Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szandor Kowacz. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szandor Kowacz. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 401 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Wie­le sły­sza­łem mu­zyk na­ro­do­wych, roz­ma­ite wi­dy­wa­łem tań­ce, ale – wy­znać mu­szę – że bar­dziej po­ry­wa­ją­cej mu­zy­ki nie sły­sza­łem, tań­ca sza­leń­sze­go nie wi­dzia­łem, nad wę­gier­skie­go czar­da­sza. W nim nóta i tan­cerz zle­wa­ją się w jed­no. Pa­trząc na tan­ce­rza, zda­je się, że pły­wa on na to­nach, któ­re – roz­hu­ka­ne, roz­wście­klo­ne – mio­ta­ją nim, jak wi­cher na mo­rzu mio­ta le­dziuch­ną łód­ką. Wy­pły­wa z po­cząt­ku po­waż­nie, zwol­na su­nie ku tan­cer­ce i od­cho­dzi od niej; lecz po­wo­li, stop­nio­wo ro­za­gnia się, tony owie­wa­ją go, po­ry­wa­ją, ob­li­cze i oczy roz­pło­mie­nia­ją się ja­kimś ro­dza­jem za­chwy­tu, – i już w tań­cze­niu jego, nie w takt sta­wia­ne re­gu­lar­ne wi­dzisz kro­ki, lecz sza­lo­ne ja­kieś rzu­ty, przy­pa­da­ją­ce do tak­tu dla tego tyl­ko, że nóta mu­zy­ki tar­ga Wę­grem, mio­ta nim, po­su­wa i cofa, lub za­trzy­mu­jąc na miej­scu, zmu­sza go prze­bie­rać no­ga­mi i pod­ska­ki­wać z ja­kimś dziw­nym ro­dza­jem kon­wul­syj­ne­go w ca­łem cie­le drga­nia. Wę­gier roz­ry­wa wów­czas odzie­nie na pier­si, prze­su­wa ka­pe­lusz lub czap­kę na ba­kier, dłoń pra­wej ręki od cza­su do cza­su za ucho przy­kła­da, z pier­si jego mi­mo­wol­nie i chra­pli­wie wy­dzie­ra­ją się okrzy­ki: "haj-hu!" – i hula. Mu­zy­ka owła­da nim cał­ko­wi­cie. Le­ją­ce się tony, leją się niby woda na koło młyń­skie, i ob­ra­ca­ją nim, pę­dzą go, co­raz gwał­tow­niej i gwał­tow­niej.

Mu­zy­ką Wę­grów roz­pro­wa­dzić, zda­je się, moż­na­by po krań­cach świa­ta, a roz­pro­wa­dziw­szy, moż­na­by zwo­łać ich do środ­ka, po­sta­wiw­szy na środ­ku ban­dę Cy­ga­nów, i ka­zaw­szy grać im Ra­ko­ce­go lub Czar­da­sza. Ra­ko­cy (sta­ry i od­wiecz­ny marsz na­ro­do­wy) i Czar­dasz (ta­niec na­ro­do­wy) wy­wie­ra­ją na nich wpływ ogrom­ny. Niech tyl­ko Wę­gra zda­le­ka za­le­ci nóta Ra­ko­ce­go, na­tych­miast – jak­by go co pod­nio­sło – sta­nie, wy­pro­stu­je się po żoł­nier­sku, na­chmu­rzy brwi, po­krę­ci wąs – i po­czy­na iść, ma­sze­ro­wać. Niech tyl­ko ban­da włó­czą­cych się mu­zy­kan­tów, któ­ry­mi za­wsze są Cy­ga­ni, za­szedł­szy do wsi lub mia­stecz­ka, za­trzy­ma się na uli­cy i za­gra Czar­da­sza, na­tych­miast oto­czą ją sta­rzy i mali.

Nic prze­to dziw­ne­go, że tyle lu­dzi zcho­dzi się do sta­re­go Sawy Si­mi­cza. Z po­dwó­rza jego roz­le­ga się gra­nie, i jak da­le­ko echem się­ga, z tak da­le­ka go­ści ścią­ga. Kto za­sły­szy to i idzie i ze­bra­ło się lu­dzi dużo – ze­szli się wszy­scy są­sie­dzi i wie­lu nie­są­sia­dów, a są­sie­dzi nie przy­sła­li re­pre­zen­tan­tów w jed­nej lub w dwóch oso­bach z każ­de­go domu, ale sta­wi­li się ca­łe­mi fami – li­ja­mi – męż­czyź­ni i ko­bie­ty, sta­rzy i dzie­ci. Te­ra­zby zło­dzie­jo­wi zro­bić po­łów ob­fi­ty!… Nie po­trze­bo­wał­by cze­kać nocy – nikt­by go nie spo­strzegł: mógł­by wo­zem za­je­chać na przed­mie­ście i za­bie­rać z do­mów, coby mu się spodo­ba­ło. Wszę­dzie pust­ki, jak­by po mo­ro­wej za­ra­zie. Jesz­cze do­brze, je­że­li kto, wy­cho­dząc, za­mknął drzwi i wro­ta za sobą. Nie­któ­rzy po­zo­sta­wia­li domy otwo­rem – tak im śpiesz­no było do Sawy Si­mi­cza, i tak za­po­mi­na­li o wszyst­kiem, gdy ocza­ro­wa­ła ich roz­le­ga­ją­ca się w po­wie­trzu me­lo­di­ja Czar­da­sza, któ­ra ich cią­gnę­ła niby śpiew Sy­re­ny. Do­brze, że zło­dziej nie nada­rzył się; – ale gdy­by nada­rzył się, cala wina spa­dła­by na Cy­ga­nów, jak nie­raz, może naj­nie­win­niej, spa­da na nich. Po­wsta­ły­by krzy­ki:

– Gra­li!… na to umyśl­nie, aby za­ba­ła­mu­cić lu­dzi!… jed­ni gra­li, a dru­dzy kra­dli!… a te­rem-ti­szen!…

I klę­li­by Wę­gry na czem świat stoi, okli­na­jąc mat­ki cy­gań­skie, oj­ców i bo­gów cy­gań­skich, ich du­sze, przod­ków i po­tom­ków, cho­ciaż nie za­wsze słusz­nie, gdyż czę­sto­kroć Cy­ga­ni naj­mniej­sze­go udzia­łu w kra­dzie­ży nie mają. Ot, jak ci na­przy­kład, któ­rzy u Sawy Si­mi­cza na po­dwó­rzu gra­ją. Kto­by ich śmiał o co złe­go po­dej­rzy­wać!… Ro­bią swo­je i tak zda­ją się być za­ję­ci i prze­ję­ci gra­niem, tak mu się całą du­szą od­da­ją, że nie­po­dob­na, aby co in­ne­go mo­gło ich kie­dy w ży­ciu zaj­mo­wać. Jest ich czte­rech: je­den ze skrzyp­ką stoi na przo­dzie, a trzej inni – z kla­ry­ne­tem, trąb­ką i bę­ben­kiem – za nim. Skrzyp­ka wie­dzie rej, a gra­ją­cy na niej mu­zy­kant pod każ­dym wzglę­dem za­słu­gu­je na to, aby pro­wa­dził rej. Żeby prze­ko­nać się o tem, dość obej­rzeć go od stóp do gło­wy. Od razu po­znać w nim Cy­ga­na, bo śnia­dy i czar­no­wło­sy i ma w twa­rzy ten wy­raz, na poły zło­śli­wy i ła­god­ny, na poły zu­chwa­ły i po­kor­ny, któ­ry ce­chu­je Cy­ga­nów; lecz z po za tego wy­ra­zu prze­bi­ja się ja­kieś za­ufa­nie w sie­bie, ja­kieś prze­ję­cie się po­czu­ciem wła­snej god­no­ści…. Nie ma­łaż bo to god­ność – być prze­wod­ni­kiem or­kie­stry – mi­strzo­wać ser­com ludu, prze­wod­ni­cząc im w ra­do­ści i pro­wa­dząc je do niej!… Smycz­kiem swo­im wo­dzi on po stru­nach, a ser­ca ludz­kie drżą, jak­by mu się pod­sta­wia­ły pod smy­czek. Snadź ro­zu­mie to Cy­gan, bo ja­koś har­do i but­nie wy­glą­da. Oparł od nie­chce­nia skrzyp­ce o pier­si, prze­krę­cił je bo­kiem i od nie­chce­nia prze­bie­ra pal­ca­mi po stru­nach i lata po nich smycz­kiem, i zda­je się, że to nie on gra, ale in­stru­ment sam przez się wy­da­je z sie­bie tony, śpie­wa niby ptak, któ­ry za­miast na ga­łę­zi, usiadł na pier­si Cy­ga­na. Czar­ne, gę­ste wło­sy, po­ły­sku­ją­ce jak pió­ra kru­cze, lecz wca­le nie­sta­ran­nie utrzy­ma­ne, roz­pa­da­ją się bez­ład­nie po gło­wie i czo­le. Czo­ło pod­nie­sio­ne, oczy błą­dzą gdzieś po ho­ry­zon­cie nie­bie­skim, noga pra­wa wy­cią­gnio­na na przód, zna­czy takt pod­no­sze­niem i opusz­cza­niem sto­py, bez odej­mo­wa­nia pię­ty od zie­mi. W ubio­rze wi­dać fan­ta­stycz­ną wy­myśl­ność w po­łą­cze­niu z nie­po­rząd­kiem i nie­czy­sto­ścią.

Na ob­ci­słych spodniach hu­zar­skich, bar­dzo suto na wszyst­kich szwach wy­szy­tych i jesz­cze no­wych, od­bi­ja się kil­ka du­żych plam. Bóty ta­kie hu­zar­skie i tak­że nowe, ozdo­bio­ne u wierz­chu cho­lew ob­szy­ciem i ku­ta­sem, raz tyl­ko wi­dać i to u szew­ca spo­tka­ły się z szu­wak­sem. Grzbiet okry­ty sta­rym gra­na­to­wym Spen­ce­rem, z pod któ­re­go wy­glą­da strasz­li­wie brud­na ko­szu­la, nie zwią­za­na pod szy­ją i po­dar­ta na pier­siach, i wy­sta­wio­na na wi­dok pu­blicz­ny – gdyż Cy­gan lewą kla­pę od spen­ce­ru za­rzu­cił aż na ra­mię, zsu­nąw­szy nie­co rę­kaw, dla tego za­pew­ne, aby mu odzież nie za­wa­dza­ła w gra­niu. Za nim sta­li sze­re­giem trzej jego to­wa­rzy­sze, o któ­rych, jako o pod­rzęd­niej­szych fi­gu­rach, pi­sać nie będę, a przed nim roz­ta­cza­ły się szran­ki ta­necz­ne, oto­czo­ne gę­stem ko­łem wi­dzów.

Nie wiem do­praw­dy o kim pier­wej pi­sać – o wi­dzach czy o ta­necz­ni­kach: bo i jed­ni i dru­dzy na jed­na­ko­wą za­słu­gu­ją uwa­gę; lecz, po­nie­waż waż­niej­szą jest rola ta­necz­ni­ków, prze­to odło­żę ich na ko­niec.

Wi­dzo­wie nie sa­mym tyl­ko wzro­kiem bra­li udział w za­ba­wie. Nóta czar­da­sza wpły­wa­ła i na nich i spra­wia­ła na musz­ku­łach ich ciał gal­wa­nicz­ne wstrzą­śnie­nia. Sta­rzy lu­dzie po­ki­wy­wa­li gło­wa­mi, ru­sza­li twa­rza­mi i brwia­mi, i od cza­su do cza­su jak­by z prze­stra­chu rzu­ca­li ra­mio­na­mi. Baby uśmie­cha­ły się cią­gle trwa­ją­cym uśmie­chem i pro­sto­wa­ły się, jak­by je co pod­no­si­ło. Dzie­ci po­otwie­ra­ły gęby, po­wkła­da­ły w nie pal­ce, i ma­chi­nal­nie z nogi na nogę prze­stę­po­wa­ły. A cały ten tłum ści­śnio­ny star­ców, bab i dzie­ci parł się ku środ­ko­wi, tyl­ne sze­re­gi wspi­na­ły się na grzbie­ty przed­nich, jak­by im wszyst­kim ko­niecz­nie o to cho­dzi­ło, aby wi­dzieć tań­czą­cych, aby nie tyl­ko poić mu­zy­ką słuch, lecz jesz­cze wi­do­kiem czar­da­sza kar­mić wzrok – jak­by nig­dy czar­da­sza nie wi­dzie­li, nie sły­sze­li.

Sły­sze­li go oni nie raz i nie sto razy, a jed­nak­że tym ra­zem war­to było nań po­pa­trzeć, bo wy­stą­pi­ła w nim para, któ­ra nig­dy jesz­cze tań­czą­cą ra­zem, nie była wi­dzia­ną. Było par dużo-dzie­sięć a może i wię­cej – i żad­nej nie bra­kło na ocho­cie. Dziew­czę­ta, ująw­szy pal­ca­mi far­tusz­ki i po­spusz­czaw­szy oczy, niby pły­wa­ły przed chłop­ca­mi, któ­rzy sro­ży­li się i ju­na­czy­li, po­brzę­ku­jąc ostro­ga­mi, cho­ciaż to nie byli żoł­nie­rze ni ka­wa­le­rzy­ści, ale byli… Wę­gra­mi, a Wę­gier, bez ostrog, jest jak­by nie­zu­peł­nym czło­wie­kiem. Ma­diar-em­ber (1) musi mieć ko­niecz­nie ostro­gi, a szcze­gól­nie wy­stę­pu­jąc w czar­da­szu. Jest to na­ro­do­we uprze­dze­nie, po­su­nię­te do ta­kie­go stop­nia, iż Wę­grzy mnie­ma­ją, ja­ko­by ich kra­ina mia­ła osob­ne­go swe­go boga, i ja­ko­by bóg wę­gier­ski no­sił ostro­gi i ubie­rał się po hu­zar­sku. Jest w tem ja­kiś za­by­tek po­gań­skich wy­obra­żeń, któ­re chrze­ścia­nizm tyl­ko zmo­dy­fi- – (1) Ma­gy­ar-em­ber – ma­diar-czło­wiek – tak Wę­grzy na­zy­wa­ją sie­bie.

ko­wał, lecz ich by­najm­niej nie­za­tarł. Ma­diar ma sie­bie za naj­szla­chet­niej­szą w ca­łej ludz­ko­ści isto­tę, a wszyst­ko swo­je uwa­ża za naj­lep­sze i cho­ciaż­byś mu per­swa­do­wał i do­wiódł jak naj­do­kład­niej, że cho­dzą­ce­mu pie­cho­tą czło­wie­ko­wi nie­po­trzeb­ne są ostro­gi, a w tań­cu za­wa­dza­ją, Wę­gier wy­słu­cha, prze­ko­na się, ale ostróg nie zrzu­ci. To też wszy­scy pra­wie mło­dzi lu­dzie, tań­czą­cy na po­dwó­rzu Sawy Si­mi­cza, byli przy ostro­gach i ubra­ni byli nie ze wszyst­kiem po hu­zar­sku, ale tak, że w stro­ju każ­de­go z nich ja­kaś część była hu­zar­ską; je­że­li nie buty, to spodnie, nie spodnie to spen­cer, nie spen­cer to bo­daj cza­pecz­ka, a je­że­li nie cza­pecz­kę miał na gło­wie, to ka­pe­lusz z pió­rem i sze­ro­ką wstąż­ką. Dziew­czę­ta mia­ły na so­bie stro­je róż­no­barw­ne, w któ­rych tak­że coś hu­zar­skie­go prze­bi­ja­ło się, wy­stę­pu­jąc to w sza­me­ro­wa­niach na ka­fta­ni­kach i sta­ni­kach, to w wy­szy­wa­niach na spodnicz­kach. Spój­rzaw­szy na tę gro­ma­dę lu­dzi, sta­rych i mło­dych, męż­czyzn i ko­biet, od razu po­znać moż­na było, że na­le­ży ona do na­ro­du żoł­nier­skie­go, ma­ją­ce­go i w po­ko­ju na­wet gu­sta ry­cer­skie, któ­re nie ma­jąc do cze­go in­ne­go, za­sto­so­wu­je do po­wsze­dnio­ści co­dzien­ne­go ży­wo­ta: do ubra­nia, do spo­so­bów mó­wie­nia, ob­cho­dze­nia się, sło­wem – do wszyst­kie­go.

We­so­ło szły tań­ce mło­dzie­ży i ży­wem za­ję­ciem przej­mo­wa­ły wi­dzów. Mło­dzież ta i wi­dzo­wie ci, wszy­scy bez wy­jąt­ku na­le­że­li do śred­niej klas­sy miesz­kań­ców kra­iny wę­gier­skiej. Nie byli oni ni szlach­tą, ni wie­śnia­ka­mi, lecz miesz­cza­na­mi, oby­wa­te­la­mi jed­ne­go z kró­lew­skich miast, na­zy­wa­ją­ce­go się Sze­gie­dyn.

Zna­nem jest w świe­cie na­zwi­sko Sze­gie­dy­na. Nie jest ono z licz­by owych ty­się­cy miast, roz­rzu­co­nych po po­wierzch­ni Eu­ro­py, któ­re nie­dość na­zwać, trze­ba jesz­cze na­pi­sać, gdzie któ­re z nich leży. Każ­dy wie, że Sze­gie­dyn leży nad Cis­są, w tem miej­scu, w któ­rem do rze­ki tej wpa­da dru­ga rze­ka, Ma­rosz; lecz każ­dy, wie­dząc o tem z map­py, zna tyl­ko ma­lu­sień­kie kó­łecz­ko, re­pre­zen­tu­ją­ce Sze­gie­dyn i dwie wę­ży­ko­wa­to na­kre­ślo­ne kre­ski, z któ­rych wzdłuż jed­nej, idą­cej od pół­no­cy na po­łu­dnie, na­pi­sa­no: Cis­sa (Tis­sa albo The­is), wzdłuż dru­giej, krę­to prze­bie­ga­ją­cej ze wscho­du na za­chód – Ma­rosz (Ma­ros). I tyle. A kto jest cie­kaw­szym, wy­szu­ka sta­ty­sty­kę i do­wie się z niej o ilo­ści miesz­kań­ców Sze­gie­dy­na, o ich za­moż­no­ści i za­trud­nie­niach; a zaj­rzaw­szy do hi­stor­ji, znaj­dzie w niej kar­ty za­pi­sa­ne czy­na­mi ob­cho­dzą­ce­mi ludz­kość, któ­rych te­atrem był Sze­gie­dyn, prze­czy­ta o wal­kach z Tur­ka­mi, o bo­ha­ter­stwie Zri­nie­go, i może nie­do­kład­ność geo­gra­ficz­ną uzu­peł­nić so­bie wła­sną wy­obraź­nią: wę­ży­ko­wa­te kre­ski ro­ze­dmie w rze­ki, kó­łecz­ko roz­rzu­ci mia­stem, po­sta­wi za­mek albo twier­dzę, któ­rą oto­czy zęb­cza­ste­mi mu­ra­mi, lub wa­ła­mi z fos­są i strzel­ni­ca­mi i bę­dzie mógł na ta­kiem tle, dzierz­gać so­bie jaki ze­chce ob­raz. I w ob­ra­zie tym, wy­znać mu­szę, znaj­dzie się za­wsze co­kol­wiek praw­dy, bo rze­ki do rzek, a mia­sta do miast tak są po­dob­ne w głów­nych ry­sach, że aby je jed­ne od dru­gich roz­róż­nić, po­trze­ba róż­ni­ce wy­szu­ki­wać w szcze­gó­łach. Tak naprz. Cis­sę moż­na­by przy­rów­nać do na­szej Wi­sły, bo nie tyl­ko, że pły­nie wśród rów­nin, ale taką samą w wy­obraź­ni na­ro­do­wej ode­gry­wa rolę, na­zy­wa­jąc się ma­diar­ską rze­ką, po­mi­mo, że ten ty­tuł na­le­żał­by się i Du­na­jo­wi, dla tego sa­me­go, że nad nim leży sto­li­ca kra­ju. Lecz za to nad Cis­są wię­cej sku­pi­ło się ma­diarsz­czy­zny, gęst­szą i czyst­szą masą, w jej do­li­nie osie­dli Ja­zy­gi i Ku­ma­ni – to ją­dro na­ro­do­wo­ści ma­diar­skiej, do niej lub do jej przy­to­ków przy­le­ga­ją: To­kaj, Tis­sa-Füred, Sol­nok, Ja­gier (Er­lau), nią ob­la­ne są rów­ni­ny, na któ­rych leży De­bre­czin. Róż­ni­ca po­mię­dzy Wi­słą a Cis­są za­le­ży na­tem, że ta ostat­nia, na pew­nym dość dłu­gim cią­gu prze­bie­gu swe­go, ma po­kry­te trzę­sa­wi­ska­mi wy­brze­ża, a wody jej tak są męt­ne, a ta­kie żół­te, jak­by na poły z gli­ną były po­mie­sza­ne. Ma­rosz zaś, w gór­nej swej czę­ści do Dnie­stru, w dol­nej – od Ara­du do Sze­ge­dy­na – do któ­rejś z po­le­skich na­szych rzek, moż­na­by przy­rów­nać. W tej ostat­niej czę­ści to­wa­rzy­szą jej bło­ta i mo­cza­ry, po­ro­słe w nie­któ­rych miej­scach trzci­ną i oso­ką, w in­nych wierz­bi­ną i łozą. Wśród wierzb i ło­zi­ny, ozie­le­nio­na i ocie­nio­na, wpa­da ona do Cis­sy i wspól­nie z nią aż do Du­na­ju to­czy wody swo­je.

Pra­wy brzeg Ma­ro­szy wy­glą­da u uj­ścia niby ogrom­ny ogród, niby las ostrym ką­tem po­mię­dzy dwie wci­ska­ją­cy się rze­ki. Lecz za­wiódł­by się sro­dze, kto­by po tym ogro­dzie czy le­sie ze­chciał po­cho­dzić. Są tam przej­ścia ale ta­jem­ni­cze; cho­dzą tam lu­dzie, ale tyl­ko tacy, któ­rzy przy­kła­dem star­szych lub wiel­kim tru­dem, oku­pio­nem wła­snem do­świad­cze­niem, na­uczy­li się sta­wiać kro­ki swo­je tak, aby wy­mi­ja­jąc trzę­sa­wicz­ne ot­chła­nie, sta­wiać je na kęp­kach lub na spla­ta­ją­cych się ko­rze­niach wod­nych drzew i ro­ślin. Jest tam przej­ście i wy­raź­niej­sze, cią­gną­ce się na­kształt gro­bli, kra­jem, nad brze­ga­mi obu rzek, któ­re od­kry­wa się tyl­ko la­tem, gdy wody zni­żą się, i słu­ży do ho­lo­wa­nia idą­cych pod wodę stat­ków. Przej­ścia zaś we­wnętrz­ne, ta­jem­ni­cze słu­żą dla my­śli­wych i ry­ba­ków, ści­ga­ją­cych tam wod­ne pta­stwo i ryby, bę­dą­ce je­dy­ne­mi miesz­kań­ca­mi tych wi­deł, któ­re pra­we wy­brze­że Ma­ro­szy for­mu­je z le­wem Cis­sy.

Prze­ciw­le­głe tym wi­dłom wy­brze­że Cis­sy, wy­glą­da ta­kie jak ogród, z tą jed­na­kie róż­ni­cą, ie po­śród drzew prze­zie­ra­ją bia­łe ścia­ny dom­ków i czer­wo­ne ich da­chy, wy­ska­ku­ją­ce jed­ne po­nad drze­wa, dru­gie osło­nio­ne ko­na­ra­mi tak, że le­d­wo, le­d­wo doj­rzeć je moż­na. Roz­rzu­co­ne są one bez­ład­nie na dość znacz­nej prze­strze­ni pra­we­go brze­gu Cis­sy i for­mu­ją duży, zie­lo­ny, nie­re­gu­lar­ny kwa­drat albo ra­czej szmat, któ­re­go jed­ną stro­ną jest Cis­sa, dru­gą mia­sto, a dwo­ma in­ne­mi pola. Jest to pół­noc­ne przed­mie­ście Sze­gie­dy­na, sta­no­wią­ce pew­ną sy­me­tr­ję z wierz­bo­wym la­sem le­we­go brze­gu rze­ki, któ­ra zda­je się, ja­ko­by je­den bór roz­dzie­li­ła ko­ry­tem swo­jem na dwie po­ło­wy, dla tego, aby pod­pły­nąć pod sto­py Sze­gie­dy­nu.

Sze­gie­dyn w owym cza­sie, z któ­re­go jest wy­ję­te to opo­wia­da­nie, tak jak dziś roz­sia­dał się na obu wy­brze­żach Cis­sy, lecz głów­ną mas­są swo­ją leży na pra­wem, a na lewe prze­rzu­cił się kil­ku­dzie­się­ciu za­le­d­wie do­ma­mi, jak­by na to tyl­ko, aby nie­po­zo­sta­wić opróż­nio­nym pod­nie­sio­ne­go nie­co grun­tu, któ­ry wy­dął się i cy­plem wsu­nął się po­mię­dzy Ma­ro­szę i Cis­sę, sta­no­wiąc kon­trast z sy­me­trycz­nem do nie­go prze­ciw­nem wy­brze­żem Ma­ro­szy: – tu mia­sto, tam zie­lo­ne i głu­che trzę­sa­wi­ska. Sze­gie­dyn dziś nie wy­róż­nia się ni­czem szcze­gól­nem. Jest to mia­sto na wzór i po­do­bień­stwo wszyst­kich miast eu­ro­pej­skich: ma bru­ko­wa­ne uli­ce, ryn­ki, domy pię­tro­we i nie­pię­tro­we, skle­py, szyl­dy, ko­ścio­ły. Na nie­któ­rych map­pach zna­czą go gwiazd­ką, jak twier­dzę, lecz twier­dzą nie moż­na na­zwać sta­re­go, za­nie­dba­ne­go za­mczy­ska, le­żą­ce­go w środ­ku mia­sta, w śród do­mów i za­bu­do­wań, do­mi­nu­ją­ce­go wpraw­dzie, ale by­najm­niej do żad­ne­go wo­jen­ne­go, wy­jąw­szy na ma­ga­zy­ny, skła­dy lub wię­zie­nie, nie mo­gą­ce­go słu­żyć użyt­ku. W daw­nych cza­sach było ono twier­dzą i sta­wia­ło groź­ny opór Tur­kom, dziś jest tyl­ko ma­low­ni­czym po­mni­kiem prze­szło­ści, wzno­szą­cym się po nad no­wo­cze­snem mia­stem i prze­ślicz­nie pre­zen­tu­ją­cym się, gdy się nań pa­trzy z le­we­go wy­brze­ża Cis­sy. Uwy­dat­nia­ją się wów­czas czer­wo­ne jego mury, zęby i strzel­ni­ce, a uwy­dat­nia­ją się tym ko­lo­rem po­czer­nia­łej czer­wo­no­ści, zbi­tej cza­sem i nie­po­go­da­mi, kto­ra na­su­wa na myśl wie­ki. Wi­dzi­cie je pod­nie­sio­nem na wzgó­rzu i oto­czo­nem do koła, niby po­tom­stwem, do­ma­mi mia­sta, któ­re mu słu­żą, niby pstry pie­de­stał, od­dzie­la­ją­cy je od Cis­sy i od zie­lo­ne­go przed­mie­ścia.

Na­tem to przed­mie­ściu stał w cza­sie na­sze­go opo­wia­da­nia, do­mek Sawy Si­mi­cza, na po­dwó­rzu któ­re­go grzmia­ła mu­zy­ka, szły tań­ce, któ­re zgro­ma­dzi­ły przed­miesz­cza­nów, jak­by na ob­chód uro­czy­ste­go ja­kie­go fa­mi­lij­ne­go świę­ta. Był to rze­czy­wi­ście ob­chód, ale nie było żad­ne­go świę­ta, ani pu­blicz­ne­go, ani fa­mi­lij­ne­go, ani na­wet nie była to nie­dzie­la. Skąd­że przy­szło sta­re­mu Si­mi­czo­wi, któ­ry zna­nym był po­wszech­nie, jako bar­dzo oszczęd­ny i skrzęt­ny czło­wiek, nie wy­rzu­ca­ją­cy gro­sza na za­ba­wy, spro­sić go­ści, przy­wo­łać mu­zy­kę i spra­wić za­ba­wę? – Dzi­wi­li­by się temu lu­dzie, gdy­by nie­wie­dzie­li, że po­wo­dem tej hoj­no­ści było przy­by­cie Szan­do­ra Ko­wa­cza.

Od daw­na, bo pra­wie od po­cząt­ku roku Si­micz za­po­wia­dał:

– No, w tym roku przyj­dzie na­resz­cie Szan­dor!…. Trze­ba go bę­dzie przy­jąć, jak na­le­ży, aby od razu po­do­ba­ło mu się ro­dzin­ne gniaz­do.

I po­wta­rzał to co­dzień każ­de­mu kogo spo­tkał, i każ­dy wie­dział, że Si­micz o ni­kim nie my­śli, tyl­ko o Szan­do­rze, i dla tego, kto się tyl­ko z nim spo­tkał, uprze­dzał go za­py­ta­niem:

– Kie­dy, Szan­dor przyj­dzie?

– Dziś, może ju­tro – od­po­wia­dał Si­micz – po­wi­nien by przyjść nie­za­dłu­go, bo mi się śni­ło, żem ja­ki­cheś ob­cych lu­dzi do domu mego wpro­wa­dzał… Ale ja­kich­że ob­cych mógł­bym wpro­wa­dzać?…. Chy­ba tyl­ko Szan­do­ra, któ­ry nie jest ani sy­nem, ani żad­nym moim krew­nia­kiem… To Szan­dor przyj­dzie, nie kto inny tyl­ko Szan­dor. i to nie­za­dłu­go.

To jed­nak­że si­mi­czo­we "nie­za­dłu­go" cią­gnę­ło się przez trzy ćwierć roku bez mała. Prze­szła zima – Szan­do­ra nie było; mi­nę­ła wio­sna – o Szan­do­rze nikt wie­ści do Sze­gie­dy­nu nie przy­niósł; prze­mi­nę­ło i latu, bez wie­ści o nim, aż na­ko­niec w je­sie­ni zja­wił się nie­spo­dzia­nie, jak­by z nie­ba spadł.

Si­micz ura­do­wał się, ale nie zdzi­wił.

– Wy­glą­da­łem cie­bie od rana – rzekł po przy­wi­ta­niach – by­łem pew­ny, że dziś przyj­dziesz… No sia­daj­że i od­po­czy­waj.

Szan­dor roz­glą­dał się po izbie i roz­da­wał po­wi­ta­nia do­mow­ni­kom Si­mi­cza, któ­rzy sta­li przed nim w po­sta­ci dwóch ko­biet – nie­mło­dej i mło­dziut­kiej; a twa­rze tych ko­biet ja­śnia­ły uśmie­cha­mi ra­do­ści. Coś one mó­wi­ły do Szan­do­ra, lecz Si­micz prze­rwał:

– Bę­dzie­cie mie­li czas na­ga­dać się, ile się wam po­do­ba!…. te­raz daj­cie mu od­po­cząć.

Pa­sa­dził Szan­do­ra przy sto­le, sam usiadł na­prze­ciw­ko, a po­mię­dzy sobą a nim po­sta­wił ku­fel z ja­gier­skiem wi­nem.

– Już lu­dzie za­czy­na­li śmiać się ze mnie – po­wia­dał – za­py­ty­wa­li mnie, kie­dy przyj­dziesz, a ja cią­gle od­po­wia­da­łem: dziś… Omy­li­łem się ze trzy­sta razy, ale prze­cie raz zga­dłem…

I śmiał się sta­ry, nie­ty­le z trzech­set­krot­nych omy­łek swo­ich, ile z ra­do­ści, jaką mu spra­wiał wi­dok Szan­do­ra, któ­re­mu cią­gle coś pra­wił, któ­re­go cią­gle o coś za­py­ty­wał, a nig­dy nie da­wał mu od­po­wia­dać.

Wieść o przy­by­ciu Szan­do­ra gruch­nę­ła na­tych­miast po przed­mie­ściu i za sto­łem, przy któ­rym Si­micz z Szan­do­rem sie­dzie­li, po­czę­ły jed­na po dru­giej za­sia­dać roz­ma­ite po­sta­ci, któ­re wszyst­kie spie­szy­ły z po­wi­ta­niem przy­by­sza i z po­win­szo­wa­niem sta­re­mu, że na­ko­niec do­cze­kał się dłu­go wy­glą­da­ne­go go­ścia. Na sto­le po­ja­wia­ły się ku­fle i pu­ha­ry. Roz­mo­wa prze­mie­ni­ła się w gwar. Każ­dy mó­wił, mó­wił gło­śno, jed­ni dru­gim prze­szka­dza­li, ale nikt nie gnie­wał się. Aż któś krzyk­nął rap­tem.

– Ban­da!… (1)

I wszy­scy umil­kli na chwi­lę.

– Ban­da!… – po­wtó­rzy­li chó­rem.

– B…..a te­rem-ti­czen, a za­nia!…… – wo­ła­li Wę­grzy, klnąc na ozna­kę ra­do­ści – nie mo­gła zja­wić się w lep­szą porę!…. Ci Cy­ga­ni mu­szą mieć dja­bła w so­bie, bo nig­dy po nich po­sy­łać nie trze­ba!….

Si­micz wstał i wy­szedł na po­dwó­rze. Cy­ga­ni uszy­ko­wa­li się i po­czę­li grać – i za­im­pro­wi­zo­wa­ła się za­ba­wa. Lu­dzie ze­szli się na po­dwó­rze, a w izbie na sto­le, sta­ły – (1) Ban­da – or­kie­stra.

dla nich ku­fle z wi­nem. Kto chciał, to za­glą­dał do izby; kto nie chciał – po­prze­sta­wał na tań­cach i mu­zy­ce. Nie było pro­sze­nia ni przy­mu­sów. Pili, ba­wi­li się, idąc za gło­sem wła­sne­go upodo­ba­nia i po­cią­gu do za­ba­wy, któ­rej po­go­da sprzy­ja­ła, po­go­da je­sien­na, ale ja­sna, su­cha i cie­pła.

Do­wie­dzio­nem to już jest i do­świad­czo­nem po­wszech­nie, źe naj­le­piej zwy­kle uda­je się nie­pro­szo­na za­ba­wa, kie­dy ser­ca ludz­kie roz­we­se­lą się, nie­wie­dzieć zda­je się od cze­go, kie­dy je ogar­nia szał ja­kiś, opa­nu­je ja­kiś ro­dzaj za­po­mnie­nia się, skut­kiem któ­re­go czło­wiek chciał­by się śmiać i śmiać, ska­kać, bie­gać, wy­wra­cać ko­zioł­ki, jak dziec­ko, jak­by rap­tem zni­kły dla nie­go te lata, któ­re na­ka­zu­ją mu być po­waż­nym. Za­po­mnie­nie się ta­kie nig­dy nie przy­tra­fia się na ety­kie­tal­nych, kon­wen­cio­nal­nych zgro­ma­dze­niach, zwa­nych ba­la­mi, na któ­rych każ­dy ma w ser­cu ro­dzaj ter­mo­me­tru, mie­rzą­ce­go sto­pień pod­nie­sie­nia się tem­pe­ra­tu­ry krwi. Zbyt pod­nie­sio­na tem­pe­ra­tu­ra na­zy­wa się nie­przy­zwo­ito­ścią, od któ­rej każ­dy za­sła­nia się od­mie­rzo­nym uśmie­chem, od­mie­rzo­nym ru­chem, od­mie­rzo­nem wy­la­niem się ra­do­ści.

U Sawy Si­mie­za nikt nie za­sta­na­wiał się nad zna­cze­niem tego wy­ra­zu: "przy­zwo­itość. " Komu wez­bra­ło ser­ce, to krzyk­nął, albo tup­nął jak mu się zda­wa­ło naj­le­piej, i nie trosz­czył, czy to się komu po­do­ba lub nie. Okrzy­ki: "haj-hu!" i ode­rwa­ne ja­ko­weś wy­ra­zy, gło­szą­ce ra­dość, roz­le­ga­ły się co chwi­la. Jed­ni dru­gim do­da­wa­li ocho­ty.

Ja­kem po­wie­dział wy­żej, po­mię­dzy tań­czą­cy­mi była jed­na para, któ­ra szcze­gól­nie zaj­mo­wa­ła wszyst­kich. Parą tą był Szan­dor i mło­de sie­dem­na­sto­let­nie dziew­cze, ale tak cud­nie ślicz­ne, że rze­czy­wi­ście war­to było zaj­mo­wać się niem. Do­bra­liż bo się oni!…. Gdyż i Szan­do­ro­wi na­tu­ra nie po­ską­pi­ła uro­dy. On sil­ny, moc­no i szy­kow­nie zbu­do­wa­ny, mło­dy, bo nie wię­cej jak dwa­dzie­ścia dwa lat wie­ku li­czą­cy, ona smu­kła, wiot­ka, praw­dzi­wy roz­kwi­ta­ją­cy z pącz­ka kwia­tek, któ­ry nie­zu­peł­nie się jesz­cze roz­wi­nął, ale po­ka­zał już świa­tu to, co ma naj­pięk­niej­sze­go. Szan­dor wy­glą­dał na praw­dzi­we­go Ma­dia­ra: był bo­wiem bru­ne­tem, rysy twa­rzy miał wy­dat­ne, ostre, cho­ciaż mło­dość za­okrą­gla­ła wy­dat­no­ści, wy­peł­nia­jąc je czer­stwem, zdro­wem cia­łem, nie­co śnia­da­wem i w samą mia­rę uko­lo­ro­wa­nem lek­kie­mi ru­mień­ca­mi. Nos, oczy, czo­ło, usta były kształt­ne i re­gu­lar­ne. Na zwierzch­niej war­dze za­mszył ma się gę­sto wąs czar­ny, za­po­wia­da­ją­cy za­wie­si­stość i od­bi­ja­ją­cy do­sko­na­le od zu­cho­wa­to­ści, któ­ra była ogól­nym wy­ra­zem, roz­la­nym na ca­łej po­sta­wie i na twa­rzy Szan­do­ra i strze­la­ją­cym mu z oczu. Pa­trzał on – wy­ra­ża­jąc się tech­nicz­nym ter­mi­nem – na oczaj­du­szę.

Dziew­czy­na zaś wca­le in­a­czej wy­glą­da­ła: bo, na­przód – kto zna Wę­grów, nie wziął by jej za Wę­gier­kę, a po­wtó­re – była taką lek­ką, taką ja­kąś, że tak po­wiem, prze­zro­czy­stą, jak­by nie do ziem­skich istot na­le­ża­ła. Może moż­na taką od­ma­lo­wać, ale opi­sać ta­kiej nie moż­na, bo nie po­dob­na tak do­brać wy­ra­zów, aby nie­mi dać do­kład­ne wy­obra­że­nie o zło­ta­wym ko­lo­rze jej wło­sów, o przej­rzy­sto­ści jej błę­kit­nych oczu, o za­gię­ciu jej brwi, o gład­ko­ści i po­go­dzie czo­ła, o kształ­cie ustek i no­ska, o ca­łym na­ko­niec wy­ra­zie ob­li­cza, któ­re ja­koś i dum­nie, i lę­kli­wie, i ła­god­nie i czu­le na świat boży pa­trza­ło, a tak ku so­bie po­cią­ga­ło, że ka­za­ło się ko­chać i sza­no­wać. A z twa­rzą har­mo­nio­wa­ła cała po­stać, owia­na dziw­nym uro­kiem pięk­no­ści i tej praw­dzi­wie nie­wie­ściej mię­ko­ści, któ­ra zmu­sza nas po­rów­nań dla ko­biet szu­kać aż w nie­bie, u anio­łów.

I to ślicz­ne dziew­cze tań­czy­ło na­prze­ciw Szan­do­ra, a wi­dzo­wie, przy­pa­tru­jąc się im, nie mo­gli po­wstrzy­mać się, żeby nie po­wta­rzać:

– Ależ para!….

– To para!….

– Co para, to para!

I do­da­wa­li klą­twę, po wę­gier­sku, bo bez klą­twy nie zda­wa­ło­by się im; aby po­chwa­ła była do­sta­tecz­ną.

Szan­dor, czy ze znu­że­nia po­dróż­ne­go, czy­li też z za­pa­trze­nia się na swo­ją tan­cer­kę, nie hu­lał bar­dzo za­pa­mię­ta­le. Ro­bił on to samo co i inni, pod­ska­ki­wał gdy tego było po­trze­ba, prze­bie­rał no­ga­mi, ale nie z ta­kim, jak na ro­do­wi­te­go Wę­gra przy­sta­ło, przy­ci­skiem. Tan­cer­ki twarz za­pło­ni­ła się ru­mień­cem, któ­ry ukar­mi­no­wał jej lica całe tak, że zda­wa­ło się, iż krew try­śnie po­ra­mi skó­ry. Szan­dor tań­cząc, przy­pa­try­wał się jej z wy­ra­zem czu­ło­ści; ona na Szan­do­ra spo­glą­da­ła wzro­kiem ta­kim, jak­by za każ­dem spoj­rze­niem chcia­ła mu po­wie­dzieć:

– Ko­cham cie­bie.

Ta­niec, to zbli­żał ich to od­da­lał.

– Szan­dor, ga­lam­bum (go­łąb­ku)! – szep­nę­ła dziew­czy­na, gdy zna­la­zła się obok tan­ce­rza swe­go – puść mnie!…. ja z tobą tań­czyć nie­mo­gę.

Szan­dor się za­trzy­mał, wziął dziew­czy­nę za rękę i od­cho­dząc z nią ku tłu­mo­wi wi­dzów, aby nie prze­szka­dzać tań­czą­cym, na­chy­lił się do jej ucha i ci­chym mó­wił gło­sem:

– Cze­muż lel­kem (dusz­ko) nie mo­żesz tań­czyć ze mną?…. Czyż mnie już nie ko­chasz?….

– Ja!…. cie­bie!…… – rze­kła dziew­czy­na i spój­rza­ła nań z wy­ra­zem lę­kli­wej wy­mów­ki.

– Mo­żeś po­ko­cha­ła kogo in­ne­go?

– Ko­goż in­ne­go mo­gła­bym po­ko­chać, żeby nie po­gnie­wa­li się na mnie oj­ciec i mat­ka?…. Ni­ko­go, Szan­dor, ni­ko­go nie ko­cham, tyl­ko cie­bie, cie­bie jed­ne­go.

I mó­wi­li to so­bie przy ja­snem świe­tle dzien­nem, prze­ci­ska­jąc się wśród tłu­mu lu­dzi. Lecz nie wsty­dzi­li się snadź świa­tła dzien­ne­go, a tłum lu­dzi nie sły­szał ich roz­mo­wy, bo wy­ra­zy jej głu­szy­ła mu­zy­ka, po­kry­wa­ło za­pa­mię­ta­le tu­pa­nie ta­necz­ni­ków; a gdy­by kto i sły­szał to nie dzi­wił­by się tym wy­nu­rze­niom, bo uj­rzaw­szy ich od­cho­dzą­cych, tak so­bie wi­dzo­wie my­śle­li:

– Idą… nic dziw­ne­go!… Szan­dor zmę­czo­ny, dziś przy­szedł z da­le­kiej po­dró­ży, po­trze­bu­je wy­po­cząć… Ona od­cho­dzi z nim ra­zem;… i w tem nie ma nic dziw­ne­go!…. Wszak oni na­rze­cze­ni…

Prze­ci­snę­li się przez wia­nek wi­dzów i uda­li się ku drzwiom domu. Szan­dor mó­wił:

– Cze­mu­żeś nie­chcia­ła tań­czyć ze mną… wy­raź­nie: ze mną!

– Nie wiem cze­mu – od­par­ło dziew­cze – Sła­bo mi się ro­bi­ło… nie­czu­łam zie­mi pod sobą… ja­kieś go­rą­co prze­cho­dzi­ło po cie­le.

– A je­że­li tań­czysz z kim in­nym. – A, to mi ani sła­bo, ani go­rą­co… Ja wolę sie­dzieć obok cie­bie, jak tań­czyć z tobą… Ach, bo też ta mu­zy­ka!…. Gdy­by to moż­na tań­czyć bez mu­zy­ki!….

Na mu­zy­kę dziew­cze zwa­li­ło od­po­wie­dzial­ność za wła­sne ser­ce. Szan­dor to zro­zu­miał i zmie­nił roz­mo­wę.

– Spie­szy­łem do was – rzekł – tę­sk­no mi było, lel­kem, za tobą…

– Ach! a jak ja tę­sk­ni­łam za tobą!…. Co­dzień z mat­ką mó­wi­ły­śmy o to­bie… Ale juź się skoń­czy­ła tę­sk­ni­ca… już nie odej­dziesz nig­dzie? nie­opu­ścisz nas? zo­sta­niesz z nami na za­wsze?…. nie­praw­daż?….

– Nig­dzie!…. nie!…. zo­sta­nę!…… – po­trój­nie od­po­wie­dział Szan­dor na po­trój­ne za­py­ta­nie.

– Szan­dor lel­kem! – jak ja się cie­szę tobą!…. jak skar­bem ja­kim naj­droż­szym – rze­kło dziew­czę za­trzy­mu­jąc się i spo­glą­da­jąc na Szan­do­ra tak, że jej ocza­mi całe jej ser­ce prze­mó­wi­ło.

Za ta­kie spoj­rze­nie i za ta­kie wy­nu­rze­nie, pada się w od­wet na ko­la­na i był­by to Szan­dor nie­za­wod­nie uczy­nił, gdy­by choć je­den ro­mans w swo­jem ży­ciu prze­czy­tał. Jak­że bo na po­dob­ną za­czep­kę od­po­wie­dzieć!…. By­łem i ja nie­gdyś (o! daw­no już temu) w ten­że sam spo­sób za­cze­pio­nym, i od­po­wie­dzia­łem:

– Al­boż ty my­ślisz, że i ja nie cie­szę się tobą. Była to, przy­znam się, nie na­der mą­dra od­po­wiedź; lecz cóż ro­bić, je­że­li na go­rą­cym ra­zie nie moż­na zdo­być się na inną!…. Tak samo zna­lazł się Szan­dor i od­po­wie­dział, jak­by moją od­po­wiedź pod­słu­chał i wy­uczył się jej do­słow­nie na pa­mięć:

– Al­boż ty my­ślisz, że i ja nie cie­szę się tobą!….

I rze­czy­wi­ście mło­da ta, prze­ślicz­na para cie­szy­ła się sobą w ca­łem, naj­roz­glej­szem tego wy­ra­zu zna­cze­niu. Dziew­czy­ny rącz­ka spo­czy­wa­ła w dło­ni Szan­do­ra, jej rącz­ka ma­lut­ka, zgrab­na, de­li­kat­na i bia­ła, taka ja­kiej­by się żad­na księż­nicz­ka nie po­wsty­dzi­ła, w jego dło­ni czar­nej, gru­bej, za­pra­co­wa­nej, po­kry­tej szorst­ką i twar­dą jak łub skó­rą, któ­rej­by się – nie mó­wię księż­nicz­ka, nie mó­wię na­wet ksią­żę, ale pro­sty ele­gant – z tych ele­gan­tów pod­lej­sze­go ga­tun­ku – nie śmiał ani do­tknąć. Kon­trast rąk był ra­żą­cy; lecz ani dziew­czy­na ani Szan­dor na ten kon­trast, naj­mniej­szej nie­zwra­ca­li uwa­gi. Z ich roz­mo­wy, któ­rą przy­to­czy­łem, ze spoj­rzeń, ja­kie dziew­cze w oczy Szan­do­ra po­sy­ła­ło, zmiar­ko­wać mo­że­cie, mili czy­tel­ni­cy, jak się oni ko­cha­li. Cho­dzi­ło mi o to, aby tę ich mi­łość od razu po­ka­zać, i dla tego za­zna­czy­łem wy­raz "wo­czy", żeby wy­ka­zać, iż gdy­by ona ob­rzu­ca­ła go wzro­kiem od stóp do gło­wy, to był­by to nie do­bry znak, z któ­re­go czy­tel­ni­cy mo­gli­by na sa­mym wstę­pie po­wie­ści po­wziąść wąt­pli­wość o po­tę­dze ko­cha­nia dziew­czy­ny. Nie pa­trza­ła się ona ani na jego odzież, ani na jego ręce, ani na jego nogi, tyl­ko wle­wa­ła się ser­cem do "zwier­cia­dła du­szy" ko­chan­ka. A gdy­by pa­trza­ła na to wszyst­ko i po­rów­ny­wa­ła ze swo­je­mi, to cóż­by z tego wy­pa­dło? oto odzież Szan­do­ra była po­dróż­na, przy­pru­szo­na i pod­sza­rza­na, a jej nowa i świe­ża, ręce jego były gru­be i czar­ne, a jej bia­łe i de­li­kat­ne, – nogi jego ozu­te były w wiel­kie z ja­ło­wi­czej skó­ry buty, się­ga­ją­ce cho­le­wa­mi aż do ko­la­na, a na jej nóż­kach bie­la­ły czy­ste i świe­że poń­czosz­ki, cho­wa­ją­ce się na sto­pach w zgrab­ne, ma­lut­kie trze­wicz­ki. Po­rów­na­nie więc wy­paść by mu­sia­ło na czy­jąś nie­ko­rzyść. Ona jed­nak­że ani po­my­śla­ła o tem, cho­ciaż wiem, że bo­ha­ter­ce na­szej weź­mie to za złe nie jed­na z tych dam wiel­kie­go świa­ta, co to ma zwy­czaj mieć cią­gle w po­dej­rze­niu świe­żość rę­ka­wi­czek swe­go ka­wa­le­ra. Uprze­dzić tedy mu­szę – co się już zresz­tą z sa­me­go toku ni­niej­sze­go opo­wia­da­nia po­ka­za­ło – że bo­ha­ter­ka na­sza nie była damą z wiel­kie­go świa­ta, i dla tego może i nie­oglą­da­ła swe­go ko­chan­ka od stóp do gło­wy i ko­cha­ła go, jak się sama wy­ra­zi­ła: "jak skarb naj­droż­szy".

Za­trzy­ma­li się oni u otwar­tych drzwi domu Sawy Si­mi­cza i jak­by na po­wi­ta­nie ich, huk­nął przez nie okrzyk:

– Elien (1) Szan­dor i Ma­rij­ka!…. Ozna­cza­ło to, że wnę­trze domu jest za­ję­tem i że tam nie próż­nu­ją. Me we­szli więc przez drzwi, lecz po­wo­li, roz­ma­wia­jąc, od­da­li­li się w głąb po­dwó­rza i usie­dli na ła­wecz­ce pod roz­ło­ży­stą ja­bło­nią, o któ­rą sta­ły opar­te bę­dą­ce na do­koń­cze­niu koła wo­zo­we, osie, dra­bi­ny i roz­ma­ite de­ski i drze­wa. 0 czem oni roz­ma­wia­li? – Może wy­wo­ły­wa­li daw­ne wspo­mnie­nia, lub two­rzy­li ob­ra­zy przy­szło­ści?…. Mo­gli ba­wić się jed­nem lub dru­giem, – ale mniej­sza o to: mało nas to już ob­cho­dzi. Wie­my, że się ko­cha­ją, to dość dla nas; nie bę­dzie­my wię­cej ich roz­mów mi­ło­snych po­wta­rzać. Niech gru­cha­ją so­bie, jak go­łę­bie lub tur­kaw­ki. Czu­ję się tyl­ko w obo­wiąz­ku udzie­lić do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści po­strze­że­nie, któ­re zro­bi­łem pod wzglę­dem cech ze­wnętrz­nych ko­cha­nia w ogól­no­ści. Oto, włó­cząc się po świe­cie, za­uwa­ża­łem, że ce­chy owe są ko­smo­po­li­tycz­ne, to jest: wspól­ne wszyst­kim na­ro­dom], i jed­na­kie u wszyst­kich. Ko­cha­nie nie da się po­dzie­lić i po­klas­sy­fi­ko­wać na: wę­gier­skie, pol­skie, nie­miec­kie, tu­rec­kie i t… d. Bywa ono więk­sze – (1) Elien – wi­wat, niech żyje, sło­wiań­skie: żi­wio.

lub mniej­sze, praw­dzi­we lub fał­szy­we, ale jed­na­ko­wym spo­so­bem ob­ja­wia się u Wę­gra, Po­la­ka, Niem­ca, Tur­ka, i t… d. W nie­któ­rych na­ro­dach, jak np. u Fran­cu­zów, mają zwy­czaj ro­bić so­bie z nie­go za­baw­kę. To co in­ne­go. To tyl­ko zwy­czaj za­baw­ki tego ro­dza­ju bar­dziej jest tam roz­po­wszech­nio­nym; ale gdy wśród za­baw­ki zda­rzy się, iż się para jaka w so­bie roz­ko­cha, to przez te wszyst­kie prze­cho­dzić musi ko­le­je, przez ja­kie każ­dy inny na­ro­do­wiec prze­cho­dzi. Przez te tedy ko­le­je prze­cho­dzi­li wła­śnie ko­chan­ko­wie nasi i pusz­cza­li się na nie z uf­no­ścią, bo opa­trze­ni zo­bo­pól­ną wza­jem­no­ścią, któ­rej nie mie­li po­trze­by prze­pro­wa­dzać przez roz­licz­ne prze­szko­dy, bo była ona pu­blicz­nie i po­wszech­nie uzna­ną i po­chwa­lo­ną; aże­by udo­wod­nić uzna­nie to i po­chwa­le­nie, wejdź­my do domu Sawy Si­mi­cza i przy­słu­chaj­my się roz­mo­wie za­stol­nych bie­siad­ni­ków.

Bie­siad­ni­cy owi byli to lu­dzie po­waż­ni, po­mię­dzy któ­ry­mi bo­daj czy nie naj­po­waż­niej­szym był Sawa Si­micz. W oczach ich i na li­cach wi­dać było lek­kie pod­ocho­ce­nie. Roz­ma­wia­li oni gło­śno, klę­li do­bit­nie, bili na­wet o stół pię­ścia­mi – wszyst­kie­go za­tem, co oni mó­wi­li, ani po­dob­na, ani po­trze­ba po­wta­rzać, treść bo­wiem ich roz­mów skła­da­ła się z naj­roz­ma­it­szych roz­ma­ito­ści. Ogra­ni­czy­my się prze­to na po­wtó­rze­niu roz­mo­wy Sawy Si­mi­cza z wą­sa­tym są­sia­dem.

– No! i cóż, ba­ra­ton (bra­cie) – mó­wił wą­sacz – kie­dyż we­se­le?….

– Za rok! – od­parł la­ko­nicz­nie Sawa Si­micz.

– Za rok! – po­wtó­rzył są­siad – hm! – i za­klął, gła­dząc wąsy… cze­muż nie prę­dzej?

– A cze­muż ma być prę­dzej!… – od­parł Sawa, koń­cząc od­po­wiedź swo­ją klą­twa­mi.

Ostrzedz mu­szę czy­tel­ni­ka raz na za­wsze, że; klą­twy w roz­mo­wach Wę­grów gra­ją taką samą rolę, jaką u nas tak zwa­ne przy­sło­wia: "mo­ści do­bro­dzie­ju, mo­cium pa­nie, mo­spa­nie" i t… p., z tym je­dy­nie do­dat­kiem, że są po­wszech­niej­sze i sta­no­wią ko­niecz­ne okra­sze­nie wszyst­kie­go, co Wę­gier mówi. ]! W przy­ta­cza­niu tedy ich roz­mów, nie będę tego okra­sze­nia uży­wał, tak przez oszczęd­ność miej­sca na pa­pie­rze, jako też dla sa­mej przy­zwo­ito­ści. Niech jed­nak­że czy­tel­nik do­my­śla się klątw wkaż­dej roz­mo­wie.

– Toż oni mają się ko­chać, tak, na su­cho! – cią­gnął Wę­gier.

– A niech ko­cha­ją się! – od­po­wie­dział Sawa – co to szko­dzi!… Niech się do­brze po­zna­ją… Cóż to, ba­ra­ton, ty my­ślisz so­bie!… Czy ja mam zro­bić tak: Szan­dor tyl­ko co przy­szedł z wę­drów­ki, a ja mu za­raz mam pchać w ręce cór­kę!… Niech po­cze­ka… niech się po­na­obli­zu­je za­nim do­sta­nie!… Co się z ła­two­ścią do­sta­nie, tego się po­tem nie sza­nu­je… A Ma­rij­ka sib la­nia! (pięk­na dziew­czy­na)!… – i mó­wiąc to kla­snął sta­ry w pal­ce i do­dał, klnąc: war­to za nią po­cho­dzić i po­cze­kać na nią… Ho, ho! na­my­ślał się ja do­brze nad tem.

– To praw­da, ba­ra­ton!… to praw­da!… – mó­wił Wę­gier – war­to!…, war­to!… Niech cze­ka!… Niech tym­cza­sem sta­nie do ro­bo­ty…

– Ba! – prze­rwał mu sta­ry, wy­cią­ga­jąc rękę – co to, to nie!… Niech przez cały rok nic a nic nie robi!…

– A ! – za­wo­łał wą­sacz, otwie­ra­jąc gębę i oczy.

– Niech nic nie robi! – krzyk­nął Sawa.

– Niech nic nie robi! – huk­nął wą­sacz i ude­rzył­pię­ścią o stół.

– Elien! – za­wo­łał któś z dru­gie­go koń­ca sto­łu.

– Elien! – pod­chwy­ci­li bie­siad­ni­cy chó­rem..

– Toś ty do­brze, Sawo-ba­ra­ton wy­my­ślił – cią­gnął Wę­gier, po­cią­gnąw­szy haust wina i roz­gła­dza­jąc wąsy – Niech przez cały rok Szan­dor nic nie robi… Ale – do­dał po chwil­ce mil­cze­nia – dla cze­goż ma nie ro­bić?

– A dla cze­goż ma ro­bić? – za­py­tał Sawa.

Wę­gra za­am­ba­ra­so­wa­ło to za­py­ta­nie. Za­miast od­po­wie­dzi więc, na­pił się wina i gła­dził wąsy.

– Bo to tak – mó­wił Sawa – co mło­dy, to mło­dy!… Mło­de­mu trze­ba użyć świa­ta…

– Praw­da!… – prze­rwał gło­śno wą­sacz – praw­da, ba­ra­ton!… Elien!… – ale tym ra­zem nikt nie po­wtó­rzył okrzy­ku, a Sawa tak pra­wił:

– I ja, ja­kem był mło­dy, to, pa­mię­tam, w Hu­za­rach….

– Czy chcesz go, ba­ra­ton, do hu­za­rów od­dać?

– Do hu­za­rów?!… – rzekł sta­ry to­nem, w któ­rym prze­bi­jał się wstręt – do ja­kich hu­za­rów?… co to te­raz za hu­za­ry!… Da­rem­nie tyl­ko chleb u Pana Boga je­dzą… Daw­niej ci­sar trzy­mał hu­za­rów na to, żeby wo­jo­wa­li; a te­raz… co z nich za po­cie­cha!…

Za­klął sta­ry naj­więk­szą klą­twą i mach­nął ręką z po­gar­dą – i na­pił się wina.

Wę­gier na­marsz­czył się, po­cią­gał po­wo­li całą gar­ścią oby­dwa wąsy i uda­wał, że się smu­ci i my­śli.

– Haj-ha!… (w ro­dza­ju wes­tchnie­nia) – ode­zwał sięw koń­cu, ki­wa­jąc gło­wą po­waż­nie.

A na po­dwó­rzu mu­zy­ka brzmia­ła. Tań­ce szły swo­im po­rząd­kiem z wzra­sta­ją­cym za­pa­łem. Szan­dor i Ma­rij­ka szep­ta­li o czemś z sobą pod ja­bło­nią. I wszyst­kie­mu temu – tak mu­zy­ce, jak tań­com, jak ci­chej ko­chan­ków roz­mo­wie, jako też i ga­wę­dzie sta­rych za sto­łem – za­cho­dzą­ce słoń­ce po­ło­ży­ło ko­niec. Ro­ze­szli się lu­dzie na spo­czy­nek i spo­czy­wa­li smacz­nie – bo jed­ni ztań­czy­li się, dru­dzy pod­chmie­li­li.

Cy­gan-skrzy­pek, od­cho­dząc, zbli­żył się pod ja­bło­nie i przez chwi­lę w mil­cze­niu, z uśmie­chem na ustach, przy­pa­try­wał się mło­dej pa­rze.

– Cze­go tak pa­trzysz? – za­py­tał go Szan­dor. – Tak so­bie! – od­parł Cy­gan – przyj­dę grać na wa­sze we­se­le.

– A wiesz, kie­dy?… może gdzie da­le­ko odej­dziesz i zna­leźć ci­bie nie bę­dzie moż­na?…

– O! ja się znaj­dę… i tam gdzie mnie trze­ba, i tam gdzie mnie nie trze­ba – rzekł Cy­gan, i po­staw­szy jesz­cze przez chwil­kę, od­szedł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: