Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świnia ryje w sieci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Świnia ryje w sieci - ebook

Kiedyś analizą otaczającej nas rzeczywistości zajmowali się socjologowie. Dzisiaj robią to blogerzy. PigOut, który o sobie mówi „głodny, zły i brzydki”, przemierza bezkres sieci, by wyłapać w niej to, co trzeba zauważyć,  obśmiać, wytknąć. „Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera” to katalog współczesnych, często absurdalnych mód i fascynacji przepuszczony przez filtr gigantycznego poczucia humoru ze sporą dawką sarkazmu autora. A jako bezpiecznik - zdrowy rozsądek. Uwaga! Niebezpiecznie śmieszne. I trochę straszne.

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8117-042-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Drogi Czytelniku, skoro czytasz te słowa, to znak, że w moim życiu zdarzyło się coś, co jakiś czas temu uznałbym za najlepszy żart ever – napisałem książkę. Śmieszna sprawa, bo jeszcze niedawno osobiście roastowałem upadłych celebrytów, pogodynki i blogerki modowe za zalewanie księgarń książkami o „dupie Maryni”, a teraz sam to robię. Pamiętam, że rzuciłem wtedy takim zdaniem: „(...) nie da się nie zauważyć, że rozmiar, jaki przybrał ten »literacki rak«, już dawno przekroczył masę krytyczną. Ibisz, Rusin, Rozenek, Cichopek, Felicjańska, Jabłczyńska, Prokop, Minge, Piróg, Biedroń i nawet wróżbita Maciej, a to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Wiem, że papier jest cierpliwy, ale kurwa bez przesady. Rodzi się pytanie, czy w tym kraju jest jeszcze ktoś, kto nie wydał książki kucharskiej albo poradnika mówiącego, jak żyć, być młodym, pięknym, fit, wege, eko i bogatym? Zaczynam wątpić”. Trochę ironia losu, biorąc pod uwagę, jak to się dalej potoczyło. Jednak trzeba uważać, co się mówi, bo każde wypowiedziane słowo może okrążyć Ziemię i kopnąć cię w dupę. Jestem tego najlepszym przykładem.

Zapewne zastanawiasz się teraz, kim właściwie jestem i co mnie podkusiło do popełnienia tej książki. Jerzy Pilch powiedział kiedyś: „Kobiecie trzeba umożliwić publikację, ponieważ w poczuciu krzywdzącego niespełnienia gotowa popaść w kurewstwo”. Okazuje się, że chłopcy mają podobnie. Niedawno minęły dwa lata, od kiedy pod pseudonimem PigOut zacząłem w internecie męczyć bułę sucharami i różnymi bzdurami, które podpowiadają mi głosy w głowie. Z powstaniem PigOuta było trochę jak z powstaniem Atomówek, z tym że cukier, słodkości i różne śliczności zastąpiło upojenie alkoholowe, szydera i potrzeba wypowiedzenia się. Jak każdy Polak jestem specem od piłki, skoków narciarskich, Formuły 1, filmów, żarcia, polityki, Trybunału Konstytucyjnego, medycyny, marketingu i niechybnie pęknie mi żyłka, jeśli nie podzielę się moją opinią. Tajemniczym związkiem „x” okazał się strach przed reakcją pracodawcy, kiedy zobaczy, jaki jestem naprawdę. Stąd pisanie pod pseudonimem. Pierwotnie miałem na PigOucie poruszać ważkie społecznie tematy typu ignorancja, nietolerancja oraz patrzeć na ręce politykom, ale ewidentnie coś mi nie wychodzi, bo ile razy siądę do tekstu, od słowa do słowa kończy się na darciu łacha z „Azji Express”. Sama książka natomiast jest wynikiem braku asertywności w momencie, kiedy dostałem maila od wydawnictwa Edipresse. Leciał tak: „Hej, PigOut, czytaliśmy w redakcji twój sylwestrowy pojazd z matki Stifflera i zębów Piaska. Śmieszniutki. PS Nie chciałbyś napisać książki?”. Odpisałem mniej więcej tak: „Jasne, czemu nie. Zapłaćcie mi 50 tysięcy, a za miesiąc podsyłam gotowy materiał”. Na co oni: „Hehe, PigOut, ty to chyba nigdy nie przestajesz żartować, co nie? 50 tysięcy, dobre, hehe. Zrobimy tak: Ty napiszesz, my wydamy, a jak ktoś kupi, to dostaniesz 50 groszy od sztuki. Wchodzisz?”. Miałem im odpisać, żeby się gonili, ale nie wiedzieć czemu wyszło mi coś takiego: „Jako mistrz chujowych biznesów nie mógłbym spać, gdybym przepuścił taką okazję. Wchodzę”. I tym sposobem narodziła się książka, przy której pisaniu przytyłem ponad 10 kilo i na której prawdopodobnie zarobię max 1,50 zł... i to przy założeniu, że mama i babcie faktycznie kupią ją za gotówkę, zamiast kręcić noskiem, że jako rodzinie należy im się za darmo.

O czym w niej przeczytacie? Ogólnie o tym, jak sobie nie radzę z życiem, przez co raz za razem wpadam w różne niezręczne sytuacje, ale nie zabraknie też komentarzy do głośnych wydarzeń, które działy się „na mieście” oraz fakapów, o których przeczytałem w internecie. Mam świadomość, że nie będą to doznania porównywalne z „Mistrzem i Małgorzatą”, ale zawsze mogłeś skończyć gorzej... np. kupując książkę Kingi Rusin. I pamiętajcie: książka ma charakter satyryczny, jest pełna hiperboli i w żadnym wypadku nie powinna być traktowana jako prawda objawiona.

PS Pamiętasz słynny cytat Liama Neesona z „Uprowadzonej”: „Nie wiem, kim jesteś, ale znajdę cię i zrobię kuku”? Pomyśl o nim, zanim napiszesz negatywną opinię na „Lubimy czytać”. Żart, nie przewiduję negatywnych reakcji.1 A CO, JEŚLI REKLAMY KŁAMIĄ?

Aco, jeśli gdzieś w Polsce jest matka, która bezgranicznie ufa reklamom i układa dla swoich dzieciaków jadłospis zgodnie z tym, co pokazują w telewizji i mówią w radiu? Śniadanie jak wiadomo jest najważniejszym posiłkiem dnia, warto zatem zacząć je od bomby witaminowej, czyli kanapek z Nutellą i szklanki mleka w postaci Kinder Czekolady. Drugie śniadanie również powinno być zdrowe, więc wypada, żeby matki poszły za ciosem i wrzuciły do plecaka swojej pociechy Petitki Lubisie. W końcu w TV mówili, że to samo dobro i sama natura w postaci pełnoziarnistej mąki, jaj i mleka. Oczywiście do kompletu Knoppers, bo „o wpół do dziesiątej rano” w Polsce nie ma niczego lepszego, no i obowiązkowo Kubuś Waterrr, czyli woda czerpana bezpośrednio z naturalnie „truskawkowego” źródła. Opcjonalnie można dorzucić kilka cukierków Nimm2, przecież to „łakocie i witaminy” w jednym, więc win-win dla rodziców i dzieci. W porze obiadowej są dwie opcje: dla mamy karierowiczki zestaw Happy Meal z nuggetsami, złapany w biegu z pracy do domu, lub parówki Morlinki dla mam, które mają czas „gotować” (13 g białka piechotą nie chodzi). Na deser Danonki, by dzieci zdrowo rosły oraz Kinder Pingui, co przy okazji będzie drugą i trzecią szklanką mleka w ciągu dnia. W końcu docieramy do kolacji, czyli kolejnego najważniejszego posiłku dnia, zależy, co kto czyta. Czy na kolację można podać coś lepszego niż Nestle Nesquik? Toż to siedem witamin, wapń i żelazo za jednym zamachem. Tylko patologiczny rodzic by się nie skusił.

Teoretycznie odhaczyliśmy już wszystkie posiłki, niestety nie żyjemy w idealnym świecie i nadal nie dostarczyliśmy naszym pociechom odpowiedniej porcji witamin. Na szczęście z pomocą przychodzą suplementy diety. I tak, do każdego posiłku obowiązkowo podajemy następujący pakiet piguł i syropków: Marsjanki, czyli „odporność i wspaniała zabawa” + Tran Mollers, jako źródło kwasów Omega 3 + Apetizer, żeby „nasz niejadek zjadł obiadek” (kiedyś sprawę załatwiał pasek) + Junical Zęby, bo wiadomo, że „w okresie wymiany mleczaków na zęby stałe” nic nie robi tak dobrze, jak dodatkowa porcja cukru + Luteina Gold Junior, żeby dzieci nie bolały oczka po 10-godzinnym maratonie bajek na MiniMini. Jako kropka nad „i” Tulleo, potocznie zwane „spokojnym snem”, czyli preparat „wyciszający” dzieci rozbudzone po Apetizerze i Marsjankach.

Tym, którzy nie wierzą, że ktoś mógłby być aż tak nieodpowiedzialny, chciałbym przypomnieć, że Trybson i Eliza z „Warsaw Shore” też są rodzicami.

*

A co z dorosłymi? Spokojnie, przemysł reklamowy o was też pamięta. Pierwsza rzecz, którą powinniście zrobić po przebudzeniu, to odklejenie ze stopy plastra Aikido. Jeśli jest czarny jak węgiel, to znak, że organizm podczas snu brawurowo pozbył się toksyn albo niedokładnie myjesz nogi. Ewentualnie lunatykowałeś w nocy do lodówki, co jest chyba najbardziej prawdopodobną wersją. Wstałeś? Dobrze, bo już najwyższy czas na aplikację dziennego pakietu piguł: na zdrowe włosy i paznokcie, na platfusa, na nietrzymanie moczu, na zgagę, na nudności, na kaca, na koła potu pod pachami, na chudnięcie, na grubnięcie, na zatrzymanie wagi w miejscu, na nietolerancję laktozy, na awersję do glutenu. Na wyblakłe tatuaże, na kurz, pyłki, roztocza, uczulenie na sierść, na menopauzę, na andropauzę, na trupi oddech, no i w końcu na, a raczej przeciw niekontrolowanemu puszczaniu wiatrów. Należy pamiętać, aby kupować wyłącznie piguły wyposażone w sztuczną inteligencję i z wbudowanym GPS-em, bo tylko takie uderzą bezpośrednio w źródło bólu, a nie jakieś plebejskie z przesiadką w żołądku.

Połknięte? Doskonale, możemy przejść do maści i kremów. Na pierwszy ogień najważniejsze, czyli maść na ból dupy. Bez wklepania odpowiedniej dawki kategorycznie nie wychodzimy z domu, o włączaniu internetu nawet nie wspominając. Efekt chilloutu można spotęgować, wciągając kreskę psychotropów na zszargane nerwy. Dalej krem Corega, coby ci szczena nie wypadła podczas robienia pijackiego kebsa. Kobiety dodatkowo smarują się czymś na żylaki, rozstępy, obrzęki, cellulit, popękane naczynka i higienę intymną. Najlepiej tym, co swego czasu reklamowała Żanet Kalyta, czy tam Jeannette Kalyta, a może jednak Żanetka Lyta? Never mind.

Niestety to nadal nie wszystko. Pozostaje suche oko i zapchany nos, więc wypada coś wkropić, a że od kataru już tylko rzut kamieniem do kaszlu, dla pewności łykamy jeszcze syrop. Pytanie, jaki mamy kaszel? Suchy czy mokry? Lepiej golnąć dwa rodzaje. Skoro idziemy już kompleksowo, warto przy okazji possać coś na chrypkę, zwłaszcza jeśli pracujesz oralnie, np. w call center, no i nie zapominajmy o czymś na grypę, nawet jeśli jej chwilowo nie mamy. Ostatecznie lepiej zapobiegać, niż leczyć, no nie? Co jest bronią masowego rażenia, jeśli w grę wchodzi grypa? Rutinoscorbin, wiadomo. Połykamy trzy listki i zagryzamy czymś na ból zatok.

Teraz pozostają już tylko detale, czyli dziewczyny aplikują sobie kulki gejszy, które dostały gratis do tabletek na menopauzę. Sorry, ale mięśnie Kegla same się nie wyrobią. Faceci z kolei potajemnie wstrzykują sobie między palce od stóp Penigrę, bo nigdy nie wiadomo, czy w ciągu dnia nie trafi się niespodziewany numerek, a chyba lepiej, żeby konar płonął, kiedy przyjdzie właściwy moment. Przed wyjściem z chaty wkładamy jeszcze do kieszeni Enterol, bo być może przyjdzie nam lecieć tego dnia Ryanairem, a jak wiadomo, piloci lubią wysłać stewardesy, żeby podpytały pasażerów, czy nie mają przypadkiem jakiegoś priobiotyku. Chyba nie chcemy, żeby pilot rozwalił sobie mikroflorę jelita (i przy okazji nas) przez głupi antybiotyk? Nope, niech się skupi na pilotowaniu, zwłaszcza jeśli trasa leci nad Alpami. No i to by było na tyle. Przed snem nie zapomnijcie o ponownym przyklejeniu plastra Aikido. Piguły na bezsenność i niespokojne nogi też nie zaszkodzą. I tak mniej więcej wygląda dzień z życia człowieka, który dba o swoje zdrowie. Można się pogubić, na szczęście na pamięć też znajdzie się odpowiedni specyfik.2 KOLEJKOWY FETYSZ

Zgóry przepraszam za francuski, ale nie da się tego powiedzieć łagodniej – świat ochujał! Mamy rok 2017 i mimo że nadal nie doczekaliśmy się samowiążących się butów, deskolotek ani latających samochodów, które obiecywał nam Robert Zemeckis w „Powrocie do przyszłości”, to i tak pod względem rozwoju cywilizacyjnego dotarliśmy do tego pięknego momentu, w którym praktycznie wszystko da się załatwić bez wychodzenia z domu. Wystarczy w miarę stabilne połączenie z internetem, a niemożliwe przestaje istnieć. Obecnie leżąc w gaciach przed telewizorem, możemy rozliczyć PIT-a, zorganizować szamkę oraz zamówić dowolny produkt i usługę z dostawą pod drzwi. Wszystko szybciej, taniej i bez konieczności użerania się z trudnymi paniami z okienka. Czy właśnie nie dla takiej przyszłości nic nie robiliśmy? Nie kumam w takim razie, dlaczego ludzkość nagle postanawia zrobić ewolucyjny krok wstecz i na nowo odkrywa w sobie fetysz do stania w kolejkach? Czyżby tęsknota za komuną? Niemożliwe, przecież gimby jej nie pamiętają.

AJFONY

Ile razy debiutuje nowa wersja ajfona, tyle razy pod salonami Apple tworzy się kolejka jak stąd do Katowic, chociaż wszystkie serwisy technologiczne piszą wyboldowanymi literkami, że premierowy model to nawet większy kasztan niż poprzednio: zero innowacji i jeszcze bardziej podatna na wygięcia obudowa. W zasadzie różnice są tylko dwie: wyższa cena i większy ekran, co – o ironio – jest policzkiem dla śp. Steve’a Jobsa, który swego czasu powiedział: „Nikt nie kupi dużego telefonu”. Pomińmy jednak specyfikację techniczną, bo nie ona jest tutaj problemem, a kolejkowy fetysz. W przypadku ajfonów nasi rodacy mają szczególnie przewalone, bo nie mogą sobie, ot tak, pójść z namiotem pod salon i koczować do momentu otwarcia drzwi. Niestety, ale korpo z nadgryzionym jabłkiem w logo ma nasz kraj głęboko w pompie i jeśli Kowalski chce wyrwać nowiutki telefon w dniu premiery, musi się dodatkowo szarpnąć i pojechać po niego za granicę. Na własne oczy widziałem status na fejsie: „Ej, ma ktoś sprawdzone info, czy iPhone 7 będzie dostępny u polskich operatorów w dniu premiery, bo nie wiem, czy jechać do Drezna?”. Serio? Ajfon 6s, czyli model wypuszczony ledwo rok wcześniej, po który też stałeś w kolejce w Dreźnie, okazał się aż tak fatalny, że nie dasz rady przetrwać z nim do momentu, kiedy „siódemki” da się kupić z godnością? Nie ma to jak płacić cenę premium i być traktowanym jak plebs. Widział ktoś kiedyś namioty pod salonem Porsche? Nope, bo klienci premium nie szlifują krawężników. To sprzedawcy nadskakują klientom premium.

CROCSY

Jeszcze do niedawna panowała opinia, że Crocsy to największy modowy paździerz ever. Nie dość, że są brzydkie jak Multipla, to w dodatku drogie jak „skurwesyn”. Ba! Publiczne pokazanie się w Crocsach było uznawane za większą wtopę towarzyską niż słuchanie Weekendu. W zasadzie jedyna ich zaleta to fakt, że stanowią najskuteczniejszy na ziemi środek antykoncepcyjny. Wystarczy wybrać się w nich na randkę, a potencjalnym partnerom z miejsca wszystko opada. Cóż, okazuje się, że opinia konsumenta zmienna jest niczym kobieta. Wystarczyło zejść z ceną do 75 zeta, a percepcja klientów magicznie przekręca się o 180 stopni. Nagle wszyscy stwierdzili, że Crocsy wcale nie są brzydkie, ot po prostu wyglądają oryginalnie, co zdecydowanie ma swój urok, poza tym są wygodne jak ja pierdolę. Zaczynam wierzyć, że faktycznie robią nieziemsko dobrze stopom, bo to nie może być przypadek, że grupa niegroźnych na co dzień ludzi nagle zmienia się w drapieżców i w poniedziałek o 7.00 rano wywołuje w Lidlu większą zadymę niż kibole na meczach ekstraklasy, a wszystko po to, by wyrwać chociaż jedną parę gumowych laczy. Co najlepsze, ich chęć posiadania jest tak wielka, że kiedy w Lidlu otwierają się drzwi, biegną na złamanie karku do promocyjnych koszy i łapią wszystko jak leci, nie zawracając sobie głowy takimi kwestiami, jak kolor, fason czy rozmiar. Przy takiej cenie są to tematy drugorzędne.

ODPRAWY NA LOTNISKACH

Linie lotnicze generalnie dzielimy na dwa rodzaje: tanie i drogie. W obu przypadkach z wyprzedzeniem dostaje się informację o godzinie odprawy i czasie otwarcia bramek w terminalach. Zazwyczaj między pierwszą a drugą czynnością jest kilkadziesiąt minut różnicy. Parę razy w życiu już leciałem i do dziś nie mogę skumać, na cholerę ludzie ustawiają się w kolejki do bramek na długo przed ich otwarciem. Mogliby w tym czasie wygodnie posiedzieć, wyciągnąć nogi, pośmigać w necie, poczytać książkę czy choćby poćwiczyć klaskanie, jeśli w grę wchodzi Ryanair albo czarter do Egiptu. No kuźwa totalny bezsens. Domyślam się, że stanie w kolejce ma na celu zapewnienie sobie pierwszego miejsca w blokach startowych podczas wchodzenia na pokład, ale heloł, to tak nie działa. Tanie linie tną koszty, więc zamiast rękawami, transportują pasażerów do samolotu autobusami. Pierwsi przy bramkach mają jak w banku, że trafią na koniec autobusu. Tu sprawdza się hasło: „Ostatni będą pierwszymi”. Leniwi wygrywają najwięcej, bo przechodząc przez bramki jako ostatni, z automatu lądują na wylocie z autobusu, a co za tym idzie, jako pierwsi wchodzą na pokład. Podejrzewam również, że część osób stoi w kolejce, bo boją się, że samolot odleci bez nich. Cóż, to też raczej się nie wydarzy, a przynajmniej nie bez wcześniejszego wywołania spóźnialskiego przez megafon, więc rilaks. W przypadku drogich linii lotniczych stanie w kolejce jest jeszcze bardziej idiotyczne niż przy low costach. Co prawda drodzy przewoźnicy zazwyczaj podstawiają pod samolot rękawy i faktycznie pierwsi na bramce są pierwszymi w samolocie, ale jakie to ma znaczenie, skoro bilety są numerowane i nie ma ryzyka, że ktoś cię podsiądzie? Szkoda nóg na stanie.

NALEŚNIKI

Od kilku lat w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej działa naleśnikarnia „Manekin”. Sieciówa, którą można uświadczyć jeszcze m.in. w Toruniu, Łodzi, Poznaniu i Sopocie. Nie wiem, z czego wynika fenomen tego lokalu, ale kolejki do niego są niesamowite. Ludzi ewidentnie pogrzało, bo potrafią czekać po kilkadziesiąt minut… żeby ostatecznie dostać naleśnika. Powtarzam: naleśnika. Nie chce mi się wierzyć, że dla warszawiaków jest to aż tak niesamowite danie, żeby przez tyle sezonów stali w kilometrowej kolejce, nie zważając na wichury, deszcze, śnieżyce i upały. Za tym musi się kryć jakaś większa tajemnica, której niestety nie udało mi się jeszcze odkryć. Kiedyś podejrzewałem, że może naleśniki to tylko przykrywka, a w rzeczywistości jest to lokal z kelnerkami tańczącymi na rurze. Niestety nie. Pewnego razu trafiłem na filię „Manekina” w Bydgoszczy i o dziwo pies z kulawą nogą się nią nie interesował. Korzystając z okazji, że nie ma kolejki, postanowiłem wejść i sprawdzić, z czym to się je. Cóż, zamówiony naleśnik był całkiem smaczny, ale nie znowu jakiś cud, który śniłby mi się po nocach. Kelnerki też nie robiły niczego nadzwyczajnego, w związku z czym wciąż się głowię, o co chodzi z tym tłumem zombiaków dobijających się do lokalu na Marszałkowskiej. Ewentualne tropy można podrzucać na adres [email protected]. Z góry dzięki.

EARLY ADOPTERS

Luty 2015. Warszawę obiega plotka, że pod jednym ze stołecznych kiosków z trampkami koczuje 40 osób owiniętych w folię spożywczą. Pogłoski okazują się prawdziwe, kilkunastu hipsterów faktycznie nocuje w środku zimy pod sklepem z butami, a wszystko dlatego, że za trzy dni mają do niego dojechać supermodne cichobiegi sygnowane nazwiskiem Kanye’ego Westa. Z czasem okazuje się, że te tak bardzo pożądane trampki wyglądają jak sprute skarpety i krzyczą aż 850 złotych za parę, w dodatku następuje megazałamanie pogody. Zrywa się halny, wiejący z mocą co najmniej 150 km/h. Koczujących to nie odstrasza, czekają dalej. Internet zaczyna zalewać fala memów wyśmiewających kolejkowiczów. W ich obronie staje znany youtuber, Rafał Masny z Abstrachujów, twierdząc, że wszyscy, którzy nabijają się z koczujących, to cebulaki ze zbyt ciasnym umysłem, żeby zrozumieć społeczność trendsetterów i early adopters, czyli ludzi chcących mieć dany towar jako pierwsi. Ja rozumiem, szkoda tylko, że w pogoni za lansem i modą zapomnieli o adopcji najważniejszej rzeczy: o adopcji mózgu. Pozwólcie, że wytłumaczę wam teraz, jak zostać trendsetterem, tudzież early adopterem.

Krok 1 to wycieczka do Decathlonu i zaopatrzenie się w karimatę, śpiwór, krzesełko wędkarskie, bieliznę termoaktywną, odzież softshellową, termos i pampersa. Z takim wyposażeniem żadne warunki pogodowe nie będą wam straszne, nie dostaniecie wilka i kłucie w okrężnicy też was nie zaskoczy.

Krok 2 to elastyczność w braniu urlopu, dojścia do lewego L4, a najlepiej status bezrobotnego. Sorry, ale sprzedaż najlepszych fantów schodzi w tygodniu i nikt nie będzie się nad wami litował tylko dlatego, że macie zapierdol w korpo. Chcesz być modny? To się kurwa poświęć. Albo jesteś drapieżnikiem, albo won na bazar.

Krok 3 to brak wstydu. Musisz być gotowy na to, że zazdrośni ludzie będą wytykać cię palcami i pytać: „Co ci odwaliło, żeby tak leżeć na środku zimy na najbardziej ruchliwej ulicy w Warszawie?”. Niektórzy zaczną nawet pstrykać fotki, żeby pokazać innym, co się właśnie odpierdala na mieście. Musisz być zimny jak Chuck Norris w „Strażniku Teksasu” i brać to bez emocji. Pamiętaj, to ty jesteś trendsetterem, a oni to zwykły plebs, uwięziony w zaściankowym myśleniu. Siły doda ci wizualizacja fejmu, który niewątpliwie na ciebie spłynie, kiedy już wyrwiesz wymarzone buty, tudzież tych milionów, które przytulisz, jeśli je sprzedasz na Allegro z niebotyczną marżą.

Krok 4 to dobra praca łokciami i zbroja. Musisz wiedzieć, że kolejka kolejką, ale wraz z przekroczeniem progu sklepu kończy się savoir-vivre i zaczyna obowiązywać prawo dżungli. Na pewno znajdą się cwaniaczki, które spróbują na chama przebić się na czoło peletonu i przejąć żółty plastron lidera. Taaaakiego wała! Odpowiednia praca łokciami załatwi sprawę i pozwoli zachować pole position. Musisz być jednak gotowy na wszelkie dzikie reakcje tłumu, np. na przypadkowe, albo wręcz celowe szarpnięcie za włosy. Chyba tylko palec w oku i w d... bardziej dekoncentruje. Uzbrój się w czapkę, okulary spawalnicze i kolczugę, a na pewno nic cię nie zaskoczy. W końcu przezorny zawsze ubezpieczony, co nie?

Krok 5 to gotowość do kompromisów, wszak lepiej kupić za małe niż nie kupić wcale, a w takim młynie raczej ciężko znaleźć czas na przymierzanie.

Krok 6 to pewność siebie. Kiedy będziesz opowiadał zazdrosnemu plebsowi, skąd wziąłeś „te” buty i ile za nie dałeś, musisz być stanowczy i faktycznie przekonany, że to naprawdę było zajebiste doświadczenie i dobry interes. Zmierzasz do tego, żeby znajomych poskręcało z zazdrości i podziwu, żeby chcieli być tacy jak ty. Jeśli się zawahasz, ich reakcja będzie odwrotna, zaczną się niewygodne pytania: „Naprawdę? Stałeś aż trzy dni pod sklepem, żeby je kupić? I po takim upokorzeniu z uśmiechem wyskoczyłeś z dziewięciu stów? Grubo”.

Krok 7. Edukacja. Istnieje zagrożenie, że plebs nie ogarnie, że masz na nogach najnowszy krzyk mody, ba, możliwe, że ktoś ci go przydepnie i będzie płacz. Generalnie trendsetterom, podobnie jak dziewczynom z torebkami Dolce & Gabbana, nie wypada poruszać się komunikacją miejską, bo to już samo w sobie przeczy życiu na bogato, załóżmy jednak, że niefortunnie przyjdzie ci podróżować autobusem. Pierwsze, co musisz zrobić po wejściu, to głośno powiedzieć: „Proszę wszystkich o zrobienie kroku wstecz. Mam na sobie bardzo drogie buty i nie chcę ich skazić waszą cebulą”. Wiem, wiem, trochę chamsko, ale co zrobić? Z prostakami trzeba prosto.

W tym miejscu twoje szkolenie dobiegło końca. Od tego momentu jesteś prawdziwym trendsetterem i early adopterem. Nie spierdol tego.

KINO FEMINA

Niestety swego czasu kolejek zabrakło w jednym z ważniejszych miejsc dla Warszawy, w Kinie Femina. Niegdyś było to popularne miejsce spotkań z kulturą, ale również tych towarzyskich, bo powiedzieć Kino Femina, to tak jakby podać współrzędne geograficzne. Możesz być nowy w stolicy i nie znać poszczególnych ulic, ale Feminę kojarzą nawet świeżaki. I to jedno z najbardziej klimatycznych kin w Polsce musiało zwinąć interes, bo ludzie woleli popcorn z multipleksów. Wielka szkoda. Dodatkowej dramaturgii dodaje fakt, że lokal obecnie zajmuje Biedronka, a w niej kilometrowe kolejki za przecenionymi portfelami Wittchena. Czy można bardziej zbrukać legendę? Tak na marginesie, ostatnim wyświetlanym filmem w Feminie było „Miasto 44”, w którym główna bohaterka miała ksywkę Biedronka. Alanis Morissette mogłaby z tej historii zrobić kolejną zwrotkę do piosenki „Ironic”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: