Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Syn cyrku - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
41,60

Syn cyrku - ebook

"Syn cyrku" to powieść, w której po mistrzowsku skonstruowana intryga kryminalna stanowi pretekst do ukazania złożoności współczesnego świata; świata pełnego nędzy, zbrodni i wynaturzeń, choć nie brak w nim i szlachetnych ludzkich porywów. Trudno tu jednak znaleźć coś, co stanowiłoby punkt odniesienia i miarę rzeczy, opokę, na której dałoby się cokolwiek zbudować. Nie tylko główny bohater, Farrokh Daruwalla, występuje w dwóch wcieleniach - szanowanego lekarza i płodnego autora scenariuszy popularnych kryminałów - wciąż krążąc pomiędzy Bombajem a Toronto; inne postacie Irving też wyposaża w podwójną osobowość, sugerując, że choć musimy nieustannie dokonywać niełatwych wyborów, nic w naszym życiu nie jest jednoznaczne ani ostateczne.

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią "Uwolnić niedźwiedzie", a jego czwarta książka, "Świat według Garpa", przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana. Jest znany i podziwiany na całym świecie, a jego powieści zostały przełożone na kilkadziesiąt języków.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-518-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Krew karłów

To karły kazały mu zazwyczaj wracać – wracać do cyrku i do Indii. Uczucie, że opuszcza Bombaj „na zawsze”, było doktorowi doskonale znane; niemal za każdym razem, gdy wyjeżdżał z Indii, przysięgał sobie, że nigdy tu nie wróci. Potem mijało kilka lat – z reguły nie więcej niż cztery, pięć – i znów decydował się na długi lot z Toronto. I nie miało tu nic do rzeczy to, że urodził się w Bombaju; tak przynajmniej utrzymywał. Matka i ojciec nie żyli, siostra mieszkała w Londynie, brat w Zurychu. Żona doktora była Austriaczką, a ich dzieci i wnuki mieszkały w Anglii bądź Kanadzie; żadne z nich nie chciało przenieść się do Indii – rzadko ten kraj odwiedzały – ani też żadne się tam nie urodziło. Ale przeznaczeniem doktora było wracać do Bombaju, wracał więc nieustannie – jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na tak długo, jak długo w cyrkach występowały karły.

Achondroplastyczne karły to w indyjskich cyrkach trzon zespołu klownów; nazywa się ich liliputami, ale one liliputami nie są – są karłami. Achondroplazja jest najbardziej pospolitym typem karłowatości. Karzeł achondroplastyczny może być potomkiem normalnych rodziców, istnieje jednak pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że dzieci karłów będą też karłami. Karłowatość tego rodzaju jest najczęściej rezultatem rzadkiego zjawiska genetycznego, samoistnej mutacji, która później staje się dominującą cechą karlego potomstwa. Nikt nie znalazł dotychczas kodu genetycznego tej cechy – i nawet najtęższe umysły w dziedzinie genetyki nie próbowały go poszukiwać.

Niewykluczone, że fantastyczna zgoła idea wykrycia kodu genetycznego tego typu karłowatości ożywiała wyłącznie doktora Farrokha Daruwallę. Namiętne pragnienie dokonania tego odkrycia skłaniało go do ciągłego pobierania próbek karlej krwi. To, że jego idea była czystą fanaberią, nie ulegało żadnej wątpliwości; cały ten pomysł z krwią karłów nie miał nic wspólnego z ortopedią, doktor zaś był chirurgiem ortopedą, a genetyka stanowiła tylko jeden z jego koników. A jednak, mimo że Farrokh odwiedzał Bombaj rzadko i nigdy nie bawił tam długo, nikt inny nie utoczył tyle krwi z tak wielu karłów, nikt inny nie wykrwawił ich tylu, co on, doktor Daruwalla. W indyjskich cyrkach trafiających do Bombaju, a także w tych, które często odwiedzały mniejsze miasta Gudźaratu i Maharasztry, nazywano Farrokha, nie bez pewnej dozy czułości, wampirem.

Nie znaczy to bynajmniej, że innym indyjskim lekarzom jego specjalności nie trafiali się pajcenci karły; wielu z nich cierpiało na przewlekłe schorzenia ortopedyczne – nękały ich bóle w kolanach i kostkach, nie mówiąc już o krzyżu. Objawy te nasilały się z wiekiem, miały też związek z przybieraniem na wadze; w miarę jak karły starzały się i tyły, ból zaczynał promieniować na pośladki, uda i łydki.

W Toronto doktor nie spotykał zbyt często małych pacjentów, karzełków, ale w szpitalu dla ułomnych dzieci w Bombaju – gdzie podczas swych kolejnych wizyt w kraju pełnił honorowo funkcję konsultanta – miał okazję badać ich wielu. Choć jednak karły te chętnie raczyły doktora Daruwallę opowieściami o swych sprawach rodzinnych, nie były zbyt skore do oddawania mu krwi. Byłoby nieetyczne z jego strony pobierać krew karzełków wbrew ich woli; większość schorzeń ortopedycznych, nękających achondroplastyczne karły, nie wymagała badania ich krwi. Było zatem ze strony Farrokha rozwiązaniem najuczciwszym wyjaśnić im naukowy charakter swego programu badawczego i prosić o krew. Na co karły prawie zawsze odpowiadały: nie.

Przykładem pod tym względem modelowym był karzeł, z którym łączyła doktora największa zażyłość; posługując się metaforycznym językiem przyjaźni, można by powiedzieć, że Farrokh i Vinod przebyli wspólnie szmat drogi. Karzeł był jak pępowina łącząca doktora z cyrkiem. Był także pierwszym karłem, którego doktor Daruwalla poprosił o krew. Poznali się w gabinecie doktora w szpitalu dla ułomnych dzieci; ich rozmowa zbiegła się w czasie ze świętem bogini Diwali, które zwabiło do Bombaju, na Cross Maidan, cyrk pod nazwą Wielki Błękitny Nil. Karłowaty klown (Vinod) i jego normalna żona (Deepa) przyprowadzili wtedy syna karzełka (Shivajiego) do szpitala na przebadanie uszu. Vinod nie miał pojęcia, czy szpital dla ułomnych dzieci zajmuje się także uszami – uszy raczej trudno skojarzyć z ortopedią – ale karzeł rozumował prawidłowo, że ułomne są ze względu na swą karłowatość wszystkie karły, a więc także jego syn.

A jednak doktor nie mógł za nic przekonać Vinoda, że to czynniki genetyczne zadecydowały o jego – i ich synka – karłowatości. To, że choć spłodzony przez normalnych rodziców, urodził się karłem, nie było, zdaniem Vinoda, skutkiem żadnej mutacji. Karzeł wierzył w wersję swej matki: nazajutrz po jego poczęciu wyjrzała rankiem przez okno i pierwszą istotą, jaką zobaczyła, był karzeł. To, że małżonka Vinoda, Deepa, była normalną kobietą – „prawie piękną”, jak sam o niej mówił – nie uchroniło ich syna Shivajiego przed karłowatością. Jednakże, zdaniem Vinoda, nie była to sprawa żadnego dominującego genu, lecz pecha Deepy, która zapomniała, przed czym on, Vinod, ją przestrzegał. Rankiem, nazajutrz po poczęciu dziecka, pierwszą żywą istotą, jaką zobaczyła, otworzywszy oczy, był Vinod, i to właśnie dlatego Shivaji urodził się także karłem. Prawda, Vinod mówił jej, żeby rano nie patrzyła na niego, ale ona o tym zapomniała.

To, że Deepa była „prawie piękna” (w każdym razie normalna), a jednak poślubiła karła, wynikało z faktu, że nie miała posagu. Sprzedała ją do cyrku Wielki Błękitny Nil jej rodzona matka. A ponieważ Deepa nie robiła w akrobacji na trapezie żadnych postępów, zarabiała grosze. „Tylko karzeł zechce się z taką ożenić” – orzekł Vinod.

Choroba ich synka, przewlekłe zapalenie ucha środkowego, jest dolegliwością pospolitą wśród achondroplastycznych karłów w wieku do lat ośmiu, dziesięciu; nieleczone, infekcje takie prowadzą często do znacznego upośledzenia słuchu. Sam Vinod był na pół głuchy. Jednak Farrokh nie potrafił po prostu wyklarować mu ani tego, ani zresztą żadnej innej kwestii związanej z genetycznym podłożem typu karłowatości reprezentowanego czy to przez samego Vinoda, czy Shivajiego – na przykład sprawy tak zwanych płetwiastych dłoni o serdelkowatych, wykoślawionych palcach. Doktor zwrócił także uwagę na krótkie, szerokie stopy karła i przykurcz rąk w łokciach, uniemożliwiający wyprostowanie ramion. Daremnie próbował nakłonić Vinoda, by przyznał, że – podobnie jak jego syn – sięga czubkami palców zaledwie bioder, że jego tyłek jest nienaturalnie wypięty i że nawet wtedy, gdy karzeł leży na plecach, nie znika typowe dla karłów wygięcie kręgosłupa ku przodowi. Ta lordoza lędźwiowa i związane z nią boczne skrzywienie miednicy tłumaczyły niejako kaczkowaty chód wszystkich karłów.

Karły po prostu kolebią się przy chodzeniu, bo taka ich natura, utrzymywał Vinod. Był uparty jak wół i niechętny użyczeniu choćby jednej próbki swej krwi. Siedział na kozetce i kręcił przecząco głową, słuchając wywodów doktora Daruwalli na temat karłowatości.

Głowa Vinoda, tak jak głowy wszystkich karłów achondroplastycznych, była niezwykle duża. Jego twarz nie zdradzała oznak szczególnej inteligencji, chyba że dowodem potęgi umysłu miałoby być bulwiaste czoło. Środek twarzy – co również typowe przy achondroplazji – miał cofnięty, kości policzkowe i nos spłaszczone, chociaż sam czubek nosa sterczał lekko, mięsisty i zadarty, żuchwa zaś wysunięta była tak, że można było uznać podbródek Vinoda za wydatny. O ile podana ku przodowi głowa karła nie posiadała żadnych cech, które świadczyłyby o nadmiarze inteligencji, o tyle jego sposób bycia zdradzał osobowość o wielkiej determinacji. Wrażenie agresywności wzmacniała jeszcze jedna cecha, pospolita wśród karłów achondroplastycznych: ponieważ ich kanalikowate kości są krótkie, masa mięśniowa jest skoncentrowana, co daje wrażenie niezwykłej krzepy. W przypadku Vinoda sam jego żywot wypełniony fikołkami i innymi akrobacjami ukształtował pięknie linię muskularnych barków tego mężczyzny, a mięśnie przedramion i bicepsy zdawały się wręcz rozsadzać skórę. Był klownem weteranem, ale wyglądał jak miniaturka osiłka z obstawy i Farrokh trochę się go nawet obawiał.

– A na co panu właściwie moja krew? – dopytywał się mały klown.

– Poszukuję tego tajemniczego czynnika, który sprawił, że jesteś karłem – odparł doktor Daruwalla.

– Nie ma w tym nic tajemniczego! – żachnął się Vinod.

– Kiedy znajdę to coś w twojej krwi, ludzie będą się mogli ustrzec przed płodzeniem karłów – wyjaśnił doktor.

– Ale dlaczego chce pan likwidować karły? – nie ustępował Vinod.

– Pobieranie krwi nie boli – argumentował doktor. – Ukłucie igły jest bezbolesne.

– Ukłucie igły zawsze boli – upierał się Vinod.

– Czyżbyś się bał? – zapytał Farrokh.

– Po prostu krew jest mi teraz potrzebna – odrzekł Vinod.

Prawie piękna Deepa również nie pozwoliła kłuć igłą swojego karłowatego dziecka, ale zarówno ona, jak i Vinod sugerowali, że cyrk Wielki Błękitny Nil, który miał pozostać jeszcze tydzień w Bombaju, pełen jest innych karłów, które mogą oddać doktorowi Daruwalli swoją krew. Vinod oświadczył, że z wielką przyjemnością pozna doktora z klownami z Błękitnego Nilu. Co więcej, poradził Farrokhowi, żeby ten przekupił ich alkoholem i papierosami; także za namową Vinoda doktor zmienił stałą argumentację, za pomocą której przekonywał potencjalnych dawców.

– Niech pan im mówi, że ich krew potrzebna jest do ratowania umierających karłów – zasugerował Vinod.

W taki właśnie sposób zaczęła się realizacja badawczego programu doktora. Minęło piętnaście lat od czasu, gdy Daruwalla zajechał na plac przy Cross Maidan, gdzie cyrk rozbił swój namiot. Miał ze sobą igły w plastikowym etui i pojemniki próżniowe na krew. Aby przekupić karły, przywiózł dwie skrzynki piwa Kingfisher i dwa kartony papierosów Marlboro; według Vinoda, te właśnie były popularne wśród jego kolegów klownów, ponieważ karły darzyły wielką estymą faceta z reklamowego zdjęcia. Jak się okazało, Farrokh zrobiłby lepiej, gdyby zostawił piwo w domu. W duchocie późnego popołudnia klowni z Wielkiego Błękitnego Nilu przeholowali z kingfisherem; dwóch z nich zemdlało podczas pobierania krwi, co dostarczyło Vinodowi dodatkowych argumentów, że nie powinien oddawać ani kropelki swojej.

Nawet biedna Deepa nażłopała się piwska bez umiaru. Tuż przed występem zaczęła się uskarżać na lekkie zawroty głowy, które nasiliły się, kiedy zwisła z trapezu, zaczepiona na drążku pod kolanami. Próbowała wykonać przewrót do pozycji siedzącej, ale wysoko pod kopułą namiotu zebrało się gorące powietrze i żona karła poczuła, że jej głowa uwięzła w pułapce potwornego skwaru. Ulżyło jej nieco, kiedy uchwyciwszy oburącz drążek, zaczęła się coraz energiczniej huśtać; to, co miała teraz wykonać, było dziecinnie łatwą dla akrobaty, prostą ewolucją, ale Deepa nie nauczyła się jeszcze, jak sprawić, żeby partner zdołał chwycić ją za przeguby, zanim ona uchwyci jego. Powinna była wypuścić drążek w momencie, kiedy jej ciało ułożyło się równolegle do ziemi, potem odrzucić głowę do tyłu, tak aby ramiona znalazły się niżej od stóp i żeby partner mógł ją uchwycić za kostki. W chwili kiedy ją łapał, powinna znajdować się około piętnastu metrów ponad siatką zabezpieczającą, ale żona karła była akrobatką niedoświadczoną i teraz wypuściła trapez, zanim jej ciało zdążyło wyciągnąć się na całą długość. Partner musiał zrobić wypad do przodu i zdołał pochwycić tylko jedną stopę, do tego pod bardzo niefortunnym kątem. Czując, jak noga wyłamuje się jej ze stawu biodrowego, Deepa krzyknęła tak przeszywająco, iż partner uznał za najlepsze wyjście puścić ją, żeby spadła na siatkę, co też zrobił. Doktor Daruwalla nigdy nie widział bardziej niezdarnego upadku.

Deepa, drobna śniada dziewczyna z rolniczej Maharasztry, mogła mieć osiemnaście lat, ale doktor dałby jej najwyżej szesnaście; jej syn karzełek, Shivaji, nie miał jeszcze dwóch. Matka sprzedała Deepę właścicielowi Wielkiego Błękitnego Nilu, gdy ta miała lat jedenaście czy dwanaście; równie dobrze mogła więc ulec pokusie, by sprzedać córkę do burdelu. Deepa zdawała sobie sprawę z tego, że miała szczęście, trafiając do cyrku. Była tak wiotka, że w Błękitnym Nilu zamierzano początkowo zrobić z niej „dziewczynę bez kości”, czyli inaczej „dziewczynę-gumę”. Ale z wiekiem kościec Deepy stawał się zbyt sztywny, aby mogła uchodzić za „bezkostną”. Nawet Vinod był zdania, że Deepa jest za stara, kiedy zaczęła ćwiczyć akrobację na trapezie; większość artystów uczy się tej sztuki od wczesnego dzieciństwa.

Choć żona karła nie była, jak twierdził Vinod, „prawie piękna”, można ją było uznać za ładną, przynajmniej z pewnej odległości. Czoło miała w dziobach po ospie i szpeciły ją stygmaty krzywicy... dzwonowata klatka piersiowa, krzywiczy „różaniec” (nazywa się to „różańcem”, ponieważ na pograniczu kości i chrząstek żeber powstają kuleczkowate zgrubienia, przypominające paciorki różańca). Piersi miała tak drobne, że jej sylwetka od góry przypominała chłopięcą, ale biodra Deepy były kobiece. Teraz siatka ugięła się pod jej ciężarem, tak że Deepa wyglądała, jakby leżała twarzą w dół, z nienaturalnie wykrzywioną miednicą sterczącą w górę – ku nieobciążonemu, kołyszącemu się w górze trapezowi.

Z tego, jak upadła, i z jej pozycji na siatce Farrokh wywnioskował i był tego prawie pewien, że problemem jest biodro, nie zaś kark czy kręgosłup. Ale dopóki nie pojawił się nikt, kto przytrzymałby ofiarę wypadku tak, aby nie rzucało nią w siatce, doktor nie odważył się do niej podejść. Do siatki wgramolił się natychmiast Vinod. Farrokh polecił mu unieruchomić głowę Deepy między kolanami i przytrzymać kobietę za ramiona. Dopiero gdy karzeł trzymał ją pewnie, Deepa nie mogła poruszyć głową, plecami ani nawet barkiem, doktor Daruwalla odważył się wejść do siatki.

Przez cały czas, gdy Vinod wpełzał do siatki, i potem, gdy ściskał głowę Deepy między kolanami – doktor Daruwalla zdążył już wgramolić się za nim i podczołgać w ich stronę – zbawcza sieć nie przestawała się kołysać i tylko trapez huśtający się nad ich głowami wypadał stopniowo z rytmu zgodnego początkowo z jej rytmem.

Farrokh nigdy dotąd nie znalazł się w podobnej sytuacji. Był niewysportowany i pulchnawy (już wtedy, przed piętnastu laty); podejmując heroiczny wysiłek, kierował się przede wszystkim uczuciem wdzięczności za uzyskanie pierwszych próbek karlej krwi. Kiedy pełznął na czworaka przez uginającą się, chybotliwą siatkę ku miejscu, gdzie leżała nieszczęsna Deepa, unieruchomiona w uścisku swego męża karła, przypominał do złudzenia czujną, tłustą mysz, przedzierającą się przez sieć gigantycznej pajęczyny.

Irracjonalny strach przed wykatapultowaniem z siatki sprawiał, że doktor nie słyszał pomruku zniecierpliwionej widowni, która oczekiwała przyśpieszenia akcji ratunkowej. Fakt, że przedstawiono go przez megafon wzburzonemu tłumowi, bynajmniej nie ułatwiał mu zadania i nie zmniejszał ryzyka. „Już idzie lekarz” – ogłosił dramatycznym tonem przez megafon konferansjer, usiłujący utrzymać tłum w ryzach. Jakże się to jednak ciągnęło! Pod ciężarem Farrokha siatka obwisła niemal do ziemi; doktor wyglądał teraz niczym niezdarny kochanek, pełznący ku obiektowi swego pożądania przez miękkie, zapadnięte w środku łoże.

Nagle siatka ugięła się, tak że Farrokh stracił równowagę i runął niezgrabnie twarzą naprzód. Wbił pulchne palce w oczka sieci, a ponieważ przed wejściem do niej zdjął sandały, usiłował też zahaczyć o nią zakrzywionymi niczym szpony palcami stóp. Jednak pomimo jego rozpaczliwych prób wyhamowania impetu mimowolnej akcji, która teraz pobudziła od nowa zainteresowanie zniecierpliwionej publiczności, siły grawitacji zwyciężyły. Doktor Daruwalla runął głową naprzód, trafiając twarzą w przyozdobione cekinami, opięte obcisłym trykotem podbrzusze Deepy.

Kark i kręgosłup akrobatki nie doznały szwanku – doktor prawidłowo ocenił rodzaj kontuzji na podstawie samej obserwacji upadku. Staw biodrowy był zwichnięty; kiedy Farrokh zwalił się na brzuch Deepy, aż krzyknęła z bólu. Czoło doktora drapały różowe i szkarłatne cekiny, naszyte gwiaździście na łonie Deepy, nosem utknął w jej wzgórku łonowym.

W innych okolicznościach ich zderzenie mogłoby wyglądać nawet podniecająco, ale nie było takowym dla kobiety ze zwichniętym biodrem (i z głową zakleszczoną między kolanami męża). Dla doktora jednak gwałtowny kontakt z kością łonową Deepy był – pomimo okrzyków bólu kontuzjowanej – jedynym pozamałżeńskim doświadczeniem seksualnym, którego nie miał zapomnieć do końca życia.

Oto wywołują go, by pomógł w nieszczęściu żonie karła. A on, na oczach obojętnego tłumu, ląduje twarzą w kroczu kontuzjowanej kobiety. Nie dziwota, że nie mógł zapomnieć ani jej, ani mieszanych doznań, jakich mu dostarczyła.

Nawet po latach Farrokh płonił się, zakłopotany, ale i przyjemnie podekscytowany, bo samo wspomnienie napiętego brzucha akrobatki było dlań ciągle jeszcze podniecające. Na twarzy, w miejscu, gdzie jego policzek przylgnął do wewnętrznej strony uda Deepy, Farrokh czuł wciąż wilgoć przesiąkniętego potem trykotu. Jego niezdarnym wysiłkom, by zsunąć się z Deepy, towarzyszyły okrzyki bólu akrobatki, słyszał też cichy chrzęst swojej przegrody nosowej, bo wzgórek łonowy dziewczyny był twardy jak kamień. Wdychając zdradzieckie aromaty, Farrokh pomyślał przez moment, że oto w końcu udało mu się zidentyfikować zapach seksu, osobliwą mieszaninę esencjonalnej woni śmierci i kwiatów.

To właśnie tam, w rozkołysanej siatce, Vinod oskarżył go po raz pierwszy. „A to wszystko przez to, że zachciało się panu krwi karłów” – powiedział wtedy.Doktor kontempluje biust lady Duckworth

W ciągu piętnastu lat indyjscy celnicy zatrzymali doktora Daruwallę tylko dwukrotnie; w obu przypadkach ich uwagę zwróciły jednorazowe strzykawki – w liczbie stu. Doktor musiał tłumaczyć, na czym polega różnica pomiędzy strzykawkami służącymi do iniekcji a pojemnikami próżniowymi do pobierania krwi; w tych ostatnich ani szklane, ani plastikowe cylindry nie mają tłoków. Doktor nie przewoził strzykawek do szprycowania narkotykami, przewoził próżniowe przyrządy do pobierania krwi.

– A czyją to krew będzie pan pobierał? – zapytał celnik.

Nawet odpowiedź na to pytanie była łatwiejsza niż rozwiązanie problemu, wobec którego stanął doktor obecnie.

A problemem tym była ciążąca na nim misja przekazania niepokojących wieści słynnemu aktorowi o nieprawdopodobnym zgoła nazwisku Inspektor Dhar. Niepewny reakcji Dhara, doktor miał zdrowego pietra; zaplanował, że przekaże gwiazdorowi złe wiadomości w jakimś miejscu publicznym. Dhar słynął z opanowania w miejscach publicznych, Farrokh czuł więc, że aktor nie zawiedzie i tym razem i zachowa godną postawę. Wprawdzie nikt w całym Bombaju nie nazwałby prywatnego klubu miejscem publicznym, ale doktor Daruwalla był przekonany, że klub Duckworth ma charakter dostatecznie prywatny i zarazem publiczny, by mógł spełnić swe zadanie w obliczu nagłej kryzysowej sytuacji.

Tego ranka, gdy Farrokh przybył do klubu Duckworth i zobaczył sępa unoszącego się hen, wysoko nad polem golfowym, pomyślał sobie, że widok ten nie powinien go trapić; nie przyszło mu do głowy, że ptak śmierci jest złym omenem, który wiąże się pośrednio z fatalnymi wieściami dla Dhara. Klub znajdował się na Mahalakszmi, niedaleko od Malabar Hill, i wszyscy w Bombaju wiedzieli, dlaczego wzgórze przyciąga sępy. Kiedy umieszczano czyjeś zwłoki w Wieżach Milczenia, sępy potrafiły zwietrzyć woń nadpsutych szczątków nawet z odległości trzydziestu mil.

Farrokh był obeznany z tym parsyjskim obyczajem. Wiedział, że tak zwane Wieże Milczenia, siedem potężnych kopców, wzniesionych na Malabar Hill, to miejsce, gdzie parsowie wykładają nagie trupy swych zmarłych, aby padlinożerne ptaki oczyściły szkielety z mięsa. Doktor Daruwalla, sam pars, wywodził się z perskich wyznawców zoroastrianizmu, którzy przybyli do Indii w VII czy VIII wieku, uchodząc przed prześladowaniami ze strony muzułmanów. Ojciec Farrokha był jednak tak zatwardziałym i wojującym ateistą, że doktor nigdy nie został praktykującym zoroastrianinem. Późniejsze nawrócenie się Farrokha na wiarę chrześcijańską niechybnie zabiłoby jego bezbożnego ojca, gdyby nie to, że starzec zmarł już wcześniej; doktor zmienił wiarę dopiero tuż przed czterdziestką.

Śmiertelne szczątki doktora Daruwalli chrześcijanina nie mogłyby nigdy spocząć w Wieżach Milczenia, ale Farrokh, w odróżnieniu od swego ojca, wojującego ateisty, szanował obyczaje swych współplemieńców parsów i praktykujących zoroastrian – i wręcz oczekiwał widoku sępów nadlatujących od Ridge Road i odlatujących z powrotem. Nie był też zaskoczony tym, że ptak unoszący się nad polem golfowym klubu Duckworth ociąga się z lotem ku Wieżom Milczenia; okolica pokryta była rozmaitymi pnączami i nawet inni parsowie, dopóki nie zmarli, nie byli mile widzianymi gośćmi w wieżach, miejscu wiecznego spoczynku.

Ogólnie doktor Daruwalla życzył sępom jak najlepiej. Kopce zbudowane były z wapienia, co przyśpieszało rozkład nawet sporych kości, te zaś szczątki parsów, które pozostały nienaruszone, zmywały deszcze w porze letniego monsunu. W kwestii pozbywania się swych zmarłych parsowie znaleźli, zdaniem doktora, rozwiązanie wprost zachwycające.

Wróćmy jednak do żywych. Doktor Daruwalla wstał tego ranka, jak zwykle zresztą, bardzo wcześnie. Pierwszymi zabiegami w szpitalu dla ułomnych dzieci, gdzie wciąż jeszcze piastował stanowisko honorowego chirurga konsultanta, była operacja szpotawej stopy i kręczu karku. Tej ostatniej operacji nie przeprowadza się obecnie zbyt często, nie był to też zabieg chirurgiczny z rodzaju tych, którymi Farrokh ortopeda pasjonowałby się jakoś szczególnie podczas pobytu – choćby krótkotrwałego – w Bombaju. Doktora interesowały głównie infekcje kości i stawów. W Indiach infekcje takie są zwykle następstwem wypadków ulicznych i skomplikowanych, otwartych złamań; kość sterczy wtedy na zewnątrz, wystawiona na działanie powietrza, i pięć tygodni po wypadku ropa tryska wprost z zaszytej rany. Infekcje przeradzają się w chroniczne, ponieważ kość jest martwa, a wtedy zachowuje się jak obce ciało. Taka kość nazywa się martwak, i koledzy ortopedzi z Bombaju tak właśnie ochrzcili Farrokha, ci zaś, którzy znali go bliżej, nazywali go także Daruwalla Karla Krew. Ale pomijając te uszczypliwostki, trzeba stwierdzić, że zainfekowane kości i stawy nie były jeszcze jednym hobby doktora, lecz po prostu jego specjalnością zawodową.

W Kanadzie Farrokha często zastanawiało to, że w swej praktyce ortopedycznej ma do czynienia z prawie taką samą liczbą kontuzji sportowych, jak wad wrodzonych lub porażenia kurczowego mięśni. W Toronto doktor Daruwalla także specjalizował się w ortopedii dziecięcej, ale czuł, że potrzebniejszy – a zatem i bardziej zainteresowany swą pracą – jest w Bombaju. W Indiach zjawisko pospolite stanowi widok pacjenta ortopedii z nogą obwiązaną chustką do nosa; przykrywa ona zwykle niegojącą się ranę, z której sączy się ropa – całymi latami. W Bombaju obserwowało się też większą gotowość pacjentów – i chirurgów – do zaakceptowania amputacji, po której szybko dobierano jakąś prostą protezę; takie rozwiązania nie wchodziły w grę w Toronto, gdzie doktor Daruwalla znany był przede wszystkim ze stosowania nowej techniki mikrochirurgii.

W Indiach nie stosowano rozwiązania innego, jak usunięcie martwej kości; często był to z konieczności zabieg zbyt radykalny, by nie wpłynął na ograniczenie zdolności podtrzymywania przez kończynę ciężaru ciała. Ale w Kanadzie, stosując wspomagającą, przedłużoną kurację podawanymi dożylnie antybiotykami, mógł Farrokh łączyć usunięcie martwej kości z zabiegami plastycznymi – w zainfekowane wcześniej miejsce wszczepiało się nawet ukrwiony mięsień. Doktor Daruwalla nie mógł powtórzyć podobnej procedury w Bombaju, chyba że ograniczyłby swoją praktykę do leczenia ludzi bardzo bogatych, w takich szpitalach jak Jaslok. W swoim szpitalu dla ułomnych dzieci doktor poprzestawał na jak najszybszym przywracaniu kończynom ich podstawowych funkcji, co często sprowadzało się do zastąpienia kuracji amputacją i protezą. Wysięk ropy z niegojącej się rany był dla Farrokha rzeczą najgorszą z najgorszych; w Indiach musiał się z tym pogodzić.

Święta Bożego Narodzenia, które w Bombaju nie mają tak przepysznej komercyjnej oprawy, jak w krajach chrześcijańskich, wywoływały u doktora entuzjazm typowy dla konwertyty (Farrokh był konfirmowanym anglikaninem, nieco podejrzliwym i zarazem pełnym nabożnego podziwu dla katolików). Tegoroczne święta były dlań również radosne, choć umiarkowanie; wybrał się na katolicką mszę w Wigilię i na anglikańską w pierwszy dzień świąt. Doktor nie należał do chrześcijan praktykujących regularnie, ale raczej do „niedzielnych”, toteż ta podwójna porcja modłów w kościele mocno zaniepokoiła jego żonę, która uznała ją za niewytłumaczalne przedawkowanie.

Julia, żona doktora, była wiedenką. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Zilk – ale nie łączyło jej żadne pokrewieństwo z burmistrzem Wiednia o tym nazwisku. Eks-Fräulein Zilk pochodziła z arystokratycznego i wielkopańskiego rodu wyznania rzymskokatolickiego. Podczas krótkich, rzadkich wizyt rodziny Daruwallów w Bombaju ich dzieci uczęszczały do szkół prowadzonych przez jezuitów, nie dlatego, że wychowywano je na katolików, tylko ze względu na rzekome „rodzinne powiązania” z tymi szkołami, do których skądinąd trudno się dostać. Dzieci Daruwallów były konfirmowanymi Anglikami i uczyły się w anglikańskiej szkole w Toronto.

Pomimo swych preferencji dla protestantyzmu doktor lubił spędzać drugi dzień świąt w towarzystwie nielicznych znajomych jezuitów; byli oni znacznie ciekawszymi rozmówcami niż znani mu anglikanie w Bombaju. Już samo Boże Narodzenie oznaczało dla doktora przypływ świetnego samopoczucia; był to czas, który wyzwalał w nim istną erupcję dobrej woli; w atmosferze świąt Farrokh niemal zapominał, że efekty jego chrześcijańskiej konwersji, jaka nastąpiła przed dwudziestu laty, zaczynały z wolna słabnąć.

Tak więc powiedzieliśmy już, że doktor Daruwalla nie zaprzątał sobie specjalnie głowy sępem krążącym nad polem golfowym klubu Duckworth. Jedyną chmurką na horyzoncie był dlań teraz obowiązek przekazania Inspektorowi Dharowi niepomyślnych wieści. Dla Dhara nie oznaczały one bynajmniej przypływu dobrego samopoczucia. Ale jeśli nie liczyć tych niespodziewanych wiadomości, tydzień dzielący Boże Narodzenie od Nowego Roku był ogólnie nie najgorszy.

W Bombaju było niespotykanie chłodno i sucho. Liczebność Sportowego Klubu Duckworth zwiększyła się do sześciu tysięcy czynnych członków. Jeśli zważyć, że na uzyskanie członkostwa czekało się dwadzieścia dwa lata, osiągnięcie takiego wyniku wymagało sporo czasu. Tego poranka miał się zebrać komitet członkowski pod gościnnym przewodnictwem znamienitego doktora Daruwalli i zdecydować, czy członkowi numer 6000 powinno się wręczyć jakiś specjalny dokument bądź inny dowód jego nadzwyczajnego statusu. Propozycje były różne: od plakietki w sali bilardowej (gdzie pomiędzy trofeami dałoby się jeszcze znaleźć spore luki), przez skromne przyjęcie w Ogrodzie dla Pań (tam bujne zazwyczaj kwiecie bugenwilli zmarniało w tym roku z jakichś niejasnych przyczyn), aż po zwykłą, wypisaną na maszynie notkę, którą można by przypiąć obok listy tymczasowo wybranych członków.

Farrokh zgłaszał często zastrzeżenia wobec tytułu tej listy, którą umieszczono w oszklonej gablotce w hallu klubu Duckworth. Zwracał uwagę, że „tymczasowo wybrani” oznacza w istocie „nominowani” – bo nikt ich naprawdę nie wybierał – ale termin ten był powszechnie akceptowaną formą od chwili założenia klubu sto trzydzieści lat temu. Obok krótkiej listy nazwisk usadowił się pająk: siedział tam już tak długo, że wszyscy uznali go za martwego – choć niewykluczone, że i on ubiegał się o stałe członkostwo. Był to żarcik doktora Daruwalli, bardzo zresztą stary; podobno zdążyło go już powtórzyć całe sześć tysięcy członków.

Był późny poranek; członkowie komitetu popijali w sali karcianej colę Thums Up i oranżadę Gold Spot, gdy doktor Daruwalla zaproponował, by zaniechać dyskusji nad całą sprawą.

– Zajechać? – zapytał pan Dua, który był głuchy na jedno ucho po kontuzji odniesionej na korcie tenisowym; jego partner w deblu popełnił kiedyś podwójny błąd serwisowy i rzucił w niego rakietą. Ponieważ nerwus ów był w tym czasie tylko „tymczasowo wybranym” członkiem, ów szokujący popis braku opanowania położył kres jego staraniom o członkostwo stałe.

– Zgłaszam wniosek – krzyknął doktor Daruwalla – żeby w ogóle nie wyróżniać członka numer sześć tysięcy!

Wniosek zyskał poparcie większości; uchwalono, że nawet wypisana na maszynie notatka nie upamiętni wydarzenia. Doktor Sorabjee, kolega Farrokha ze szpitala dla ułomnych dzieci, zauważył żartobliwie, że decyzja należy do najrozsądniejszych spośród tych, jakie kiedykolwiek komitet podjął. A tak naprawdę, pomyślał doktor Daruwalla, to nikt pewnie nie chce ryzykować niepokojenia pająka.

W sali karcianej zapadła cisza. Członkowie komitetu siedzieli w milczeniu, usatysfakcjonowani definitywnym załatwieniem sprawy; podmuch wentylatorów wirujących pod sufitem tylko z lekka owiewał talie kart, porozkładane starannie na stolikach do gry, pokrytych zielonym suknem. Sprzątając ze stołu, przy którym zebrał się komitet, pustą butelkę po coli, kelner przystanął na chwilę, żeby przed wyjściem z sali poprawić jedną z talii, choć podmuch z najbliższego wentylatora przesunął nieznacznie tylko dwie karty leżące na samym wierzchu.

W tym właśnie momencie do sali wszedł pan Bannerjee, szukając wzrokiem swego rywala od golfa, pana Lala. Stary pan Lal spóźniał się na tradycyjną rozgrywkę „dziewięć dołków”, a więc pan Bannerjee zdążył opowiedzieć członkom komitetu zabawną historię o ich rozgrywce z poprzedniego dnia. Pan Lal stracił jednopunktowe prowadzenie po spektakularnym błędzie przy dziewiątym dołku: posłał piłeczkę ponad murawą wprost w gąszcz zwarzonej bugenwilli, skąd później próbował ją mozolnie – i nadaremnie – wyłuskać.

Zamiast wrócić do klubu, rozjuszony pan Lal uścisnął dłoń panu Bannerjee i pomaszerował zamaszyście z powrotem w gąszcz bugenwilli; w tym momencie pan Bannerjee zostawił go własnemu losowi. Pan Lal zamierzał przećwiczyć sposoby wydostania się z matni, gdyby w przyszłości przydarzyło mu się to samo. Kiedy pan Bannerjee odchodził, chmury płatków bugenwilli fruwały w powietrzu; tego wieczoru ogrodnika (samego szefa zespołu malich) ogarnęła zgroza, gdy ujrzał spustoszenia poczynione wśród winorośli i kwiatów. Ale sędziwy pan Lal należał do najbardziej czcigodnych członków klubu Duckworth – jeśli uparł się, by dociec, w jaki sposób można uniknąć pułapki w postaci bugenwilli, nikt nie ośmieliłby się mu przeszkodzić. A teraz pan Lal się spóźniał. Doktor Daruwalla zasugerował panu Bannerjee, że najprawdopodobniej jego przeciwnik wciąż jeszcze ćwiczy i że wobec tego powinien go szukać nie gdzie indziej, tylko w zmaltretowanym gąszczu bugenwilli.

Rozejściu się uczestników zebrania towarzyszyły gromkie, niekontrolowane wybuchy śmiechu. Pan Bannerjee poszedł szukać pana Lala w męskiej garderobie, doktor Sorabjee udał się do szpitala przyjmować pacjentów z zewnątrz, pan Dua, którego głuchota zdawała się łączyć z jego dawną pracą w hałaśliwym biznesie, jakim jest kołodziejstwo, powędrował do sali bilardowej puknąć sobie parę niezobowiązujących bil, nie mogąc nawet usłyszeć ich grzechotu. Reszta pozostała na miejscu; niektórzy sięgnęli po oczekujące na stolikach karty, inni usadowili się wygodnie w chłodnych skórzanych fotelach w czytelni, zamawiając kingfishera lub london diet. Do południa było wprawdzie niedaleko, ale wszyscy zgadzali się co do tego, że jeszcze zbyt wcześnie na dżin z tonikiem czy miarkę rumu rozcieńczonego colą Thum Up.

W szatni i w barze gromadzili się młodsi członkowie klubu i prawdziwi sportowcy, powracający po paru setach tenisa, badmintona lub squasha. Większość piła o tej porze herbatę. Powracający z pola golfowego uskarżali się głośno na istną zamieć płatków, które zdążyły już zasypać darń wokół dziewiątego dołka (wnioskowali błędnie, że to jakaś nowa faza pomoru). Pan Bannerjee opowiedział jeszcze kilka razy swoją historyjkę; kolejne wersje opisu desperackiej walki pana Lala z bugenwillą były coraz barwniejsze i coraz bardziej groteskowe. W sali klubowej i w szatni zapanował przyjemny nastrój ogólnego rozbawienia.

Zaskakujący chłód nie mógł wpłynąć na zmianę przyzwyczajeń klubowiczów; partie golfa i tenisa rozgrywano zawsze przed jedenastą i po szesnastej. W środku dnia panowie popijali, jedli lunch lub po prostu siedzieli pod wentylatorami bądź w głębokim cieniu Ogrodu dla Pań, z którego zresztą nigdy nie korzystały (i którego tym bardziej nie zapełniały) wyłącznie panie – w każdym razie nie w ostatnich latach. Ale nazwa pozostała niezmieniona od czasów purdah, kiedy to niektórzy muzułmanie i wyznawcy hinduizmu skrupulatnie przestrzegali zasady izolowania kobiet od mężczyzn i obcych. Farrokhowi wydawało się to dziwne, bo członkami założycielami Sportowego Klubu Duckworth byli Anglicy, z których wielu wciąż było mile widzianymi gośćmi, a paru nawet członkami. Z tego, co wiedział doktor Daruwalla, Brytyjczycy nie przestrzegali zasad purdah. Klub Duckworth zakładano z intencją, że będzie służył wszystkim bez wyjątku obywatelom Bombaju, o ile tylko wyróżniają się autorytetem wśród miejscowej społeczności. Jak mógł się przekonać Farrokh, a także inni zasiadający w komitecie członkowskim, spory nad definicją owego „autorytetu społecznego” mogły się ciągnąć przez całą porę monsunową i dłużej.

Zgodnie z tradycją funkcję prezesa klubu pełnił gubernator Maharasztry; jednak sam lord Duckworth, którego imieniem ochrzczono klub, nigdy gubernatorem nie został. Lord D. (jak go nazywano) długo zabiegał o ten fotel, ale wybryki jego żony były zbyt głośne, by mógł na nim zasiąść. Lady Duckworth odznaczała się skłonnością do ekshibicjonizmu w ogóle, jej zdumiewającym zaś i szalonym nawykiem szczególnym było obnażanie biustu. Choć słabość ta zjednywała zarówno lordowi, jak i lady Duckworth wiele sympatii, uznano jednak gesty tego rodzaju za istotną przeszkodę w objęciu przez lorda urzędu gubernatora.

Doktor Daruwalla stał w przenikliwym chłodzie pustej sali tanecznej i oglądał – jak to czynił już wielekroć – wspaniałe i nader liczne trofea oraz urzekające fotografie dawnych członków. Farrokh lubił oglądać w takim kontrolowanym trybie zdjęcia swego ojca, dziadka, a także niezliczonych zacnych dżentelmenów – przyjaciół jego przodków. Wyobrażał sobie, że pamięta każdego, kto położył mu rękę na ramieniu lub pogłaskał go po głowie. Tej zażyłej znajomości ze zdjęciami zadawał kłam fakt, że tylko nieliczne spośród pięćdziesięciu dziewięciu lat swego życia spędził doktor w Indiach. Podczas wizyt w Bombaju reagował z wielką drażliwością na wszystkich i wszystko, co uprzytamniało mu, jak niewiele wie o kraju swego urodzenia i jak słabo go rozumie. Im więcej czasu spędzał w azylu klubu Duckworth, tym łatwiej było mu podtrzymywać iluzję, że czuje się w Indiach jak u siebie.

W domu, w Toronto, gdzie spędził większą część swego dorosłego życia, uchodził – zwłaszcza wśród Indusów, którzy nigdy nie byli w Indiach – za prawdziwego „starego Indusa”, i to bardzo dzielnego. Ostatecznie wracał co parę lat do kraju rodzinnego, by tam w warunkach – jak sobie wyobrażano – nader prymitywnych, w kraju klaustrofobicznie wręcz przeludnionym, uprawiać zawód lekarza. A co z przyjemnościami, które mogłyby dorównać kanadyjskim standardom komfortu?

Czyż nie było w Indiach problemów z wodą, strajków piekarzy, racjonowania oliwy i ryżu, nie mówiąc już o fałszowaniu żywności i zbiornikach, w których gaz kończył się zawsze w samym środku uroczystego obiadu. Często się też słyszało o tandetnej konstrukcji budynków, odpadających tynkach itp. Ale doktor Daruwalla tylko z rzadka wracał do Indii w porze monsunu, kiedy to warunki życia w Bombaju stawały się najbardziej „prymitywne”. Poza tym, w rozmowach ze swymi kolegami z Toronto, Farrokh starał się zwykle nie eksponować nadmiernie faktu, że nigdy nie zabawił w Indiach dłużej.

W Toronto opowiadał doktor o swym dzieciństwie (spędzonym w Bombaju) w taki sposób, by wydawało się ono barwniejsze i bardziej autentycznie indyjskie, niż było w rzeczywistości. Kształcony przez jezuitów, uczęszczał do kolegium pod wezwaniem św. Ignacego w Mazagaonie; podczas ferii i wakacji korzystał z dobrodziejstwa zorganizowanych sportów i tańców w klubie Duckworth. Kiedy osiągnął wiek stosowny, by podjąć studia, wysłano go do Austrii; nawet osiem lat spędzonych w Wiedniu, gdzie ukończył medycynę, było okresem monotonii i umiarkowania – przez cały ten czas mieszkał ze starszym bratem.

Ale w sali tanecznej klubu Duckworth, w obecności świętych portretów byłych członków, doktor Daruwalla potrafił sobie natychmiast wyobrazić, że naprawdę skądś pochodzi i że naprawdę ma swoje miejsce na ziemi. W miarę jak zbliżał się do sześćdziesiątki, coraz częściej przyznawał (choć tylko w duchu), że w Toronto zgrywa się na większego Indusa, niż jest nim w rzeczywistości; mógł błyskawicznie przybrać hinduski akcent lub go zarzucić, w zależności od tego, w jakim znalazł się towarzystwie. Tylko parsowie wiedzieli, że jego pierwszym językiem jest angielski i że doktor nauczył się hindi w szkole. Podczas swych wizyt w Indiach Farrokh czuł się z kolei zażenowany tym, że tak bez reszty wciela się w rolę Europejczyka lub Amerykanina. W Bombaju jego hinduski akcent znikał; wystarczyło wsłuchać się w angielszczyznę doktora, by nabrać przekonania, że całkowicie zasymilował się w Kanadzie. W rzeczywistości dopiero w otoczeniu tych starych fotografii wiszących na ścianach sali tanecznej klubu Duckworth, czuł się doktor Daruwalla jak w domu.

Jeśli chodzi o lady Duckworth, znał ją tylko z opowiadań. Na każdej z oszałamiających fotografii jej biust był stosownie, wręcz skromnie przykryty. Owszem, można było wypatrzyć na zdjęciach, nawet tych z późniejszego okresu jej życia, wysokie i bujne piersi, można też było domniemywać, że upodobanie do obnażania nasilało się z wiekiem, ponieważ jak głosiła fama – biust jej zachował kształtność (i wart był pokazania) aż do siedemdziesiątki.

Miała lat siedemdziesiąt pięć, gdy obnażyła się na łukowatym podjeździe przed tłumem młodych ludzi, przybyłych na bal synów i córek członków klubu. Incydent spowodował potężny karambol i jak utrzymywano, przyczynił się w konsekwencji do zwiększenia liczby progów ograniczających szybkość na całej drodze dojazdowej. Zdaniem Farrokha, angielski napis DEAD SLOW1, widniejący na tych progach, na zawsze ustalił tempo funkcjonowania klubu Duckworth. Ale to raczej mu nie przeszkadzało; nie odbierał upomnienia z jego śmiertelnymi konotacjami jako surowego nakazu, choć jednocześnie żałował, że nie żył w czasach dostatecznie dawnych, by móc choć raz zerknąć na biust lady Duckworth. W jej epoce klub na pewno nie funkcjonował w tak śmiertelnie wolnym tempie.

Tak jak już setki razy, doktor Daruwalla westchnął głośno w pustej sali i powiedział cicho do siebie:

– Stare dobre czasy. – Ale był to tylko żart; doktor nie mówił tego z przekonaniem. Te stare dobre czasy były dlań tak nieprzeniknione jak Kanada – jego zimna, przybrana ojczyzna – czy Indie, w których tylko pozornie czuł się swojsko. Zresztą Farrokh nigdy nie mówił do siebie ani nie wzdychał tak głośno, by ktoś mógł go usłyszeć.

Zaczął nasłuchiwać w ciszy przestronnej chłodnej sali; słyszał kelnerów i pikolaków nakrywających w jadalni do lunchu, słyszał grzechot i głuchy stukot bil, a także krótkie, zdecydowane plaśnięcia kart wykładanych na stół. I chociaż było już po jedenastej, jakichś dwóch zapaleńców nadal grało w tenisa; z miękkich, miarowych pyk, pyk piłki doktor Daruwalla mógł wywnioskować, że mecz rozgrywany jest z niezwykłym zaangażowaniem.

Rozpoznał też nieomylnie odgłos furgonetki ogrodnika, podskakującej ryzykownie na progach ograniczających szybkość; potem dał się słyszeć donośny brzęk motyk, grabi i szpadli, po którym rozległy się jakieś nieartykułowane przekleństwa – główny mali był bowiem kretynem.

Jedną z fotografii upodobał sobie Farrokh szczególnie i jej właśnie przyglądał się teraz intensywnie, mrużąc oczy, by widzieć wyraźniej. Twarz lorda Duckwortha promieniała życzliwością, tolerancją i wyrozumiałością, a jednak w utkwionym gdzieś daleko spojrzeniu było coś na kształt oszołomienia, tak jakby lord właśnie przed chwilą uświadomił sobie swą trywialność i pogodził się z nią. Choć lord Duckworth miał szerokie bary, potężną pierś i krzepko dzierżył miecz, było też w opuszczonych zewnętrznych kącikach jego oczu i w obwisłych końcach wąsów coś z łagodnej rezygnacji idioty. Lord pozostawał ciągle prawie gubernatorem Maharasztry, ale nim nigdy nie został. I ręka, którą otoczył dziewczęcą kibić lady Duckworth, była najwyraźniej ręką pozbawioną ciężaru, ręką obejmującą ją jak gdyby bez siły – jeśli w ogóle obejmującą.

Lord D. popełnił samobójstwo w wieczór noworoczny, dokładnie na przełomie stuleci. Jeszcze przez całe lata lady Duckworth obnażała swój biust, ale wszyscy byli zgodni co do tego, że choć w okresie wdowieństwa odsłaniała go nawet częściej, to czyniła to bez zapału. Cynicy zaś utrzymywali, że gdyby żyła i nadal pokazywała Indiom swe skarby, mogłaby skutecznie udaremnić krajowi odzyskanie niepodległości.

Na fotografii, która robiła tak wielkie wrażenie na doktorze Daruwalli, podbródek lady Duckworth był cofnięty, a jej oczy spoglądały figlarnie w górę, jak gdyby właśnie została przyłapana na zerkaniu we własny dekolt i błyskawicznie odwróciła wzrok. Jej biust sprawiał wrażenie szerokiej, mocnej opoki dla pięknej twarzy. Nawet kompletnie ubrana, robiła wrażenie istoty niczym nieskrępowanej i nie do okiełznania; ręce zwisały swobodnie wzdłuż ciała, ale palce były szeroko rozstawione, dłonie odwrócone wnętrzem w stronę aparatu, jak gdyby czekała na ukrzyżowanie, a niesforny kosmyk podobno naturalnych blond włosów, upiętych wysoko nad jej wdzięcznym karkiem, zakręcał się jak wąż wokół jednego z pary najzgrabniejszych na świecie uszu.

Po latach te blond włosy posiwiały, ale pozostały gęste i lśniące; piersi, choć tak często i tak długo obnażane, nigdy nie obwisły. Doktor Daruwalla był szczęśliwy w życiu małżeńskim, a jednak nie mógł ukryć – nawet przed żoną – że jest zakochany w lady Duckworth, bo też zakochał się w jej fotografiach i w opowieści o jej losach, kiedy był jeszcze dzieckiem.

Spędzanie zbyt długich chwil w sali tanecznej i oglądanie zdjęć dawnych członków klubu mogło jednak wpłynąć na doktora przygnębiająco. Większość tych osób zmarła; jak to ujmowali ludzie cyrku, mówiąc o swych zmarłych – „spadły bez siatki” (o żywych mówiło się odwrotnie; ilekroć doktor Daruwalla pytał o zdrowie Vinoda – a nigdy nie omieszkał zapytać i o jego żonę – ten odpowiadał zawsze: „Udaje nam się spaść na siatkę”).

O lady Duckworth – przynajmniej na podstawie zdjęć – mógłby Farrokh powiedzieć, że jej biust wciąż pozostawał w siatce; zapewne był nieśmiertelny.

1 Dead slow – nakaz wolnej jazdy. Dead (ang.) – dosł.: „zmarły”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: