Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Święto trąbek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Święto trąbek - ebook

Trzy miasta, trzy miłości, jedna obsesja.

Rozpięta między Warszawą, Nowym Yorkiem i Tel Awiwem brawurowa historia młodej teatrolożki Zuli Pogorzelskiej, która desperacko szukając miłości i miejsca na ziemi, wikła się w burzliwy związek ze znanym reżyserem Romanem. Toksyczny romans, prawie małżeństwo z młodym rzeźbiarzem Rafaelem i dziwna relacja z rysownikiem komiksów Urim tworzą przejmującą opowieść o prawdziwym, wielkim uczuciu i o tym udawanym przed sobą. To powieść o uskrzydlającej i upokarzającej sile seksu i o „myleniu stosunków płciowych z miłosnymi”. Rzecz o kondycji współczesnej kobiety, o pamięci i skutkach manipulacji, o tym „dlaczego człowiek tworzy sobie iluzje”.

Zula, wychowana przez dziadka, byłego więźnia Auschwitz, w poczuciu, że zawsze trzeba być gotowym na wojnę, w dorosłym życiu ciągle walczy. O siebie, swoje szczęście i o… Żydów. Skąd ta obsesja u trzydziestoletniej Polki i „gojki” z kolejnego powojennego pokolenia?
W dyskusji o Żydach i żydostwie ta książka zajmuje miejsce osobne: jest barwną powieścią obyczajową, którą czyta się jednym tchem i w której nie ma miejsca na publicystyczne wywody. Odważnie i nieraz bezczelnie, z gorzką ironią i celną puentą autorka rozprawia się z mitami i stereotypami narodowymi pokazując nową perspektywę w relacjach polsko-żydowskich.

Święto trąbek to powieść dojrzała i świeża, dosadna i symboliczna, poetycka i obsceniczna, pełna erudycyjnych odniesień i brudnego seksu. Iskrzy, kipi, wibruje, przyspiesza nagłymi zwrotami akcji i zwalnia w baśniowych, wysmakowanych snach.
Znakomite tempo, wyraziste postaci, świetne dialogi i sugestywna atmosfera ani przez moment nie pozwalają się oderwać od lektury.

„Czytanie Masady jest jak wizyta w klatce z pięknym i groźnym zwierzęciem. Doświadczyłem radości bycia rozszarpanym i chciałbym, by każdy to przeżył. Znakomite.”

Łukasz Orbitowski

„Ta książka powinna być naszym towarem eksportowym. Intensywna, mocna, drażniąca, z nerwem godnym Henry’ego Millera. Nikt tak nie pisze u nas o seksie i dawno nie czytałem czegoś podobnego w polskiej literaturze. Wyjątkowa i odważna powieść!”

Marcin Wilk, krytyk literacki

Marta Masada – ur. 1979 w Białymstoku. Krytyczka literacka, dziennikarka prasowa i telewizyjna (publikowała m.in. we „Wprost”, w „Polityce”, „Rzeczpospolitej”, pracowała w TVP1). Zostawiła Warszawę by w Krakowie zająć się pisaniem i wraz z mężem otworzyć knajpę, która szybko stała się kultowa i rozrosła w kolejne przedsięwzięcia. Szczęśliwa mama. Pani śpiewającej suczki Zuli. Uzależniona od poezji i sztuki współczesnej, spontanicznych podróży i smaku śledzia. „Święto trąbek” jest jej debiutem powieściowym, który powstawał ponad 4 lata.

Okładka książki jest wynikiem współpracy autorki z izraelskim kolektywem Ghostown Crew i jej fascynacji pracami grupy artystów graffiti z Hajfy, kryjącymi się pod nazwą Broken Fingaz.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3250-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

8 września 2011

Rok 5772. Właśnie się zaczął. „Szana towa, szana towa”, „jabłek w miodzie!”, „towa umetuka”, „obyś był zapisany na dobry rok”. Wysyp wpisów na Fejsie. Jest okazja, jest wpis. Dzwoni znajomy i pyta, czego mi życzyć.

– Mam wszystko. Życz mi konsekwencji.

Śmieciara huczy za oknem, łagodne słońce kładzie się na wytartym parkiecie z siwych desek. W taką pogodę pewnie wyszli do ogrodu. Czy Dawidowi nie będzie za ciepło? Przecież prosili mnie, żebym nie dzwoniła z każdym drobiazgiem. Ale dziś są jego urodziny. Drugie… Akurat dziś. Święto Trąbek, smak słodyczy i smutku. Dwa lata temu przypadało całkiem inne święto.

– Słyszała pani?

– Niby co?

– Te trąby… to wycie…

– Nie, nic nie słyszę. Pewnie w uszach pani dzwoni z wysiłku. To normalne. – Głos świeżo upieczonej matki bliźniąt z trudem przedziera się do mnie pośród przeciągłych, donośnych dźwięków, które suną z nieokreślonej dali.

Są już blisko. Bardzo. Zawisają nad szpitalnym łóżkiem. Napawają mnie trwogą. „Dzień przebłagania, dzień przebaczania, dzień pojednania… – wyliczam uwięziona między jawą a snem. – Jom Kippur, pokuta, dzień pojawienia się Dawida. Początek. Początek mojego nowego świata”. Drżę na całym ciele.

Dziś znowu są. Znów je słyszę. Ich melodia jest rwana jak wojskowa zachęta przed starciem. Ale dekoncentrują mnie te skrobiące o krakowski parapet ptaszyska. Otwieram srebrnego laptopa. Moment dobry jak każdy. A może najlepszy? Dzień stworzenia świata. Rocznica stworzenia mojego świata. Dzień podsumowań. OK. Zaczynam spisywać tę historię z obietnicą, że skończę ją przed upływem roku. Ale wcale tego nie zrobię. Ona tak się nie skończy, jak się nie zaczęła. To historia stara jak Miłość. I nowa jak Miłość.

***

Grudzień 2008

Dziwnie wyglądają stopy z makijażem. Z lewej zmyłam już czerwony lakier. Tutaj to obciach. Noszą je tylko Rosjanki bądź kurwy. Kurwy o złym guście. Nie starczyło mi już sił na prawą, wciąż połyskuje strojnie. Patrzę na smukłe palce, które są tak długie, że mogłabym grać nimi na fortepianie. Próbuję wykonać szybki pasaż tą łysą, bez koloru. Nie wychodzi. Rezygnuję. Dziwnie prezentują się razem. Jedna naga, obdarta, ze szczątkami niedawnej czerwieni w zakamarkach skórek. Druga malowana, zbyt doskonała, pyszni się, jakby była z lepszej pary. Czego się spodziewała ta pewna siebie? Myślała, że kogoś wyrwie? Zachwyci? Że makijaż działa? Klops. Tu wszyscy wolą rzemienie i naturalne paluchy bez emalii (czyżby emalia przywodziła smutne wspomnienie fabryki Schindlera?). Zupełnie jak kiedyś. Zupełnie jak w Biblii. Chyba. Dawno jej nie czytałam.

Tępo zawieszam na nich wzrok. Wpatruję się w odmoczone, wystające z wody kikuty. Coraz bardziej przypominają pomarszczone palce staruchy. Mam wrażenie, że powoli zaczynają sinieć. W zasadzie jestem pewna, że już zmieniły kolor. Spod paznokci lewej majaczy śliwkowy granat. Gdy zbliżam twarz do stopy, fioletowy przybiera na sile, staje się jeszcze bardziej jaskrawy. Żałuję, że nie obejmuje całego ciała. I wtedy przychodzi ta myśl:

– Utopię się! Dlaczego na to nie wpadłam? Utopię się! Przecież to będzie najprostsze rozwiązanie. Iluminacja! – Nagły przypływ energii. Podniecona, zaczynam się nerwowo wiercić i testować możliwości hotelowej wanny. – Dobra. Jeden, dwa, trzy. – Próbnie schodzę w dół.

W łazience cisza jak makiem zasiał, a pod wodą wszystko głośno gada. Głosy, bulgoty, szmery. Za ścianą ktoś dźwięcznie nuci piosenkę, z innej strony dochodzą regularne stukoty, jakby wydawała je mechaniczna maszyna, cały muzyczny mikrokosmos. Wsłuchuję się. A nuż to jakaś ważna wiadomość dla mnie, zapisana tajnym szyfrem łoskotu. Taki list w butelce, tyle że bez butelki (a szkoda, bardzo by się teraz przydała).

– OK. Ostatnia szansa. Jeśli masz mi coś do powiedzenia, marny świecie, to mów teraz. Słucham.

I wtedy wszystko ustaje. Szmer się oddala. Hałas zamiera. Ironia typowa dla mojego zasranego życia. Łazienkę szczelnie wypełniają tylko moje natrętne samobójcze myśli. Słyszę tylko je.

Dobra, starczy tej męczarni. Cudu nie ma i nie będzie, skoro nie przydarzył się nawet tu, na ziemi cudów. Postanowione: zdychaj!

– Ba-ba z wo-zu, świa-tu lżej o-raz jed-nej ża-łos-nej mniej! – wesoło skanduję przedśmiertne rymowanki, bo jest mi z tą myślą tak lekko.

Wobec wszystkiego, co mnie dotąd spotkało, śmierć wydaje się właśnie radosną, uwalniającą igraszką. Od dawna o niej marzę, a ona wciąż nieczule mnie omija. Jakby mi się nie należała, jakbym już dawno ją straciła, wtedy, tamtej surowej zimy. Nagle moje trele zagłusza dziki szloch. Przejmujący, nieludzki skowyt, jak dźwięk potężnej trąby, który wyrywa się z dolnych partii mego brzucha.

– No nie, powiedziałam o kilka słów za dużo! – Moja niestabilna psycha w tym właśnie momencie się rozkleja jak tanie chińskie obuwie (choć przecież brzmi jak mantra tybetańskich mnichów). Zamiast wziąć to na chłodno, z dystansem, zaczyna wyć jak zarzynany zwierz. Boże, jaki żałosny jazgot. – Ciszej, kurwa, ciszej!

Że też ja nie mam nad nią władzy. Szabat, spokój, nawet muchy przestały latać, a ta ryczy tą mordą na pół Tel Awiwu. Już naprawdę nie mam do babska siły. Nikt by nie miał. Nikt nie miał…

– Utop się a utop, bezdennie głupie dziewuszysko! – Szamoczę się ze sobą. – Daj mi już, do cholery, święty spokój! Odczep się. Ale już. – Walczę z nagim, śliskim korpusem.

Szybko wynurzam się jednak z wody. Na bezdechu trudno wytrwać nawet przyszłej topielicy. Muszę, do cholery, wreszcie to zrobić, muszę przerwać tę męczarnię. I wtedy, niewykluczone, że z powodu chwilowego niedotlenienia mózgu, słyszę za sobą niski, przeciągły dźwięk gongu. Bammm. Nie wiadomo, w jaki sposób, tuż za moimi plecami, na zapoconych parą białych kafelkach zaczyna się właśnie projekcja.

– Oto, szanowna publiczności – nie otwierając oczu, przemawiam do hotelowych buteleczek pełnych zawiesistych cieczy – oto prawdziwa do bólu historia, oto dokument pod tytułem Moje marne życie. Jakieś trzydzieści lat taśmy! Przed ostatecznym rozwiązaniem dowiedzmy się więc, jak to ścierwo zwane życiem przywiodło mnie do swego ostatniego punktu. Przyjrzyjmy się temu uważnie, spróbujmy uchwycić ten jeden moment, w którym nastąpił błąd…

Podobno tuż przed śmiercią widzi się całe swoje życie. Zobaczymy, może ono faktycznie się zapisywało albo zostało zapisane już dawno, a ja je tylko marnie odtwarzam. A może na tym właśnie polega egzystencja, na przewijaniu gotowej taśmy? Usilnie staram się opanować drżenie głosu i kończyn oraz wirowanie setek wyrwanych z kontekstu kadrów. Ale szybko uświadamiam sobie, że wcale nie muszę tych klatek zachłannie łapać, że projekcja jest już gotowa i w dodatku pięknie ją ktoś zmontował. Wystarczy tylko rozluźnić zaciśnięte powieki i jeszcze raz odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Tej prawdzie, która właśnie rozlewa się na śliskiej ścianie.

– Mam czas na ostatnie wspominki, dopóki woda w rurach płynie! – Zmieniam pozycję i zanurzam się po brodę.

Rozsiadam się na kanciastych grudkach soli z Dead Sea Spa (kiczowate didaskalia, potem napiszą: „Denatka, blada i piękna niczym Królowa Śniegu, spoczywała na kryształowym łożu z Morza Martwego”). Uwiera, kłuje, ale nie ma to znaczenia. Nawet lepiej. Polki lubią cierpieć. Lubią narzekać i siedzieć po ciemku. Tak jak w tym izraelskim dowcipie: „It’s OK. I’ll just sit here alone, in the dark. Dark. Sitting in the dark…”. Jednak mrok raz po raz przecina światło projektora. Obrazy suną majestatycznie, jak żałobna orkiestra przed konduktem, i przywołują początki jakże pięknej katastrofy.

A było to tak…Najpiękniejszy chłopak świata

– Zula? To ty? – Znajomy głos rozbrzmiewa w słuchawce.

– Ja… Aaa kto? – Pierwsze sylaby z bólem wydostają się ze ściśniętego gardła. – Co się dzieje?

– Mam dla ciebie faceta.

Nagły szczebiot.

– Boże, a która to godzina?

Odsłaniam żaluzje i odruchowo poprawiam rozczochrane włosy.

– Zaraz dziesiąta.

– Dopiero? Przestraszyłam się, że już południe. – Dźwięki pulsującej arterii miasta wlewają się do zaspanej małżowiny jak ciepłe mleko. – Skąd go masz? Gadaj.

– Chodź na kawę, to wszystko ci opowiem.

– Ale będziesz z nim?

Niepewnie zerkam przez kuchenne okno, chcąc sprawdzić, czy nie czekają czasem na mnie pod domem.

– No co ty, on jest w Nowym Jorku!

– Aaa, to świetnie. – Zawstydzona własną naiwnością cofam się do toalety. – Na pewno nam się uda…

– Są przeszkody, ale do pokonania. Spokojnie, zaraz ci wszystko opowiem. Zbieraj się.

– Zaraz, zaraz… – Jawa wygrywa z nieuchronnie odchodzącym snem. – Czy ty czasem nie dałaś mi na dzisiaj wolnego? – Zziębnięte stopy na posadzce, pognieciona twarz w lustrze. – O co chodzi? Mam urlop, żadna kawa. – Ciepło parującego moczu. – Zaraz idę do pobliskiego lasu. Chcę się porządnie wypłakać. Tylko byś mi przeszkadzała.

– Ja nie żartuję. – Bolesne cmoknięcie. – Miała być niespodzianka, ale nie mogę już wytrzymać… Musimy szybko pogadać, słyszysz? Halo? Jesteś? Co tak pika?

– Moje serce tak pika. Pik, pik… – Szukam ładowarki na stercie toreb. – Pewnie pika do księcia w Nowym Jorku. Tylko mi nie mów, że jest czarny, bo tym bardziej mnie nie namówisz na wyjście.

– Zwariowałaś? Przecież znam twoje upodobania! Ale wiesz, co ma czarne? – Teatralna pauza. – Czarne oczy. Dokładnie takie, jak lubimy. – Konfidencjonalny ton.

– Aha, czyli żydowski książę? Jak z autoportretu Gottlieba? No proszę, znalazłaś mój ideał. – Opadam zrezygnowana na jeszcze ciepłe prześcieradło.

– Cały czas kpisz i to mi się nie podoba – przestaje kryć irytację. – Jestem za czterdzieści minut. Masz być gotowa.

– Nie będę. Nigdzie nie idę.

Leniwie zaciągam się pierwszym papierosem.

– Polecenie służbowe. Cofam twój urlop – rzuca groźnie moja szefowa i jedyna przyjaciółka, Kika.

A w zasadzie Krystyna Morgan, niezrównoważona niczym bohaterka Almodóvara (ma nawet podobnie obłąkane spojrzenie jak Veronica Forqué). Zawsze ma też jasno wytyczony plan i nic nie może jej go popsuć. Nic jej również nie zraża. Przed światem jednak udaje jagniątko, by ukryć drzemiącą w niej heterę. To jej niezmienna taktyka. „Pokorne cielę dwie matki ssie”, powtarza do znudzenia, śmiejąc się przy tym chytrze niczym Cruella de Mon. Napluj jej w twarz, a ona powie, że to dżdżysta pieszczota. Chyba tylko ja wiem, że nie jest taką idiotką, jaką zgrywa przed otoczeniem, chcąc osiągnąć swoje cele. A ponieważ sukcesy zawodowe przychodziły jej ostatnio zbyt łatwo, by móc ją ekscytować, jako główne wyzwanie i swój nowy projekt zaczęła traktować moje życie.

Kika, błyskotliwa szefowa i przebojowa właścicielka firmy producenckiej, świetnie prosperuje, nie stawiając wcale na zachodnie formaty, bo nauczyła się robić pieniądze i zdobywać popularność na produkcjach artystycznych i teatralnych (choć każdy przytomny zauważy w tym brak logiki i prawdopodobieństwa). W swoim czasie doskonale wypełniła lukę na rynku. A ponieważ była z tak zwanego środowiska, bo wrośnięta w nie nieuchronnie za sprawą sławnej mamusi, wszędzie miała dojścia, co w tej branży liczyło się najbardziej. Dlatego jedni ją ochoczo finansowali, a inni równie ochoczo emitowali, co trwa do dziś. I tak, po tym jak zaczęła w latach dziewięćdziesiątych, gdy każdy przejaw przedsiębiorczości w Polsce kończył się biznesowym sukcesem, a nierzadko fortuną, Krystyna zbudowała swoje producenckie mocarstwo na kulturze, w zasadzie tylko dlatego, że nikt inny na to nie wpadł. I nie miał tak rozległych znajomości.

W tym imperium i ja znalazłam któregoś dnia swoje miejsce. Praktykowałam u niej podczas studiów, pisząc pracę o scenariuszach teatralnych powstających na potrzeby inscenizacji telewizyjnych. Szybko zostałam przez nią zauważona dzięki swoim celnym uwagom na spotkaniach redakcyjnych, podczas których mało kto śmiał się w ogóle odezwać, bo nie było to w zwyczaju (o czym nie wiedziałam; w ogóle niewiedza w moim życiu często popłacała). To ją przekonało. Szybko się polubiłyśmy mimo różnicy wieku oraz pozycji. A ponieważ nie miałam do kogo i czego wracać, często towarzyszyłam jej do późna, zostając dobrowolnie po godzinach. Zaczęłyśmy ze sobą coraz więcej rozmawiać. I coraz mniej o pracy.

I pewnie dlatego któregoś dnia Kika uznała, że jej jedyną misją jest uszczęśliwienie mnie przez zeswatanie z kimkolwiek. No, może nie do końca z kimkolwiek. Jako kobieta ze sfer wyższych, wygodnych i majętnych, szukała dla mnie luksusu w postaci prawdziwego księcia. A przynajmniej arystokraty lub milionera. Nie chcąc jej robić przykrości, zgadzam się średnio na co dziesiątą z zaaranżowanych schadzek (wciąż zapominałam zapytać, na jaki procent liczy w przypadku intratnego zamążpójścia). Jednak dwie ostatnie „randki” przekonały mnie, że czas skończyć z tym procederem: jedna ze sztywnym jak suchy konar holenderskim dyplomatą, którego łupież sypał się do spaghetti obficie niczym wiórki parmezanu (do teraz brzydzę się makaronu), oraz druga z mniej sztywnym, choć obrzydliwie bogatym i pewnym siebie sześćdziesięciolatkiem, który zuchwale dolewał mi do szklaneczki koniak Louis XIII, o którego istnieniu wcześniej nawet nie słyszałam. Po kilku godzinach spotkania, podczas których niemal zabukował już dla nas jacht w Monte Carlo na kolejny weekend, poczułam, jak sama wizja złotej klatki, którą detalicznie mi prezentował, zaczyna coraz bardziej odbierać mi tlen. Uciekłam w popłochu przed nim i tą częścią mnie, która przez chwilę nawet rozważała pokusę, by wydać się za zgrzybiałe miliony. Zawstydzona powiedziałam o swojej desperacji Kice. Ale ta nic nie zrozumiała. I szukała dalej.

***

– Ledwie dobiłaś trzydziestki, a zgorzkniałaś jak starucha. Nie wstyd ci? – pyta retorycznie, gdy zatrzymujemy się na pierwszych światłach. – Jestem od ciebie o ponad połowę starsza, a jedna moja ręka ma więcej witalności niż całe twoje pięćdziesiąt osiem kilo.

– Może dlatego, że trzepała wszystkim najlepszym dupkom w tym mieście, co? – rzucam półgębkiem.

Kika krztusi się nagłym śmiechem jak przyłapana na macance nastolatka. Dławi się własną śliną. Kaszle. Chrząka jak świnia. Łzy nabiegają jej do wymalowanych na złoto oczu (łezka na wspomnienia?).

– Korzystając z twojej chwilowej niedyspozycji, dodam, że pięćdziesiąt cztery kilo. Pięć-dzie-siąt czte-ry, a nie pięć-dzie-siąt o-siem – skanduję beznamiętnie.

– Taak? – Uspokaja oddech. – Wydawało mi się, że ostatnio trochę przytyłaś.

– Nie. Tylko opuchłam. To woda. Alkohol i łzy mnie rozdęły. – Wygładzam fałdki na opiętych rybaczkach.

– Znowu to samo. Z czego ty robisz tragedię? Wolałabyś prać staremu skarpety? Już to widzę z twoim brakiem kobiecych odruchów.

Marszczy przesadnie wyskubane brwi, nie mogąc pojąć zmian w ruchu drogowym (tyle razy jej powtarzam, że znaki drogowe w Polsce są jak poezja, nie należy ich czytać dosłownie).

– Nie zaczynajmy od nowa. – Odwracam twarz do szyby.

Po ulicy suną zagubione ofiary mody, które pomyliły Mokotowską z wybiegiem. Rozglądają się zachłannie, ale nikt na nie nie patrzy. Z rozbawieniem dostrzegam rosnącą panikę w ich oczach.

– Masz wszystko: młodość, urodę, wdzięk, inteligencję, pozycję, podróże, mieszkanie – wylicza moje przymioty niczym listę zakupów w supermarkecie. – Masz mnie, i to nie jest bez znaczenia. – Obraca się i triumfalnie szczerzy wybielone po korzeń uzębienie.

Nic mi po jej uśmiechu. Moja spocona dłoń nerwowo ściska komórkę, jakby chciała dosłownie wydusić z telefonu odpowiedź na esemesa wysłanego dokładnie dwanaście godzin wcześniej (nic dziwnego, że wśród moich zalet Kika nie wymieniła klasy).

– Nie mam żadnej rodziny, nie mam się do kogo rano przytulić ani z kim spędzić weekendu. Nikt nigdy nie zostawi mi żadnego spadku, nawet nasienia w jajowodzie – kontynuuję wyliczankę.

– Nie mieszaj. Tamto już przepracowałaś. Mówię o teraźniejszości.

– Tego się nie da przepracować, Kika – odpowiadam urażona. – To jest we mnie i mnie zatruwa. I ja też mówię o teraźniejszości. To jest właśnie moja teraźniejszość: pustka.

– Dobra, będę brutalna. – Gwałtownie przyspiesza, widząc pomarańczowe. – Gdybyś tyle lat nie przytulała się do żonatego, może teraz wszystko wyglądałoby inaczej.

Przejeżdżamy jednak na czerwonym.

– Co?! – zapowietrzam się. – Nie wierzę, że to powiedziałaś! Przecież kibicowałaś mi. Nam.

– Kibicowałam, dopóki sądziłam, że ci dobrze. Nie wiedziałam, że co wieczór ostrzysz żyletki, które potem w wyobraźni połykasz. Coraz częściej się boję, że wreszcie zrealizujesz któryś z tych kretyńskich, wisielczych pomysłów, a mnie tam wtedy nie będzie.

Znów jakiś trudny manewr drogowy. Tym razem parkowanie. Całe szczęście, że jesteśmy na miejscu.

***

Gapię się w tablicę z nazwą ulicy. Różana. Jaka miła nazwa – to chyba pierwsza pozytywna myśl tego dnia. Warszawa potrafi rozczulić mnie swoją urodą. Ale tylko wtedy, gdy pozbawiona jest ludzi. A to rzadkie.

– I trwa zdecydowanie za krótko… – Zauważam, że Kika wraca z moją kawą w ładnym inkrustowanym kubku.

Sięgam po mleko w porcelanowym mleczniku (na pewno Chodzież, znam ten ornament z domu dziadka, którego obraz powraca do mnie z całą intensywnością). Odsuwam od siebie cukiernicę pełną kryształowej bieli, która przywołuje kolejne wspomnienia domu, przykre. Jest piękny sierpniowy dzień. Liście się pną po pergoli. To ten okres, kiedy nie mogą się jeszcze zdecydować na barwę. Większość wciąż nosi soczystą zieleń lata, ale upływ czasu zdradzają te pojedyncze, migotliwe, złoto-różowe listki (jak pierwszy siwy włos u pięknej, dojrzałej kobiety). Doskonałe światło: ciepłe i jasne. W sam raz na jakąś ekskluzywną modową sesję dla tych dziwadeł z Mokotowskiej. Mogłabym nawet być dziś ich fotografem. Zaczynam widzieć wokół kadry z nikomu niepotrzebnych magazynów typu „żyj pięknie, umrzyj pięknym”. Przez moment wierzę, że właśnie tak wygląda szczęście: wysportowane ciało, zdrowa cera, lśniące włosy, markowe ubranie, perłowy blask różu na kościach policzkowych, połyskujący przy wtórze pękających bąbelków prosecco w samo południe.

Biorę głęboki wdech i przytrzymuję tę chwilę i powietrze. Wącham. Warszawa dziś pachnie. Pachnie zbliżającym się początkiem. Zaraz wrzesień. On zawsze jest dla mnie nowym rozdaniem. W zasadzie każdy mój rok zaczyna się właśnie we wrześniu (czy to czasem nie ma jakiegoś związku z kabałą?).

– Tak jak już powiedziałam – słowa Kiki ściągają mnie na ziemię – mam dla ciebie faceta. – Pociąga duży łyk parującego napoju. – Tylko bez protestów, daj mi najpierw skończyć – uprzedza atak i zaczyna nerwowo gmerać w torebce.

– Dajesz. – Wydymam wulgarnie usta i od razu robi mi się głupio.

– Znam go od urodzenia, ale dopiero teraz mnie olśniło.

– O nie! Znowu stary. Błagam, nie chcę! – Podnoszę ręce na znak protestu.

– Nie, nic z tych rzeczy. – Zbyt mocno uderza łyżeczką o brzeg filiżanki, jakby przywoływała do porządku niesforną klasę. – To syn moich znajomych. Starych znajomych. – Zerka wyczekująco. – A w zasadzie już tylko Tamary, odkąd umarł nasz kochany Adaś.

– Adaś?

– Jej mąż, ojciec Rafaela. Był już dosyć wiekowy… Zresztą jak wszyscy moi starzy znajomi. – Nie może mi darować, że jej to wytknęłam.

– Wiesz, że nie myślałam o tobie, bo nie uważam, że jesteś „stara”. Po prostu kolejnego twego rówieśnika nie zniosę. To zupełnie co innego.

– Wiem, wszystko wiem.

– Ja chcę ożyć, chcę się bawić, wreszcie bezrefleksyjnie. Chcę z nim sunąć na desce po parku… – Rozpędzam się groźnie. – Chcę z nim pić w modnej knajpie wino, słuchać elektroniki, gadać o bzdurach, prenumerować piękne miejskie magazyny o niczym.

– Ale naiwne. Stać się na więcej – mówi z niesmakiem.

– Ale ja nie chcę więcej. Chcę normalności i zwyczajności. Jestem zmęczona człowiekiem, z którym wspólne tematy zaczynają się od Becketta i kończą na Tarkowskim.

– Faktycznie dziwne, stosunkowo krótki odcinek. – Siorbie. – Ale właśnie dlatego Rafael będzie dla ciebie idealny. Przy nim ożyjesz, jest bardzo up to date, jak ty to mówisz, szalenie świeży, nowoczesny. A tak między nami – ścisza głos – to podejrzewam, że on nawet nie wie, kto to Tarkowski. – Chichocze i znowu zaczyna grzebać w torbie.

– Rafael? Co to za imię. Jak z renesansu.

– Czego chcesz od imienia? Ładne. Podobno z hebrajskiego. Zresztą jak większość znanych imion. Nie wiedziałaś? – Podnosi na mnie zdziwiony wzrok, po czym wraca do poszukiwań.

Ze swoją fryzurą wygląda jak uparta ruda kura grzebiąca pazurami w poszukiwaniu tłustego robala.

– Czego ty tam tak szukasz? – Zaglądam jej przez ramię.

– Zaraz zobaczysz. Jest polskim Żydem mieszkającym w Nowym Jorku. Przystojnym. – Zasadniczy ton nauczycielki.

– To jakie szanse ma u niego smutna polska teatrolożka? – Mrużę oczy, jakbym zaczynała testować swoje możliwości.

– Kokietka. Wszyscy się w niej z miejsca zakochują, a ona pyta, jakie ma szanse.

Prycha i niemal cała znika w przepastnych kieszonkach swojej toski blu, jak czytam z trudem na wykaligrafowanej zawieszce torby.

Kika zawsze zwraca uwagę na to, by zawieszki i metki były wyeksponowane. Zwłaszcza na torebkach, do których ma słabość. Gubię się w tych oznaczeniach, choć idzie mi lepiej niż kiedyś. Kika mi w tym pomaga, przekazując rozmaite części garderoby, bo są „stare” po jej dwóch wyjściach. Nocami uczę się na pamięć tych marek jak składów metalowych kapel w młodości. I tak jak wtedy nie mam pojęcia, po co to robię i na czym to polega, ale muszę być przygotowana, gdyby ktoś zapytał. Muszę się wtopić. Dziadek zawsze mówił, że trzeba być gotowym. Warszawa to dżungla, trzeba przybierać barwy ochronne, znać zasady i triki oraz sprawiać wrażenie, że się uczestniczy w miejskiej grze. Tylko wtedy można poznać smak dezercji.

– Maaam! – wykrzykuje uradowana i wyjmuje niewielką, sfatygowaną kopertę. – Już się przestraszyłam, że zgubiłam. Spójrz! – rzuca triumfalnie na stół zdjęcie z polaroidu.

I tu następuje zatrzymanie czasu. Hibernacja czasoprzestrzeni. Kula ziemska przestaje się kręcić, rzeczywistość zastyga, powietrze opada na chodnik, a szemrzący gwar rozpryskuje się na drobne jak stłuczona świnka skarbonka. Wszystko milknie, jedynie moje przyspieszone tętno dudni basem. Z okrągłego stolika patrzy na mnie najpiękniejszy chłopak świata (wiem, że jest najpiękniejszy, bo widzę go nie po raz pierwszy). To ten, o którym przed laty nawet nie śmiałam marzyć (przesadzam, poświęciłam mu kilka marzeń erotycznych). Wprawdzie nigdy nie zobaczyłam go na żywo, bo na jego wernisażu było tak tłoczno, że nawet przyjechała karetka po omdlałe ciała (inna rzecz, że te jego kolosy ze szkła i z żywicy zabierały dużo tlenu). Za to często widywałam go w rubrykach towarzyskich kolorowych szmatławców, w których jednak nigdy nie będę fotografem – ze złością odrzucam pomysł sprzed chwili.

A teraz patrzy na mnie on, Rafael. Dlaczego nie skojarzyłam tego imienia od razu? Rafael Hirsch: uwodzicielski artysta, bon vivant, światowiec, niebieski ptak, lwiątko salonowe, cukiereczek. Jednym słowem: nieosiągalny.

– Masz polaroid? – Jedno z tych idiotycznych pytań, które zawsze zadaję w kluczowych momentach.

– Jaki polaroid? – brzydko krzywi się Kika.

– A jak zrobiłaś zdjęcie? – ciągnę kuriozalne dochodzenie, by nie dać po sobie poznać zainteresowania Hirschem.

– Przecież to nieważne. Poprosiłam dziewczynę na przyjęciu w konsulacie, żeby nam zrobiła. W ostatniej sekundzie się wycofałam. Że niby się błyszczę. Taki miałam plan. Zawsze mam plan. Proszę, jest twoje! – Podsuwa w moim kierunku lśniący kwadracik. – Świetnie to wykombinowałam, prawda?

– Przecież mogłaś zrobić telefonem i wysłać mi na komórkę. Miałabym od razu.

Spoglądam na jej twarz promieniejącą w samozachwycie, niemarszczącą się w żadnym miejscu. Znowu zapominam, że dzielą nas dwie dekady.

– Wiecznie niezadowolona. – Kręci głową. – Przynajmniej możesz sobie postawić przy łóżku. Telefonu byś nie postawiła, prawda? Będziesz co wieczór patrzeć i zaklinać, wizualizować i afirmować. No wiesz, „myśli mocy” Louise Hay i te wszystkie amerykańskie czary, widziałam w śniadaniowej. Podobno działa.

– Tak samo jak amerykańskie diety cud. Duchowość na skróty. – Oblizuję łyżeczkę. – Ale dlaczego zwlekałaś z tym do dziś? – nie daję za wygraną.

– A dlaczego zawsze zadajesz te bezsensowne pytania, zamiast skupić się na sednie?

– Buduję sobie obraz całości.

– To może powinnaś być dziennikarką śledczą albo detektywem? Może pomyliłaś profesje i źle ci u mnie, co? – Strzela perkatym nosem w niebo.

– Wszędzie mi źle…

– Dlatego masz urlop i weekend. Cztery dni, żeby odpocząć i wszystko przetrawić: czwartek, piątek, sobota, niedziela – wylicza powoli, jakby uczyła własne dziecko nazw dni tygodnia.

Nawet nie wie, że od teraz faktycznie trzeba mnie wszystkiego uczyć. Zaczynam zapominać o całym świecie. Jestem jak w transie. Rafael. Niebywałe, że tak szybko do mnie trafia…

– Taaak – odpowiadam przeciągle, nie odrywając oczu od fotografii, która mnie hipnotyzuje czymś bliskim, czego jeszcze nie umiem nazwać.

– Nie podoba ci się? – Usta pokryte marchewkową szminką układają się w nagły grymas. – Przyjrzyj się dobrze. Popatrz. – Potrząsa przesadnie zdjęciem.

– Właśnie patrzę.

– I co widzisz? – Dialog z gabinetu wróżb.

– Widzę nieuchronnie zbliżającą się katastrofę.

***

Wróciłam do domu jeszcze bardziej przybita niż wcześniej. W zasadzie Kika wszystko już zaplanowała, należało to tylko przyjąć i czekać. Mogłam uwierzyć, że przede mną jest coś wspaniałego: nowa miłość, nowe życie, Nowy Jork… Mogłam. Ale nie umiałam. Plany idealne nie istnieją. Za to błyskawicznie rosną oczekiwania, które trudno potem cofnąć. A ja mam już dosyć zawiedzionych nadziei. Dlatego nie chcę mieć oczekiwań. Żadnych. Prócz tego, że dostanę odpowiedź na mojego wczorajszego esemesa.

Wyjęłam zdjęcie z kopertówki i rzuciłam na stosik piętrzących się w korytarzu przedmiotów. Poszłam sprawdzić, co u Rybki. Żyła. Mimo braku pokarmu. Dobrze, że miała wodę. Wróciłam do przedpokoju, gdzie na półce straszył chaotyczny składzik niepotrzebnych drobiazgów i sentymentalnych pamiątek w postaci nieważnych biletów lotniczych i suchych bukietów z dawno zapomnianych rendez-vous. Były też wyblakłe paragony, rozmazane notatki, których nigdy nie odczytam, zużyte baterie alkaliczne. Nie umiałam się ich pozbywać. Trzymałam wszystkie śmieci, jakby mogły zatrzymać czas i nadać sens mojej zużytej egzystencji. Poza tym rzeczy się nie wyrzuca, bo wszystko może się kiedyś przydać. Tak mnie uczył dziadek. On tak zawsze robił.

Na tej piramidzie, jak wiśnia na nadpsutym torcie, leżało zdjęcie z polaroidu, które specjalnie dla mnie przemierzyło ocean. Wzięłam je niepewnie i oparłam o ścianę. Stos zmienił się w ołtarz. Zaczęłam się wpatrywać w prostokąt fotografii. Na początku wzrokiem niewidzącym, nieskupionym, jak w stanie alfa, potem coraz ostrzejszym, łapiącym detal. Im dłużej patrzyłam, tym bardziej odrętwienie zamieniało się w zaciekawienie, zaciekawienie w przyjemność, przyjemność w zachwyt, zachwyt w podniecenie, podniecenie w pożądanie, pożądanie w kopiec ostrych jak agrafki mrówek, które rozbiegły się niepostrzeżenie po moich udach, biodrach, kroczu i spięły je z tą bezwzględną chemią, którą nieuchronnie zaczął wytwarzać mój odurzony widokiem atrakcyjnego samca mózg. Czułam, jak zatruwają swym jadem dłonie, ramiona, piersi…

Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam nerwowo ściągać kolejne części garderoby, jakby chcąc się czym prędzej ich pozbyć, otrzepać z nagłego ataku tych nieistniejących owadów, które wtłaczały we mnie podnietę. Ciążyły mi już nie tylko buty i skarpety, ale i własna skóra. Własna skóra ograniczała najbardziej. Co się ze mną dzieje? Przestraszyłam się, że równy kwadracik fotografii Rafaela to przebiegle zadrukowany kartonik LSD, które zaczęło się sączyć do mojego mózgu prosto przez źrenice. Duszno i ciasno jak po kwasie. Nie zastanawiając się wiele, pobiegłam szybko do lodówki po szklankę żubrówki z jabłkiem (stała tam od wczoraj, z wrodzonej oszczędności zostawiałam niedopite drinki). Wypiłam duszkiem. Nie pomogło. Wprawnym ruchem doświadczonego barmana nalałam kolejną pięćdziesiątkę. Po chwili i ona zniknęła, w przeciwieństwie do niezdrowej ekscytacji. Chwyciłam zdjęcie i pomknęłam do sypialni, żeby postawić je na szafce nocnej.

Plan Kiki w niekontrolowanym tempie się spełniał (jak wszystkie jej plany). Nie minęły dwie godziny od spotkania z tą wiedźmą, a Rafael już stoi przy moim łóżku. Znów uderzenie gorąca. Zaczęłam się nerwowo pozbywać ostatnich elementów garderoby. Srebrna bransoletka dźwięcznie potoczyła się na koniec pokoju. Dobieram się do siebie samej jak jakiś głodny zwierz – przemknęło mi przez rozgorączkowany umysł, gdy zasuwałam żaluzje. Znowu przeniosłam wzrok na Rafaela, który stał niepewnie u wezgłowia łóżka i gapił się na mnie tymi czarnymi oczami. „Czarne oczy. Dokładnie takie, jak lubimy” – na zdjęciu dostrzegłam teraz całkiem inną twarz, wcale nie młodego Hirscha, choć miała takie same oczy, oczy, które tak dobrze znałam i które od tylu lat wodziły mnie na pokuszenie… To była twarz Romana, młodego Romana. Jego młodzieńcza buzia, której nigdy nie dane mi było zobaczyć, a w której z miejsca bym się zakochała.

Wtedy ostatnie hamulce puściły. Zaczęłam pospiesznie ssać kciuk, drugą ręką ściskając sterczące sutki. Szarpnęłam spięte w ciasny węzeł włosy, które rozsypały się wokół szyi delikatną pieszczotą. Przymknęłam powieki, pod którymi układały się kolorowe wzory ciał, fluorescencyjne warkocze jak łańcuchy DNA, tyle tylko, że z ogniw kopulujących par (jak nic jestem po kwasie). Wreszcie odważyłam się wsunąć dłoń pod opięte majtki. Opuchnięta, mokra, zniecierpliwiona. Każdy dotyk przyprawiał mnie o dreszcze.

– Moja biedna, wygłodniała pizdaaa! – krzyknęłam rozdzierająco.

Fala elektroakustyczna jeszcze nie przestała się rozchodzić, a czar zdążył już prysnąć.

– „Wygłodniała pizda”?! – powtórzyłam z niedowierzaniem. Ręce opadły mi ciężko wzdłuż tułowia. Na stopy zaczęły kapać ciężkie krople. – Jestem żałosna. Żałosna i samotna – jęknęłam. – A może właśnie dlatego?

Zwinęłam się w kłębek i zaczęłam szlochać jak dziecko. Miauczeć jak kot. Ujadać jak suka. A potem wyjęłam telefon, bo wysłałam kolejnego już esemesa do niewzruszonego Romana, Romana, którego Rafael ze zdjęcia tak bardzo mi przypominał. Bo tak naprawdę tylko jego wciąż pragnęłam. Tylko jego kochałam. A on milczał od dwóch dni. Nic nowego pod słońcem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: