. Stryj Wacław znalazł się wśród absolwentów jednego z pierwszych roczników Szkoły Morskiej, potem w Gdyni dochrapał się współwłasności pięciu statków, czy może raczej stateczków – kroniki rodzinne na ten temat milczą – ściągnął z Warszawy młodszego brata Janusza, Janusz żonę Wandę, a ona urodziła mnie. Nie tylko urodziła mnie w Gdyni, ale i wychowała w kulcie tego miasta. „Gdzie tam Powiślu do Gdyni!” – myślałem.

Mieszkałem już jednak na Czerniakowskiej. Gdy w 1939 roku Tatę zmobilizowano, Mama wzięła mnie pod pachę i niemal ostatnim pociągiem zdążyła uciec z Gdyni do Warszawy, do Dziadków Schmidtów na Czerniakowską 202, róg Okrąg. Miałem dwa lata. Pierwsze obrazki, które na zawsze wbiły mi się w pamięć, pochodzą z Powiśla: żaglówki przy cyplu, cukiernia na Dobrej, fryzjer na Szarej (po schodkach w dół), tramwaj linii 2w przejeżdżający pod naszymi oknami ze Śródmieścia do Wilanowa, potężna gazownia na Ludnej i setki innych. Gdynię miałem tylko na zdjęciach.

Kolejna ucieczka była o tyle łatwiejsza, że już nie trzeba było mnie brać pod pachę. Jako siedmiolatek poruszałem się na własnych nogach, uciekając w panicznym strachu, znów w ostatniej chwili, tuż przed atakiem Niemców na Powiśle, 11 września 1944 roku.

Po wojnie rodzice wrócili do kolonizowania polskiego morza, nie na długo niestety, bo państwo ludowe po krótkim okresie łaskawości zaczęło wyrzucać z pasa nadgranicznego elementy niepewne, burżuazyjne, rodzice zamieszkali więc na Mokotowie, a ja skończyłem studia jako artysta malarz, zdobywając po drodze kilka innych zawodów, między innymi tak zwanej małpy, co sprawiło, że już jako dwudziestoparolatek zarobiłem pieniądze na własne mieszkanie. To nie były duże pieniądze, ale w socjalizmie wszystko było tanie, spółdzielcze mieszkania też, tyle że nie można ich było kupić. W każdym razie ot, tak sobie, nie było można. Na szczęście udało nam się razem z Bogumiłem Kobielą zapisać do spółdzielni, odczekać swoje, a następnie udać się w miejsce wskazane jako lokalizacja przyszłego bloku z przydzielonym mieszkaniem.

Jakież było moje zdumienie, gdy los, pod postacią spółdzielni „Energetyka”, rzucił mnie znów w to samo miejsce. Na Powiśle. Zupełnym przypadkiem; nie miałem w tym żadnego udziału. Wtedy trzeba było brać, co dawali. No i okazało się, że dali mieszkanie jakieś sto czy dwieście metrów od miejsca, w którym do Powstania stały kamienice Czerniakowska 202/204. (Dziś, prawem kaduka, Okrąg 3, co mnie oburza do żywego). Muszę powiedzieć, że przyjąłem ten lokalizacyjny wyrok losu z radością. Zabawnie było chodzić po prawie dokładnie tych samych ulicach, rozpoznawać metalowe okucia schodków na Górnośląskiej, które ze szczegółami zapamiętałem z dzieciństwa, chodząc z Mamą na spacery do parku Ujazdowskiego (jako okularnik pilnie patrzyłem pod nogi!) – czy też oddawać się niechcianym wspomnieniom powstaniowym. Niechcianym, bo Powstanie było dla mnie wstrząsem, o którym chciałem zapomnieć. Ale przez całe dziesięciolecia, idąc na przykład w stronę Ludnej, a potem Książęcą pod górę, nie mogłem opędzić się od myśli, że o, tu strzelali do nas od strony YMCA i Frascati, o, tu był wykop, którym dostaliśmy się do Szpitala ZUS-u (dziś Orłowskiego), tu był mur wzdłuż ogrodu Szpitala św. Łazarza (dziś trawnik między giełdą a tyłami Muzeum Narodowego), tu wreszcie była – na początku Nowego Światu – barykada osłaniająca przed niemieckim ostrzałem z gmachu BGK. Pokonanie trasy z rogu Czerniakowskiej i Okrąg do placu Trzech Krzyży zajęło wtedy prawie dobę.

Tu dygresja. Ostatnio opętały mnie inne wspomnienia. Zaczęło się od tego, że postanowiłem sprawdzić, czy dobrze pamiętam to, co pamiętam z dawnego Powiśla. Dowiedziałem się o istnieniu FOTO-PORÓWNAŃ na stronie internetowej osoby, która przybrała pseudonim „Werttrew” (www.werttrew.fora.pl), wszedłem na stronę i wciągnęło mnie bez reszty. Wielką frajdę mi sprawił widok kamienic Czerniakowska 202/204, znalazłem fotografię, rozpoznałem bez trudu nasz balkon, miałem okazję znów popatrzeć na ten narożnik po sześćdziesięciu paru latach. Inne widoki też były przeciekawe. Dowiedziałem się, że Ludna nie dochodziła do Wisły, kończyła się zamknięta Solcem, za to wzdłuż budyneczku dzisiejszego Muzeum Azji i Pacyfiku prowadziła do „nadbrzeżnej” ulicy Wioślarskiej maleńka uliczka Karpia, po której już nie ma ani śladu. Ponadto na stronie pana Werttrewa znalazłem liczne linki do fascynujących map lotniczych zrobionych tuż przed Powstaniem, do zdjęć lotniczych z 1945 roku pokazujących zniszczoną Warszawę, ale z czytelną siatką dawnych ulic. Polecam każdemu, kto lubi Warszawę, mapy i starocia. Koniec dygresji.

No więc w połowie lat sześćdziesiątych wróciłem na Powiśle niechcący. Po przemieszkaniu przy ulicy Okrąg trzydziestu paru lat, zaczęliśmy z żoną dumać nad podniesieniem standardu mieszkaniowego. Żeby żona (też malarka) miała pracownię, żeby od ruchu windy nie trzęsły się szyby, żeby dowolne osoby nie mogły w dowolnym momencie wchodzić do naszego mieszkania przez dach i wychodzić z dowolnymi przedmiotami w ręku, żeby mieć kuchnię, w której może się zmieścić więcej osób niż jedna i tak dalej.

Na przełomie stuleci kapitalizm oferował nam już wszystko, czego dusza zapragnie. Jako wzięta małpa, po latach bojkotu znów telewizyjna, mogłem nawet pomyśleć o jakimś niewielkim domku z ogródkiem, apartamencie na Żoliborzu, lub może wrócić śladami Dziadka Jana Fedorowicza do Konstancina, choć tam to już w charakterze burżuja nieco zdeklasowanego (Dziadek miał przy ulicy Potulickich piękną willę; walory posesji docenił pod koniec życia Władysław Gomułka i był uprzejmy w niej zamieszkać, oczywiście nie na zaproszenie Dziadka) – jednym słowem mogłem wszędzie, oczywiście w granicach wyznaczonych wysokością stosunkowo skromnej górki uciułanych pieniędzy. Kategorycznie jednak odmówiłem opuszczenia Powiśla i powiedziałem żonie, że wykluczone, nigdzie się stąd nie ruszam. I to nie dlatego, że przewiduję, że Powiśle i tak prędzej czy później mnie do siebie ściągnie, tylko ja już sobie nie wyobrażam nigdzie indziej. Niech mi dalej dach przecieka, a gierkowskie kaloryfery nie dogrzewają, ja chcę na Powiślu. I znów nastawiony propowiślowo los dał o sobie znać. Dwa razy osiadałem na Powiślu, wcale tego nie chcąc, tym razem więc niby powinno być na odwrót, że ja chcę, a Powiśle nie chce, tak przynajmniej być powinno według prawideł komediowych, a tymczasem nie, proszę bardzo, żona znalazła miejsce idealne, finansowo dostępne, znów na Czerniakowskiej. Też niewiele metrów od mieszkania z dzieciństwa, tyle że nie na wschód, a na południe.

Siedzę sobie na Powiślu i jestem z tego powodu szczęśliwy.

Zwykle tak jest, że lubi się wszelkie „swoje” miejsca prawem zasiedzenia. Szczególnie w moim wieku nie lubi się zmian. Żeby więc moja miłość do Powiśla znalazła jakieś racjonalne wytłumaczenie, rzucę kilka argumentów.

Po co mi ogródek, w którym musiałbym coś pewnie zasiać, a może i trawę kosić? Wychodzę z domu i jestem w parku. Powiśle jest zaparczone w stopniu niebywałym, a komu mało, ma Wisłę pod nosem. Jednocześnie jest to tuż obok centrum. Nikt oczywiście nie wie, gdzie właściwie Warszawa ma centrum, ale jak się ma dziesięć minut spacerkiem do sejmu i jego okolic, to trudno wzbudzić w sobie uczucie zagubienia i peryferyjności. Co prawda liczyć się trzeba ze spotkaniem po drodze licznych posłów nielubianych partii, ale równoważyć to może nierzadka obecność posłów partii mniej nielubianych, bo posłowie wszystkich opcji ulubili sobie Powiśle jako dzielnicę, w której wynajmują locum na cztery lata; mają blisko, a jedna partia to nawet siedzibę sobie tutaj zafundowała. Poza tym jednak sami wspaniali ludzie tu mieszkają. I przeciętne zagęszczenie szarych komórek na kilometr kwadratowy – ogromne. I Janem Nowakiem-Jeziorańskim jako sąsiadem mogliśmy się cieszyć, spędził tu ostatnie lata, dziś mamy Go na ławeczce-pomniczku w parku, siedzi między domem przy Czerniakowskiej, który wybrał, wracając z emigracji, a domem przy Wilanowskiej, z którego wyszedł w 1944 roku do Powstania.

Pełna lista nazwisk byłaby długa. Na Powiślu mamy całe watahy przyjaciół i znajomych. Nawet potężne fragmenty rodziny (po kądzieli) udało się tu zainstalować. Córka, zięć, wnuki, może i prawnuk Franciszek tu osiądzie. Ma dwa lata, więc gdyby chciał iść – instalując się na Powiślu – w ślady pradziadka, to jest to właśnie ten moment.

Nie udało się skolonizować Gdyni, może skolonizujemy Powiśle.

(2007)Skarga artysty

Zostałem obdarowany przez naturę poczuciem koloru, co utrudnia mi życie, ponieważ chodząc po ulicach Warszawy, patrzę i cierpię. Nigdy dotąd się nie skarżyłem, bo moje skargi – przeczuwałem to – trafiałyby w próżnię. Przez większość mojego dorosłego życia ludzie cieszyli się, że w ogóle coś zostało wybudowane, a jak to się ma do estetyki, było problemem drugorzędnym. Ale nadszedł kapitalizm, buduje się szybko, obficie, okazale, może by więc wreszcie zacząć zwracać uwagę, jaki to wszystko ma kolor?

Umiejętność mieszania pigmentów tak, aby otrzymywać różne barwy, a następnie zestawiać je ze sobą, jest sztuką i wymaga zatrudnienia fachowców. To się w Warszawie jeszcze chyba nie zdarzyło. Efekty decyzji o intensywności barw i ich zestawieniach w pejzażu warszawskim wydają się świadczyć raczej o tym, że fachowcy byli skutecznie odpędzani. Hotel Sobieski na przykład. Wielkie płaszczyzny kolorów kładzione były na przekór formie. Nawet gdyby zaakceptować koncepcję, uznać, że to „twórcza prowokacja”, reklama czy rodzaj żartu w pejzażu, to można było dobrać inne kolory i inaczej je zestawić. To, co jest, to szmira, cyrk i głęboka prowincja. Pstrokate bloki peerelowskie też często malowano wedle zasady, że jak jest dużo jaskrawych kolorów, to jest ślicznie i wesoło. Nie jest. Nie jest to kolorowe, a „kolorkowe” – jak mawialiśmy w ASP – i żywo przypomina modę z lat sześćdziesiątych, kiedy to ławki w parkach czy na peronach dworcowych malowano „w pikasy”. Nagle wyszedł taki nakaz, że ma być „nowocześnie”, i zamiast ławki całej na biało czy brązowo mieliśmy ławkę w kilku kolorach „prosto z puszki”, kładzionych bez ładu i sensu.

Na biegunie przeciwnym, choć niestety równie szkaradnym, znajduje się inny przykład, Złote Tarasy mianowicie. Słusznie przez warszawiaków okrzyknięte – drogą plebiscytu – największym kiczem stolicy. Pomijam już idiotyczny, dziwaczny dach tej pretensjonalnej budowli, zwracam uwagę na zestawienia kolorów. Też powodują, że cierpię. Wynikają z barw materiałów użytych do pokrycia ścian zewnętrznych i choć tym razem nie buntują się przeciwko formie i są stonowane, to dobrane zostały fatalnie. Nie ma nic brzydszego od zestawienia barw złamanych, czyli popularnie mówiąc „niejaskrawych”, na przemian ciepłych i zimnych, o podobnym walorze i na płaszczyznach o podobnej wielkości (to ostatnie zdanie napisałem, żeby pokazać, że się znam i tym samym podkreślić ogrom moich cierpień).

Kolejne przykłady mógłbym snuć w nieskończoność. Chyba jednak zacznę wychodzić na miasto dopiero po zmroku.

(2008)Wszechogarniająca zieloność

Kiedyś maj był zaliczany do wiosny jednoznacznie, dziś jest już przez niektórych uznawany za miesiąc letni; jako dowód pokazują oni zieleń nadrzewną, która z groszkowej przechodzi w soczystą. Niezależnie jednak od odcienia, zieleń majowa robi już z pejzażem miejskim to, co zawsze, to znaczy ożywia go, zdobi i zasłania.

Mam zięcia Francuza, który – gdy przyjechał do Warszawy po raz pierwszy w życiu – powiedział, że Warszawa bardzo mu się podoba. Ponieważ chłopak wychował się w Paryżu w odległości stu metrów od katedry Notre Dame, potraktowałem tę pochwałę jako dość prymitywną próbę podlizania się teściowi. Na pytanie kontrolne: „A dlaczego?” też był spryciarz przygotowany, bo odpowiedział bez mrugnięcia okiem: „Bo dużo zieleni”. Pomyślałem sobie wtedy, że rzeczywiście, jeżeli trudno miasto za coś pochwalić, to chwali się je za to, że przynajmniej mało je widać zza krzaków.

Ale rola zieleni jako przysłaniacza nie zawsze jest pozytywna. Kiedy bujna zieleń pokrywa popularne wśród ludności wysypiska śmieci nad Wisłą, to oczywiście cieszyć się z tego należy. Ale gdy gęste listowie potężnych drzew zasłania te nieliczne budowle, którymi możemy się pochwalić – już nie jestem taki pewien. Zdałem sobie z tego sprawę niedawno, podczas ostatniej zimy, wyjątkowo mało śnieżnej, kiedy to nagle moim zdumionym oczom ukazał się szereg atrakcyjnych fragmentów architektury, których dotychczas nie zauważałem, i pomyślałem sobie z prawdziwym żalem, że w lecie już tego pięknego widoku nie będzie, bo przecież drzewa pokryją się liśćmi i go zasłonią.

To pewnie zabrzmiało jak czysta herezja, ponieważ nauczyliśmy się traktować zieleń miejską jak świętość. Tymczasem w mieście, nawet w Warszawie, można spotkać budynki znacznie piękniejsze od drzew. W Warszawie takiej architektury jest mniej niż w innych miastach, więc tym bardziej nie powinniśmy się poddawać nabytemu w ostatnich latach stereotypowi, że w mieście zieleń jest najważniejsza i drzewom wszystko wolno. Mogą stać wszędzie, gdzie wyrosły, i wara nam od nich.

Oczywiście zieleń w mieście jest potrzebna, mamy w Warszawie parki – i bardzo dobrze, może jest ich za mało, ale chyba nie, mamy zieleń nieuregulowanej Wisły i nadprodukcję ogródków działkowych. Za to miasta mamy za mało i to nie tylko w okolicach Pałacu Kultury. Bardzo rzadko ktoś ośmiela się powiedzieć publicznie, że zieleń – wszędzie, gdzie nie jest parkiem – powinna istnieć w rozsądnych proporcjach. Walka o każdy krzaczek w mieście jest całkowicie pozbawiona sensu, a tak niestety podchodzą do sprawy szlachetni zapaleńcy, ochoczo wspierani przez stołeczne dodatki ogólnopolskich gazet, dla których ideałem pejzażu miejskiego jest Puszcza Białowieska. Tak się niestety składa, że wciąż jeszcze znaczna część warszawskiej zieleni to zieleń, która zaanektowała miejsca po zburzonych budynkach. Wprowadziła się w charakterze dzikiego lokatora i prędzej czy później będzie musiała się z tych miejsc wyprowadzić, bo miasto jest miastem i coś murowanego czasem w nim postawić trzeba. I to nawet za cenę wywiezienia jakiegoś drzewka. Wraz z ekologiem, który się przykuł.

(2008)Unieważnić!

Pałacu Kultury nie pokocham nigdy, ale przestałem marzyć o jego rozebraniu.

Zdanie powyższe to zwięzłe streszczenie kompromisu, do którego dochodziłem całymi latami. Tak się składa, że pamiętam ten kawałek Warszawy jeszcze sprzed Powstania. Na Marszałkowską, niedaleko rogu Świętokrzyskiej chodziłem do przedszkola Pani Chełmońskiej, które potem było tajną pierwszą klasą. Po wojnie chodziłem jeszcze w prawie to samo miejsce do ocalałego kina Stylowy, jedynego kina z aż dwoma balkonami. Do dziś pamiętam, jakie to na mnie robiło wrażenie.

Potem władza ludowa przyjęła prezent od towarzyszy radzieckich. Przygotowując miejsce pod prezent, zmiażdżyła wszystko, co spokojnie nadawałoby się do odbudowy, zniszczyła wszystko, co się z wojny ostało, i powiedziała towarzyszom: „Pażausta, niszczcie dalej, budując po swojemu”.

Jeździłem do gimnazjum na Mokotów tramwajem i codziennie oglądałem powstający prezent. Początkowo mi się – o dziwo! – podobał. Mimo tęsknoty za starą Warszawą i mimo całej odrazy do wszystkiego co radzieckie (odebrałem prawidłowe wychowanie, a ponadto miałem już jednak własny rozum). Niestety, wkrótce potem goła, prosta konstrukcja wypełniona została ścianami, całość ozdobiona wszystkim, co tylko mogło przypominać budowle moskiewskie i wyszło, co wyszło. Tutaj bardzo proszę, żeby mi nikt nie tłumaczył, że takie same wieżowce można znaleźć na Manhattanie. Pałac Kultury miał być moskiewską pieczęcią – i był. Miał stanowić dowód i symbol całkowitej podległości PRL-u wobec ZSRR – i stanowił. Miał nas porażać bezczelną obcością swojej architektury – i to zadanie spełniał. Działał na podświadomość każdego obserwatora, sącząc mu do mózgu przekonanie o absolutnej władzy nowego okupanta.

Minęło ponad pół wieku. Pałac już zmalał dzięki otoczeniu, a także dzięki zegarowi (świetny pomysł!), obrósł nową tradycją, nowymi znaczeniami, jest czymś już mniej obcym, czymś w rodzaju zdobycznego czołgu albo niemieckiego hełmu, na którym polski powstaniec wymalowywał biało-czerwoną wstążkę. Ale wciąż dezorganizuje miejsce, które powinno być wizytówką miasta i wydatnie przyczynia się do jego ogólnej szpetoty.

W kolejnych projektach, od pierwszego – moim zdaniem – skandalicznego, który przewidywał bulwar dookoła Pałacu, poprzez wszystkie kolejne, wciąż pokutuje nadmierny szacunek do tej budowli. I dlatego wciąż nie ma nadziei na – cieszące oko – centrum Warszawy.

Zgadzam się z Wami, Rodacy, przywiązaliście się do Pałacu – okej, nie należy go rozbierać ani przebudowywać. Ale trzeba go zdetronizować! Budując obok coś lepszego. Piękniejszego. Może większego, choć niekoniecznie; zdolni architekci mają sposoby, by coś unieważnić optycznie. Pałac trzeba pozbawić dominacji. Nie ze względów ideologicznych; nie, z pobudek czysto praktycznych: tylko zerwanie z brnięciem w ślepą uliczkę, jakim są wszelkie próby podporządkowania zabudowy całej okolicy Pałacowi Kultury, i przyjęcie koncepcji, że Pałac unieważniamy, pozwoli wreszcie na zagospodarowanie środka miasta zgodnie z potrzebami Warszawy, desperacko łaknącej centrum, którego przynajmniej nie musiałaby się wstydzić.

(2008)

Wielka płachta na wielką płytę

W Warszawie trwa akcja przeciwko gigantycznym reklamom zasłaniającym fasady budynków. W prasie można przeczytać teksty przeciwko reklamom. Że szpecą. Tymczasem ja codziennie mijam całe szeregi budynków, o których sobie myślę, że zasłonięcie ich najbrzydszą nawet reklamą poprawiłoby urodę miasta w sposób radykalny. Przeróżne biurowce z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, bieda-plomby powtykane między cudem ocalałe przedwojenne kamienice, jakieś pawilony handlowe – to wszystko mogłoby spokojnie zniknąć pod reklamami. Są w Warszawie nawet całe przestrzenie, gdzie już nie poszczególne budynki, ale całość zabudowy jest tak brzydka, że w takiej okolicy miasto powinno zachęcać reklamodawców, oferując taryfę ulgową, a może nawet przyjąć zasadę, że im większa reklama, tym mniej się za nią płaci. Pamiętać też warto, że ekonomiczne myślenie ma swoje nieodparte racje i jeżeli coś chce się na przykład wyremontować, to trzeba mieć na to pieniądze. Gdy zgłasza się firma z propozycją, że wspomoże remont finansowo, to naprawdę można przeboleć reklamy na fasadzie. W wielu przypadkach mamy alternatywę: albo fasada przykryta reklamą, albo chałupa się rozleci. Jak będziemy kiedyś bardzo bogaci, to będziemy remontować za własne pieniądze i wszelkie propozycje cynicznych reklamodawców, którzy chcieliby nas podstępnie dofinansować, odrzucimy ze wzgardą. Na razie jednak bym się z tym nie wychylał.

Nie jestem miłośnikiem reklam, dwa lata temu nawet miałem zamiar podjąć akcję przeciwko gigantycznej reklamie, która wisiała na największej chyba w Śródmieściu powierzchni reklamowej zasłaniającej budynek, nad rotundą PKO. Reklama przedstawiała dziewczynę, z zachwytem wpatrującą się w telefon komórkowy swego chłopaka, przy czym namalowane to było tak, że w pierwszej chwili każdemu się wydawało, że chłopak zachwycił dziewczynę nie telefonem, ale pewnym szczegółem swej anatomii. Z akcji zrezygnowałem z powodu braku czasu i ogólnej niechęci, ale do dziś pamiętam tę reklamę i uważam ją za skandal.

Nie jestem więc entuzjastą reklam, chciałbym tylko zaproponować traktowanie ich ze zrozumieniem, pewnym pobłażaniem, czasem jako zło konieczne, a czasem jako elementu dającego trochę koloru i optymizmu.

Na koniec pociecha dla warszawiaków cierpiących z powodu reklam. Byłem niedawno – tak mi się szczęśliwie ułożyło – w Wenecji. Idę ja sobie na plac św. Marka i co widzę? Potężny kawał fasady Pałacu Dożów przykryty od góry do dołu olbrzymią reklamą nowych modeli samochodu Lancia. Pod spodem remont. Słynny Most Westchnień ledwo wyziera spod płacht. A po drugiej stronie, na jakimż to tle setki turystów mogą oglądać kolumnę ze wspaniałym, dumnym, skrzydlatym weneckim lwem? Na tle ohydnego faceta reklamującego zegarki marki Swatch. No i trudno. Trzeba się z tym pogodzić, tłumacząc sobie, że może dzięki temu to wszystko jeszcze jakiś czas postoi.

(2008)Warszawa odkrywana składakiem

W tym roku przypada osiemdziesiąta rocznica urodzin Stanisława Barei. Staszek (przyjaźniliśmy się i współpracowaliśmy przy kilku filmach) urodził się w Warszawie przy ulicy Sieleckiej. Rodzina była solidna, mieszczańska, Staszek odebrał więc staranne patriotyczne i zdecydowanie antysocjalistyczne wychowanie, co niewątpliwie daje się odczuć w jego filmach. Maturę robił w Jeleniej Górze, studiował w Łodzi, a filmy kręcił na ogół w Warszawie. Prowokacyjnie twierdził, że najchętniej na Mokotowie, blisko domu, żeby móc wpaść w przerwie na obiad własnej roboty. Był smakoszem i kucharzem natchnionym. Gdyby go wylali z reżyserii (raz rzeczywiście o mało co nie usunęli go jako wroga klasowego), na mur-beton zostałby restauratorem. Ale to były tylko żarty z tym obiadem. Naprawdę pieczołowicie dobierał plenery, tak zwane obiekty istniejące, wnętrza, i zawsze robił to osobiście.

Jeździł po całej Warszawie na rowerku typu składak (małe kółka, potwornie ciężki, bez przerzutek) i wyszukiwał. Nie lubił budowanych dekoracji. Uważał, że nic nie zastąpi autentyku. W Nie ma róży bez ognia wszystko kręciliśmy w prawdziwych obiektach i nędza socjalistycznego budownictwa wyłazi tam z każdego kadru. A kiedy zależało mu na radosnym nastroju (bohater dochrapał się prawdziwego mieszkania), to czekał długo, aż zakwitną magnolie na placu Trzech Krzyży. Prawdziwe oczywiście, choć ówcześni reżyserzy potrafili zamawiać sobie wszystko u scenografów, łącznie ze słoneczną plażą w styczniu. Pokazał to Staszek w Misiu na przykładzie kota przebranego za zająca. Staszek był swego rodzaju odkrywcą: w Mężu swojej żony chyba jako pierwszy efektownie sfilmował szerokie schody prowadzące od dawnego pałacu Branickich do parku przy Rozbrat i zapoczątkował ich wielką karierę. Schody grały potem w niezliczonej liczbie filmów, a nawet w reklamach – w takiej reklamówce na przykład wbiegał na nie Piotr Fronczewski; i na tym się na pewno nie skończy się ich kariera.

Kiedyś Bareja chciał nakręcić film całkowicie poświęcony Warszawie. Coś w rodzaju komediowej wersji Robinsona warszawskiego (tytuł pierwotny, zmieniony potem na Miasto nieujarzmione, bardziej odpowiadający zawartości filmu po propagandowych poprawkach) – był to film z Janem Kurnakowiczem, który ukrywa się w ruinach Warszawy po kapitulacji Powstania. Tym razem Robinsonem w bezludnej resztce miasta miałem być ja. Miałem wątpliwości, czy taki temat można łączyć z komedią gagów; Staszek przekonywał, że można i że nawet łatwiej będzie przemycić to, co obaj myślimy o Armii Czerwonej i jej roli w wykańczaniu miasta. Któregoś dnia przyszedł do mnie rozemocjonowany, bo odkrył, że na Książęcej są świetnie zachowane stare szyny tramwajowe (przed Powstaniem Warszawskim kursowała nimi „dwójka”) biegnące od Nowego Światu w dół aż do Ludnej, a ponieważ – przekonywał – wciąż są na chodzie stare tramwaje, to musimy wstawić do scenariusza scenę, w której wagon przypadkiem się uruchamia na szczycie i w szaleńczym pędzie zjeżdża w dół ze mną (usiłującym go zatrzymać) na pokładzie. Obaj uwielbialiśmy Bustera Keatona i Harolda Lloyda i dużo sobie po tej scenie obiecywaliśmy. Nie dali nam tego nakręcić. I wielu innych scenariuszy. Niestety. Staszek nie doczekał lepszych czasów.

(2009)Od wspomnień opędzić się nie sposób...

Pierwszy obrazek w życiu, który zapamiętałem, pochodzi z września 1939 roku. Nie wiem, czy dziecko niewiele ponaddwuletnie mogło w ogóle coś zapamiętać. Wciąż mi się jednak wydaje, że tak, pamiętam wnętrze wiejskiej chaty, rodzinę dającą znaki, żebym nie podchodził do okna, i sznur niemieckich motocyklistów na szosie. Nasze chwilowe schronienie znajdowało się na prawym brzegu Wisły – w Cegłowie. Rodzina usiłowała oddalić się od Niemców, którzy, owszem, byli spodziewani (przez chwilę!) w zachodniej części kraju, no ale żeby mieli sforsować Wisłę? W to nikt w rodzinie nie wierzył.

Pytałem ojca po wojnie, co czuł i co czuli jego koledzy, oficerowie rezerwy, kiedy – broniąc Gdyni – zaczęli przegrywać. Odpowiedź była krótka: bezbrzeżne zdumienie. Przecież Polska tak wspaniale się rozwijała! Rodzice przed wojną jeździli na plażę w Copotach (tak zawsze nazywali Sopot) i z pewną wyższością patrzyli na podobnych im młodych Niemców, którym powodziło się wtedy gorzej.

No cóż. Niemcy, zamiast dobrze zarabiać, pod presją hitlerowskiego totalitaryzmu oddawali wszystko na zbrojenia, dzięki czemu we wrześniu 1939 roku mogli przedefilować przede mną na motocyklach.

Potem dziadkowie i mama ze mną wrócili na lewy brzeg, na Czerniakowską i – nie tracąc optymizmu – pogrążyli się w czekaniu na inwazję sojuszników zachodnich. Uczciwie powiem, że to już nie z moich wspomnień osobistych; baaardzo dobrze myślę o mojej pamięci, ale wszystko ma swoje granice.

O wrześniu 1939 roku opowiadała mama. Ale starała się omijać wszystko, co tragiczne. Najlepiej zapamiętała pewnego warszawiaka, który podczas jednego z pierwszych bombardowań gnał ulicą, w panice ściskając to, co porwał z domu jako rzecz najpotrzebniejszą: telefon. (Młodzieży współczesnej dopowiadam, że nic był on komórkowy).

Dopiero niedawno, oglądając archiwalne zdjęcia Warszawy z lat 1939–1944, zobaczyłem, jak wielkie były zniszczenia w pierwszej fazie wojny, ile było gruzów, rumowisk i szczerbatych ulic, co zupełnie nie zgadzało mi się z mocno utrwalonym w głowie obrazem Warszawy przedpowstaniowej, miasta pięknego i przede wszystkim niezniszczonego. Mógł ten obrazek powstać już potem, pod wpływem przejmującego kontrastu między Warszawą przed i po Powstaniu, ale mógł też być wynikiem odpowiedniego doboru tras; mama, prowadzając mnie do parku Ujazdowskiego czy do przedszkola na Marszałkowską, zapewne starannie omijała gruzy.

Co się odwlecze, to nie uciecze. Gruzy w pełnej krasie dopadły mnie we wrześniu 1944 roku. Zaczęły powstawać w przyspieszonym tempie na moich oczach. Do 10 września na Czerniakowskiej, róg Okrąg był względny spokój. Później się zaczęło. Uciekliśmy do wyższej części Śródmieścia i potem skądkolwiek uciekaliśmy, wszędzie zostawialiśmy za sobą już tylko stertę gruzów. Dobrze, że bez nas. Powstanie zastało nas w Warszawie, bo – tak jak w 1939 z Warszawy do Kobyłki – w roku 1944 przemieściliśmy się pospiesznie, tyle że w kierunku odwrotnym: z letniska w Świdrze do Warszawy. Był ostatni dzień lipca 1944 roku. Pamiętam: wszyscy stwierdzili, że „w mieście będzie bezpieczniej”...

(2009)

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: